Latająca gospoda - Gilbert Keith Chesterton - ebook

Latająca gospoda ebook

Gilbert Keith Chesterton

0,0

Opis

Obowiązkowa Msza Święta w kościele w Beaconsfield oraz kufel dobrego angielskiego piwa w miejscowej gospodzie - oto jak dla G.K. Chestertona wyglądać musiała każda niedziela. Jedno zresztą związane było z drugim, gdyż według brytyjskiego pisarza właśnie chrześcijaństwo uzbraja człowieka w umiejętność prawdziwego korzystania z życia. To połączenie było dla niego wyznacznikiem old merry England - starej, wesołej Anglii: tradycyjnej, chrześcijańskiej, plebejskiej, w której ludzie potrafili się prawdziwie cieszyć.
Taki też właśnie obraz kreśli w swej Latającej gospodzie, sowizdrzalskiej powieści, opartej na motywie buntu trzech kompanów wobec administracyjnego nakazu prohibicji. Na znak protestu wesołkowie przemierzają kraj z wielką beczką rumu i ogromnym kawałem serca, urządzając obok zamkniętych gospód szalone biesiady.
Książka Chestertona to sprzeciw wobec postoświeceniowych "racjonalistycznych" trendów, które całe bogactwo ludzkiego doświadczenia chciałyby pozamykać w sztywnych ramach procedur i kodeksów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gilbert Keith Chesterton (1874-1936)

Angielski powieściopisarz, poeta, dramaturg i eseista. Mistrz groteski, paradoksu i humoru absurdalnego. Przeciwnik socjalizmu i agnostycyzmu. Często polemizujący publicznie z G.B. Shawem czy H.G. Wellsem. Zadebiutował w 1900 roku tomikiem Błędny rycerz i inne wiersze. Ogółem jego twórczość obejmuje 80 książek. Część z nich weszła na stałe do historii angielskiej i światowej literatury. Największą sławę przyniosły mu powieści, takie jak m.in.: Napoleon z Notting Hill, Człowiek, który był Czwartkiem czy Kula i krzyż. Jego wiersz Lepanto angielscy żołnierze powtarzali w okopach podczas I wojny światowej. W 1922 roku głośnym echem w Europie odbiła się jego konwersja z anglikanizmu na katolicyzm. Chesterton jako myśliciel religijny był także autorem książek apologetycznych (np. Ortodoksja) jak i polemicznych (Heretycy). Dał się poznać jako wielki przyjaciel naszego kraju, wielokrotnie nazywając rozbiór Polski zbrodnią.

W serii POWIEŚCI Z KRZYŻYKIEMdotychczas ukazały się:

GILBERT KEITH CHESTERTON KULA I KRZYŻ CZŁOWIEK, KTÓRY BYŁ CZWARTKIEM PRZYGODY KSIĘDZA BROWNA NAPOLEON Z NOTTING HILL LATAJĄCA GOSPODA KLUB NIEZWYKŁYCH ZAWODÓW POETA I WARIACI CZŁOWIEK KTÓRY WIEDZIAŁ ZA DUŻO PARADOKSY PANA PONDA POWRÓT DON KICHOTA

GERTRUD VON LE FORT PAPIEŻ Z GETTA

JOHN HENRY NEWMAN KALISTA

WALTER M. MILLER JR KANTYCZKA DLA LEIBOWITZA

BRIAN MOORE KATOLICY

Tytuł oryginału THE FLYING INN

Copyright © 2009 by FRONDA PL Sp. z o. o. Warszawa

Tłumaczenie Hanna Olędzka

Analiza języka przekładu i opracowanie literackie Małgorzata Bartas-Witan

Redakcja i korekta Robert Jankowski

ISBN 978-83-64095-82-5

Wydawca FRONDA PL Spółka z o. o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa tel. (22) 836 54 44, (22) 877 37 35 faks (22) 877 37 34 e-mail: [email protected] www.wydawnictwofronda.pl

Menedżer projektu Wojciech Salwa

Rozdział I KAZANIE NA TEMAT GOSPÓD

Morze było jasnozielonej, czarodziejskiej barwy, a dzień muśnięty już skrzydłem wieczoru. Młoda, ciemnowłosa kobieta w falującej, wymyślnie skrojonej sukni koloru miedzi, przechadzała się na pozór obojętnie nadbrzeżną promenadą w Pebbleswick-on-Sea. Niedbałym ruchem wlokąc za sobą parasolkę, spoglądała na odległą linię horyzontu. Nie bez powodu wpatrywała się w dal – a powód ten dobrze jest znany wielu młodym kobietom w historii świata. Na morzu jednakże nie pojawiał się żaden żagiel.

Na plaży, poniżej promenady, małe grupki słuchaczy otaczały, często napotykanych w nadmorskich miejscowościach, przygodnych mówców: Murzynów, socjalistów, cyrkowców czy rozmaitych duchownych.

W jednym miejscu na przykład jakiś mężczyzna pokazywał przedziwne sztuczki z tekturowymi pudełkami. Niedzielni gapie całymi godzinami przyglądali się temu w nadziei, że zrozumieją, co on właściwie robi. Nieopodal zwracał uwagę człowiek w cylindrze z bardzo dużą Biblią i bardzo małą żoną, która stała przy nim bez słowa. Natchniony mówca wymachiwał zaciśniętą pięścią, walcząc przeciw sublapsarianizmowi – herezji bardzo rozpowszechnionej w wytwornych uzdrowiskach. I choć mówił z wielkim przejęciem, niełatwo było śledzić tok jego wywodów. Jedno, co docierało do słuchaczy, to rzucane od czasu do czasu pogardliwe ubolewanie: „Nasi zbłąkani przyjaciele, sublapsarianie”.

Dalej na plaży przemawiał jakiś młodzieniec, który starał się pozyskać słuchaczy przy pomocy wianka z marchewek na kapeluszu. I choć prawdę rzekłszy nikt, a tym bardziej on sam, nie wiedział, o czym właściwie mówi – to przed nim właśnie leżało najwięcej uzbieranych pieniędzy. Dalej stali Murzyni, obok których miejsce dla siebie znalazł człowiek o długiej szyi. Wybijając takt małym drewnianym szpadelkiem, dyrygował dziecięcym chórem śpiewającym nabożne pieśni. Grupka tych małych śpiewaków z zaciekłością wskazywana była przez stojącego jeszcze dalej ateistę, który rozsierdzony perorował na temat wypaczania najlepszych tworów przyrody przy pomocy tajemniczych praktyk inkwizycji hiszpańskiej – a więc oczywiście…. człowieka ze szpadelkiem. Ateista (z czerwoną rozetką w klapie) gromił również ostro i własne audytorium. Za rzucane im w twarz: „Hipokryci”, słuchacze rzucali mu pieniądze. Za dodane z pasją: „Głupcy i tchórze” – obdarowywali go jeszcze hojniej.

Grupkę nabożnie śpiewających dzieci i rozognionego ateistę, rozdzielał stojący pod obszernym, zielonym, lekko chwiejącym się parasolem niski staruszek w czerwonym fezie. Jego ciemna twarz, poorana bruzdami niczym orzech włoski, nos z gatunku tych, które kojarzymy z Judeą, czarny klin bródki przywodzący na myśl Persję – dodawały mu egzotycznego charakteru, choć równocześnie, w zabawny sposób, czyniły go podobnym do sowy. Wśród tej dobrze znanej przechodniom wystawy wariatów i szarlatanów, mężczyzna ów był nowym okazem i to przed nim właśnie przystanęła na chwilę młoda kobieta. Należała do osób, u których prawdziwe poczucie humoru kłóci się zawsze z wrodzoną skłonnością do poddawania się nudzie lub melancholii. Czy to z powodu jednego, czy drugiego – oparta o balustradę, zaczęła się przysłuchiwać nieznajomemu. Jego dziwaczny akcent kazał jej początkowo sądzić, że mówi on jakimś własnym, orientalnym językiem. Wszelkie artykułowane odgłosy, jakie z siebie wydawał, brzmiały dziwnie i obco – jak choćby nienaturalne przeciąganie krótkiego angielskiego „u”. Upłynęły pełne cztery minuty, zanim dziewczyna zdołała wyłowić bodaj jedno słowo, a po następnej chwili udało się jej uchwycić sens przemowy, który streścić można krótko: cywilizacja Anglii ugruntowana została przez Turków, czy też może przez Saracenów, po ich zwycięstwie nad krzyżowcami. Pasja głoszenia tej „prawdy” łączyła się u mówcy z wiarą, że pogląd taki już wkrótce podzielać będą wszyscy Anglicy. W celu udowodnienia swej tezy on sam postanowił rozpowszechniać hasło powstrzymania się od picia mocnych trunków.

— Spójrzcie na wasze gospody (a właściwie „khospody” – bo tak brzmiało to słowo w ustach starca) – te wasze gospody, które opisujecie w książkach, nie były początkowo zakładane, by handlować tam chrześcijańskimi trunkami, lecz by sprzedawać mahometańskie napoje bezalkoholowe!

Ponieważ dziewczyna była jedynym słuchaczem tych rewelacji – ku niej skierował się zgięty brązowy palec:

— Skąd to wiadomo? Otóż nic prostszego: świadczą o tym nazwy waszych gospód. Są to nazwy wschodnie, azjatyckie. Jak choćby słynna oberża, przy której zatrzymują się u was omnibusy. O ile wiem zwie się „Słoń i Zamek”. I nie jest to nazwa angielska, lecz …. azjatycka! Odpowiecie, że w Anglii są zamki. Zgoda. Jest zamek Windsor. Ale gdzie – zawołał gniewnie acz triumfalnie, energicznie pogroziwszy zielonym parasolem – gdzie macie słonia Windsoru? Choćby cały park windsorski przetrząsnąć... ani śladu słonia!

Trudno było odmówić racji temu stwierdzeniu. I być może właśnie ta niepodważalna słuszność ostatnich słów, a być może surowy i stanowczy ton całej oracji sprawiły, że ciemnowłosa dziewczyna zaczęła nabierać przekonania, że ten zapalony mówca w czerwonym fezie przemawia ciekawiej niż inni. I na potwierdzenie tego, zgodnie z rozpowszechnionym zwyczajem dawania datków wybranym przedstawicielom rywalizujących ze sobą wyznań – dwu szylingową monetę wrzuciła na okrągłą, miedzianą tackę, stojącą właśnie przed nim.

Jakby nie zwracając na to uwagi – z szlachetnym i bezinteresownym zapałem, acz dość zawile – starzec ciągnął dalej swoje wywody.

— Macie również w tym mieście szynk, który nazywacie „Buul”.

— Nazywamy go zazwyczaj „Bull” – melodyjnym głosem wtrąciła zainteresowana młoda dama.

— Macie szynk, który nazywacie „Buul” – powtórzył z jakąś abstrakcyjną wściekłością – i na pewno zdajecie sobie sprawę, jakie to śmieszne.

— Wcale nie – zaprzeczyła łagodnie dziewczyna.

— Dlaczego to ma być „bull”? – wołał rozciągając na swój sposób słowo. – Po co „bull” – czyli byk, miałby być nazwą lokalu, w którym urządza się przyjęcia? Kto myśli o byku w ogrodach rozkoszy? Po co nam byk, kiedy patrzymy, jak tańczą barwne niczym tulipany dziewczęta, lub gdy nalewamy skrzący się sorbet? Wy sami, moi przyjaciele – rozpromienionym wzrokiem powiódł wkoło, jakby zwracając się do nieprzebranych tłumów – wy sami macie przysłowie: w składzie porcelany pańskie oko byka nie utuczy. Tym bardziej nie utuczy go w winiarni. To oczywiste.

Zatknął swój zielony parasol w piasek i uderzył palcem o palec jak człowiek, który z uroczystym namaszczeniem przystępuje do sedna sprawy

— To jasne jak słońce w południe, że słowo „bull”, pozbawione spokojnych, przyjemnych skojarzeń, jest po prostu wypaczeniem innego słowa, które daje to skojarzenie. Słowo to nie brzmi „bull”, czyli byk, lecz „bulbul”, a więc słowik! – Zagrzmiał donośnie jak trąba i, rozcapierzywszy palce, rozłożył szeroko ręce jak liście podzwrotnikowej palmy.

Po tym wspaniałym efekcie złagodniał nieco i poważnie wsparł się na parasolu.

— Te same ślady azjatyckiej nomenklatury napotkacie we wszystkich nazwach waszych angielskich gospód. Zresztą nie tylko tam. Pewien jestem, że napotkacie je we wszystkich określeniach związanych zarówno z hulanką, jak i z odpoczynkiem. No cóż, moi mili – ciągnął dalej – nawet prawdziwa nazwa owego zdradliwego spirytusu, który dodaje mocy waszym trunkom, to arabskie słowo: alkohol. Czyż to nie oczywiste, że „al” jest tu arabskim przedimkiem, podobnie jak w wyrazach Alhambra czy algebra? I nie musimy zadawać sobie wiele trudu, by odnaleźć ten przedimek w wielu waszych słowach związanych z ucztowaniem. Potrzebne przykłady? Bardzo proszę: piwo Alsopa, Ally Sloper i ta wasza częściowo wesoła budowla, jaką jest Albert Memorial. Przede wszystkim jednak niepodważalne wschodnie wpływy odnajdziecie w największej uroczystości, którą błędnie kojarzycie z waszą religią – w święcie Bożego Narodzenia. Czy przy tej okazji wymawiacie nazwę któregoś z chrześcijańskich krajów? Czy mówicie: „Chciałbym kawałek Francji, chciałbym kawałek Irlandii, kawałek Szkocji czy Hiszpanii”? Nie-e-e – beknął jak baran. – Mówicie: „Chciałbym kawałek Turcji”, bo w waszym języku słowo „turkey” oznacza i indyka, i Turcję – kraj sług Proroka!

I znów patetycznie rozłożył ramiona na wschód i zachód, jakby chciał ziemię i niebo wziąć na świadka. Młoda dama patrząca z uśmiechem na bezkresne, zielononiebieskie morze, lekko – jakby na zakończenie – zaklaskała dłońmi w popielatych rękawiczkach. Ale niski staruszek w fezie ani myślał kończyć.

— Zaprotestujecie przeciw moim słowom...

— Och nie, nie – szepnęła skwapliwie słuchaczka. – Ani myślę protestować!

— …zaprotestujecie przeciw moim słowom – ciągnął z naciskiem mistrz – twierdząc, że niektóre gospody mają nazwy symboliczne, odpowiedniki waszych narodowych przesądów. Z pewnością wskażecie na to, że Golden Cross mieści się naprzeciwko Charing Cross, będziecie szeroko rozwodzić się na temat King’s Cross, Gerrard’s Cross i innych krzyży w Londynie, czy pod miastem. Nie można jednak zapominać o tym – i tu żartobliwie pogroził dziewczynie zielonym parasolem, jakby zamierzał ją dźgnąć – nikt z was, przyjaciele, nie może zapomnieć o tym, ile jest w Londynie półksiężyców! Denmark Crescent, Mornington Crescent, St. Mark’s Crescent, St. George’s Crescent, Grosvenor Crescent, Regent’s Park Crescent! A jeszcze Royal Crescent i Pelham Crescent. Mam wymieniać dalej? Sami widzicie – wszędzie składa się hołd świętemu symbolowi religii Proroka! A i tu w waszym mieście, złożonym niemal z samych półksiężyców – wystarczy porównać gęstość ich rozmieszczenia oraz ich kształt z doprawdy mizernym zastępem krzyży, jakie tu pozostały, aby świadczyć o efemerycznym przesądzie, ku któremu skłoniliście się w jakimś momencie słabości.

Tłumy na wybrzeżu szybko malały – najlepszy znak zbliżającej się pory popołudniowej herbaty. Z nadejściem wieczoru niebo na zachodzie stawało się coraz jaśniejsze. Słońce przybliżało się do linii oddzielającej blade morze od zielonkawo-szklistego nieba. Rozświetlona przejrzystość obu: nieba i morza, kojarzących się dziewczynie z marzeniami i tragedią, zdała się w owej chwili jaśniejącym symbolem jej rozpaczy. Fale mieniące się milionami szmaragdów odpływały tak wolno, jak wolno zachodziło słońce. Natomiast tuż obok – rzeka ludzkiej głupoty płynęła nieprzerwanym, bystrym nurtem.

— Nie myślę bynajmniej upierać się przy tym – ciągnął stary jegomość – że to, co mówię, jest specjalnie przystępne, ani że wszystkie przykłady są tak jasne i bezsporne, jak te, które dopiero co wyłuszczyłem. Oczywiście, że nie-e. I chociaż wątpliwości nie budzi, iż „The Saracen’s Head” jest zniekształconym „The Saracen’s Ahead” – czyli że „Głowa Saracena” to nic innego jak „Saracen przed nami”, to daleki jestem od twierdzenia, iż rzecz jest równie bezsporna, jeśli idzie o „The Green Dragon”, a więc „Zielonego smoka”, którego pierwotne brzmienie to „The Agreeing Dragoman”, czyli „Ustępliwy dragoman”. Mam jednak nadzieję, że dowiodę tego wkrótce w mojej książce. Tymczasem tylko napomknę, że prawdopodobniejsze jest, iż ktoś, chcąc zwrócić na siebie uwagę podróżnego na pustyni, będzie raczej starał się być podobnym do życzliwego przewodnika lub niosącego wytchnienie wysłannika, niż do żarłocznego potwora. Jak widać bardzo trudno jest znaleźć prawdziwe źródło pochodzenia wyrazów. Ot – choćby w wypadku waszej gospody, oddającej swą nazwą hołd pamięci naszego wielkiego mahometańskiego wojownika Amira Ali Ben Bhoze, którego imię tak dziwacznie skróciliście do admirał Benbow. A bywa, i to wcale nie rzadko, że przed poszukiwaczem prawdy piętrzą się jeszcze większe trudności. Jest tu w pobliżu miejsce, w którym można solidnie wypić, zwane przez was gospodą „Pod Starym Okrętem”...

Oczy dziewczyny, wlepione w półkolistą linię horyzontu, nagle znieruchomiały jak sam horyzont, a jej twarz odmieniła się pokrywając rumieńcem. Na plaży było prawie pusto. Nie było już ateisty, tak jak – według niego – nie było Boga. A ci, co mieli nadzieję, iż zrozumieją tajemnicę tekturowych pudełek, rozeszli się do domów na herbatę, nie dowiedziawszy się, o co chodzi. Młoda kobieta wciąż jednak stała oparta o balustradę. Jej nogi jakby wrosły w ziemię – ale twarz ożywiła się.

— Trzeba przyznać – beczał dalej staruszek z zielonym parasolem – że w nazwie „Pod Starym Okrętem” nie ma oczywistych śladów pochodzenia azjatyckiego. Ale i tu poszukiwacz prawdy może natknąć się na niezbite dowody. Wypytywałem właściciela, którym jest, o ile wiem, niejaki pan Pump…

Dziewczynie zadrżały wargi.

— Biedny stary Hump! – westchnęła z żalem. – O tak … Zapomniałam o nim. Pewno martwi się tak samo, jak ja! Mam nadzieję, że ten człowiek nie będzie pleść głupstw na jego temat! Wolałabym, żeby o tym w ogóle nie mówił!

— ….Pan Pump powiedział mi, że nazwę gospodzie nadał jego serdeczny przyjaciel Irlandczyk. Kiedyś był kapitanem Brytyjskiej Marynarki Wojennej, lecz oburzony postępowaniem wobec Irlandii, podał się do dymisji. Porzucając służbę, zachował jeszcze tyle z przesądów waszych zachodnich żeglarzy, że chciał, aby gospoda przyjaciela otrzymała nazwę jego statku. Ponieważ jednak statek nazywał się „Zjednoczone Królestwo”...

— Czy może pan powiedzieć nazwisko tego kapitana? – niespodziewanie nad głową mówiącego rozległ się donośny głos, przechylającej się przez balustradę w jego stronę, słuchaczki.

Stary człowiek cały wzdrygnął się, zamrugał i wytrzeszczył oczy jak spłoszona sowa. Godzinami przemawiał, jakby miał tysiące słuchaczy, a oto teraz zmieszał się, stwierdzając, że w ogóle ma słuchaczkę. O tej porze byli jedynymi niemal istotami ludzkimi na całym wybrzeżu, jedynymi niemal istotami żyjącymi – nie licząc mew. Słońce już, już miało zniknąć, kiedy nagle pękło jak krwista pomarańcza i wzdłuż tego pęknięcia, nisko na niebie, rozlały się krwistoczerwone smugi. Ostry, spóźniony blask odbarwił czerwony fez i zielony parasol starego, ale jego ciemna sylwetka, wyraźnie odcinająca się na tle morza i zachodu, prawie nic się nie zmieniła. Prawie – bo tym co widocznie zaznaczyło się w jego postaci to nagłe poruszenie.

— Nazwisko... nazwisko kapitana. Ja... – zająknął się. – Powiedziano mi, że nazywał się Dalroy. Ale co innego chciałbym podkreślić i wyjaśnić: to mianowicie, że poszukiwacz prawdy i tu także może znaleźć dalsze myślowe asocjacje. Pan Pump wyjaśnił mi, że odnawia owo miejsce biesiad głównie dlatego, że przewiduje powrót wspomnianego kapitana, który podobno przyjął służbę w niewielkiej flocie. Obecnie jednak porzucił ją i wraca do domu. Teraz zważcie wszyscy, moi przyjaciele – powiedział do mew – że i tu łańcuch logiki ma swoją ciągłość.

Powiedział to już tylko do mew. Młoda dama, która dotąd, opierając się całym ciężarem o balustradę, wpatrywała się weń błyszczącymi oczyma, właśnie odwróciła się i szybko znikła w półmroku. Kiedy jej pośpieszne kroki ucichły, nie było słychać już nic, prócz słabego, a przecież potężnego pomruku oddalonego teraz morza, rzadkich krzyków mew i głosu ciągnącego niekończący się monolog.

— Zważcie wszyscy – kontynuował stary mówca i tak wściekle wywijał parasolem, że niemal rozwinął go, jak zieloną chorągiew, a potem wbił głęboko w piach – w ten piach, na którym tak często rozbijali namioty jego waleczni przodkowie. – Zważcie wszyscy ten cudowny fakt! Oto, kiedy przez czas jakiś byłem zdziwiony, zakłopotany i, jak powiedzielibyście, pozbawiony wszelkich dowodów jakiegoś wschodniego wpływu na ową nazwę „Pod Starym Okrętem”, wówczas spytałem, z jakiego kraju wraca kapitan. A pan Pump odpowiedział mi uroczyście: „Z Turcji”. Z Turcji! Z najbliższego stąd kraju wyznawców Proroka. Wiem, ludzie mówią, że to nie nasz kraj. Ale jakież ma znaczenie to, skąd pochodzimy, skoro niesiemy posłannictwo z raju? Niesiemy je w szaleńczym pędzie galopujących koni i nie mamy czasu nigdzie się zatrzymywać. Ale to, co niesiemy, jest jedyną wiarą, która pamięta o tym, co wy, w waszych szumnych słowach, nazywacie dziewiczością ludzkiego rozumu. Wiarą, która nikogo z ludzi nie wywyższa ponad Proroka, i która uszanowała samotność Boga.

I znów rozpostarł ramiona, jak gdyby zwracał się do milionów. On, tak samotny w mroku wybrzeża.