Ludzie, którzy wiedzą - Andrzej Pilipiuk - ebook

Ludzie, którzy wiedzą ebook

Andrzej Pilipiuk

0,0
74,93 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdzie prawda jest tylko cieniem historii, a iluzja przenika rzeczywistość.

Robert Storm - badacz, kolekcjoner i niepoprawny poszukiwacz zagadek - podąża tropami, które prowadzą przez zapomniane biblioteki, stare cmentarze i ślady dawnych cywilizacji. To historie o obsesji poznania i o prawdach, które potrafią zmienić losy ludzi na zawsze.

Opowiadania o Robercie Stormie - wybór autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

Światy Pilipiuka

2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusSzewc z LichtenradeCarska manierkaReputacjaLitr ciekłego ołowiuWilcze leżeZły lasPrzyjaciel człowiekaCzarna GóraZło ze wschoduCzasy, które nadejdąDrogi przez morze

 

Manierka

Pierwsza sprawa Roberta Storma

Prolog

Budzik służył moim rodzicom, odkąd sięgałem pamięcią, jednak pewnego ranka po prostu nie zadzwonił. Zaspaliśmy wszyscy, spóźniłem się do liceum, tracąc dwie pierwsze lekcje. W dodatku gdy ojciec poszedł do zegarmistrza, ten na widok antycznej konstrukcji wyraźnie się spłoszył i zasugerował zakup nowego zegara – na baterie.

Ojciec, obrażony podobną sugestią, wręczył mi chronometr i polecił udać się do „prawdziwego fachowca”, pana Maćka, z którego usług korzystał kiedyś dziadek. Następnego dnia po lekcjach wsiadłem w autobus i pojechałem na Wolę.

Brukowana kocimi łbami uliczka, kawałek przedwojennych szyn tramwajowych, fragment jakiejś kompletnie zapomnianej linii. Sypiące się elewacje, tabliczki z numerami domów, emaliowane, ale pokryte purchlami rdzy, pamiętające zapewne czasy przedwojenne. Bywałem w tej okolicy kiedyś, jeszcze jako dzieciak. Potem, po śmierci dziadka, jakoś nie było okazji, by zapuszczać się w te zaułki.

Wreszcie dotarłem na miejsce. Wprawdzie nad witryną wisiał szyld, ale sprawdziłem odruchowo adres zapisany na kartce. To tutaj. Kamieniczka wyglądała fatalnie. Dach pozapadał się tu i ówdzie, elewacje, pierwotnie ozdobione płytkami ceramicznymi, straszyły ubytkami. Sztukaterie przy obramowaniach okien zachowały się tylko w kilku miejscach. Z balkonu nad bramą pozostały dwie zardzewiałe stalowe szyny, resztki przegniłych desek oraz kawałek skorodowanej balustrady. Wszystkie szyby były brudne, niektórych w ogóle brakowało. Tylko nad warsztatem dwa okna lśniły jak świeżo umyte. Widocznie tam mieszkał zegarmistrz. Brama, ozdobiona kamiennym portalem, prowadziła na podwórze. Przez prześwit widziałem na podwórzu jakieś rozłożyste drzewo i szopę. Dwa zardzewiałe żeliwne krasnale – odboje – chroniły narożniki. Przejście wybrukowane zostało granitową kostką.

Miałem dziwne wrażenie, jakbym świetnie znał to miejsce. Bezwiednie zrobiłem kilka kroków i stanąłem pod łukiem bramy. Byłem tu kiedyś z dziadkiem? Chyba nie. Zapamiętałbym na pewno. A przecież… Skądś znałem echo kroków rozbrzmiewające wokoło. Czułem, jakbym znalazł się w domu. Budynek, choć straszliwie okaleczony, wydał mi się dziwnie swojski.

Skonfundowany cofnąłem się na ulicę i wszedłem do warsztatu. Wnętrze od razu mi się spodobało. Pod szklanym blatem lady połyskiwały masywne srebrne cebule zegarków kieszonkowych. Na ścianie, pomiędzy kilkunastoma zegarami szafkowymi z różnych epok, w złoconej ramce wisiał dyplom cechowy. Powietrze wypełniało delikatne tykanie zegarów. Zegarmistrz był siwy, na nosie miał grube okulary, ale nie wyglądał szczególnie staro. Oceniłem jego wiek na mniej więcej sześćdziesiąt lat. Przywitałem się i wydobyłem budzik z teczki.

– Fiu, fiu – mruknął. – A to ci dopiero antyk. Stary junghans. Niech pomyślę… Sądząc z kształtu, lata dwudzieste. Czyli już po gorączce radowej.

– Gorączce radowej? – podchwyciłem.

– Wiesz, po odkryciu radu w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym zaczęto paskudzić nim wszystko, co się dało. Sądzono, że jego promieniowanie jest niezwykle zdrowe dla ludzkiego organizmu. W sprzedaży pojawiły się radowe tabletki, radowe prezerwatywy, radowe maści i krople… Wiele firm wykorzystało też fluorescencyjne właściwości tego pierwiastka. Radową farbą pokrywano na przykład cyferblaty czy wskazówki zegarków. Niektóre do dziś wychylą wskazówkę licznika Geigera… Ale ten budzik jest późniejszy. Jeśli coś tu do farby dodano, to najwyżej fosfor. Nieszkodliwy, póki się go nie zje – zażartował.

– Tata jest do niego bardzo przywiązany – wyjaśniłem. – Gdyby udało się go jeszcze choć na trochę ożywić, byłby bardzo zobowiązany.

Zegarmistrz po kolei poruszył pokrętłami z tyłu.

– Zobaczymy, co da się zrobić. Tylko obawiam się, że niestety, będzie to sporo kosztowało. Drożej niż nowy budzik.

– Ojciec tak przypuszczał. Ale powiedział, że cena nie gra roli.

– Jeśli zepsuło się to, co myślę, koszt naprawy wyniesie około stu złotych. A jeśli coś innego, to, niestety, drożej, ale wtedy zadzwonię i ojciec sam zadecyduje.

– Kiedy mam się zgłosić po odbiór?

Zegarmistrz przez chwilę się zastanawiał, a później machnął ręką.

– Właściwie nie mam nic pilnego do roboty, a zajrzeć do niego mogę choćby teraz. – Wyciągnął śrubokręt. – Jeśli masz czas, usiądź sobie na tym krzesełku. Może da się od ręki coś poradzić.

– Mój świętej pamięci dziadek naprawiał u pana zegarki – dodałem. – Nazywał się Zygmunt Storm. Pewnie pan nie pamięta. Taki przedwojenny oficer, wysoki, trzymał się prosto mimo wieku, baretki nosił…

– Stary pan Storm! Oczywiście, że go pamiętam. Miał swoje lata, ale widać po nim było, jaki to kiedyś musiał być kawał chłopa. Tu obok była cukiernia, zachodził po pączki, wpadał przy okazji z wizytą. Z dziesięć lat minęło.

– Dwanaście – poprawiłem odruchowo.

– Jak ten czas leci – westchnął. – Wszyscy się starzejemy. Ano zobaczmy, co tam się zadziało.

Odkręcił z wprawą tylną ściankę.

– Sprężyna poszła – mruknął. – No cóż, miała prawo, bo widzę, że chyba jeszcze oryginalna była. Budziki w ogóle krótko żyją. Taki zegarmistrzowski paradoks. Precyzyjne mechanizmy są delikatne. A tu codziennie wibracje, dzwonki, to nie służy urządzeniu. Tak stary model na chodzie to ewenement.

– Robili kiedyś solidne przedmioty – rzuciłem, by podtrzymać rozmowę.

– O tak. Zaraz zobaczę, czy mam coś odpowiedniego.

Przeglądał długą chwilę zawartość tekturowych pudełek z częściami. Wreszcie założył nową sprężynę. Nakręcił i budzik zaczął tykać. Zegarmistrz sprawdził, jak dzwoni.

– I gotowe. Osiemdziesiąt się należy. Normalnie moja rękojmia na naprawę to rok, ale tu mogę dać tylko trzy miesiące. To bardzo stare urządzenie, prędzej czy później coś po prostu musi się w nim zepsuć, coś, co unieruchomi mechanizm definitywnie. Niestety, nie polecam się na przyszłość, bo pewnie będę musiał niebawem zamknąć interes – westchnął.

– Co się stało? – zaniepokoiłem się.

– Moja kamieniczka wkrótce zawali mi się na głowę – wyjaśnił, zezując w stronę sufitu, jakby katastrofa budowlana mogła nadejść w każdej chwili. – Dach siada, stropy częściowo do wymiany. Mury pękły w paru miejscach, trzeba by ściągnąć, wbetonować szyny, wzmocnić – wyliczał.

– Może będzie remont? – próbowałem go pocieszyć.

– Widzisz, chłopcze, wyraziłem się może trochę nieprecyzyjnie. Jestem właścicielem budynku. Przed wojną należał do mojej rodziny. Odzyskałem go. Niestety, wyszło na jaw, że jest w okropnym stanie technicznym. Czterdzieści pięć lat totalnego zaniedbania zrobiło swoje. Za remont musiałbym zapłacić z własnej kieszeni. Tymczasem brak mi nawet zdolności kredytowej. Zegarmistrze nie zarabiają na tyle dobrze, żeby bank pożyczył mi jakiekolwiek pieniądze. Może to i słusznie, bo kredyt trzeba przecież spłacić, a moje dochody są dość nędzne. Z tego warsztaciku wyciągam tyle, że wystarcza z trudem na życie. Cukiernia się dawno wyniosła, po remoncie może ktoś by wynajął pomieszczenie… Na pierwszym piętrze są dwa mieszkania, na poddaszu trzecie, ale w takim stanie nikt ich nie weźmie. Myślałem, że sprzedam to trzypokojowe, a za zdobyte pieniądze wyremontuje się resztę, ale kupca nie udało się znaleźć, bo wygląd odstrasza wszystkich potencjalnych nabywców. I koło się zamyka – westchnął.

– To rzeczywiście trudna sprawa.

– Cała nadzieja w totolotku. – Uśmiechnął się i machnął ręką. – Mam takie dwa stare kupony jeszcze po ojcu. Czasem stawiam na te liczby, gdy jest duża kumulacja.

– Ja też czasem puszczę zakład – przyznałem. – Ale wpadłem właśnie na inny pomysł. Może lepszy. Jeśli chciałby pan usłyszeć…

Spojrzał na mnie zaciekawiony i skinął głową.

– Za dwa tygodnie mam wakacje. W lipcu pracuję w ekipie remontowej wujka, ale w sierpniu jadę na Śląsk. Badałem niedawno zapiski pewnego dziewiętnastowiecznego niemieckiego regionalisty, który znalazł w pobliżu swojej wsi złoto. Udało mi się zlokalizować to miejsce na mapach. Kompletne odludzie, więc jest szansa, że nikt tam jeszcze nie buszował.

– No cóż, kiedy byłem młody, też czytałem książki Jacka Londona. – Puścił oko. – Życzę powodzenia. A w razie znalezienia bogatej żyły, proszę o mnie pamiętać.

Wyciągnąłem z plecaka album na wizytówki i po chwili poszukiwań znalazłem odpowiednią.

– Gdyby coś się zmieniło i chciałby pan robić remont, to polecam ekipę mojego wujaszka. – Położyłem kartonik na blacie. – To naprawdę dobry fachowiec.

– Można? – Zegarmistrz wyciągnął rękę po album.

Podałem mu. Przekartkował pobieżnie. Wyraźnie zaskoczyło go powtarzające się gęsto nazwisko.

– Spora rodzina – stwierdził ze zdziwieniem. – Nie wiedziałem. Pański dziadek nie wspominał.

– Dziadek miał kilku braci, pradziadek też. Klan Stormów jest bardzo rozgałęziony i rozsiany po kraju. Różne zawody krewni powybierali. Mamy w razie potrzeby fachowców niemal od wszystkiego – wyjaśniłem.

– Tylko pogratulować. – Schował do kieszeni wizytówkę ekipy remontowej.

Pożegnałem się i wyszedłem. Stojąc po drugiej stronie ulicy, raz jeszcze przypatrzyłem się kamieniczce. Mimo że była naprawdę bardzo zniszczona, miała w sobie jakiś zniewalający urok.

Domy umierają jak ludzie, dumałem, idąc na przystanek. Gdyby wyremontować, odrestaurować elewację, to byłaby perełka architektoniczna! A tak pewnie pójdzie do wyburzenia, a za parę lat wstawią w to miejsce jakąś obrzydliwą betonową plombę wysoką na pięć albo sześć pięter.

Poczułem głęboki żal i wewnętrzny sprzeciw. A zarazem boleśnie uderzyła mnie kompletna bezsilność. Bo co mogłem poradzić? Tu trzeba bardzo poważnej sumy.

Wątpiłem nawet w powodzenie sierpniowej wyprawy. Żyła złota w naszym kraju? Dobrze będzie, jeśli znajdę tyle, by starczyło na pierścionek dla jakiejś dziewczyny.

Jak się okazało, znalazłem nieco więcej.

Część I. Złoto rzeki Szarej

Delikatna mżawka bębniła po kapturze kurtki. Schyliłem się, wygarniając spod skarpy kolejną łopatę żwiru zmieszanego z szarą gliną. Wrzuciłem go, dopełniając drugie wiadro. Podniosłem stare drewniane koromysło znalezione w ruinach młyna. Zaczepiłem oba kubły starymi karabińczykami. Kręgosłup zaprotestował gniewnie, gdy dźwigałem ciężar. Stromą ścieżką przeszedłem trzydzieści kroków w dół, do strumienia. Przesypałem urobek przez sito, by oddzielić kamyki, następnie porozbijałem grudy, rozprowadziłem błoto po korycie płuczni i dłuższą chwilę kucałem obok, patrząc, jak woda wypłukuje glinę. Niebo było szare, błoto też, nawet rzeka nazywała się Szara. Muł spłynął, w rowkach na dnie urządzenia została warstewka ciemniejszych okruchów – tak zwany szlicht. Wybrałem palcami większe kamyki i poczłapałem po kolejną porcję żwiru.

Pogoda psuła się definitywnie. Po niebie sunęły ciemne chmury. Dziesiąte wiaderko… Odłożyłem koromysło. Przepłukałem wiadra, wylewając resztę błota na płucznię. Polałem jeszcze kilka grud wodą z blaszanego kubka.

Pora sprawdzić, co się złapało, pomyślałem.

Ustawiłem koryto nad wiaderkiem i ostrożnie lejąc wodę, spłukałem cały osad. Z dwudziestu kubłów ziemi uzyskałem niespełna pół kubełka koncentratu najcięższych frakcji. Przełożyłem trochę łopatką na miskę i stojąc po kolana w strumyku, zacząłem płukać. Co jakiś czas nabierałem wody. Muł odpływał, wreszcie na dnie została tylko cienka, ciemna warstewka zawierająca teoretycznie najcięższe minerały. Wyrzuciłem ją na drugą miskę i rozgarnąłem palcem. Na czarnym plastiku zalśniły maleńkie żółte ziarenka. Było ich siedemnaście, największe wielkości prawie łebka zapałki.

Jedna dwudziesta grama, oceniłem na oko. Dobra nasza!

Przełożyłem je pęsetą na kawałek ligniny. Nałożyłem kolejne dwie łopatki. Wiaderko wreszcie pokazało dno. Nieludzko umęczony wypłukałem i poskładałem sprzęt. Po niebie sunęły bardzo ciemne chmury. Przeszedłem do namiotu.

Rozbiłem go w zagajniku pomiędzy dwoma potężnymi bukami. Narzucony siatką maskującą ładnie zlewał się z tłem. Na szczęście mżawka była przelotna i niebawem przestało padać. Postawiłem czajnik na kuchence turystycznej. Wsłuchując się w szum gotującej się wody, wyciągnąłem wagę jubilerską i wysypałem na nią złote drobiny.

– Siedem dziesiątych grama – mruknąłem. – Czyli wydajność złoża w tym miejscu to jakieś cztery gramy złota na tonę gleby. Oddalam się.

Przesypałem kruszec do próbówki i opisałem ją wodoodpornym flamastrem. Rozpiąłem na rysownicy sztabówkę i zakreskowałem kolejny kwadracik, notując wielkość urobku. Powoli zaczynało się to układać w sensowną całość. Naszkicowałem przypuszczalne linie przemieszczania się kruszcu. Wytypowałem miejsca kolejnych wkopów sondażowych. Potem pomaszerowałem na wyrobisko zatrzeć ślady swojej działalności.

Przystanąłem pod drzewami, rozejrzałem się po dolinie. Złoto było tu niemal wszędzie. Pagórki, wądoły i zagajniki kryły zapewne skarby wartości kilku milionów złotych. Ale jednocześnie nigdzie nie było go dużo. Mogłem w ciężkim, znojnym trudzie zebrać trochę okruchów. Wypłukać z metrów sześciennych gleby kilkanaście złotych drobin i schować je do szklanej fiolki. Znowu wpatrzyłem się w sztabówkę jak sroka w gnat. Nadchodziła pora zmienić miejsce poszukiwań, nie mogłem się jednak zdecydować, czy iść w górę, czy w dół rzeki. Tak czy siak, musiałem ominąć ruiny młyna. Monetą rzucić? Ale najpierw małe szpiegowanko, kolacja i spać.

„Sąsiadów” miałem dwóch. Facet około pięćdziesiątki i chłopak mniej więcej w moim wieku. Starszy wyglądał na niezłego sukinsyna. Miał nalaną gębę bazarowego kombinatora, a jego zwalista postura wskazywała, że raczej unika wysiłku fizycznego. Młodszy paradował w markowym dresiku i puszczał zajączki wygoloną glacą. Działali razem. Przyjeżdżali zazwyczaj koło dziesiątej lub jedenastej, a na noc wracali gdzieś na kwaterę. Poruszali się terenową toyotą. Na wszelki wypadek już dawno sfotografowałem ich i zapisałem numery samochodu.

Przyczaiłem się w krzakach, tam gdzie poprzedniego dnia, i wyciągnąłem małą lornetkę. Rzeczka w tym miejscu została niegdyś przegrodzona tamą. Rozlewisko trochę zarosło, ale woda nadal dziarsko płynęła przez murowane z kamienia koryto młynówki. Z samego młyna i towarzyszących mu zabudowań pozostały już tylko mury. Wszystkie urządzenia dawno wyparowały, nie było też śladów koła młyńskiego. Do młyna przez wzgórza i las prowadziła stara, poniemiecka brukowana droga.

Szczerze powiedziawszy, miejsce wydawało mi się bardzo ciekawe. Zarówno w kotle wodospadu pod młynówką, jak i po wewnętrznej stronie tamy mogło się zgromadzić sporo złotonośnych osadów. Musiałem jednak poczekać, aż niechciani towarzysze wyniosą się w diabły. Jak mogłem zaobserwować, w zasadzie robili to samo, co przez kilka poprzednich dni. Palili pety, śmiecili niedopałkami, co jakiś czas wlewali w gardziele kolejną puszkę taniego piwa. Sądząc po śladach, buszowali tu od tygodnia, obalając na głowę sześć do ośmiu browarów dziennie.

Łazili po ruinach z wykrywaczem metali i „obwąchiwali” nim glebę. Co jakiś czas urządzenie piszczało, wówczas ryli saperkami. Wyciągali głównie gwoździe, bryłki stopionego cynku i kawałki blachy. Byłem ciekaw, czego szukają, ale ważniejsze, aby nie przeszkadzali w moich badaniach. Irytowali mnie jak osa latająca po pokoju. Nawet jeśli nie zamierza użądlić, odruchowo szukamy jej wzrokiem, pilnujemy…

Dziś też mimo kiepskiej pogody obaj poszukiwacze skarbów przetrząsali ruiny. Działali dość metodycznie. Miny mieli ponure, widać było, że zajęcie ich nudzi i wkurza, ale ryli dziury z uporem.

Wiedzą, że coś tu zostało ukryte, myślałem. Ale nie wiedzą, gdzie dokładnie. Może ich pradziadek, niemiecki młynarz, ukrył tu garnek złotych dwudziestomarkówek? Albo dziadek esesman powiedział im na łożu śmierci, gdzie zakopał słoik złotych zębów?

Przy robocie gadali o czymś, ale echo niosło głównie przerywniki – jeden rzeczownik rodzaju żeńskiego, jeden rodzaju męskiego, a do tego jeden przymiotnik odczasownikowy. Nie było sensu podkradać się bliżej. Wyglądało na to, że reszta doliny kompletnie ich nie interesuje i nie zdają sobie sprawy z mojej obecności. Zakończyłem obserwację i poszedłem do siebie. Po drodze co jakiś czas dyskretnie sprawdzałem, czy nikt za mną nie idzie.

Poczekałem, aż się ściemni. „Sąsiedzi” nigdy nie zostawali na noc, jednak wolałem dmuchać na zimne. Nie chciałem, by spostrzegli dym. Rozpaliłem małe, dobrze osłonięte ognisko, by się rozgrzać, a przy okazji zagotować wody. Gaz do kuchenki już się kończył, wolałem go zaoszczędzić.

Wujek Rysiek nadszedł tak cicho, że spostrzegłem go, dopiero gdy był naprawdę blisko. Stał może dwa metry ode mnie. Zielonkawy mundur, sztucer przewieszony przez ramię. Zawinięte rękawy odsłaniały spalone słońcem muskularne przedramiona. Zauważyłem, że zapuścił dłuższą brodę. Brwi też miał jakby bardziej krzaczaste niż dawniej. Skronie przyprószyła mu już siwizna.

– Dzień dobry, szanowny panie gajowy – zażartowałem. – Kawy czy herbaty?

Woda w czajniku już zaczynała wrzeć. Wyciągnąłem z namiotu drugi, zapasowy kubek.

– Dziś już nie mówi się „gajowy”, tylko „podleśniczy” – skorygował. – Cześć, Robert. Ileśmy się nie widzieli… Będzie ze trzy lata… – mruknął. – Kawy, jeśli mogę prosić. Zaszedłem zobaczyć, jak ci idzie.

– Bywało lepiej, bywało gorzej. To znaczy w zasadzie nie bywało ani lepiej, ani gorzej, bo robię to po raz pierwszy – zażartowałem.

– Ci, którzy szukają w Polsce złota, jadą nad Kaczawę, Bóbr, Złotuchę… Nie słyszałem, żeby ktokolwiek bawił się w poszukiwacza w tych stronach.

– Znalazłem wzmianki u niemieckich regionalistów z połowy dziewiętnastego wieku – wyjaśniłem. – Wilhelm Mauerbach, który był nauczycielem w dzisiejszych Piechowicach, wędrował po tutejszych górach i szukał ciekawych minerałów do szkolnej kolekcji. Napisał, że w ciągu dwóch tygodni, penetrując dolinę rzeki Szarej, wypłukał złoto wartości trzech marek.

– To niewiele. – Wujaszek uśmiechnął się mimowolnie.

– Dla dobrze zarabiającego pruskiego belfra niewiele. Ale on nie szukał systematycznie ani planowo, tylko chodził sobie, zbierał minerały, a przy okazji sprawdzał, czy jest tu złoto. I rzeczywiście jest, bo ja, podchodząc systematycznie i planowo, co nieco już znalazłem – pochwaliłem się. – Zresztą moneta dwudziestomarkowa ważyła około siedmiu gramów, czyli trzy ówczesne marki to około jednego grama. A złoto idzie w górę.

– Nic się nie zmieniłeś – powiedział. – Już w przedszkolu taki byłeś. Dokładny. Od linijki do linijki. Planowanie, realizacja… Dziwny dzieciak. I zawsze miewałeś szalone pomysły.

– Na to wygląda. – Wzruszyłem ramionami. – Może jak pójdę na studia, to mi przejdzie – zażartowałem, zalewając mu kawę rozpuszczalną. – Cukru?

– Nie, dziękuję, kawa to kawa, powinna być czarna i gorzka jak smar do czołgu. Tak sam w tym lesie siedzisz? – zdziwił się. – Gdy ja byłem młody i wypuszczałem się w Polskę pod namiot, zazwyczaj miałem ze sobą całą paczkę.

– Żadna koleżanka nie dała się namówić – mruknąłem.

– A koledzy? To chyba fajna męska przygoda szukać złota… – filozofował. – No i ta szansa, że wróci się bogatym. Że przed zdumioną rodziną wysypie się na stół szklanicę złotego piasku.

– E, szklanica to by było ze trzy kilogramy, albo i lepiej. Trzeba płukać przez wiele lat, żeby tyle zebrać.

– Ale przygoda…

– Poszukiwacze przygód już chyba definitywnie wymarli. Proponowałem kumplom wyprawę, ale żaden się jakoś nie zapalił. Nawet najlepsi przyjaciele uważają mnie za wariata.

– Bez obrazy, ale tak do końca normalny to ty nie jesteś. – Wuj usiadł na pniaku i grzał dłonie o kubek z kawą. – Skoro potrzebujesz kasy, to trzeba było poszukać jakiejś roboty.

– W ubiegłym miesiącu pracowałem u jednego z wujków. Bicepsy mam chyba o centymetr grubsze. Na sierpień kumpel z klasy miał mi załatwić pracę przy remoncie domu w Niemczech, ale wystawił mnie do wiatru – westchnąłem. – Z tej pracy w lipcu coś odłożyłem, a żeby odpocząć, wyruszyłem tutaj spełnić marzenia i poszukać złota.

– Machając łopatą, raczej nie odpoczniesz – zauważył.

– Za to jest w tym pewien rys pierwotnego romantyzmu – broniłem się. – Choć więcej w tym machania łopatą niż cieszenia oka widokiem samorodków.

– Romantyzm – powtórzył w zadumie.

Pochylił się i wyciągnął rękę. Podałem mu mapę. Badał ją długo. Ironiczny uśmiech powoli znikał mu z twarzy.

– Czyli grzebiesz tu już dziesięć dni? – powiedział, wskazując na daty i moje wyliczenia.

– Dziewięć, w niedzielę nie pracuję – wyjaśniłem. – Osiemnaście wkopów sondażowych w różnych miejscach doliny. Dwa dziennie. Niby niedużo, ale nakopać i przemyć po dwieście litrów błota to jednak jest trochę pracy.

– To może pokaż, co napłukałeś?

Wyjąłem z plecaka grubą próbówkę pełną pięknych, grubych, złocistych, lśniących ziaren.

– To złoto? – zdziwił się. – Zalewasz!

– Prawie złoto. – Roześmiałem się. – Też ładnie wygląda, prawda? Daruj, wuju, kawał. To akurat piryt – wyjaśniłem. – Znalazłem tego trochę na zboczu, pozbierałem. Będzie do szkolnej pracowni geograficznej.

– Czyli nie natrafiłeś na złoto?

– No jak to nie? Zaraz przyniosę…

Pudełko z fiolkami urobku, aparat fotograficzny i inne cenne drobiazgi miałem schowane w wykrocie niedaleko namiotu.

– To na wypadek gdyby ci z młyna albo inni niechciani wspólnicy złożyli mi wizytę – wyjaśniłem.

– A, tamci dwaj. – Skrzywił się. – Widziałem. Szukają czegoś. Poniemieckich skarbów zapewne. Auto mają na warszawskich numerach. Sprawdziłem ich jeszcze w zeszłym roku, buszowali wtedy na moim terenie, też przeszukiwali miejsce, gdzie był młyn.

– Młynarze byli bogaci – rozważałem. – Ale mam wrażenie, że te typki wkładają w poszukiwania za dużo zapału.

– Jakby mieli trop, ale trochę niekonkretne informacje? – domyślił się. – Wiedzą, że coś, czego szukają, zakopano koło młyna, ale nie ustalili, o który chodzi.

Wyjmował próbówki po kolei z dziurek, oglądał je w skupieniu. W jednych było tylko trochę złota na dnie, w innych ciut więcej. Najbardziej byłem dumny z ósmej, napełnionej prawie w jednej czwartej. A w jedenastej dla odmiany była najładniejsza grudka – samorodek wielkości niemal ziarenka grochu, co najmniej dwa gramy kruszcu.

– To ile jest tego łącznie? – zaciekawił się.

– Przekroczyłem pół uncji. Ponad siedemnaście gramów.

Spojrzał na mnie już zupełnie inaczej.

– W takim tempie w miesiąc zarobisz więcej, niż wynosi ta mityczna średnia krajowa – pochwalił. – To chyba faktycznie ma sens. – Oddał mi sztabówkę. – Szukasz żyły złota?

– Tu nie ma żył. To znaczy są, ale kruszec jest bardzo niewielką domieszką do skały macierzystej. Oczywiście można kuć kamienie, jednak to ciężkie i niewdzięczne zajęcie. Lepiej poszukać tego, co sama przyroda wyrwała z granitów i zniosła w dół. Złóż wtórnych. Osadów złotonośnych w miejscach, gdzie cyrkulowała woda.

– Zatem próbujesz namacać, gdzie jest koncentracja? – odgadł. – I tam wgryziesz się w glebę na poważnie…

– Czytałem opowiadania Jacka Londona – wyjaśniłem. – Sporo da się z nich wydedukować. Liczę, że znajdę prawdziwie bogate złoże, takie, gdzie będzie dwadzieścia, może dwadzieścia pięć gramów złota na tonę. A jak nie znajdę, to wrócę tam, gdzie było najwięcej. Wygląda mi na to, że złoto wypłukiwane z tamtych wzgórz woda niosła w dolinę i jak mi się wydaje, osadzała w kilku miejscach. To, co znajduję, to drobiny, które zebrały się w miejscach akumulacji. Ale liczę na znalezienie jakiejś złotej dziury.

– Złota dziura – powtórzył. – A jeśli ktoś ją znalazł pierwszy, dawno temu?

– To zadowolę się tym, co zebrałem. – Wzruszyłem ramionami. – Bo to mało? Dla ubogiego licealisty… Poza tym to fajne. Skały, różne rodzaje gleby. Ta dolina jest swego rodzaju wielkim geologicznym rebusem. Próbuję go rozwiązać.

Nie odpowiedział, powoli nabił fajkę.

– Uczę się tego miejsca – wyjaśniłem. – Poznaję. Łamię szyfr. Badam i wyciągam wnioski. Jeśli badania będą starannie przeprowadzone, a wnioski wyciągnę prawidłowe, pojawi się też w końcu nagroda.

– Dziwny z ciebie dzieciak – powtórzył. – Łączysz bujną fantazję, systematyczność działania, pewną dozę szaleństwa i paradoksalność myślenia. Jak wtedy, gdy zrobiłeś mi torbę. Mam ją jeszcze. Faktycznie nie do zdarcia.

– Zobaczyłem na wyprzedaży skórzane fartuchy spawalnicze. Pomyślałem, że to fajny surowiec i za psi pieniądz… – przypomniałem sobie biznes, który rozkręciłem, mając dwanaście lat.

– Szkoda, że moim synom brak takiego polotu, choć oczywiście nie mogę narzekać.

Dwaj moi kuzyni poszli zupełnie różnymi drogami. Jeden został zawodowym żołnierzem, saperem, jeździł na misje wojskowe w byłej Jugosławii. Drugi, inżynier, projektował elektroniczne systemy wspomagania czegoś tam dla przemysłu.

– Wpadnij do mnie, jak skończysz poszukiwania – zaprosił. – Trafisz?

– Mniej więcej w tamtą stronę jakieś dwanaście kilometrów. – Pokazałem kierunek.

Potwierdził skinieniem głowy.

– Jakbyś czegoś potrzebował, daj znać, zresztą pewnie jeszcze tu zajrzę.

Pożegnaliśmy się i znikł w chaszczach. Po chwili dobiegło mnie rżenie konia i stukot kopyt na kamienistej ścieżce.

W nocy nawiedził mnie dziwny sen. Stałem przed kamienicą pana Maćka. Padał deszcz. Budynek był zrujnowany jeszcze bardziej, niż zapamiętałem. Przekroczyłem bramę. Minąłem żeliwnego skrzata. Zniszczone drewniane schody prowadziły na piętro. Zatrzymałem się niezdecydowany. Nie wiedziałem, czy mam wejść na górę, czy przejść bramą na podwórze. I nagle poczułem czyjąś obecność.

W przejściu prowadzącym na podwórze stał młody, dwudziestokilkuletni carski oficer w długim szarym szynelu. Twarz miał ogorzałą od wiatrów i mrozów. Patrzył na mnie z zaskoczeniem, jakby nie spodziewał się nikogo tu spotkać. Zawinął połę płaszcza, sięgając do boku. Byłem pewien, że ma tam pistolet, przestraszyłem się, ale niepotrzebnie. Odpiął od pasa manierkę i wyciągnął w moją stronę, jakby chciał mi ją podać. Obudziłem się. Świtało.

Dziś znajdę złotą dziurę, pomyślałem. Nie, trzeba to ładniej nazwać… Sezam rzeki Szarej.

Zaraz po śniadaniu ruszyłem w górę rzeczki. W paru miejscach nagarniałem piach na miskę i przepłukiwałem. Oddzielałem drobinki złota. Czasem jedno ziarenko, czasem cztery. W pewnym momencie sytuacja uległa zmianie. Kruszcu było znacznie mniej. Przepłukiwałem tu i ówdzie nawet po kilka wiader mułu, by znaleźć jedną lub dwie grudki. Glina na zboczach wyglądała dokładnie tak samo jak w dole rzeki. Przeszedłem kolejne sto metrów i rozłożyłem sprzęt. I znowu z dwudziestu wiader przemytych na płuczni do fiolki trafiały pojedyncze drobiny.

Tu jest płasko, rozważałem. Złoto powinno się osadzać, ale się nie osadziło. Nie ma tu żadnych śladów robót górniczych. To oznacza, że gdzieś tam wyżej jest miejsce, które zatrzymało większość kruszcu. Kocioł wodospadu, staw… Ciepło, ciepło…

Poszedłem jeszcze kawałek w górę strumienia. W kilku miejscach nabierałem żwir na miskę i płukałem. Odbijałem w bok. Oglądałem terasy. Zapuszczałem się na stoki gór. Wreszcie znalazłem płaski fragment terenu, powyżej którego ziarna w strumyku występowały stosunkowo gęsto. Poniżej – nic. Stłumiłem szalone podniecenie. Czułem, że wreszcie trafiłem na naprawdę wyraźny trop.

Górskie jeziorko, rozważałem. Niecka w skale. Nieduży staw o skalistych brzegach. Głęboki… Strumyki tu wpadały, niosły kruszec, ale też muł. Zamuliło się z czasem, zarosło… A złoto? Złoto zostało tu, pod ziemią. Trzeba wykopać szyb. Może cztery metry, może sześć i dojdę do dna stawu. Tam będzie warstwa złotonośna. Moja Kalifornia, Alaska, Orania, Rodezja! Złoże. Klondike, Dawson, Denver, Sacramento. Złota dziura… nie, nie dziura. Sezam.

Wykopałem cztery niewielkie sondaże. Pod niezbyt grubą warstwą naniesionej ziemi znalazłem kamienie wyznaczające brzegi dawnej sadzawki. Skaliste podłoże umykało pochyło. Staw nie był duży, jakieś osiem do dziesięciu metrów średnicy. Zmierzchało się.

– Jutro o tej porze będę bogaty – mruknąłem. – Obrzydliwie bogaty.

Wróciłem do obozowiska. Planowałem zjeść kolację, poczytać książkę i położyć się spać. A jutro o piątej rano ruszyć do ataku. Odłożyłem miskę. Nałamałem chrustu, oparłem na kamieniach ruszt, ustawiłem czajnik, zapaliłem zapałkę.

Kopniak w plecy sprawił, że wywaliłem się jak długi. Zaraz też spadły na mnie dwa kolejne. Ten w przeponę odebrał mi dech na dłuższą chwilę. Poprzez latające przed oczami czarne kółka rozpoznałem napastników. „Sąsiedzi” ze starego młyna. Miałem rację, żeby na nich uważać, ale cholera… nie upilnowałem… Teraz kopnął mnie stary, trafił prosto w podbródek. Doszedłem do siebie, gdy wiązali mi ręce z tyłu, za pniem drzewa.

– No i co, frajerze? – zapytał łysy.

Zadumałem się głęboko nad jego pytaniem. W na wpół zamroczonym umyśle nie pojawiła się żadna sensowna odpowiedź. Zresztą czy to w ogóle było pytanie? Chyba tylko rytualna zaczepka.

– Czego tu szukasz? – warknął stary.

– Okazów geologicznych – wymamrotałem. – Do szkolnej kolekcji w pracowni geograficznej.

Młody kopnął mnie w brzuch. A potem zaczęli przerzucać moje rzeczy. Poruszyłem dłońmi, ale związane były cholernie solidnie. W dodatku dalej kręciło mi się w głowie. Krew z rozbitej wargi leniwie kapała na spodnie. Podciągnąłem nogi, by zasłonić się kolanami przed kolejnym ciosem.

– Ty, patrz – prychnął stary, kopiąc z rozmachem moją miskę do płukania. – Złota w rzece, urwał, szuka jak jakiś, urwał, kowboj z, urwał, westerna.

– Geolog, urwał, hłe, hłe – zarechotał młody, spojrzał na mnie i skrzywił się w uśmiechu.

Nazwa zawodu brzmiała w jego ustach jak wyrafinowana obelga.

Musiał walić sporo sterydów, bo żuchwa rozrosła mu się jak szuflada, a nawet między trzonowcami widać było szerokie szpary. Taki to nie musi nawet myć zębów, pomyślałem w przypływie wisielczego humoru. Próchnica stykowa mu nie grozi.

Zabiją mnie? E, raczej nie… Spuszczą łomot, obrabują, korzystając z okazji, i tyle. A nawet jeśli mnie tu wykończą, to wujek ich widział. Mamy w klanie fachowców niemal od wszystkiego. Jest policjant, który będzie wiedział, jak ich złapać, jest weterynarz, gdyby trzeba było kastrować, jest też rzeźnik, który będzie umiał przerobić ich żywcem na kiełbasy… – dumałem. Marna to pociecha, ale ważne, że się nie wywiną.

Strach zmienił się. Teraz bałem się tylko tego, że będzie bolało podczas bicia.

– Było włazić na cudzy teren? – dogadywał stary. – To nasza miejscówa. Czaisz?

Kiwnąłem głową i splunąłem ponuro krwią. Milczałem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nie wchodziłem im w drogę, ale przecież nie przyznam się, że wyśledziłem, gdzie szukali. Stary podniósł moją mapę.

– Toż to, urwał, prawie co praca, urwał, naukowa. – Obejrzawszy, cisnął ją obojętnie na ziemię.

– Oż, urwał, patrz, ociec, ten frajer jednak napłukał tą michą kupę złota! – Łysy wylazł z namiotu i triumfalnie pokazał trzymaną w łapsku dużą próbówkę pełną złotego pyłu.

– A to jest konkret. – Ojciec dresika zważył fiolkę w dłoni. – Poszukaj, czy nie ma więcej.

Łysy ochoczo przetrząsał moje rzeczy. Znalazł tylko woreczek z odrobiną pieniędzy. Zadowolony przełożył je do swojej kieszeni. Milczałem, dusząc w sobie wściekłość. Teraz trzeba przeżyć. Na wyrównanie rachunków przyjdzie czas potem.

– No, geolog, pora na spowiedź – warknął ojciec. – Czego tu szukasz? Złota?

– Złota. – Kiwnąłem głową. – Bo uran to tam dalej, w górze Sobiesz koło Piechowic.

Zważył próbówkę z pirytem w dłoni. Była dość ciężka. A wyglądała jeszcze lepiej. No i dobra. Niech im się wydaje, że mnie oskubali z wielkich bogactw. Im mocniej w to uwierzą, tym mniejsze ryzyko, że będą przetrząsać krzaki.

– I jak długo tu siedzisz? Zresztą… – Podniósł sponiewieraną mapę.

Daty. Kurczę, trzeba było zaszyfrować informacje, pomyślałem poniewczasie.

– Dwa tygodnie… – mruknął. Obejrzał fiolkę z nieco bardziej kwaśną miną. – I to wszystko, co znalazłeś? – parsknął.

– Leniwy, urwał, geolog, hłe, hłe. – Dresik zarechotał.

Niech się śmieje. Skoro są w dobrych humorach, to może nie zabiją, pomyślałem.

– No? – warknął stary. – Odpowiadaj grzecznie, jak pytam.

– Tu jest bardzo mało złota – bąknąłem i znowu splunąłem krwią. – W kowboja się bawię, nie stać mnie na wakacje daleko od domu – zasugerowałem delikatnie, że jestem miejscowy. – A tak pobyt na łonie natury, wielka przygoda na złotym szlaku, jak w książkach – dodałem płaczliwym tonem. – A do kopania sił mi braknie.

– Koksem się powinieneś poszprycować i na siłkę pochodzić, tobyś miał krzepę do machania łopatą!

Nie wiedziałem, czy to kpiny, czy może życzliwa rada, kręciło mi się w głowie. Nie mogłem skupić myśli.

– A my, urwał, bawimy się w poszukiwaczy, urwał, skarbów – zarechotał młody. – Ale my chociaż coś, urwał, znaleźliśmy! Hitlerowskie, urwał, talary, cały słoik, a ło! – Wyjął z kieszeni garść srebrnych pięciomarkówek z Hindenburgiem.

A potem, rechocząc wesoło, jednym kopem wywalił mój namiot i podskoczył kilka razy na jego ruinach, gnąc i łamiąc słupki.

– Dobra, nic tu po nas – warknął stary raz jeszcze, patrząc na moją mapę. – Pierdolnij frajera kowboja na pożegnanie i zwijamy się.

Zacisnąłem zęby. Liczyłem na cios w nogi, ale młody kopnął mnie w twarz. Nie jakoś szczególnie mocno, jednak walnąłem potylicą w pień, a z nosa chlusnęła mi krew.

– Dobrze weszło – pochwalił stary.

– W samą dychę, ociec. Dać mu jeszcze jednego?

– …ostaw.

I rozbawieni poszli w cholerę.

– U Londona było jakby inaczej – przypomniałem sobie, obmacując więzy. – Tam bohatera napadli, kiedy znalazł bogate złoże złota.

Wiedziałem, że muszę uwolnić się jak najszybciej. Po pierwsze dlatego, że gryzły mnie komary. Zapach krwi pewnie dodatkowo wabił owady. Po drugie te mendy mogły zmienić zdanie i wrócić mnie dobić. Po trzecie prawie straciłem czucie w palcach, nadgarstki ściśnięte sznurem bolały jak diabli. Solidnie związali, w dodatku czymś nylonowym, chyba sznurem do wieszania bielizny.

Scyzoryk miałem w tylnej kieszeni spodni. Idioci nawet mnie nie obszukali. Namordowałem się, zanim zdołałem się do niego dostać i otworzyć ostrze. Przepiłowanie sznurów, których nawet nie widziałem, też zajęło mi sporo czasu.

– Tak to bywa, jak się kupi tani majcher z bazaru i nie ostrzy regularnie – mamrotałem pod nosem.

Wreszcie z ulgą mogłem rozetrzeć ścierpnięte ręce. Powlokłem się do rzeki. Siadłem w ubraniu, pozwalając, by lodowata woda zrobiła swoje. Zamoczyłem twarz. Wypłukałem usta. Dwa zęby chwiały się obluzowane. Długo masowałem obolałe miejsca. Kurza dupa… Solidnie oberwałem. Z drugiej strony ci dwaj to kompletne bezmózgi. Spuścili mi łomot i nawet nie sprawdzili, co jestem za jeden.

Co dalej? Pojadą pewnie do Warszawy. Tu już skończyli robotę. A może skoczą z tym do Wrocławia? E, chyba nie. Pewniej czują się na swoim terenie. Tam pójdą do sklepiku numizmatycznego, gdzie uświadomią ich, że słoik niemieckich marek to żadna wielka fortuna, jak mają tego kilkadziesiąt, ciekawe roczniki i w dobrym stanie, to zgarnęli równowartość dwu tygodni roboty. Trochę się wkurzą i pobiegną do jubilera z moją fiolką. Ten na widok pirytu dostanie czkawki ze śmiechu. Wtedy wkurzą się jeszcze bardziej. Ale przecież nie na tyle, by wracać tu i mnie szukać… A jeśli Wrocław? Dziś już niczego nie załatwią. Mam czas jutro do południa. Potem trzeba będzie uważać. I to bardziej niż do tej pory!

Wygrzebałem się z nurtów rzeki. Ból wzmógł się, ale do wytrzymania. Na noc łyknę jakąś tabletkę. Pozbierałem to, co zostało z mojego obozowiska. Aluminiowe rurki namiotu były kompletnie pogięte, trzeba będzie wystrugać coś z gałęzi. Czajnik ocalał. Zebrałem ubrania. Stary musiał jednak zabrać mapę, nigdzie nie mogłem jej znaleźć. Szkoda, może w domu coś jeszcze bym wydedukował… A tak tylko wskazałem dresiarstwu, gdzie kopać. Z drugiej strony czy połaszczą się na tak mizerne ilości? Połaszczą, to bezmózgi, słowo „złoto” ma na nich ewidentnie zły wpływ… A może uwierzą, że się pomyliłem i cały czas znajdowałem piryt?

Na szczęście pudło z próbkami prawdziwego złota, dokumentami, pieniędzmi i aparatem fotograficznym ocalało ukryte w wykrocie.

Przeniosłem obozowisko. Tym razem wybrałem miejsce naprawdę dobrze zasłonięte. Wyciąłem dwie leszczynowe żerdki, żeby zastąpić zniszczone słupki, i rozstawiłem namiot. Potem obszedłem kryjówkę, sprawdzając maskowanie. Nastawiłem budzik na piątą rano. Na szczęście apteczka, choć rozdeptana, ocalała. Nafaszerowałem się lekami i zawinięty w śpiwór zasnąłem.

Wrócił sen. Znowu szedłem znajomą uliczką. Kamieniczka stała kompletnie zniszczona. Skute tynki, wyrwane okna. Sąsiedni dom wyglądał podobnie, i jeszcze jeden. Czułem, że jestem w przyszłości, w czasach, które dopiero nadejdą. Najwyraźniej cały rząd domów szykowano do wyburzenia. Wszedłem w bramę. Otoczenie zmieniło się. Pod stopami miałem drewnianą kostkę. Drzwi na schody połyskiwały barwą świeżej farby olejnej. Deski skrzypiały mi pod stopami.

Mieszkanie, to trzypokojowe. Wszedłem przez uchylone drzwi. Stały tu jakieś meble, ale jak to często we śnie się zdarza, nie byłem w stanie dokładniej się przypatrzeć. Rozlewały się, rozmywały, nie mogłem skupić na nich wzroku. Oficer też tu był. Stał koło okna. Na stole leżał plecak i zrolowany koc.

Mężczyzna wyglądał, jakby wybierał się na wojnę. Dociągnął pas o dwie dziurki. Złożył gazetę i wetknął w cholewkę buta. A potem podniósł głowę. Nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnął się smutno i wyjął z plecaka manierkę. Spostrzegłem, że ma potwornie brudne, uwalane ziemią dłonie. Na moich oczach na białej kozackiej bluzie zaczęły wykwitać paskudne, czerwone plamy. Skrzywił się i znowu stałem na ulicy.

Obudziłem się rozdygotany. Wypiłem pół termosu wody. Miałem gorączkę, trochę mną telepało. Normalne po solidnym pobiciu. Spojrzałem na zegarek i łyknąłem jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową.

– Skąd ten sen? – zastanawiałem się. – I dlaczego, u diabła, przyśnił mi się tutaj!?

Świt był chłodny. Wygrzebałem się ze śpiwora. Bolało jakby mniej, choć wargę nadal miałem napuchniętą jak cholera, a w nosie pełno zaschniętej krwi. Nad doliną rzeki Szarej zalegała mgła gęsta jak mleko.

I dobrze, jeśli zechcą mnie odnaleźć, mogą się skichać, pomyślałem. Z drugiej strony we mgle łatwo podejść! Muszę być wyjątkowo ostrożny.

Wymierzyłem sobie otwór metr na metr i wgryzłem się w glebę. Warstwy ziemi układały się tu w „makowiec” – ciemniejsze i jaśniejsze prążki, typowe dla osadów rzecznych. Co jakiś czas przepłukiwałem próbkę gleby na misce. Zgodnie z przewidywaniami w urobku nie było ani śladu kruszcu. Przerwałem zabawę, gdy dziura miała już półtora metra głębokości.

Jeżeli jakoś tego nie wzmocnię, ściany zaczną się osuwać, pomyślałem. Przydałyby się jakieś deski do oszalowania i coś w rodzaju drabinki, żeby łatwiej było wchodzić i wychodzić.

Kawałek w dół strumienia był rozległy wiatrołom. Ręczną piłą do południa wycinałem gałęzie o odpowiedniej długości. Ponacinałem je przy końcach, by jakoś tam prowizorycznie oszalować mój biedaszyb. Uznałem jednak, że gałęzie to za mało; aby powstrzymać osuwanie się błotnistej ziemi, potrzebowałem desek.

Pomyślałem o ruinach młyna. Skrzywiłem się w duchu. Musiałbym nosić po kilka sztuk, a dystans wynosił ze dwa kilometry… Ale nie ma wyjścia. Nie po to się tu zjawiłem, by zginąć pod obwałem. Poszedłem.

Mgła jak na złość zrzedła. Zatrzymałem się na swoim dawnym stanowisku obserwacyjnym. Na szczęście dwaj poszukiwacze skarbów nie wrócili.

W sumie to logiczne, pomyślałem. Wygrzebali skarb, którego szukali. Spuścili wpierdol przypadkowemu sąsiadowi i zrabowali mu fiolkę kruszcu. Czego tu jeszcze mają szukać? Zwłaszcza że nie wiedzą, co ja za jeden, jakbym był miejscowy, to mógłbym przecież kumpli ściągnąć… Wrócili do domu.

Zszedłem ostrożnie na dół. W głównym budynku nie było żadnych desek. Za to w ruinach pomieszczeń gospodarczych poniewierało się ich sporo. I nie tylko deski tu znalazłem. Przy sporej dziurze wykopanej w narożniku pomieszczenia leżał wykrywacz metali, obok pusty słoik i pożółkłe strzępy niemieckich gazet.

Czy to, że wykopali oszczędności młynarza, tak ich urajcowało, że zapomnieli o znacznie cenniejszym sprzęcie elektronicznym? – zdumiałem się. W takim razie są jeszcze głupsi, niż wyglądali. Ale z drugiej strony rośnie ryzyko, że wrócą.

Wykrywacz był produkcji amerykańskiej, niezłej klasy, z funkcją rozróżniania metali. Zawsze chciałem taki mieć, tylko pieniędzy jakoś ciągle brakowało.

A może jednak nie wrócą? – rozważałem. Mógłbym go sobie zabrać jako odszkodowanie za straty moralne i uszczerbek na zdrowiu. I za ukradzioną mapę!

Nikt nie oponował. Z wykrywaczem na jednym ramieniu i dechami na drugim pomaszerowałem w górę doliny. Niebo zaciągnęło się chmurami. Oszalowałem wykop i zacząłem go pogłębiać. Około czternastej zaczęło mżyć. Miałem szczerze dość tej pogody i cała ekspedycja zaczynała wychodzić mi bokiem. Stłuczone miejsca coraz mocniej bolały. Ale wiedziałem też, że nie mogę zrezygnować z poszukiwań w takim momencie. Jeszcze metr, może dwa i dotrę do dna dawnego zbiornika, a tam przy odrobinie szczęścia czeka na mnie całe złoto z tej części doliny… Zrobiłem sobie kwadrans przerwy i twardo wróciłem do pracy. Na dnie szybu stało trochę wody. Wyciągałem glebę po kubełku i wysypywałem na hałdę. Deszcz rozpłukiwał ją, ale nigdzie nie błysnął żółty kolor.

Wreszcie pod saperką zachrobotał kamień. Obok kolejny. Dno, skaliste dno dawnego jeziorka. Warstwa, którą odsłoniłem, była znacznie ciemniejsza, usiana niewielkimi czarnymi grudkami. Muł? Konkrecje torfu? Nie. Minerały ciężkie. Małą łopatką wybierałem czarny szlam spomiędzy głazów. Usuwałem kamienie i wgryzałem się pod nie. Jeszcze dwa wiadra. Z trudem wyciągnąłem je na górę i zaniosłem do strumyka.

– No to chwila prawdy – mruknąłem, rozkładając w wodzie płucznię.

Unieruchomiłem koryto i nałożyłem pierwszą warstwę urobku. Nigdy wcześniej nie widziałem, by w rowkach zostało tyle naraz. Znowu wiaderko, miska… Płukałem ostrożnie. Lżejsze minerały przeskakiwały przez krawędź. Na czarnym tle spodu miski coraz wyraźniej widziałem żółty kolor. Złoto. Okruchy drobne i większe. Rekordowy był prawie jak ziarenko soczewicy. Urobek z tej partii ledwo zmieścił się w fiolce.

O siedemnastej przerwałem robotę, nastawiłem wodę na herbatę i rozejrzałem się po okolicy. Z przyjemnością stwierdziłem, że moi prześladowcy nie wrócili. Albo przenocowali we Wrocławiu i jadą teraz do Warszawy, albo wyjechali jeszcze wczoraj. Mimo wszystko musiałem zachować czujność. Mogą w każdej chwili wrócić po zostawiony sprzęt. Wykrywacze nie rosną przecież na drzewach.

Kolejne dwie godziny poświęciłem na poszerzanie dna wykopu. Drążyłem chodniki na boki, nie pchając się przy tym pod nawisy, ale wybierałem szlam denny tak daleko, jak byłem w stanie sięgnąć łopatą. Ziemia mimo oszalowań zaczęła się obsuwać tu i ówdzie. Przed wieczorem seria małych obwałów uświadomiła mi, że pora kończyć. Praca stała się zbyt niebezpieczna.

Rzuciłem do koryta ostatnie dziesięć wiader urobku. Nie było w nich wiele złota, tak jakby samo wyrobisko pokazywało, że nie warto już dłużej ryzykować. Z żalem zasypałem szyb. Zamaskowałem, na ile się dało, ślady kopania. Raz jeszcze sprawdziłem, czy nikt mnie nie podchodzi. Wszędzie panował spokój.

– Pora podliczyć… – Wydobyłem kieszonkową wagę jubilerską.

Spodziewałem się ładnego wyniku, ale i tak byłem bardzo przyjemnie zaskoczony. Ogółem z mułu na dnie złotej dziury wypłukałem prawie siedemdziesiąt gramów złota. A przecież miałem jeszcze trochę kruszcu z wcześniejszych badań doliny.

Rok za to przeżyję i coś odłożę na przyszłe wakacje. Będzie też za co kupować książki. Cieszyłem się, zwijając namiot i pakując plecak. Można by nawet zaprosić Martę do kina, a potem na kawę… O ile się zgodzi. Nawet na narty zimą moglibyśmy się wyrwać. Ale na to na pewno się nie zgodzi.

Zagryzłem wargi. Popatrzyłem na zegarek. Pora w drogę. Czeka mnie ładne kilka kilometrów marszu, a wypadałoby pojawić się u wujka jeszcze przed nocą.

Część II. Sekret pobojowiska

Siedziałem w przytulnym saloniku leśniczówki. W kominku buzował ogień. Wypchana głowa jelenia popatrywała na mnie szklanymi oczyma. Na nogi wzułem grube kapcie, od kamiennej podłogi nielicho ciągnęło. Wujaszek zapadł w sąsiedni fotel.

Do opuchlizny za radą krewniaka przyłożyłem surowy kotlet schabowy. Wprawdzie słyszałem, że przykładać je trzeba do świeżego siniaka, ale uznałem, że przecież nie zaszkodzi.

– Dorwiemy ich – zapewniał. – Ruski miesiąc popamiętają. Zrobimy im taką mordoplastykę…

– E, do takich pazernych drani lepiej dotrze uderzenie po kieszeni. A swoją drogą, coś wujkowi pokażę. – Wyjąłem z plecaka pudełko z próbówkami i otworzywszy, postawiłem na stole.

Wyjmował je po kolei.

Wreszcie przyszła pora na ostatnie. Widziałem, że zaskoczył go ciężar. W oczach zabłysły ogniki. Mój sukces wyraźnie go ucieszył.

– A więc znalazłeś to miejsce? Złoże? Tę, jak to określiłeś, złotą dziurę?

– Znalazłem – potwierdziłem. – Było dokładnie tak, jak myślałem. Słabo okruszcowane żyły kwarcu na stokach, rozsiane po dolinie ubogie złoża wtórne, którymi nikt się dotąd poważnie nie interesował, i co najmniej jedno miejsce znacznej koncentracji złota, którego nikt wcześniej nie odnalazł. Poszedłem tropem tego pruskiego belfra regionalisty, ale zaszedłem dalej niż on. Taka zagadka historyczno-geologiczna.

– A niech mnie – powiedział wreszcie, odkładając ostatnią próbówkę. – Zrobiłeś kawał dobrej roboty. Szkoda, że mapa przepadła, ale i tak zarobek jest godny włożonego wysiłku. Przyjechałeś tu dla przygody, a wracasz bogaty.

– Potrzebuję pieniędzy – westchnąłem. – I to dużo więcej.

– Każdy potrzebuje. Ale czy aby nie przesadzasz? Na wakacje z dziewczyną już masz. Tylko tych wakacji niewiele zostało. Ale za rok, po maturze…

– W tym problem, wuju, że potrzebuję naprawdę znacznie więcej.

Popatrzył pytająco.

– Chciałbym uratować pewien stary dom. Piękną, maleńką kamieniczkę… – zacząłem opowiadać.

Gdy skończyłem, milczał przez dłuższą chwilę.

– Tu faktycznie potrzeba wielkich sum – westchnął. – Ale tak pomyślałem… Mam pewien, nazwijmy to, ciekawy trop. Lubisz tajemnice, potrafisz sobie dany pomysł obracać miesiącami w głowie, nie boisz się ciężkiej pracy. Jeśli raz jeszcze uśmiechnie się do ciebie szczęście, może wystarczy na remont tego domu.

– Zamieniam się w słuch.

– Gdy osiadłem w tych stronach w latach siedemdziesiątych, poznałem bardzo starego Ślązaka, autochtona – powiedział. – Był bardzo sympatycznym człowiekiem, ale samotnym. Rodziny nie miał, dalsi krewni wyjechali do Niemiec, przyjaciele poumierali ze starości. Podrzuciłem mu parę razy trochę drewna, bo sam już ledwo chodził, a w dodatku stracił rękę jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej. Do tego zżerał go jakiś nowotwór. Wreszcie trafił do szpitala i tam zmarł. Tuż przed śmiercią podał pielęgniarce mój numer telefonu i polecił mnie sprowadzić. Przekazał mi wtedy klucze od swojej chaty i poprosił, żebym wziął sobie zawartość szuflady biurka. Powiedział, że w jego zbiorach najważniejsza jest manierka, która skrywa sekret rosyjskiego skarbu. Opowiedział całą historię. Minęło ponad trzydzieści lat. Zagadki nie udało mi się rozwiązać, ale może ciebie zainteresuje?

– Co było w tej szufladzie? – zaciekawiłem się.

– Sam zobacz…

Podszedł do szafy i wyciągnął z niej tekturowe pudełko. Wewnątrz leżały dwa stare albumy, plik kartek, dwa pudełka z medalami, klamra wojskowego pasa i aluminiowa manierka. Drgnąłem. Manierka wydała mi się znajoma. Sen?…

Wziąłem do ręki pierwszy album, oprawny w poczerniałą ze starości skórę. Na jego okładce wytłoczono żelazny krzyż i liście dębu. Przekartkowałem album, przyglądając się fotografiom.

– To Zamość, a tu jest Górka w Chełmie. – Puknąłem palcem w zdjęcia przedstawiające znane mi miejsca. – Sądząc po datach i miejscach, to letnia ofensywa tysiąc dziewięćset piętnastego roku. Przełamanie strategiczne pod Krasnymstawem i Grabowcem, potem natarcie na północ w kierunku na Chełm, potem dalej, na twierdzę Brześć, i pomocnicze na wschód, ku Rawie Ruskiej.

– Fiuuuu… – gwizdnął wujaszek. – Widzę, że znasz się na tym?

– Przypadkiem czytałem przedwojenną monografię poświęconą tamtej operacji – wyjaśniłem. – Ojciec kumpla mi podarował.

– W każdym razie ten staruszek stracił rękę gdzieś pod Włodawą – uściślił. – I jako niezdatny dla pruskiego wysiłku militarnego mógł wracać do domu.

Z pudełka wydobyłem Żelazny Krzyż, pierwszowojenny, z pruską koroną i na czarno-białej wstążce. Hitlerowcy używali już trójkolorowej. Pokręciłem z podziwem głową. Nie było łatwo taki otrzymać.

Drugi album był z września trzydziestego dziewiątego. Polskie umocnienia, spalone wioski, trupy, kolumny jeńców… Na końcu wklejone trzy kartki ozdobione nazistowską gapą – zawiadomienia o śmierci kolejnych synów. Dwaj padli jeszcze w Polsce, trzeci – na froncie wschodnim.

Niejako na deser obejrzałem manierkę. Obok wylewu szyjki miała wybitego dwugłowego orła, zresztą kształt brzuśca był na tyle charakterystyczny, że rozpoznałem na pierwszy rzut oka. Na brzuścu wyryte zostały jakieś kreski i cyferki.

– Rosyjska manierka – mruknąłem. – Standardowy model. Ale, jak zgaduję, z przedmiotem tym związana jest jakaś opowieść?

– Owszem. Atakowali carskie polowe stanowiska artyleryjskie w okolicach wioski, która jest na jednym ze zdjęć. Gdy Prusacy zdobyli dwie linie okopów, okazało się, że w głębi lasu jest jeszcze małe refugium. Rosjanie, widząc, że linia umocnień zaraz padnie, okopali się na wysoczyźnie. Ich przeciwnicy szturmowali tę pozycję jeszcze przez dwa dni. Podejść było ciężko, bo carscy mieli działko i kilku strzelców wyborowych, czyli mówiąc po naszemu, snajperów. Wreszcie refugium zdobyto. Mój znajomy zajmował się pochówkiem ofiar. Zbierano ciała, pakowano na furę, żeby przewieźć je na urządzany opodal cmentarzyk. I jedno go zastanowiło. Rosyjski oficer, który poległ od kuli w czasie ostatniego szturmu, miał straszliwie brudne dłonie.

– Jakby coś pośpiesznie zakopał? – domyśliłem się.

– Właśnie. Ślązak zaczął się rozglądać wokoło i znalazł miejsce, gdzie gleba była świeżo zruszona. A w dołku leżała ta właśnie manierka. Pusta.

– To znaczy, że Rosjanin, widząc, że pozycja padnie, ukrył ją w ostatniej chwili – rozważałem. – Zatem była dla niego tak ważna, że wolał nie ryzykować nawet pójścia z nią do niewoli. Żeby nie zabrali i nie odczytali tego, co na niej wyrył.

Raz jeszcze przyjrzałem się kreskom i cyfrom. Czyżby to był szyfr?

– Nie mam żadnych więcej tropów – powiedział wujek. – Dumałem i dumałem, ale nie doszedłem do żadnych wniosków. Synowie uważają, że to jedna wielka bzdura. Jeśli chcesz, spróbuj swoich sił. Masz łeb na karku, interesujesz się historią. Może to ugryziesz.

– I podzielimy się pół na pół? – zaproponowałem.

– Zastanawiałem się, co ten żołnierz mógł ukryć. Wyobraź sobie tę sytuację. Rozbity oddział w okrążeniu… Może kasę pułkową? Wielką żelazną skrzynię, w której spoczywają skórzane mieszki wypełnione złotymi pięciorublówkami z portretem cara Mikołaja… – kusił.

– Albo grubachne pliki przegniłych carskich banknotów – sprowadziłem go na ziemię. – Bo kto by taskał na front skrzynie ciężkiego kruszcu?

Nabił fajkę.

– Nieważne, co znajdziesz. Wszystko niech będzie dla ciebie – powiedział wreszcie. – Na remont tej twojej kamieniczki. Ja… Przez te wszystkie lata nawet nie pojechałem zobaczyć, jak wygląda to miejsce. Potraktujmy to jak przygodę.

– Worek złotych pięciorublówek bardzo by mi się przydał.

Ująłem manierkę w dłonie. W grubej aluminiowej blasze głęboko wyryto kreski i cyfry. Na razie nic mi nie mówiły. Ale… Kto wie? Oficer użył szydła albo końcówki noża. Rył szybko, lecz dokładnie. Dziwna linia biegnąca po łuku, cyfry poniżej, krzyż z kropką nad lewym ramieniem.

– Łatwe to nie będzie – westchnąłem.

– Wiem. Ślązak też próbował rozwiązać tę zagadkę. Najpierw na gorąco, zaraz po bitwie, zanim ruszyli dalej. Potem na dziesiątą rocznicę wojny, gdy przyjechał do Polski szlakiem swojej wyprawy, żeby odwiedzić mogiły kolegów. Nie znalazł niczego. Może tobie się uda.

Miasteczko dawno już zostało w dolinie. Osada jakich wiele na ziemi chełmskiej. Ryneczek, pożydowskie domy i domki, przeważnie w stanie totalnego zapuszczenia, barokowy kościół i zamknięta na głucho cerkiew. Tu ze wzgórz widziałem jeszcze dachy i kopułę na cerkiewnej dzwonnicy. Godzinę wcześniej wysiadłem z PKS-u i ruszyłem w drogę.

Szedłem na azymut, ukosem przez pola. Na wielu z nich zostało ściernisko, inne świeżo przeorano. Tu i ówdzie leżały jeszcze bele słomy.

Westchnąłem, przypominając sobie stare rodzinne zdjęcia. Pradziadek z kosą na ramieniu. Równe snopy pszenicy powiązane powrósłami i zestawione „w dziesiątek”. Pola aż po horyzont pokryte takimi kupkami.

Tak jest lepiej, przekonywałem sam siebie. Przejedzie kombajn, w godzinę wykona pracę, która dwudziestu żniwiarzom zajmowała cały dzień. Ale przecież coś zyskując, jednocześnie coś straciliśmy. Ja pamiętam z dzieciństwa snopki ze snopowiązałki. Dziś już nawet takich nie ma.

Patrzyłem pod nogi. Po orce i bronowaniu spadł deszcz, dzięki czemu wszystkie drobiazgi wyciągnięte na powierzchnię zostały ładnie opłukane z gleby. Za to less lepił mi się do butów jak guma do żucia. Idąc, widziałem tu i ówdzie niewielkie odłamki siwych skorup. Te pola uprawiano przez setki lat. Użyźniano obornikiem, wywożono na nie muł z koryta rzeczki i rowów melioracyjnych. Razem z mierzwą trafiały na pola stare garnki, ogryzione kości i wszelkiego rodzaju odpadki.

Bliżej stoku wzgórza nieoczekiwanie pojawiły się szare kulki – ołowiane „lotki” od szrapneli. Kawałek dalej orka wydobyła na powierzchnię zaśniedziałą łuskę karabinową i może dziesięciocentymetrowy kawałek drutu kolczastego. Ziemia nadal wypluwała ślady bitwy sprzed lat. Wyjąłem z kieszeni albumik z odbitkami. Pole trochę się zmieniło, ale rozpoznałem pobliski pagórek. Przed laty biegły tu rzędy zasieków, nieco dalej była pierwsza linia rosyjskich okopów.

Wieloletnia głęboka orka zatarła wszystko, tylko łuski leżały tu wymieszane, część pochodziła z carskich karabinów systemu Mosina, część z pruskich mauzerów. Najwyraźniej pozycja ta przechodziła z rąk do rąk w ogniu zażartej bitwy. Na zdjęciu wszędzie widać było leje po wybuchach pocisków, poszarpane zasieki, ciała poległych leżące tam, gdzie dosięgła ich śmierć.

Przekroczyłem polną drogę. Szedłem przez zapomniany odcinek zapomnianego frontu. Rosjanie, sądząc po zdjęciach, wykopali dwa rzędy głębokich transzei. Pierwszy przez pola na skraju lasu, drugi wśród buków i dębów. Drzewa nad głowami były niezwykle przydatne podczas ostrzału, lotki od szrapneli i odłamki grzęzły w gałęziach i listowiu. Próbowałem odwzorować sobie jakoś w głowie tę bitwę, ale wyobraźni mi nie starczało.

Tam, gdzie na zdjęciach królowała śmierć, teraz zbierano zboże na chleb. Tam, gdzie leżał skoszony salwą karabinową martwy kozacki koń, dziś rosła na miedzy grusza. Krew wsiąkła w ziemię. Przeszłość dawała jednak o sobie znać. W bruzdach pojawiały się to zaśniedziała łuska, to szara ołowiana kulka, to zardzewiała podkówka od buta. Podniosłem pozieleniały carski guzik i wytarłszy o spodnie, schowałem do kieszeni.

W głąb lasu odchodziła droga gruntowa. Wyciągnąłem sztabówkę. Sprawdziłem swoje położenie. Byłem prawie na miejscu. Cmentarz od strony drogi był zupełnie niewidoczny. Dopiero gdy wdarłem się między gęstwinę krzewów porastających obrzeża lasu, natrafiłem najpierw na podejrzanie regularne garby ziemne, a potem dwa samotne krzyże, kompletnie spróchniałe i oparte o drzewo.

Refugium, gdzie poległ człowiek od manierki? Rozejrzałem się wokoło. Zdobywców często grzebano w obrębie obwałowań zdobytej pozycji… Nie, to nie tutaj!

Ten teren nie stanowił pierwotnie reduty. Nie było widać żadnych śladów umocnień, nasypów, nic z tych rzeczy. Popatrzyłem na mogiły i porównałem ze zdjęciem. Wykonano je z pagórka. Na dole strzaskany ostrzałem artyleryjskim las, zmielone lejami okopy, zwłoki carskich żołnierzy w jasnych bluzach, walające się w błocie papachy. Upuszczony karabin. Wielka wyrwa i przewrócone na bok rosyjskie działo. Powyżej płytki wykop, trochę osłonięty karpą korzeni. Stanowisko snajpera… I też ciało, skulone, jakby strzelec otrzymał postrzał w brzuch i zwinął się w kłębek w agonii.

To nie to miejsce. Rozłożyłem sztabówkę, szukając wysoczyzny. Rysunek poziomic wskazywał, że kilometr stąd w kierunku zachodnim znajduje się jakieś wzniesienie.

Ten Rosjanin był strzelcem wyborowym i zapewne osłaniał artylerzystów, rozmyślałem, idąc gruntówką w tamtym kierunku. Prusacy trafili z ciężkiego działa precyzyjnie w ich stanowisko. Jakimś cudem przeżył, być może jako jedyny na tym odcinku. Mając świadomość, że to już koniec, zakopał manierkę. Podniósł z ziemi swój karabin, albo może broń któregoś z zabitych kolegów, a następnie okopał się albo wykorzystał przygotowane wcześniej zagłębienie. Gdy nadeszli Prusacy, by – jak to mieli w zwyczaju – dobić rannych, zaczął do nich strzelać. Zabił kilku, może kilkunastu. Ale w końcu go dopadli. Snajperów praktycznie nikt nigdy nie brał do niewoli, więc zginął szybko, myśląc, że swoją tajemnicę zabierze do grobu. Nie mógł przewidzieć, że ktoś zauważy, iż jeden z trupów ma dłonie pobrudzone glebą.

Znalazłem to miejsce. Przyroda zabliźnia rany. Okopane stanowisko artyleryjskie było tylko wgłębieniem terenu, a zniszczone okopy niemal się zatarły. Dopiero po dłuższej chwili można było spostrzec pewną regularność dołków i wypuczeń. Ich układ pasował do zdjęcia. Ale podłużne zaklęśnięcie, w którym kiedyś znajdowało się stanowisko snajpera na pagórku, nie uległo szczególnym zmianom. Nie miałem wątpliwości. To tu wykonano fotografię.

Chciałem położyć się w nim na chwilę i spojrzeć na las z tej samej perspektywy co strzelec. Powstrzymałem się jednak, mając świadomość, że to miejsce było naznaczone śmiercią. W trawie spostrzegłem zardzewiałą łuskę. Podniosłem kępę darni i ujrzałem jeszcze kilka. Wystrzelał tu niejedną łódkę nabojową…

– A więc jestem tu, gdzie miałem dotrzeć – mruknąłem. – Tu ukryłeś manierkę i tu zginąłeś. I co dalej? Podpowiesz mi znowu? Czy może to był tylko sen?

Nic się nie działo, jedynie las szumiał cicho. Ćwierkały ptaszki, zabrzęczał trzmiel. Panował całkowity spokój. Wręcz niemożliwe wydawało się, żeby w tej scenerii mogła się wydarzyć jakakolwiek tragedia. Jakby nigdy w tym dołku nie leżał człowiek strzelający raz za razem do innych ludzi.

Raz jeszcze popatrzyłem na fotografię. Żołnierz, który coś ukrył. Na zdjęciu nie widziałem twarzy. Bez przekonania uruchomiłem wykrywacz metali i omiotłem cewką glebę. W słuchawkach zawyło. Metal był wszędzie. Niezdecydowany grzebałem saperką, znajdując łuski, dziesiątki łusek karabinowych, ołowiane lotki od szrapneli, odłamki pocisków i granatów, dziesięciocentymetrowy ułamek czworograniastego carskiego bagnetu.

– Przez śmiech żelaza… – mruknąłem. Widocznie długo nie mogli zdobyć tej górki. Garstka carskich żołnierzy broniła się tu z determinacją, do ostatniego naboju. A naboi mieli dużo… Dlatego Niemcy użyli artylerii.

Natrafiłem na kawałek orzełka i skorodowany kominek z pruskiej pikielhauby. Łuski były znowu dwu rodzajów, dwie armie używały karabinów różnych systemów. Tu też musiało dojść do walki wręcz. Strzelali zapewne niemal z przyłożenia, nie nadążając ładować karabinów.

I co dalej? Rozejrzałem się.

Wyciągnąłem manierkę. Wpatrzyłem się w wyryte znaki. Dziwna parabola nie pasowała ani do kształtu stoku wzgórza, ani nie była też chyba odwzorowaniem żadnej ze ścieżek. Raz jeszcze przyglądałem się zagadkowemu szyfrowi. Łuk. Nad nim rosyjskie W i piątka. Koło niej kropka. Obok krzyż i nad jego lewym górnym ramieniem znowu kropka. Poniżej garść cyfr, które nic mi nie mówiły.

Przeszedłem jeszcze parę kroków. Deszcz sprzed kilku dni rozpłukał igliwie, z gleby sterczał zielony rant czegoś okrągłego. Myślałem, że to carska miedziana kopiejka, ale podniosłem z ziemi okrągłą blaszkę pokrytą tłoczonymi cyframi. Medal? Nie. Ściągawka dla artylerzysty, wykaz kątów ostrzału pozwalający szybko obliczyć, jak ustawiać działo. Ciekawy drobiazg. Schowałem go do kieszeni.

Są dwa rodzaje planów. Pierwszy to plan ślepy. Służy właścicielowi i tylko jemu. Kilka kresek, które coś powiedzą temu, kto ukrywał, a dla obcego są czarną magią. Drugi rodzaj to plan mający doprowadzić do skarbu kogoś zaufanego. Musi więc zawierać komplet informacji pozwalających zlokalizować skrytkę. Te cyfry pod łukiem…

I naraz doznałem olśnienia. Krzywa balistyczna! Ten Rosjanin był strzelcem, ale przecież pułk miał też na wyposażeniu lekką artylerię. On… To musi być związane z armatami. Obliczył punkt, w który spadnie pocisk. Oczywiście przy odpowiednim ustawieniu lufy działa. To te cyfry! Nie strzelał, obliczył to teoretycznie. Poszedł i tam ukrył swój skarb. Inny artylerzysta odnalazłby go w ten sam sposób: policzył na kartce, poszedł i wykopał! A ja?…

Wydobyłem blaszkę. Porównałem cyfry. Zupełnie z niczym mi się nie kojarzyły. Nie obliczę tego, bo brak mi odpowiedniego wykształcenia. Z drugiej strony… Jaką nośność mogła mieć rosyjska armata w tej epoce? Kilometr? Dwa? Osiem? Chyba nie więcej. Jasne, że łatwiej byłoby wiedzieć mniej więcej, o jaki dystans chodzi. Ale to nie jest absolutnie konieczne! Wystarczy kierunek. Bo ten krzyż to musiało być coś sporego…

Po raz dziesiąty obejrzałem zagadkowe rysunki. Pięć stopni. Na pewno nie jest to kąt uniesienia lufy działa! Rosyjskie S. Czyżby odnosiło się to do kierunku? Na pewno nie południe, bo stamtąd nacierali Prusacy. Wschód albo zachód? Nie wiadomo. A może siewier – północ? To brzmi nawet logicznie. Wyciągnąłem z plecaka przybornik. Położyłem na sztabówce ekierkę i kątomierz.

Przyjmijmy, że punkt, dla którego liczył trajektorię pocisku, to teren refugium, analizowałem, kreśląc długą kreskę ołówkiem. Teraz pięć stopni w bok. Domierzyłem i wykreśliłem drugą prostą. Przecinała zwyczajny las… Ustawiłem azymut na kompasie i ruszyłem.

Za wysoczyzną ciągnął się pas krzaków, jeszcze jeden zerodowany okop. Tu nie było łusek, zapewne nie został wykorzystany. Szedłem wyznaczonym szlakiem, starając się utrzymać właściwy kierunek. Odchylenie o jeden stopień mogło bowiem dać u celu i kilkadziesiąt metrów pomyłki.

Przydałaby się poziomica laserowa, teodolit, niwelator, coś tego typu. Ustawić, puścić laser, iść, aż trafi w drzewo, ominąć, ustawić po raz kolejny…

Ta część terenu pokryta była lessowymi wąwozami. Potem znowu wyszedłem na wysoczyznę. Przez las biegł dziwny wał. Wdrapałem się na niego, popatrzyłem w lewo, potem w prawo.

Ciekawe, co to mogło być. Kolejka wąskotorowa? Do zwózki drewna czy co? Bo przecież nie nasyp drogi? Przecinał moją trasę pod kątem prostym. Linia azymutu, prostopadły nasyp. Może chodzi o krzyż, który tworzą? Ale gdzie, u licha, szukać skrytki? Wtedy wszystko wyglądało tu inaczej. Jeżeli rzeczywiście to była linia kolejowa, może znajdowały się tu też inne punkty orientacyjne, jakiś semafor czy coś podobnego? Potem ktoś zdemontował szyny, wykopał podkłady, zabrał szlabany i budki dróżników, o ile w ogóle było coś takiego. Może też rosły tu charakterystyczne drzewa?

Przeszedłem kilkadziesiąt metrów w prawo, potem zawróciłem. Nasyp przecinający obniżenie terenu zanikał w miejscu, w którym poziom gruntu się podnosił.

– Jednak kolej – mruknąłem, obkopując butem kawałek stalowej obejmy mocującej pierwotnie szynę do podkładu.

Przebieg dawnego szlaku drogi żelaznej był ledwo widoczny. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dotarłem do miejsca, w którym leśna droga gruntowa przecinała niegdyś domniemaną kolejową. Krzyż… W trawie poniewierały się kawałki cegły.

Krzyż mógł symbolizować skrzyżowanie, a tam, gdzie znajduje się kropka nad ramieniem, coś stało. Mały budynek, na przykład budka dróżnika? – rozważałem. Ciepło, ciepło…

Wyjąłem współczesną mapę i kserokopię przedwojennej. Na żadnej z nich nie zaznaczono przebiegu torów. Czyżby linię kolejową zbudowano tylko dla usprawnienia obrony? Mogła zostać zdemontowana jeszcze podczas wojny przez Prusaków, którzy potrzebowali tych szyn do własnych celów.

Kawałki gruzu walające się w trawie były wyraźnie widoczne. Wyjąłem z plecaka szpilę i przez chwilę nakłuwałem ziemię. Namacałem kwadratowy fundament. Obkopałem go saperką. Cegły położono bezpośrednio na glebie, ułożono je w dwu warstwach i spojono fatalną zaprawą, w której było więcej gliny niż wapna. Na nich zapewne opierała się drewniana konstrukcja małego budyneczku. Jeśli żołnierz ukrył coś na strychu budki, przepadło. Ale chyba nie był na tyle głupi.

Włączyłem wykrywacz. W jednym miejscu zasygnalizował obecność jakiegoś metalowego przedmiotu. Wyjąłem saperkę i podkopałem pseudofundament. Pod ostrzem łopatki błysnęła gruba, pokryta grynszpanem rura. Odskoczyłem i odruchowo padłem na ziemię.

To pocisk artyleryjski albo może tylko łuska, myślałem gorączkowo. Zapalnik pewnie był z dobrego brązu, minęło prawie siedemdziesiąt lat, ale nadal może być sprawny…

Leżałem plackiem. Nic się nie działo. Nie wybuchło. Nawet nie syknęło. Gdzieś daleko dzięcioł stukał w drzewo. Powoli dźwignąłem się ze ściółki i podszedłem do wykopu. Zajrzałem. Rura leżała spokojnie. Przemogłem się. Grube draństwo. Grubsze niż szrapnelowe. Zacząłem ostrożnie obkopywać znalezisko. Dotarłem do jednego z końców. Od tej strony przypominała termos.

– To nie łuska – mruknąłem. – Nie ma kryzy ani pierścienia. Zatem to nie spłonka. Zapalnik też nie.

Zatrzymałem się niepewny. Grzebać dalej czy nie? Pocisk to nie jest, ale pobojowiska kryć mogą wiele nieprzyjemnych niespodzianek. A jeśli to pierwszowojenna butla z chlorem? Pod Bolimowem chloru użyli Prusacy… Ale tutaj? Nie słyszałem. A co najważniejsze, chyba jestem w miejscu wskazanym przez szyfr. Postanowiłem zaryzykować. Kopałem ostrożnie. Natrafiłem na przynitowane uszko i resztki kompletnie sparciałego skórzanego paska. Całość wyglądała jak spory tubus na pasku do przekładania przez ramię.

Wybuchnie? Chyba nie. Czy jest groźne? Cholera wie… Co może być w środku? Dokumenty? Mapy?

Obkopałem przedmiot od drugiej strony. Tu też zakończony był obło. Całość miała ponad metr długości i kilkanaście centymetrów średnicy. Ostrożnie wydobyłem rurę z gleby, a następnie omiotłem wykrywaczem otoczenie. Pod cewką pisnęło tylko kilka zardzewiałych gwoździ. Ziemia nic więcej metalowego nie kryła. Schowałem znalezisko do plecaka, omotując wystający koniec koszulą. Zanim odszedłem, zamaskowałem jak mogłem ślady kopania.

Był sobotni poranek, gdy zszedłem do warsztatu ojca, urządzonego w piwnicy naszego bloku. Starannie przetarłem rurę. W niektórych miejscach powierzchnia była gładka, tylko poczerniała skutkiem powierzchniowej korozji, w innych pokrywała ją gruba zielona skorupa związków miedzi. Wypatrzyłem cieniutką kreseczkę – jeden z końców można było zdemontować. Nakapałem w szczelinę oliwy. Ostrożnie próbowałem rozruszać, ale bez skutku. Jeżeli był tu gwint, to zapiekł się na amen. Przyniosłem suszarkę do włosów i ostrożnie podgrzałem powierzchnię. Gorąca oliwa wniknie głębiej, a rozszerzający się metal końcówki odspoi się od głównego korpusu. Miałem tylko nadzieję, że ciepło nie spowoduje eksplozji.

Wreszcie końcówka drgnęła. Przekręcałem ją ostrożnie. Szpara poszerzała się, przeczucie mnie nie myliło – widziałem już gwint. Siedem obrotów, osiem, szło gładko. Zaskakująco gładko. Ktoś, kto zakręcał tubus przed osiemdziesięciu laty, najwyraźniej nie pożałował towotu lub podobnego mazidła. Wreszcie z lekkim cmoknięciem odkręcany element oddzielił się.

Pochyliłem się nad czarnym otworem, wciągając powietrze. Nie co dzień oddycha się atmosferą pierwszej wojny światowej. Nie co dzień czuje zachowane cudem tchnienie carskiej Rosji. Powietrze uwięzione przez dekady w puszce mieszało się już ze współczesnym. Wysunąłem z rury długi, nieforemny pakunek zawinięty w mocno nawoskowane płótno. Rura musiała być idealnie szczelna – tkanina była w dotyku sucha, choć przesiąkła nieco zapachem stęchlizny. Co to może być?

Odwinąłem i moim oczom ukazał się sztandar. Zalśniły haftowane złotą nicią monogramy carów Aleksandra i Mikołaja. Zabłysła data 1886 i napisy. Szarfa, którą był obszyty, nieco spłowiała. Naszyto nań też szeroką taśmę w czarno-żółte paski. Na takiej wstążce zawieszano Krzyże Świętego Jerzego. Pośrodku na piersi dwugłowego orła święty dumnie przebijał włócznią smoka. Po drugiej stronie umieszczono inny herb.

„XIVPułk Strzelców Syberyjskich” – odcyfrowałem wijące się litery ozdobnej cyrylicy. Wewnątrz tubusu spoczywało rozkręcone na trzy części czarne dębowe drzewce okute tak zwanymi gwoździami – ozdobnymi tabliczkami z nazwami jakichś mandżurskich miast i datami zwycięstw. Wewnątrz tubusu był też dwugłowy orzeł, zapewne wieńczący drzewce, także rozmontowany na kilka elementów. Metal poczerniał, miejscami pokrył się tęczową patyną. Wyglądało mi to na czyste srebro.

– A to ci psikus nie lada – mruknąłem. – Cenny artefakt historyczny. Pewnie ktoś by to nawet kupił. Jakiś obrzydliwie bogaty kolekcjoner.

Popatrzyłem na litery obcego alfabetu. Wyobraziłem sobie młodego oficera, który na polu przegranej bitwy ukrywa to, co mu powierzono. Sztandar swojego pułku. W imię honoru, w imię cara, którego zapewne nigdy nie widział nawet na oczy. Zakopał sztandar. Wyrył na manierce informację, jak go odnaleźć. Potem wziął karabin i poszedł spełnić swój obowiązek. Aż do samego końca. Wreszcie, widząc, że nie wyjdzie z tej przygody żywy, zakopał też manierkę.

Przypomniałem sobie noclegi nad rzeką. Przyśnił mi się… On? A cholera wie. Może i on. A teraz siedzę tu w piwnicy, a przede mną leży jego sztandar. Co mam robić? Dokończyć misję. Dlaczego ja? Bo na mnie padło. I co dalej? Zanieść to do rosyjskiej ambasady? Czy ten okruch carskiego imperium powinien trafić w brudne i zakrwawione po łokcie ręce współczesnych sołdatów byłej Armii Czerwonej? Nie… To rozwiązanie nie wchodzi w grę.

A zatem? Trzeba odszukać resztki carskiego imperium…

Przez następne tygodnie zasypiałem z nadzieją, że we śnie raz jeszcze zobaczę oficera. Że udzieli mi jakiejkolwiek wskazówki. Niestety, duchy najwyraźniej pojawiają się, gdy same zechcą.

Okazja trafiła się dopiero jesienią. Klubem Młodych Europejczyków w moim liceum zawiadywał stary profesor Pierzyński. Miał sporo doświadczenia w podobnej robocie, jeden ze starszych kuzynów, który niegdyś ukończył tę samą budę co ja, pamiętał, że dwie dekady wcześniej belfer od integracji europejskiej opiekował się szkolnym oddziałem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Wtedy udało mu się urządzić wycieczkę do Moskwy, a teraz zgodnie z nieubłaganą logiką dziejów grupie uczniów zaklepał wyjazd do Brukseli. W dodatku wycieczka była dofinansowana z eurofunduszy przewidzianych na szerzenie europropagandy wśród dzikusów z Europy Wschodniej, więc kosztowała nas grosze.

Był koniec września, gdy wreszcie dotarliśmy do miejsca, które stary nauczyciel eufemistycznie nazywał przyszłą stolicą kontynentu. Odwiedziliśmy Europarlament. Zobaczyliśmy, w jakich luksusach pławią się eurodeputowani, rzuciliśmy okiem, jak obsługa nakrywa do stołów w restauracji. Przewodnik zapewniał nas solennie, że i my tego dobrobytu kiedyś zakosztujemy poprzez gardła naszych przedstawicieli, a ich dostojne zady zasiądą wygodnie na podobnych fotelach wyściełanych aksamitem. Cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę na schodach. Obejrzeliśmy kawałek paskudnego miasta. Czas wolny na samodzielne zwiedzanie wyznaczono nam po południu. Urwałem się jak chart ze smyczy… Cerkiew pod wezwaniem Hioba Boleściwego znajdowała się przy Avenue du Manoir, na południu aglomeracji. Dotarłem do niej po dwu godzinach walki z tutejszą komunikacją miejską. Budowla wyglądała jak żywcem przeniesiona ze średniowiecznego Nowogrodu – wysoki budynek na planie kwadratu, przypominający wyciągniętą kostkę do gry, zwieńczony niewielką kopułą. Otynkowanym na biało ścianom przydałaby się nowa warstwa farby. W kamienne portale wprawiono okute żelazem drzwi.

Wiedziałem, że wewnątrz cerkwi znajdowała się największa świętość białych emigrantów – pamiątki po wymordowanej carskiej rodzinie. Były wśród nich epolety Mikołaja II, Biblia należąca do następcy tronu, krzyżyk będący własnością carycy oraz kaseta zawierająca nieliczne fragmenty kości, znalezione, gdy wojska admirała Kołczaka na krótko odbiły Jekaterynburg.

Podszedłem do drzwi i nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Te za rogiem – także. Nie znalazłem nigdzie wywieszki z godzinami mszy. Może gdzieś tu mieszka pop? Albo mieści się jakiś rodzaj probostwa? Rozejrzałem się w okolicy, ale na żadnym z budynków nie wypatrzyłem odpowiedniej tabliczki. Ulice były puste, nie miałem nawet kogo zapytać.

Ruszyłem przed siebie rozczarowany. Po dłuższej chwili zorientowałem się, że zabłądziłem. Sądziłem, że zaułek wyprowadzi mnie w kierunku przystanku kolejki aglomeracyjnej, tymczasem znalazłem się w dzielnicy willowej. Przeszedłem jeszcze kawałek, licząc na przecznicę, która zawiedzie mnie w jakieś znane mi miejsce, ale zaplątałem się jeszcze bardziej.

– W lesie nigdy się nie zgubiłem, a teraz w mieście pobłądzę? – zirytowałem się.

I nagle spostrzegłem szyld z dwugłowym orłem na bramie jednego z domów. La Russie impériale… Przyjrzałem się napisowi. „Klub weterana carskiej armii i instytut prawosławny” – odcyfrowałem. To może być odpowiednie miejsce…

Wcisnąłem guzik dzwonka. Głośnik zagadał coś po francusku. Tą mową akurat nie władałem, ale chyba weterani carskiej armii pamiętają jeszcze język ojczysty?

– Zdrastwujtie, zdiesʹ Robert Storm – przedstawiłem się.

Drzwi szczęknęły. Wszedłem do środka. Korytarz jak korytarz. Chodnik na podłodze, kilka par ładnych rzeźbionych drewnianych drzwi. Sztukaterie na suficie. Żadnych tabliczek. Przystanąłem niezdecydowany, na szczęście z piętra po schodach zeszła dziewczyna. Na jej widok poczułem, że Marta wcale nie jest tak ładna, jak do tej pory uważałem.

Schodząca była ode mnie ciut młodsza, ubrana w spodnie oraz białą bluzkę. Miała grube ciemne brwi i piękny warkocz. Oczy o migdałowatym wykroju były jasnobrązowe. Przechyliła z wdziękiem główkę. Było w tym geście coś arystokratycznego.

O rany, księżniczka. Prawdziwa! – przeleciało mi przez głowę.

– W czym możemy pomóc, panie Storm? – zapytała.

Dopiero po ułamku sekundy dotarło do mnie, że pyta po angielsku.

– Szukam kogoś, kto służył w Czternastym Pułku Strzelców Syberyjskich – wyjaśniłem. – Albo potomka kogoś takiego. Może jakiegoś historyka wojskowości carskiej Rosji. Ewentualnie kogoś z waszych… eee… przywódców. Mężów zaufania? Przyjechałem z Polski.

– Jego Wysokość car Włodzimierz przebywa aktualnie w swojej rezydencji w Saint-Brieuc. To w Bretanii – dodała, widząc, że nie wiem, o czym mówi. – Ale mój pradziadek jest jego przedstawicielem na Belgię. Przyjmie pana, proszę za mną. – Uśmiechnęła się uprzejmie i ruszyła po schodach.

To i cara tu mają? Byłem nieco skołowany. To znaczy nie tu, we Francji mają… Tu mają tylko namiestnika.

Warkocz dziewczyny był gruby chyba jak mój nadgarstek. Chwościk spięty frotką podskakiwał na plecach. Złapałem nosem delikatną nutkę perfum. Indian Summer? Weszliśmy do biblioteki. Staruszek siedzący przy stole zawalonym woluminami wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nie miał bokobrodów ani orderów na piersi. Był całkiem siwy, silne okulary zniekształcały obraz jego oczu. Jeśli walczył w wojnie domowej, to pewnie co najwyżej jako kadet lub elew którejś z uczelni wojskowych. Przywitałem się.

– Czym mogę służyć? – zapytał po rosyjsku.

– Głupio to zabrzmi, ale przychodzę, bo znalazłem to. – Wręczyłem mu kopertę z odbitkami.

Rosjanin długo w milczeniu patrzył na zdjęcia. Wreszcie uniósł głowę. W kącikach oczu miał łzy.

– Gdzie on jest? – zapytał wprost.

– Mam sztandar u siebie, w Polsce – wyjaśniłem. – Znalazłem w lasach na południe od Chełma.