Kuratorka sądowa. Patologia, przemoc i dramaty w polskich domach - Hanna Flara - ebook

Kuratorka sądowa. Patologia, przemoc i dramaty w polskich domach ebook

Flara Hanna

4,5
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Siada przy jednym stole z bezwzględnymi mordercami, alkoholikami, pedofilami, ale i na pierwszy rzut oka zwyczajnymi ludźmi, którzy po prostu popełnili w życiu poważny błąd – choć oni wciąż niezmiennie dowodzą, że diabeł tkwi w szczegółach. Odwiedza skazanych i ich rodziny w ich domach; czasem słucha intuicji, która podpowiada jej, że niektórych progów lepiej nie przekraczać. A już na pewno nie w samotności, po zmroku i bez broni.

Lubimy myśleć, że takie historie dzieją się tylko w kryminałach, gdzieś daleko, na pewno nie u nas ani nie u sąsiada. Autorka – doświadczona kuratorka sądowa z pionu karnego – niszczy tę wygodną iluzję, zabierając czytelnika ze sobą „w teren”, by zrelacjonować najbardziej wstrząsające i poruszające historie ze swojej codziennej pracy. Para, która poznała się i pobrała w więzieniu, grabarz, cierpiący na schizofrenię malarz, który znęcał się nad partnerką, dziewczyna „z dobrego domu”, wzbudzający współczucie zabójca własnej żony… Wśród jej podopiecznych znajdują się osoby z różnych środowisk, a każda z nich skrywa własne bolesne tajemnice. Teraz i ty możesz odkryć je razem z nią.

„Nic, czego nauczyli mnie na studiach, nie przygotowało mnie na to, czego doświadczę w terenie. Jako kuratorka sądowa każdego dnia zagłębiam się na nowo we wrogim, przesączonym patologią środowisku. Przemoc, uzależnienia i dramaty rodzinne to mój chleb powszedni.

W terenie jestem wymagającą, konkretną babką, choć podopieczni czasem mówią o mnie inaczej, brzydko. Bywa, że się boję, kiedy sama jadę po raz pierwszy na wywiad środowiskowy, bo nie wiem, kto otworzy mi drzwi i kto je za mną zamknie. W pionie karnym dla dorosłych spotykam osoby zdemoralizowane, zepsute, złe. Odbyłam liczne szkolenia z samoobrony, jednak w terenie mogę liczyć tylko na siebie”.

Hanna Flara

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Data ważności licencji: 3/14/2029

Oceny
4,5 (249 ocen)
158
60
23
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NandiH

Całkiem niezła

Ciekawe, ale jak dla mnie trochę zbyt melodramatyczne. Bardziej przemawiała do mnie książka p. Matysiaka "Patożycie" Chyba chciałam po prostu poznać przypadki z absolutnego marginesu - a tam pasuje wulgarny język, bezpośredniość i żenujące szczegóły... Tutaj za to dowiecie się sporo o prawie - jak to wszystko działa od kuchni. Opowiedziane historie są wygładzone i okraszone pięknymi słowami... zbyt dużą ilością słów...
rafinat

Dobrze spędzony czas

Ciekawa podróż po meandrach patologii.
00
MartynaNik

Nie oderwiesz się od lektury

Szczera do bólu, dużo ciekawych szczegółów dla kogoś kto np. pracował w pomocy społecznej tp jest sobie w stanie wyobrazić różne rzeczy. Laik po przeczytaniu tej książki , będzie bardziej świadomy tego jak wygląda prawdziwe życie . polecam szczególnie studentom
00
ZabaWberecie

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra, lekka, troche smieszna.
00
SylwiaGib

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Sprawozdanie z objęcia dozorem

Pierw­sze dni lipca. Ponad dwa­dzie­ścia lat temu. Nie, nie było cie­pło. Było upal­nie. Czu­łam, jak po skó­rze ciek­nie mi pot. Na mojej nowej jasno­ró­żo­wej koszuli zapię­tej pod samą szyję roz­ra­stały się ciemne plamy. Upo­cona blon­dynka w różu. Lepiej być nie mogło, pomy­śla­łam zgryź­li­wie. Tego dnia dość nie­spo­dzie­wa­nie zamiast za biur­kiem zna­la­złam się w tere­nie. Mia­łam zaraz po dyżu­rze wró­cić do domu i spę­dzić czas z mężem, ale zadzwo­nił tele­fon. Kon­ku­bina zgło­siła, że jej gach wyzwał ją „od kurew” i kazał „wypier­da­lać z domu”. Musia­łam spraw­dzić, co się dzieje. Dawna ja musiała to spraw­dzić od razu. W efek­cie w różo­wej koszuli bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam wto­pić się w tłum. Ale topi­łam się jedy­nie w upale.

Mijał trzeci mie­siąc mojej pracy. Dopiero orien­to­wa­łam się w zakre­sie obo­wiąz­ków i spo­so­bie dzia­ła­nia. Poję­cia poznane na stu­diach zaczy­nały się prze­kła­dać na to, co widy­wa­łam w tere­nie. Popo­łu­dniami czy­ta­łam akta główne, by być w tema­cie, i skru­pu­lat­nie robi­łam notatki. Z cza­sem sporo z tego będę miała w gło­wie, ale wtedy wszystko zapi­sy­wa­łam: adresy zamiesz­ka­nia, dane moich pod­opiecz­nych, czyny karalne, które popeł­nili, i nało­żone przez sąd tzw. obo­wiązki pro­ba­cyjne, z któ­rych mia­łam ich roz­li­czać w okre­sie próby. Z cza­sem wryją się też w moją psy­chikę stare kanapy dozo­ro­wa­nych, ich obdra­pane lodówki, zawie­szone nad sto­łami lepy na muchy i cięż­kie zapa­chy uno­szące się w przed­po­ko­jach. Poznam imiona ich dzieci, nauczę się nazwisk współ­pra­cu­ją­cych z rodzi­nami pra­cow­ni­ków socjal­nych, peda­go­gów i tera­peu­tów. Będę czuła się pra­wie jak w domu na nie­jed­nej komen­dzie poli­cji, a dziel­ni­co­wych, z któ­rymi przyj­dzie mi dzie­lić teren i losy wspól­nych pod­opiecz­nych, będę znała jak wła­sną kie­szeń. Coraz spraw­niej będę też prze­glą­dała reper­to­ria spraw kar­nych, zastą­pione póź­niej przez sys­tem infor­ma­tyczny, a poranne super­wi­zje z kole­żanką z zespołu staną się rytu­ałem.

Wtedy jed­nak czu­łam się jak debiu­tantka. Mia­łam za sobą pięć lat stu­diów na kie­runku reso­cja­li­za­cja i pro­fi­lak­tyka osób nie­do­sto­so­wa­nych spo­łecz­nie, kilka mie­sięcy prak­tyki zawo­do­wej odby­tej w sądzie, dwie wizyty w zakła­dzie kar­nym i jedną w aresz­cie śled­czym. Tony teo­rii w gło­wie, tomy prze­czy­ta­nych pod­ręcz­ni­ków, piątkę z egza­minu apli­kanc­kiego, uścisk dłoni pre­zesa, ślu­bo­wa­nie i gra­tu­la­cje od naj­bliż­szych. Moje serce prze­peł­niała eks­cy­ta­cja, głowę – ide­ali­styczne zało­że­nie o nie­mal nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ściach reso­cja­li­za­cji. Co czwar­tek bie­głam na aero­bik, żeby wyska­kać z głowy złe obrazy i złe histo­rie. Co jesz­cze? Na kon­cie debet i matiz na raty. Aha, do spłaty kre­dyt stu­dencki. Sześć­set zło­tych przez kolejne sie­dem­dzie­siąt dwa mie­siące. Znie­na­wi­dzony har­mo­no­gram spłaty co mie­siąc kur­czył się o jedną mini­ratkę.

Gdy zadzwo­niła kon­ku­bina, sie­dzia­łam w swoim poko­iku na pod­da­szu i zabie­ra­łam się za lek­turę doku­men­ta­cji zwią­za­nej z jej part­ne­rem, któ­rego w ciągu kilku dni mia­łam objąć dozo­rem. Dozór był świeży tylko dla mnie. Dla pana byłam już chyba czwar­tym kura­to­rem, a miał za sobą kilka poby­tów w zakła­dzie kar­nym. Pobież­nie przej­rza­łam akta główne, bo do obję­cia dozo­rem mia­łam jesz­cze kilka dni. Pla­no­wa­łam się przy­go­to­wać, ale po tele­fo­nie kon­ku­biny emo­cje wzięły górę. Głodna i zmę­czona ruszy­łam wprost z dyżuru pod jego drzwi.

Gdy dotar­łam, oka­zało się, że to drzwi sta­rej leśni­czówki. Zupeł­nie jak w bajce o Czer­wo­nym Kap­turku.

– …byłem bity. O tu, po wewnętrz­nej stro­nie przed­ra­mion. Kablem. I przy­pa­lany papie­ro­sem. To się działo, jak stary nie miał humoru, a naj­czę­ściej nie miał. Wypier­da­lał mnie wtedy z chaty. Także nocami. Pił. Bił. Tłukł matkę. I mnie. Spa­łem, gdzie popad­nie…

Takie miał intro, jak mnie zoba­czył. Żad­nego „dzień dobry” czy cze­goś w tym stylu. Wbi­łam w niego wzrok. Tłu­ste włosy. Wąsy z pierw­szymi siwymi wło­skami. Nie­do­waga. Nie­świeży oddech. Brud pod paznok­ciami. Błędne spoj­rze­nie. Zacią­gnął się papie­ro­sem, zaka­sał rękawy nie­do­pra­nej fla­ne­lo­wej koszuli i odsło­nił bli­zny. Miał ich całą gamę. Grub­sze były po kablach, a cień­sze to były sznyty – bli­zny po samo­oka­le­cze­niach, któ­rych doko­ny­wał po „akcjach sta­rego”. Zemdliło mnie po raz pierw­szy.

Z kursu psy­chia­trii, jaki odby­łam w cza­sie stu­diów, przy­po­mniały mi się od razu poje­dyn­cze poję­cia. Schi­zo­fre­nia. Dwu­bie­gu­nówka. Rzut cho­roby. Afekt. Objawy osiowe. Halu­cy­na­cje. Kata­to­nia. Pobu­dze­nie. Mia­łam ewi­dent­nie do czy­nie­nia z tym ostat­nim.

A co, jeśli zoba­czy we mnie swo­jego ojca?

Jak na zawo­ła­nie wypa­lił, że sły­szy głosy.

Zachciało mi się siku. Ze stra­chu.

Czu­łam, że mój pot jest już nie tylko widoczny na koszuli, ale spływa mi ciur­kiem po twa­rzy i szyi, wprost do zagłę­bie­nia mię­dzy pier­siami. Wypro­sto­wa­łam się. Nie spusz­cza­łam prze­ciw­nika z oczu. Oce­ni­łam odle­głość dzie­lącą mnie od sze­ro­kiej dechy z prze­rdze­wiałą kłódką, która słu­żyła za drzwi wej­ściowe. Już zamie­rza­łam się pod­nieść i ulot­nić, ale on wypa­lił, że teraz wysłu­cham do końca tego, co on ma do powie­dze­nia, bo kurwa mi przez tele­fon naga­dała bzdur. Stwier­dził, że teraz pew­nie pier­doli ją inny, a prze­cież on wcale nie jest taki zły. Na koniec dorzu­cił jesz­cze, że nie da się znowu piź­dzie wsa­dzić do pier­dla. Przy tych sło­wach obni­żył tembr głosu. Usiadł na tabo­re­cie. Wbił we mnie wzrok. Był na swoim tery­to­rium. Skła­dała się na nie izba słu­żąca i za kuch­nię, i sypial­nię. Łazienki naj­wy­raź­niej nie było. Na zewnątrz stała tylko nie­wielka latryna. Byli­śmy sami w pomiesz­cze­niu. Ja i on. Jego zasady. Jego histo­rii życia będę teraz słu­chała.

Zaczęło mi być żal mojego męża. Wzię­li­śmy ślub zale­d­wie pół roku wcze­śniej. Smutno mi się też zro­biło na myśl o mamie. Miała tylko mnie. Wcze­śnie owdo­wiała. Bałam się, że strasz­nie ich zawiodę, jak nie wrócę tego dnia do domu. Popeł­ni­łam błąd. Byłam zupeł­nie nie­przy­go­to­wana do wyj­ścia w teren.

Dzie­lił nas metrowy dystans. Męż­czy­zna znaj­do­wał się tak bli­sko, że mogłam poli­czyć sznyty na jego przed­ra­mio­nach. Sie­dzia­łam na pro­wi­zo­rycz­nym stołku oble­pio­nym dże­mem, z któ­rego mój dozo­ro­wany zrzu­ciłby mnie jed­nym kop­nia­kiem, gdyby tylko zechciał. Zer­k­nę­łam w bok. Wokół nas walały się jakieś szmaty. Kątem oka zoba­czy­łam nie­za­ście­lone lego­wi­sko. Obok stały słoik z petami i pla­sti­kowa butelka z moczem. Upał dodat­kowo potę­go­wał smród. Nade mną, nieco z boku wisiał pożół­kły od tyto­niu obraz Czar­nej Madonny. A w radiu leciało „Ojcze nasz…”. W modli­twie sied­miu próśb zmie­ni­łam wtedy w myślach ostat­nią. „I ocal mnie ode złego. Amen”, powie­dzia­łam bez­gło­śnie.

– Nie będzie mnie gów­niara życia uczyła. Kurwa! – wyrwał mnie ze stu­poru wrza­skiem mój gospo­darz.

Nie wie­dzia­łam, czy kurwa to prze­ryw­nik, czy rze­czow­nik mający okre­ślone zna­cze­nie. Zresztą i kurwa, i gów­niara wybrzmiały dwu­znacz­nie. Czy cho­dziło mu o mnie? A może o kobietę, która z nim miesz­kała?

– Jebana jego mać!

Już nie mia­łam wąt­pli­wo­ści. Wciąż jed­nak nie wie­dzia­łam, co się wyda­rzy za chwilę. Czy męż­czy­zna wyko­rzy­sta oka­zję, że przy­szłam, i zacznie mówić bez ładu i składu? Rów­nie praw­do­po­dobne było jed­nak, że odpali dal­szy ciąg wspo­mnień zwią­za­nych z ojcem albo zacznie się modlić. Może będzie mówił niczym rasowy ora­tor, a może beł­ko­tał. Moją obec­ność zauważy bądź pomi­nie. Może… długo nie skoń­czyć. A może zrobi coś cał­kiem innego.

– Widzi pani? To od kabli. – Znowu brud­nymi pazu­rami wska­zał na bli­zny na przed­ra­mio­nach. – A to po przy­pa­la­niu papie­ro­sami. – Wnę­trze dłoni pokryte miał dość regu­lar­nym wzo­rem z kro­pek. Okrą­głe świeże ranki mie­szały się ze stru­pami. Z czę­ści sączył się płyn…

Nagle męż­czy­zna się­gnął pod szyję i zaczął roz­pi­nać koszulę. Górny guzik był ode­rwany, następny był na miej­scu, więc go odpiął. Jak doszedł do trze­ciego, zaczę­łam się trząść. Boże, niech mnie tylko zabije. Byle szybko. Wrzuci do czar­nego wora i do rzeki. Albo niech porzuci zwłoki w lesie. Obo­jęt­nie. Ale nie gwałt… Bła­gam. Nie chcę być zgwał­cona. Nawet jak wyjdę z tego cała, nie prze­żyję. Umrę za życia. Albo je sobie odbiorę – myśli zapie­przały mi po gło­wie. A miało być tak pięk­nie: mąż, szczę­śliwa rodzina i praca. Wyma­rzona… Jakoś na apli­ka­cji nie było tematu „Jak postę­po­wać z osobą chorą psy­chicz­nie”. Oczami wyobraźni widzia­łam już żałob­ni­ków sto­ją­cych nad urną, a w uszach dźwię­czało mi: „A była taka młoda. Chciała zmie­niać świat. Napra­wiać ludzi. Była dumą rodzi­ców i miło­ścią życia swo­jego męża…”.

– Próba samo­bój­cza. Sznur nie wytrzy­mał. – Poka­zał ślad na szyi. Linia znaj­do­wała się tuż nad poro­śniętą wło­sami klatką pier­siową. – Tabletki też nie zadzia­łały, bo mnie odra­to­wali – dodał jakby z żalem.

Zemdliło mnie po raz drugi. W oczach mia­łam łzy. Ze stra­chu i smrodu.

– Napije się pani kawy? – zapro­po­no­wał jakby ni­gdy nic.

Odkrę­cił butelkę, nalał wodę do oble­pio­nego bru­dem czaj­nika i posta­wił go na kuchni. Spo­mię­dzy pal­ców ster­czał mu wypa­lony do połowy papie­ros. Mia­łam wra­że­nie, że odpala jed­nego od dru­giego. Spory zapas fajek zale­gał na pro­wi­zo­rycz­nym sto­liku.

– Nie, dzię­kuję – wydu­si­łam z sie­bie, zupeł­nie nie wie­dząc, co w tej sytu­acji powin­nam odpo­wie­dzieć.

Wypeł­nił szklankę do połowy kawą mie­loną. Pew­nie nawyk z wię­zie­nia, kawa musi być mocna. Dolał wrzątku i wrzu­cił dwie kostki cukru z krysz­ta­ło­wej cukier­nicy. Siorb­nął łyk. Takiej gorą­cej. Na wąsach został ślad po fusach. Odpa­lił chyba już trze­ciego papie­rosa w cza­sie mojej krót­kiej wizyty. Zało­żył nogę na nogę. Zacią­gnął się dymem i myślą wyru­szył w sobie tylko znane rejony. Tak nagle. Po pro­stu.

Prze­łknę­łam ślinę. Mój mózg sza­lał. Przed chwilą żegna­łam się z życiem, a już za moment musia­łam prze­sta­wić się na tryb walki. Eustres i dys­tres. Znowu wie­dza ze stu­diów. Wcale nie taka bez­u­ży­teczna. Ten pierw­szy zmu­sza do dzia­ła­nia, czyli wła­śnie do walki, drugi jest powią­zany z przy­tło­cze­niem i wyczer­pa­niem. Już zaczę­łam sobie przy­po­mi­nać kolejne poznane na stu­diach ter­miny, gdy ktoś z impe­tem otwo­rzył drzwi, a kłódka gruch­nęła o pod­łogę. Do izby weszła kon­ku­bina, „pokrzyw­dzona w spra­wie”. Uśmiech­nięta, zadbana, z kar­mi­nem na ustach i siat­kami w dło­niach. Tyle zdą­ży­łam zare­je­stro­wać. Wyko­rzy­sta­łam bowiem moment i wypa­dłam na podwórko. Tuż za pro­giem pośli­zgnę­łam się jesz­cze na kurzym gów­nie. Rzu­ci­łam przez ramię:

– Muszę biec na auto­bus! – i już mnie nie było.

Ucie­kłam, ale tylko z tej chaty, bo men­tal­nie wdep­nę­łam. Wsią­kłam w teren. Prze­pa­dłam. Zawód kura­torki sądo­wej stał się moją służbą i pasją. Nie­za­leż­nie od tysiąca dwu­stu zło­tych netto pen­sji, kawa­lerki z hipo­teką i pię­cio­ty­go­dnio­wego życia pod ser­cem.

1. Sutanna pychy nie pomieści?

1.

Sutanna pychy nie pomie­ści?

Pycha Chci­wość Nie­czy­stość Zazdrość Nie­umiar­ko­wa­nie w jedze­niu i piciu Gniew Leni­stwo

Siedem grze­chów głów­nych. Warto znać, warto rozu­mieć i pew­nie warto wal­czyć ze swo­imi sła­bo­ściami. Żyć tak, by rano móc spo­glą­dać sobie w oczy bez odrazy. Trudne, ale moż­liwe.

Nastał koniec sierp­nia, i to taki, że rano czuć było powiew jesieni i zde­cy­do­wa­nie dawała już o sobie znać tęsk­nota za latem. Pierw­szą ciążę nie­stety poro­ni­łam, nie dzie­li­łam więc jesz­cze roku kalen­da­rzo­wego na czas: do waka­cji i od nich. Zresztą zgod­nie z tym podzia­łem żyje dopiero matka dzieci szkol­nych. Odli­cza dni do zakoń­cze­nia roku szkol­nego, który, jak wie aż za dobrze, zawsze trwa za krótko. Sier­pień ozna­czał więc dla mnie czas pracy, o urlo­pie nie myśla­łam wtedy tak inten­syw­nie jak obec­nie.

Tego dnia na moje biurko ze sklejki tra­fiła pod­nisz­czona teczka dozoru. Jej wygląd wska­zy­wał na to, że dozór był już od jakie­goś czasu pro­wa­dzony, tyle tylko że w innym sądzie. Nie dosta­wa­łam więc czy­stej karty, tylko dozór do kon­ty­nu­acji. Długi, bo aż pię­cio­letni. Maksa komuś zasą­dzili, pomy­śla­łam. Stan­dar­dowo dozór kura­tora, czyli warun­kowe zawie­sze­nie wyko­na­nia kary pozba­wie­nia wol­no­ści, trwa od dwóch do pię­ciu lat.

Sier­pień ma to do sie­bie, że dni są jesz­cze sto­sun­kowo dłu­gie, więc za jed­nym wyjaz­dem w teren można obsko­czyć kilka domów. Posta­no­wi­łam wyko­rzy­stać oko­licz­no­ści przy­rody i odfaj­ko­wać pierw­szy kon­takt z tym dozo­ro­wa­nym. To w końcu tylko trzy wio­ski od sądu, pomy­śla­łam. Lepiej mieć to jak naj­szyb­ciej za sobą. Przy­znaję, że nie wycią­gnę­łam wnio­sków z wcze­śniej­szych doświad­czeń i przed wyjaz­dem nie zapo­zna­łam się ze spra­woz­da­niem z obję­cia dozo­rem, które znaj­do­wało się w teczce. To dość długi doku­ment, spo­rzą­dzany przez kura­tora po obję­ciu nowej sprawy. Spi­sa­łam tylko adres, imię i nazwi­sko, datę uro­dze­nia, popeł­niony czyn i obo­wiązki z okresu próby. Zja­dłam ogór­kową w ulu­bio­nym tanim barze, w któ­rym dwa sto­liki dalej tę samą ogór­kową jadali nie­rzadko pod­opieczni kolegi, i wyru­szy­łam w drogę.

Szczycę się bar­dzo dobrą orien­ta­cją w tere­nie; byle tylko nawi­ga­cja nie mówiła do mnie „kie­ruj się na połu­dniowy wschód”, bo wtedy staję się kom­plet­nie zagu­biona. W tam­tym cza­sie jed­nak na szczę­ście nie było jesz­cze nawi­ga­cji, a przy­naj­mniej ja jej nie mia­łam. Zasada w tere­nie jest pro­sta: parzy­ste numery domów po jed­nej stro­nie, a nieparzy­ste po dru­giej. Gorzej bywa na nowo wybu­do­wa­nych osie­dlach. Docho­dzą ulice Wil­lowe i Cisowe, jedni zadbali o nume­ra­cję, inni wprost prze­ciw­nie. Nie­raz muszę wtedy dłu­żej szu­kać wła­ści­wego adresu. Naj­go­rzej jest w mia­stach, nume­ra­cje potra­fią być tam po pro­stu nie­lo­giczne, a dodat­kowo nie­które ulice są tak dłu­gie, że poszcze­gólni kura­to­rzy mają pod opieką tylko ich frag­menty.

Wybraw­szy się pod nowy adres, kura­tor jedzie więc powoli i łypie okiem na numery, chcąc wyśle­dzić panu­jącą w danym tere­nie zasadę nume­ra­cji. Jeżeli trwa to za długo, zatrzy­muje się, pyta sąsiada o kon­kretny dom i od razu roz­py­tuje o Kowal­skiego. Pew­ni­kiem zanim Nowak odpo­wie, zagad­nie z cie­ka­wo­ści: „A co, Kowal­ski nabroił?”. Nauczy­łam się nie odpo­wia­dać na takie pyta­nia, to ja zbie­ram wywiad śro­do­wi­skowy, a nie Nowak. Obo­wią­zuje mnie tajem­nica zawo­dowa i kodeks etyki kura­tora. W tym zawo­dzie można wyćwi­czyć dys­kre­cję, dyplo­ma­cję i upór. Wiem, że muszę tak popro­wa­dzić roz­mowę, żeby cze­goś się dowie­dzieć.

Tego dnia nume­ra­cja wymy­kała się wszel­kim regu­łom logiki, a ja za nic na świe­cie nie mogłam zna­leźć poszu­ki­wa­nego adresu. Przy dru­gim okrą­że­niu załą­czy­łam więc stra­te­gię „na Nowaka” i zatrzy­ma­łam przy dro­dze rowe­rzy­stę.

– Dzień dobry, szu­kam numeru trzy­dzie­ści sześć – zaczę­łam kon­kret­nie.

– Wje­dzie pani o tam, w las, trzy kilo­me­try i będzie dom. Do księ­dza pani jedzie? – zapy­tał ama­tor dwóch kółek.

– Nie, nie do księ­dza! – zapew­ni­łam natych­miast i zanie­po­ko­iłam się, czy przy­pad­kiem nie wyglą­da­łam tak, jak­bym jechała na ostat­nie namasz­cze­nie.

– No ale tam jest ple­ba­nia – uzu­peł­nił mój roz­mówca.

Żar­tow­niś, pomy­śla­łam. Ple­ba­nie są przy kościele, żeby wierni mogli w dro­dze do lub ze świą­tyni zapu­kać, mszę zamó­wić, na komu­nię dać albo pogrzeb opła­cić. Sakra­menty kosz­tują. Księża na wsiach żyją we wspól­no­cie wier­nych, bli­sko ich port­feli. Podzię­ko­wa­łam za infor­ma­cję, w mojej oce­nie zupeł­nie nie­przy­datną, i odje­cha­łam. Szlag by tra­fił, pew­nie źle spi­sa­łam numer domu z okładki teczki, prze­szło mi przez głowę.

Wje­cha­łam w las, asfalt się skoń­czył, a zaczęły się kocie łby, które płyn­nie prze­szły w bitą drogę ze wzbi­ja­ją­cym się za samo­cho­dem pyłem. A niech to, myj­nia ręczna znowu na mnie zarobi! – wście­ka­łam się w duchu. Po pew­nym cza­sie powi­tał mnie szpa­ler mło­dych brzóz, usta­wio­nych jak na apel. Minę­łam otwartą bramę i wje­cha­łam na cał­kiem ładną pose­sję z cał­kiem ład­nym dwor­kiem. W popo­łu­dnio­wym słońcu świa­tło roman­so­wało z liśćmi, pogłę­bia­jąc barwy ochry i zie­leni. Zapar­ko­wa­łam pod jabłonką, która jesz­cze owo­co­wała. Obe­szłam rów­niu­teńko przy­strzy­żony traw­nik, w ogro­dzie dostrze­głam zestaw drew­nia­nych mebli i dyn­da­jącą huś­tawkę z sie­dzą­cym na niej kotem. Domek wyglą­dał jak z Pana Tade­usza. Rudy dach – nowy, jasno­żółta ele­wa­cja – świeża, i poprze­cie­rane kli­ma­tycz­nie zie­lon­kawe okien­nice. Na oko drew­niane. No, jest pięk­nie! – pomy­śla­łam. Aha, na domu wisiała tabliczka z nume­rem trzy­dzie­ści sześć. W zasa­dzie to nie była tabliczka, tylko płytki niczym z Sewilli. Adres zga­dzał się z tym, który mia­łam w swo­ich notat­kach.

Zanim zdą­ży­łam naci­snąć dzwo­nek, w wej­ściu uka­zała się pani. Powie­dzia­łam, że ja do Skrzyp­czaka. Zosta­wiw­szy uchy­lone drzwi, odda­liła się bez słowa. Chwilę potem poja­wił się on. Przed­sta­wi­łam się więc, oka­za­łam legi­ty­ma­cję służ­bową i powie­dzia­łam, po co i do kogo przy­je­cha­łam.

– Aha, to nie­po­ro­zu­mie­nie – stwier­dził, ale zapro­po­no­wał cia­sto droż­dżowe i her­batę w ogro­dzie.

– Pro­szę pana, jestem kura­torką i przy­je­cha­łam tu służ­bowo w związku z dozo­rem. Za her­batę i cia­sto dzię­kuję.

Od pierw­szego dnia swo­jej pracy wie­dzia­łam, że ni­gdy w tere­nie, choć­bym usy­chała z pra­gnie­nia, nie sko­rzy­sta­łam z wody, kawy czy her­baty.

– Ocze­kuję, że będzie się pani zwra­cać do mnie: „pro­szę księ­dza”, a nie „pro­szę pana”.

Ożesz kurwa, zaklę­łam w duchu. Ksiądz? W dozo­rze? Nie­moż­liwe. Naj­wy­raź­niej zro­bi­łam błędne zało­że­nie, że księ­dza pod opieką mieć nie będę. Zacho­wa­łam jed­nak zimną krew i nie­wzru­szony wyraz twa­rzy, jak­bym w co dru­gim dozo­rze miała dusz­pa­ste­rza, i to takiego, który dostaje zawiasy za potrą­ce­nie pie­szego pod­czas jazdy pod wpły­wem alko­holu. Mój duchowny tuż po zatrzy­ma­niu dmuch­nął 1,9 pro­mila. Czyż ja nie upra­wiam cie­ka­wego zawodu? – zdą­ży­łam jesz­cze pomy­śleć.

Ksiądz nie miał sutanny – pew­nie byłoby mu w niej za gorąco. Nie miał też kolo­ratki – może za cia­sna? Nie miał nawet krzy­żyka na szyi – pew­nie by go uwie­rał. Przy­jął mnie w ber­mu­dach i hawaj­skiej koszuli. Tamta pani to – a jakże! – gospo­sia była. Cicha, przy­oble­czona w far­tuch i ule­gła niczym pod­nó­żek. W pięć minut wró­ciła z tacą i podała panu cia­sto oraz wodę. Chyba potra­fiła czy­tać w myślach albo długo się znali.

Który z grze­chów głów­nych popeł­nił ten ksiądz?

Pycha

W trak­cie tej roz­mowy i w ciągu kolej­nych dwóch lat dozoru ów pod­opieczny oka­zy­wał tak wielką pychę, że mógłby nią obdzie­lić z pół wsi. Kon­se­kwent­nie zwra­ca­łam się do niego na „pan”, a w swo­jej doku­men­ta­cji sto­so­wa­łam okre­śle­nia jak w każ­dym innym dozo­rze: pod­opieczny, dozo­ro­wany, pod­sądny, karany, uczest­nik postę­po­wa­nia. Próżne były moje tłu­ma­cze­nia, że mając leka­rza pod dozo­rem, nie tytu­łuję go dok­to­rem, a naukowca pro­fe­so­rem. Nie­któ­rzy trak­tują stan duchowny jako powo­ła­nie, dla mnie jako kura­torki ksiądz to zawód, w spra­wie kar­nej – dozo­ro­wany. Koniec kropka. Byłam bez­kom­pro­mi­sowa.

On za każ­dym razem popra­wiał mnie jed­nak, że jest księ­dzem, osobą duchową, mity­go­wał niczym szkol­niaka, że zwrot „pan” go obraża. Zazna­czam, że ni­gdy w cza­sie moich wizyt nie widzia­łam, żeby miał na sobie kolo­ratkę, sutannę czy inny ele­ment stroju, które świad­czy­łyby o przy­wią­za­niu do wyż­szych war­to­ści. On sam swoją wyż­szość oka­zy­wał za to na wiele spo­so­bów, a to prze­sad­nie anga­żu­jąc swoją gospo­się do pro­stych czyn­no­ści w stylu wynieś szklankę, podaj czy­stą, a to z butą odpo­wia­da­jąc na moje pyta­nia.

Za każ­dym razem kwe­stio­no­wał też zasad­ność wyroku, jakby upo­je­nie winem mszal­nym mogło uspra­wie­dli­wić sia­da­nie za kół­kiem pod wpły­wem alko­holu. Tak się tłu­ma­czył. Że spo­ży­wał wino mszalne na trzech mszach feral­nego dnia. A prze­cież nie miałby bli­sko dwóch pro­mili alko­holu w wydy­cha­nym powie­trzu po ilo­ści wina, którą wypija się w cza­sie słu­że­nia do mszy! O potrą­ce­niu pie­szego mówił, że ten czło­wiek był sam sobie winny, bo wtar­gnął na przej­ście dla pie­szych. Wagę swych słów wzmac­niał sta­ran­nie skrzy­żo­wa­nymi dłońmi i ele­ganc­kim pota­ki­wa­niem głową. Wyraź­nie chciał mnie prze­ko­nać o swo­jej nie­win­no­ści, ale ja z wyro­kami nie dys­ku­to­wa­łam. Raziło mnie tylko, że tak bar­dzo wypie­rał wła­sne czyny. Tak naprawdę ów pan nie przy­jął ani nie zaak­cep­to­wał tego, że popeł­nił prze­stęp­stwo, a dozór kura­tora był wyjąt­ko­wym aktem dobrej woli ze strony organu orze­ka­ją­cego. Prze­cież facet mógł pójść do wię­zie­nia!

Chciwość

Czyż dwo­rek wraz z hek­ta­ro­wym obej­ściem i pry­watna słu­żąca nie są prze­ja­wem chci­wo­ści? Dla­czego jeden czło­wiek (gospo­sia dojeż­dżała rowe­rem) mieszka w domu, który pomie­ściłby sporą rodzinę ami­szów albo uchodź­ców? Czyż chęć gro­ma­dze­nia róż­nych dóbr, zwłasz­cza mate­rial­nych, i skąp­stwo (gospo­sia nie zara­biała koko­sów) nie są prze­ja­wem chęci posia­da­nia, From­mow­skiej wyż­szo­ści mieć nad być?

Idźmy dalej.

Nieczystość

pominę ciszą, bo w tę sferę życia nie inge­ruję, chyba że wiem z akt, że ktoś doko­ny­wał aktu prze­mocy sek­su­al­nej, albo zdo­będę taką infor­ma­cję od osoby pokrzyw­dzo­nej. Wtedy sto­suję zasadę „reaguj”. Na temat czy­sto­ści cie­le­snej owego duchow­nego nie dywa­go­wa­łam. Zde­cy­do­wa­nie była jego sprawą.

Zazdrość

Ten grzech bywa trudny do zdia­gno­zo­wa­nia. Osoba, która zazdro­ści, skrzęt­nie ukrywa to zwy­kle przed sobą i świa­tem. Mogłam tylko przy­pusz­czać, że gro­ma­dze­nie dóbr, takich jak wielki dwo­rek, ele­gancka por­ce­la­nowa zastawa czy dro­gie meble, było podyk­to­wane zazdro­ścią. Cho­dziło o to, żeby przy­pad­kiem duchowny w stop­niu pre­zbi­tera nie miał gorzej od innych… A prze­cież wybie­ra­jąc kapłań­stwo, czło­wiek ponoć decy­duje się na rezy­gna­cję z dóbr. Winna cecho­wać go skrom­ność, a nawet asceza. Docze­sne życie zawie­rza Bogu. Patrząc na wielu księży, można jed­nak odnieść wra­że­nie, że zbyt czę­sto kie­ruje nimi zazdrość. Stąd się biorą dro­gie zegarki, wypa­śne fury czy mar­kowe buty.

Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu

Te cecho­wały go na pewno. Deli­kat­nie mówiąc, miał nad­wagę, taką hodo­waną latami. Być może pie­lę­gno­waną od zło­że­nia ślu­bów, a pan liczył ponad pięć­dzie­siąt wio­sen. Cecho­wało go też z pew­no­ścią nie­umiar­ko­wa­nie w piciu. W końcu chęt­nie się­gał po trunki, i to wyso­ko­pro­cen­towe. Jak wyznał w cza­sie roz­mowy, już raz był na lecze­niu odwy­ko­wym. Podał nazwę miej­sco­wo­ści. Nie koja­rzy­łam jej jed­nak z żad­nym zna­nym mi ośrod­kiem. Nic dziw­nego, oka­zało się bowiem, że księża mają pry­watny dom, w któ­rym gor­li­wie wal­czą z nało­giem. Nie ośro­dek odwy­kowy, a dom w górach, z dobrym kucha­rzem, wygod­nym łóż­kiem i nie­złymi wido­kami za oknem. Czuć róż­nicę i kamu­flaż pro­blemu! Do dys­po­zy­cji księży alko­ho­li­ków pozo­stają też oczy­wi­ście pry­watni tera­peuci. Czyli jak się duchow­nemu nóżka powi­nie po winie, to ma zagwa­ran­to­wany pobyt w domu pro­wa­dzą­cym tera­pię i zmianę para­fii.

Tak było w tym przy­padku. A że dozór trwał od pew­nego czasu, to teczka była wcze­śniej pro­wa­dzona w innym sądzie i przez innego kura­tora. Ksiądz nie czuł, że jego nad­uży­wa­nie wina mszal­nego to już nałóg. Pró­bo­wał jesz­cze wmó­wić mi, że stara się powstrzy­my­wać, ale w jego wypadku to trudne. Tak, pro­szę pana, z nie­jedną sła­bo­ścią wal­czy szary czło­wiek, szar­pie się z żoną/ matką/ kochanką/ kon­ku­biną/ córką/ babką, jedzie ze skie­ro­wa­niem zdo­by­tym od leka­rza rodzin­nego na lecze­nie odwy­kowe, bo upier­dliwa kura­torka każe i wię­zie­niem stra­szy. Dostaje się na detoks, może i tera­pię, pań­stwową. A jak się podda i zapije, to koniec zawia­sów, nie ma kolej­nej szansy. Witaj, wię­zienna bramo. A wszystko dla­tego, że zła­mał obo­wią­zek pro­ba­cyjny powstrzy­my­wa­nia się od nad­uży­wa­nia alko­holu. Takie znam „sła­bo­ści” czło­wieka i sys­temu. Pew­nie, że łatwiej jest pal­cem z ambony machać i naka­zy­wać coś innym, niż samemu się w pierś ude­rzyć i do błę­dów przy­znać.

Gniew

Ksiądz daw­ko­wał mi tę emo­cję po tro­chu. W trak­cie naszych roz­mów czuć było jed­nak sączący się nie­prze­rwa­nie jad. Nie­mal bez­u­stan­nie ujaw­niała się złość dozo­ro­wa­nego na sys­tem i na sędziego, który wydał tak surowy jego zda­niem wyrok, na to, że ma przy­dzie­lo­nego kura­tora, że w ogóle się u niego poja­wiam i że upar­cie zwra­cam się na „pan”. Miał obo­wią­zek sta­wia­nia się u kura­tora, ale czy choć raz pofa­ty­go­wał się do mnie na dyżur? Ani razu! Zawsze zasła­niał się wsty­dem.

Ten dwo­rek skry­wał jego wstyd. Znaj­do­wał się głę­boko w lesie, z dala od miesz­kań­ców wsi, ich trosk, pro­ble­mów, pytań, próśb. Czarna sutanna i pory­wa­jące nie­dzielne kaza­nia nie współ­gra­łyby w oczach wier­nych z ułom­no­ścią, jaką był księ­żow­ski pociąg do nale­wek. A tak nikt z miesz­kań­ców wsi nie podej­rze­wał nawet, że ksiądz ma wyrok i kura­tora. Od gosposi wyma­gał dys­kre­cji.

Lenistwo

Grzech leni­stwa, zamy­ka­jący kata­log tych głów­nych, postrze­gany jest jako ogólna nie­chęć do jakiej­kol­wiek aktyw­no­ści. Jak wia­domo, brak zajęć, bez­czyn­ność otwie­rają prze­strzeń do zaj­mo­wa­nia się innymi, czę­sto bła­hymi spra­wami. Czyż nie­sto­so­wa­nia się do wyroku sądu i zale­ceń kura­tora oraz braku pracy nad swoim uza­leż­nie­niem nie nale­ża­łoby uznać za prze­jawy leni­stwa? Poza tym posia­da­nie gosposi na pewno zwal­niało owego duchow­nego z wielu codzien­nych obo­wiąz­ków.

Dozór nad księ­dzem oka­zał się dla mnie szcze­gól­nym wyzwa­niem. Nie­ustan­nie napo­ty­ka­łam jego opór, wygła­dza­nie tego, co szorst­kie, mar­ko­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści. Czu­łam się trak­to­wana pro­tek­cjo­nal­nie, bo dozo­ro­wany prze­no­sił na mnie swoje ambo­nowe men­tor­stwo. W pew­nym momen­cie doszło nawet do chwi­lo­wej zamiany ról – to mnie, kura­torkę, popra­wiał, pouczał, roz­li­czał i spraw­dzał mój dozo­ro­wany. Ksiądz pytał też, dla­czego tak czę­sto przy­jeż­dżam (zja­wia­łam się raz na mie­siąc!). Samo­dziel­nie oce­nił rów­nież, że nie wymaga dal­szej reso­cja­li­za­cji.

Fatal­nie się czu­łam pod­czas każ­dego spo­tka­nia z tym pod­opiecz­nym. Dys­kret­nie bom­bar­do­wał moje kom­pe­ten­cje i wąt­pił cią­gle w zasad­ność podej­mo­wa­nych wobec niego kro­ków praw­nych. Z naj­wyż­szą trud­no­ścią spo­rzą­dza­łam karty czyn­no­ści po każ­dej wizy­cie w tere­nie, bo pod­le­ga­łam tak wiel­kiej mani­pu­la­cji, że w zasa­dzie nie uda­wało mi się niczego usta­lić. Co mia­łam napi­sać? Mszę odpra­wił, zjadł obiad, nie nad­używa alko­holu? Fakt. Nie zasta­łam go ni­gdy pod wpły­wem.

Dozoru nad duchow­nym nie dane mi było dokoń­czyć. Po dwóch latach dosta­łam lako­niczną infor­ma­cję, że nastą­piło prze­nie­sie­nie. Nie mnie. Księ­dza. Do innej para­fii. Gdzieś na połu­dniu Pol­ski.

2. Długie dziewięć miesięcy

2.

Dłu­gie dzie­więć mie­sięcy

Dzie­więć mie­sięcy to mniej wię­cej dwie­ście sie­dem­dzie­siąt dni. I długo, i krótko. Zależy, jak patrzeć. Ten okres koja­rzy się zazwy­czaj z ciążą i ocze­ki­wa­niem na poja­wie­nie się dziecka. Ale dzie­więć mie­sięcy może być wycze­ki­wa­niem na coś zupeł­nie innego. Na przy­kład na waru­nek, czyli na warun­kowe przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie z odby­wa­nia reszty kary pozba­wie­nia wol­no­ści. Zwol­nie­nie warun­kowe zawsze jest zwią­zane z okre­sem próby, więc zwal­niany znaj­duje się pod dozo­rem kura­tora.

Tak też było w tym przy­padku. On, przy­stojny trzy­dzie­sto­dwu­la­tek, miał dozór, czyli mnie na gło­wie. Ona, zadbana czter­dzie­sto­latka, była jego part­nerką. Ide­alna para od początku odno­siła się do mnie z dystan­sem. Byłam ta zła. Uwa­żali moje pyta­nia za zbyt docie­kliwe, choć zada­wa­łam tylko takie, które były nie­zbędne. Sta­rali się wymóc, żebym za każ­dym razem dzwo­niła, zanim przyjdę, choć kura­tor powi­nien z zało­że­nia przy­cho­dzić nie­za­po­wie­dziany. Nie­raz czu­łam się w ich domu jak w Big Bro­the­rze. Mia­łam nie­mal pew­ność, że mnie nagry­wają i pró­bują zła­pać na nie­zna­jo­mo­ści prawa. Nazy­wam to walką dozo­ro­wa­nych o wła­dzę. Taka walka trwa cza­sem jedno spo­tka­nie, cza­sem zaś przez kilka mie­sięcy, a w skraj­nych przy­pad­kach przez cały okres próby. Jest raczej normą niż rzad­ko­ścią. Sporo osób nie godzi się na to, żeby im się „obca baba do życia wpier­da­lała” i co gor­sza mówiła, jak żyć! Nie czuję się wtedy kom­for­towo, ale muszę robić swoje.

Mój ide­alny dozo­ro­wany i jego ide­alna part­nerka miesz­kali tuż za mia­stem w pięk­nej willi z oka­za­łym ogro­dem. Też ide­alnym, wypie­lę­gno­wa­nym zapewne dłońmi ide­al­nie opła­ca­nego ogrod­nika. Zazwy­czaj takie kon­stan­ciny wybie­ram na począ­tek trasy, kiedy jesz­cze czuję się świeżo, bo jak objadę więk­szość „swo­ich” domostw, to będę już pach­niała tak, że poja­wie­nie się w jakim­kol­wiek ele­ganc­kim miej­scu sta­nie się bar­dzo krę­pu­jące.

Do luk­su­so­wych willi zwy­kle nie­ła­two się dostać. Dzielą je od drogi wyso­kie płoty, żywo­płoty z tuj, bramy na pilota i zło­wrogo nasta­wione psy. Tych ostat­nich szcze­gól­nie boję się w tere­nie, bo one kura­to­rów wyczu­wają na odle­głość i szcze­rze nie­na­wi­dzą. Nie dość, że jeste­śmy intru­zami, to jesz­cze czuć od nas zapa­chy z innych domów, wonie sma­żo­nych tam kotle­tów lub pokro­jo­nej cebuli, stę­chli­znę wymie­szaną z grzy­bem albo dymem tyto­nio­wym. Potem te wszyst­kie wil­czury, amstafy i rot­twe­ilery zło­wrogo szcze­rzą kły, a mały ratle­rek potrafi się ucze­pić nogawki.

U tej pary był i pies, i kot. Nie­wi­domy mops i dacho­wiec cha­dza­jący swo­imi ścież­kami. Kanarki też mieli dwa. Na pod­jeź­dzie stało ele­ganc­kie auto, a pań­stwo – pełna kul­tura, dyplomy uczelni wyż­szej, stałe posady, zagra­niczne wypady, zima na alpej­skich sto­kach i lato w cie­niu egzo­tycz­nych palm. Obraz wręcz ide­alny. Odmienny od tego, jaki wnosi na co dzień moja klien­tela. Pozory. Kura­tor nie­mal od drzwi czuje, że coś jest nie tak. Potem, jak zbie­rze wszyst­kie ele­menty ukła­danki, składa w całość i wtedy ujaw­nia się prawda.

Moi Karing­to­no­wie, bo tak ich w myślach okre­śli­łam, dotąd wszystko robili razem. Codzienne smutki i rado­ści dzie­lone na dwa i wspólne sta­ra­nia, by ide­al­nego obrazka rodziny dopeł­niło ono, dziecko. Bez­sku­tecz­nie. Czas ma w takich wypad­kach zna­cze­nie. On nie pły­nie, a zapie­prza, bo jak wia­domo, my, matki, mamy okre­ślony ter­min na dziet­ność. Sta­ra­nia o dziecko to intymna sfera. Jako kura­torka ni­gdy o te kwe­stie nie pytam, nie podaję też nazwi­ska leka­rza, choć­bym znała naj­lep­szego. Kura­tora musi cecho­wać takt i wyczu­cie. Może wysłu­chać o sta­ra­niach o dziecko, być jak spo­wied­nik, ale powi­nien powstrzy­mać się od dora­dza­nia. Ja też dokła­dam sta­rań, by trzy­mać buzię na kłódkę, zwłasz­cza po tym, jak od pew­nej bar­dzo nie­let­niej mamusi, którą zapy­ta­łam, czy dba o sie­bie w ciąży i bie­rze kwas foliowy, usły­sza­łam, że nie zażywa, bo nie lubi. Kur­tyna! Od tej pory kwe­stię zdro­wia matki i potomka zosta­wiam leka­rzowi pro­wa­dzą­cemu.

Wróćmy jed­nak do Karing­to­nów. Ich życie z zewnątrz zda­wało się ide­alne aż do chwili, gdy zapadł wyrok. Wobec niego. Kolejny już. Tym razem na twardo. W poprzed­nich dwóch przy­pad­kach dobrze opła­cany mece­nas zna­lazł argu­menty i prze­ko­nał sąd, by dał panu szansę na reso­cja­li­za­cję w warun­kach wol­no­ścio­wych i kara była tylko w zawie­sze­niu. Teraz już nie ist­niała taka moż­li­wość.

Był począ­tek marca. Zima nie chciała ustą­pić wio­śnie. Szyby i smarki w tere­nie zama­rzały, a ja dzień w dzień tele­pa­łam się do moich dozo­ro­wa­nych, uwa­ża­jąc, żeby mati­zem nie wpaść w poślizg, i zasta­na­wia­jąc się, dla­czego sze­fo­wie nie zapew­niają nam dobrych aut, skoro to pod­sta­wowe narzę­dzie pracy. I wła­śnie jed­nego z takich dni ide­alne życie ide­alnej pary Karing­to­nów zmą­cił brzęk srebr­nych bran­so­let. Zatrzy­ma­nie i dopro­wa­dze­nie do zakładu kar­nego przez poli­cję to musi być wstrząs, zwłasz­cza za pierw­szym razem. Nie ma zmi­łuj się, żad­nego: „już wię­cej nie będę” albo „może pano­wie przyjdą po nie­dzieli”. Jest nakaz dopro­wa­dze­nia. Klamka zapa­dła.

Tym razem przy­szli po Karing­tona. Dostał dokład­nie czter­na­ście mie­sięcy – na twardo, czyli do odby­cia w zakła­dzie kar­nym. Ona aż do samiuś­kiego osa­dze­nia żyła w bło­giej nie­wie­dzy. On z dnia na dzień tra­fił do pier­dla i znik­nął z jej życia. W języku moich pod­opiecz­nych osa­dze­nie to „pier­del”, „paka”, „kibel”, „koza” albo „mamer”. W ich języku, bo bar­dzo dbam o to, by nie stał się moim. Mnie samej zda­rzy się siar­czy­ście prze­kląć, ale raczej na osob­no­ści lub po pracy, a gryp­serę muszę rozu­mieć, ale nie uży­wam jej ni­gdy. Choć więc korci mnie cza­sem, by w towa­rzy­stwie rzu­cić mię­sem, i wiem, że „czaj” to mocna her­bata, a „bała­gan” – tanie wino owo­cowe, nie zwra­cam się w ten spo­sób ani do bli­skich, ani do swo­ich pod­opiecz­nych. Gryp­so­wa­nie jest jak przej­ście na złą stronę mocy, a kura­tor stoi po prze­ciw­nej. W tere­nie sta­ram się przede wszyst­kim mówić zro­zu­mia­łym języ­kiem. Nie buduję muru, choć mam też świa­do­mość, że z dozo­ro­wa­nymi nie zosta­niemy ni­gdy dobrymi zna­jo­mymi. Nie obra­żam moich pod­opiecz­nych i nie obra­żam się na nich. A bywają nie­de­li­katni. Czę­sto. I wtedy muszę się bar­dzo powstrzy­my­wać. Zwy­kle mi się udaje.

Wraz z zatrzy­ma­niem oka­zało się, że to, co ide­alne, ma ryski, szramy, a nawet wyrwy. Karing­ton pro­wa­dził dru­gie życie. Ujaw­niły się mroczne sfery, o któ­rych ona nie miała poję­cia, bo choć Karing­ton miał już wcze­śniej dozór kura­tora, to żona ufała mu bez­gra­nicz­nie i nie dopy­ty­wała z jakiego powodu w ich domu poja­wia się „obcy”. Uwie­rzyła w jego wer­sję, uszytą na miarę oso­bi­stych potrzeb, a Karing­ton był świet­nym mani­pu­la­to­rem. Dopiero po jego zatrzy­ma­niu odkryła kar­tony upchnięte w piw­nicy za sztuczną cho­inką. Były pełne tajem­nic.

Nie­rzadko tak się dzieje. Po osa­dze­niu part­nera znaj­dują się nagle zagu­bione klu­cze lub obja­wiają swoje ist­nie­nie skrytki pocz­towe. Oka­zuje się, że mąż odbie­rał kore­spon­den­cję ze skrytki z nada­nym numer­kiem i był jedy­nym posia­da­czem klu­czyka. Kiedy on bie­gał do skrzynki, żona spo­koj­nie sobie żyła. Gołym okiem widać było, że ponad stan, ale co tam, ona nie urząd skar­bowy. Nie wni­kała, skąd są pie­nią­dze na kolejne waka­cje, jesz­cze bar­dziej egzo­tyczne, z więk­szą liczbą palm i wodą bar­dziej błę­kitną, skąd środki na jesz­cze jedną torebkę o tysiąc zło­tych droż­szą od poprzed­niej, i na kolek­cję zegar­ków.

Dopiero po zatrzy­ma­niu part­nera przez poli­cję i dopro­wa­dze­niu do zakładu kar­nego nie­jedna kobieta zaczyna drą­żyć temat dodat­ko­wych zer na kon­cie, dro­gich waka­cji i nowego futra. Dopiero wtedy żony żyjące ponad stan łamią piny, kody, hasła i inne zabez­pie­cze­nia. Nie­które nawet dora­biają klu­czyki do skry­tek, ście­rają kurz z kar­to­nów i oczami peł­nymi łez odkry­wają kawa­łek po kawałku dru­gie życie męża. Otwie­rają znie­na­wi­dzone koperty z czer­wo­nymi pie­czę­ciami – z sądu czy od komor­nika. Uświa­da­miają sobie, że wezwań do zapłaty było już kilka, ter­min na ugodę minął, a zaża­le­nie oka­zało się bez­pod­stawne. No i że ta kasa nie ciotce była suk­ce­syw­nie poży­czana, ale na praw­nika szła.

Dotąd takie żony Hol­ly­wood żyły spo­koj­niutko, dzie­ląc czas mię­dzy kosme­tyczkę, siłow­nię i pry­wat­nego die­te­tyka. Nagle wszystko się koń­czy, a one spa­dają nie tylko z wyso­kich loubo­uti­nów ze słynną czer­woną pode­szwą, ale i z jakie­goś levelu życia. „Jak dalej żyć?” – nie­rzadko pytają mnie pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia. „Nie wie­dzia­łam, co robił mąż” – zapew­niają. „Boli cho­ler­nie, jak zdrada” – dodają. Domy­ślam się. Nikt nie chciałby być oszu­ki­wany, i to latami. Wtedy czę­sto poja­wia się złość, a nawet wście­kłość i furia, a łzy same cisną się do oczu. Widok pustego łóżka staje się doj­mu­jąco przy­krym doświad­cze­niem. Zawiódł ktoś naj­bliż­szy. Mąż. Poszedł do wię­zie­nia. Kanapka, któ­rej nie dokoń­czył, ma już obe­schnięty ser, a w łazience cią­gle ładuje się jego szczo­teczka elek­tryczna. Mecha­nik dzwoni już drugi raz w spra­wie wymiany opon, bo… cho­lera, nade­szła wio­sna. Pies tęskni, kot nie je kolejny dzień, a tu jesz­cze nie­rzadko doku­czają nud­no­ści połą­czone z goni­twą myśli.

Zawroty głowy i mdło­ści Kari­gn­to­nowa przy­pi­sała tur­bo­stre­sowi. Zwa­liło się na nią prze­cież naprawdę mnó­stwo. Zdała sobie sprawę, że temat samo­chodu musi ogar­nąć sama. Trudno to zro­bić, jak się nie ma nawet prawa jazdy, a brata jakoś nie­zręcz­nie pro­sić, skoro pod­czas ostat­niego spo­tka­nia w Wigi­lię poru­szali tematy, deli­kat­nie mówiąc, bez­pieczne, czyli kwe­stię pogody i czy ser­nik to lep­szy babci z rodzyn­kami, czy mamy bez. Nocami myślała o nim. Ni­gdy nie zakła­dali takiego sce­na­riu­sza. Wtedy dotarło do niej, że może być gorzej. Nie tylko poczy­na­nia męża wymknęły się jej spod kon­troli. Coś, co kon­tro­lo­wała regu­lar­nie, co mie­siąc, z kalen­da­rzem i ter­mo­me­trem, także zna­la­zło się poza jej wpły­wem.

– Ja pier­dolę! Dwie kre­ski – wykrzy­czała sama do sie­bie, kiedy zro­biła test cią­żowy.

Spoj­rzała na datę przy­dat­no­ści. W porządku. Na potwier­dze­nie zro­biła jesz­cze dwa testy, bo w szafce pod umy­walką miała ich całą bate­rię. Wynik ten sam. Upra­gnione dwie kre­seczki. Blade, ale są. I mega­nie­do­wie­rza­nie…

– Teraz? Serio? Ale jak?

Prze­cież u nich miało być jak na rekla­mie Tchibo! Błę­kitne skar­pe­teczki upchane w kar­to­nik z napi­sem LOVE. Albo jak na Insta­gra­mie, ze wspól­nym prze­bi­ja­niem balona wypeł­nio­nego różo­wym kon­fetti. A zamiast tego jest zimna pod­łoga w ide­al­nie czy­stej łazience, wczo­raj­szy maki­jaż z reszt­kami łez i zno­szony dres. Czyżby maleń­kie życie uznało, że wła­śnie teraz jest dobry moment, żeby zaist­nieć? Lekarz potwier­dził trzeci mie­siąc.

Wie­działa, że ze wszyst­kim będzie musiała pora­dzić sobie sama – z wizy­tami w porad­niach, bada­niami krwi, zano­sze­niem do labo­ra­to­riów kub­ków z moczem, piciem glu­kozy, a także z pisa­niem wnio­sków, odwo­łań i zaża­leń oraz pro­wa­dze­niem roz­mów z praw­ni­kami. Jakoś sobie radziła, choć nie było łatwo. Fala szczę­ścia zale­wała umysł, ale tłu­miło ją zaraz przy­gnę­bie­nie i poczu­cie bez­na­dziei. Miała dyle­mat: „Mówić mężowi o ciąży czy jed­nak nie?”. Chcia­łaby dzie­lić z nim radość ocze­ki­wa­nia i naro­dzin, ale on zawiódł. Osta­tecz­nie zde­cy­do­wała, że w ciągu tych kra­dzio­nych pię­ciu minut na roz­mowę tele­fo­niczną naj­pięk­niej jak się da powie mu jed­nak, że zosta­nie tatą. Niech odli­cza dni do wyj­ścia na wol­ność i naro­dzin upra­gnio­nego dziecka.

Bała się samot­no­ści, i to bar­dzo. Strach ją ogar­niał na myśl o tym, co miało nastą­pić, ale musiała wydo­być z sie­bie siłę woli, wolę walki, uśmiech i tro­skliwy dotyk, bo kor­ty­zol szko­dzi, stres zabija, a prze­cież dziecko już czuje i ser­duszko bije mocno od pią­tego tygo­dnia życia. Ta-dam, ta-dam, ta-dam. Maleń­stwo rów­nie dobit­nie dawało jej o sobie znać. Miała gazy, zgagę, mdło­ści, obrzęk nosa i spuch­nięte nogi. On nie miał o tym poję­cia, bo w tym cza­sie leżał na twar­dej pry­czy w towa­rzy­stwie rzu­ca­ją­cego nie­wy­bredne tek­sty kul­tu­ry­sty i z powodu miej­sco­wego menu cier­piał na dole­gli­wo­ści jeli­towe. Szybko prze­ko­nał się, że wię­zie­nie to nie spa ani kon­cert życzeń. Wszę­dzie sracz­ko­wate lam­pe­rie, cela pozba­wiona wygód, a poza nią uboga świe­tlica, kan­tyna z cenami jak na Tene­ry­fie, nie­wyj­ściowy spa­cer­niak i chłodny wzrok kla­wi­sza. W biblio­tece raczej brak nowo­ści, a lubił czy­tać.

Nie widzieli się przez rów­niut­kie dzie­więć mie­sięcy. Bo odle­głość – sie­dział na dru­gim końcu Pol­ski. Bo ciąża. Bo miej­sce nie dla ide­al­nego, a tym bar­dziej nie dla nowego życia. Bo ryzyko obce­so­wych spoj­rzeń. Bo jak iść pod bramę i cze­kać w kolejce z żonami, mat­kami, kon­ku­bi­nami, sio­strami, które mają jeden cel: ukraść godzinę nor­mal­no­ści w nie­nor­mal­nym świe­cie krat, kar, dys­cy­pliny, regu­la­minu i prze­mocy. Dla­tego uznali, że lepiej zacze­kać. Jesz­cze ni­gdy nie roz­stali się na tak długo. Byli razem od zawsze, choć dzie­liło ich osiem klas. Skry­wane w piw­nicy kar­tony na­dal bolały, ale trudno pie­lę­gno­wać złość, kiedy dostało się kopa w sam śro­dek brzu­cha, bo to już pół­me­tek ciąży.

Sku­piała się na tym, żeby skom­ple­to­wać wyprawkę, wybrać położną i leka­rza, roz­pi­sać plan porodu, umó­wić pie­lę­gniarkę lak­ta­cyjną, kupić bie­li­znę popo­ro­dową, krem na bolące i popę­kane sutki, zapas pod­pa­sek, pie­lu­chy bam­bu­sowe dla dziecka, bo zachwa­lali w śnia­da­niówce. Musiała też zapew­nić opiekę psu i kotu na czas, kiedy jej nie będzie w domu, oraz oddać kanarki, bo naba­wiła się uczu­le­nia…

I z wszyst­kim jakoś sobie radziła, tylko nie wie­działa, jak tu po raz kolejny uciec przed natrętną sąsiadką, wra­ca­jąc z warzyw­niaka, i co odpo­wie­dzieć sąsia­dowi, który pyta, gdzie jest szczę­śliwy tatuś. Prze­cież nie powie mu, że kon­trakt męża za oce­anem się prze­dłuża, skoro on pamięta z ostat­niej gril­lo­wej majówki, że mąż panicz­nie boi się latać. Rodzina też nie kupiła tej histo­rii. Odsu­nęli się od sie­bie. I rodzina, i ona. Mię­dzy nimi wyrósł wysoki mur. Ale ona posta­no­wiła, że znie­sie każdy trud. Może wyglą­dała kru­cho, ale zhar­działa. Może jesz­cze pła­kała, ale tak, żeby nikt nie widział. Obu­do­wała się sko­rupą na dzie­więć mie­sięcy, by chro­nić życie. Jej wła­sne i to, które w sobie nosiła.

On w cza­sie osa­dze­nia robił wszystko, by szyb­ciej wyjść: wnio­sko­wał o prze­pustkę, prze­rwę w odby­wa­niu kary oraz o dozór elek­tro­niczny, sąd się jed­nak na nic nie zgo­dził. Nie tak miało być. Plan porodu też dia­bli wzięli. Sta­ran­nie spa­ko­wana torba wraz z płytą Vival­diego – bo wybrała Wio­snę jako tło muzyczne naro­dzin – została w lśnią­cym przed­po­koju. Skur­cze przy­szły nie­spo­dzie­wa­nie, obcy tak­sów­karz zawiózł ją w nocy ubraną w piżamę do naj­bliż­szego szpi­tala, by­naj­mniej nie pry­wat­nego. Opła­cona położna zaspała i się nie zja­wiła. Rodziła sama, darła się, na niego, za niego i do Boga. Bolało. Nie spo­dzie­wała się, że będzie aż tak. Tyle razy odtwa­rzała tę scenę w wyobraźni, miała ją wyre­ży­se­ro­waną co do minuty, a los posta­no­wił ina­czej. Znowu.

Na szczę­ście nie­mowlę roz­wi­jało się wręcz pod­ręcz­ni­kowo. Kiedy skoń­czyło trzy mie­siące, miało już bystre spoj­rze­nie i żywo reago­wało na głos matki. Wtedy wrota pro­wa­dzące na pose­sję się roz­warły i tak­sówką wró­cił do domu on. Miał tro­chę gotówki z depo­zytu. Sta­nął w drzwiach z torbą na ramie­niu i łzami w oczach. Chciał zacząć budo­wać nowe życie.

Zmie­nił się: dwa­na­ście kilo mniej i dwa­dzie­ścia lat wię­cej, z zadrą w sercu i życio­ry­sie. Zapu­ścił włosy i brodę, zapu­ścił się. Dosłow­nie i men­tal­nie. Prze­kleń­stwa weszły do jego codzien­nego języka, a posła­nie stało się man­dżu­rem. Pła­kali. Jego jesz­cze przez rok budziły nocami wię­zienne kosz­mary. Nie opo­wie­dział jej o życiu po tam­tej stro­nie.

Sąd, mój pokój na dru­gim pię­trze. Środa, dzień dyżuru. Usły­sza­łam puka­nie i w drzwiach poja­wił się Karing­ton. Nie byłam pewna, czy to w ogóle on, bo po daw­nej bucie i pew­no­ści sie­bie nie­wiele zostało. Popro­si­łam, by usiadł. Na powi­ta­nie wrę­czył mi dwu­krot­nie zło­żone doku­menty: świa­dec­two zwol­nie­nia z zakładu kar­nego i zaświad­cze­nie, że przez połowę kary pra­co­wał na wol­no­ści. To przy­wi­lej. Wie­dzia­łam już, że ten facet z rysą na życio­ry­sie długą na dzie­więć mie­sięcy będzie teraz moim dozo­ro­wa­nym, bo dostał waru­nek i dozór na dwa lata. Zawsze to lep­sza opcja niż czter­na­ście mie­chów poza domem.

Zaczę­łam sama, pamię­ta­jąc, jak chłodno trak­to­wał mnie w swoim ide­al­nym życiu sprzed odsiadki.

– Wygląda na to, że znowu będziemy się dosyć regu­lar­nie widy­wali…

– Taa – odburk­nął. – Wysze­dłem na waru­nek, pani kura­tor. W końcu się udało. Mece­nas dał z sie­bie dużo. Będę sto­so­wał się do pani pole­ceń i na pewno już tam nie wrócę – wyre­cy­to­wał z akcen­tem na „tam” i zapal­czy­wo­ścią w gło­sie.

Czyli się nie zmie­nił, a ja już wie­dzia­łam, co będzie. Nie wie­rzę w cuda.

3. Podwójna moralność ojca

3.

Podwójna moral­ność ojca

Miałam w tere­nie nie­je­den blok pełen sprzecz­no­ści. Ten też taki był. Wie­żo­wiec wśród niskiej zabu­dowy. Jedyny oto­czony zie­le­nią, co aku­rat było plu­sem. Chyba też jedy­nym. Nie paso­wał do oto­cze­nia. Z płyty, więc pamię­tał dawne czasy. Po pro­stu brzydki. Bez placu zabaw i rado­snych krzy­ków dzieci. Kil­ka­na­ście pię­ter i czę­sto zepsuta winda. Zresztą z wind i tak rzadko korzy­stam w tere­nie. Mają czę­sto pobieżne prze­glądy tech­niczne, a poza tym zwy­kle traci się w nich zasięg. Nie wia­domo też, na kogo się w nich trafi. Nie­raz zda­rzyło mi się wysiąść, zanim zamknęły się drzwi, bo towa­rzy­szowi poten­cjal­nej podróży źle z oczu patrzyło. Dla­tego wolę się wspi­nać. W tym bloku też wybie­ra­łam zwy­kle klatkę scho­dową. Tylko ten zsy­powy zapach… Mam nawyk prze­glą­da­nia torebki po opusz­cze­niu takich miejsc. Nie chcę pasa­żera na gapę przy­tar­gać do domu. Kara­lu­chy w kuchni i wszy ska­czące po małych głów­kach to dla kura­tora żadna nowina, a iska­jące się psy są już stan­dar­dem w tere­nie, ale u sie­bie wola­ła­bym ich unik­nąć.

Loka­to­rzy w tym bloku dzie­lili się na miesz­ka­ją­cych od początku i takich, któ­rzy nie­dawno się wpro­wa­dzili. Ci dru­dzy zazwy­czaj z kura­to­rem nie chcieli roz­ma­wiać. Pierwsi uda­wali nato­miast, że sąsiada nie znają, choć pod­kre­ślali, że od czter­dzie­stu lat są miesz­kań­cami tej klatki. Typowi przed­sta­wi­ciele poko­le­nia „wolę nie zaglą­dać nikomu, co się dzieje w jego domu”. Już z daleka widać było zresztą, kto nowy, a kto nie. Po oknach. Jed­nak choć część ram okien­nych lśniła nowo­ścią, to na klatce scho­do­wej wciąż stra­szyło stare lastriko. Niby w win­dzie zacho­wana czy­stość, ale na pół­pię­trach pety. I odra­ża­jące druty na sta­rych para­pe­tach, żeby gołę­bie nie sia­dały. Sia­dały i tak, i srały. A jak lał deszcz, to i psia kupa na pół­pię­trze się cza­sem zda­rzała. Szaro, ale nie nudno. Wszystko to za sprawą mojego pod­opiecz­nego.

Blok miał parzy­sty numer i choć był kolej­nym na tej ulicy, „obsłu­gi­wał” go inny dziel­ni­cowy niż pozo­stałe budynki w tej oko­licy. W zasa­dzie nale­ża­łoby powie­dzieć, że obsłu­gi­wali go inni dziel­ni­cowi, bo ci ostatni zmie­niali się tu czę­ściej niż pory roku. Przy­pa­dek czy tak dużo było tu roboty? Jak dzwo­ni­łam z prośbą o pomoc, to w słu­chawce albo poja­wiał się głos innego funk­cjo­na­riu­sza, albo sły­sza­łam moje ulu­bione: „Nie mogę ode­brać, pro­szę zosta­wić wia­do­mość”, albo dyżurny mówił, że „poli­cjant jest na szko­le­niu”. Nie zda­rzyło się jed­nak, żeby któ­ryś z tych poli­cjantów póź­niej oddzwo­nił. Widać długo się szko­lili.

Pro­blem w tym, że nawią­za­nie przez kura­tora takiej rela­cji z dziel­ni­co­wym, z któ­rej wynikną wymierne korzy­ści, zazwy­czaj tro­chę trwa. Musi zadzia­łać reguła wza­jem­no­ści: infor­ma­cja za infor­ma­cję. I my posia­damy ważne dane o Nowaku czy Kowal­skim, i dziel­ni­cowi, przy czym oni czę­sto ogra­ni­czają się do lako­nicz­nych for­mu­łek:

– Aaa, Kazik spod piątki? No a co chce pani kura­tor wie­dzieć?

– Kon­kret – odpo­wia­dam. – Czy są jakieś inter­wen­cje, skargi sąsia­dów, uza­leż­nie­nia, Nie­bie­ska Karta?

– No to na dłuż­szą roz­mowę. Zapra­szam na mój dyżur do komi­sa­riatu – kwi­tują.

Przy spo­rym szczę­ściu i dobrym humo­rze „dobrego poli­cjanta” w trak­cie takiej roz­mowy zdo­będę istotne dla kura­tora infor­ma­cje. Może się jed­nak zda­rzyć i tak, że pod­czas wizyty będę tylko świad­kiem kon­sump­cji pączka lub innego sma­ko­łyku. To nie żart. Pew­nego dnia, choć była już dzie­więt­na­sta, musia­łam pil­nie usta­lić, czy i jakie inter­wen­cje prze­pro­wa­dzono u pew­nego pod­sąd­nego. Poje­cha­łam więc na komi­sa­riat. W mekce poli­cjan­tów zero peten­tów i cisza jak makiem zasiał. Poka­za­łam dyżur­nemu zle­ce­nie wywiadu śro­do­wi­sko­wego, a potem… przez kwa­drans wal­czy­łam o potrzebne mi infor­ma­cje, bo poli­cjant w dyżurce był zajęty usta­wia­niem pasjansa i sku­ba­niem sło­necz­nika. Naprawdę. W takich wypad­kach chce mi się jesz­cze bar­dziej, więc po dwu­dzie­stu minu­tach otrzy­ma­łam odpo­wiedź: „Czy­sto, pani kura­tor”. Nie­któ­rzy potra­fią ujmo­wać infor­ma­cje skró­towo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki