Ku Gwiazdom. Antologia Polskiej Fantastyki Naukowej - Bartek Biedrzycki, Grzegorz Brona, Dorota Dobrzyńska - ebook

Opis

Utwory zaprezentowane w antologii „Ku gwiazdom…” czerpią inspirację z literackiego dziedzictwa Stanisława Lema, rzeczywiście sięgając ku gwiazdom, a przede wszystkim ku zrozumieniu człowieka i jego miejsca we Wszechświecie. Cyklicznemu konkursowi, którego pierwszą edycję wieńczy niniejsza publikacja Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej, przyświeca idea dbałości o założenia gatunku, którego fundamentami są wiedza naukowa, obowiązujące prawa, teorie i prognozy naukowe oraz ich logiczne rozwinięcie. Wierzymy, że zainaugurowana seria wydawnicza pozwoli nam wesprzeć literacką tradycję, rozwój i popularyzację wyjątkowego gatunku, jakim jest science fiction.

„Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas”, napisał Stanisław Lem w „Niezwyciężonym”. Zawsze jednak możemy spróbować dotrzeć tam dzięki wyobraźni.

Zbiór „Ku Gwiazdom. Antologia Polskiej Fantastyki Naukowej 2021” to zwieńczenie jednego z najważniejszych projektów Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej: ogólnopolskiego konkursu na opowiadanie science fiction, zorganizowanego dla autorów przed debiutem książkowym.

Jury złożone z literaturoznawców oraz przedstawicieli różnych dyscyplin naukowych wyłoniło pięciu laureatów, których teksty znalazły się w publikacji. Jednak, choć to jej szczególny element i powód powstania, antologia nie składa się wyłącznie z opowiadań wybranych z niemal stu siedemdziesięciu nadesłanych na konkurs tekstów. Aby zarówno dbać o popularyzację i istotę gatunku, jak i zapewnić początkującym twórcom należyte wsparcie, w zbiorze znalazły się również wyselekcjonowane opowiadania bardziej znanych twórców science fiction. Dodatkowo, aby antologia w komplementarny sposób, w duchu myśli i twórczości Stanisława Lema, łączyła fantastykę i naukę, w skład tekstów antologii włączone zostały popularnonaukowe felietony oraz przedmowy autorstwa dr Marcina Kowalczyka, literaturoznawcy, oraz dr hab. Grzegorz Brony, byłego prezesa Polskiej Agencji Kosmicznej. Całość została przygotowana w ścisłej współpracy Fundacji oraz Wydawnictwa IX.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (26 ocen)
4
10
12
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KateLost

Całkiem niezła

niekoniecznie
00

Popularność



Kolekcje



Tytuł: Ku gwiazdom. Antologia polskiej fantastyki naukowej

Autorzy: Bartek Biedrzycki, Grzegorz Brona, Dorota Dobrzyńska,

Łukasz Marek Fiema, Adam Groth, Wojciech Gunia,

Marta Kładź-Kocot, Michał Kłodawski, Marcin Kowalczyk,

Marta Magdalena Lasik, Mikołaj Maria Manicki,

Marcin Dawid Mazur, Kamil Muzyka, Marcin Przybyłek,

Grzegorz Rogaczewski, Andrzej Zimniak

Copyright © Wydawnictwo IX. 2021

Copyright for the cover art ©

by Vivi Ekhart & Wydawnictwo IX. Kraków 2021

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Katarzyna Koćma, Magdalena Świerczek-Gryboś

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Vivi Ekhart

Komitet konkursowy:

Magdalena Świerczek-Gryboś (komisarz), Krzysztof Biliński,

Łukasz Marek Fiema, Karol Ligecki, Maciej Tomczak

Jury:

dr Michał Cholewa, dr Sebastian Szymański, dr Weronika Śliwa,

Michał Cetnarowski, Kamil Muzyka

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-962463-6-3

dr hab. Grzegorz BronaPrzedmowa I

Sześćdziesiąt lat temu drukiem ukazała się powieść Stanisława Lema Powrót z gwiazd, uchodząca dziś za klasykę twórczości Mistrza. Lem opisuje w niej szok kulturowy i poznawczy, jakiego doznaje główny bohater po powrocie z podróży międzygwiezdnej, gdy na Ziemi z powodu dylatacji czasu upłynęło nie kilka, ale ponad sto dwadzieścia lat. Nic nie wygląda tak, jak przed wyruszeniem głównego bohatera w kosmos, a społeczeństwo jest dla niego kompletnie niezrozumiałe. Powieść pokazuje, że proste ekstrapolowanie w przyszłość naszego obecnego świata, bez uwzględnienia tzw. efektu czarnych łabędzi, czyli zaskakujących odkryć, nieoczywistych nowych technologii i wydarzeń społecznych zmieniających bieg historii, daje błędne rezultaty. Jest to również doskonałe podsumowanie większości utworów science fiction, w tym znacznej części twórczości samego Mistrza z lat sześćdziesiątych, którego co prawda wiele obserwacji i przewidywań sprawdziło się, ale do lotów międzygwiezdnych potężnym krążownikiem drugiej klasy nie doszło. Chociaż w 1964 roku, gdy ukazał się drukiem Niezwyciężony, w dobie Sputnika, Gagarina i pięć lat przed lotem na Księżyc, przestrzeń kosmiczna wydawała się na wyciągnięcie ręki, a kolonizacja Marsa nastąpić miała jeszcze przed końcem XX wieku. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, a kolejna próba podboju Księżyca znów planowana jest za pięć lat, wraz z programem NASA Artemis. Mamy za to przewidzianą, lecz nieco bardziej marginalnie potraktowaną przez Lema, globalną sieć komputerową i informacyjną, dostęp do przeogromnych zasobów wiedzy, uniwersa wirtualnych gier komputerowych. Światowa wartość rynku wspomnianych gier jest dziś piętnaście razy większa niż rynku rakiet kosmicznych, uwzględniając tak znane firmy jak SpaceX. I to właśnie te obszary kształtują świadomość i byt współczesnego człowieka, a nie eksplorowane przez Mistrza podróże kosmiczne. Ankieta przeprowadzona wśród dzieci i młodzieży w USA i Wielkiej Brytanii pokazała, że ich wymarzonym zawodem nie jest wcale zostanie astronautą (która to ścieżka kariery znalazła się na piątym miejscu), ale youtuberem. Dziś większość młodych ludzi marzy raczej o tym, aby udać się do kolejnego wirtualnego świata niż o tym, aby samemu stać się odkrywcą i lecieć do gwiazd. Nie ma sensu tego oceniać w kategoriach słuszności. Tak po prostu ewoluuje społeczeństwo na skutek wynalezienia globalnej sieci, którego przecież dokonano nie gdzie indziej jak w największym laboratorium naukowym CERN w Genewie. Łatwość dostępu do danych, wirtualnej rozrywki czy technologii po prostu musiała przekształcić nas na sposób niezrozumiały dla najzdolniejszych futurologów z przeszłości. Przy całym napędzającym głodzie poznania tragedią człowieka jest to, że nie potrafimy wyjść poza własny aparat pojęć i idei. To, co inne, obce budzi tęsknotę i refleksję, lecz pozostaje niedostępne zrozumieniu. To właśnie tę tęsknotę science fiction obraca w palcach przed naszymi oczami wciąż na nowo z nadzieją na najmniejsze choćby poszerzenie świadomości.

Można oczywiście cofać się w przeszłość i analizować, na ile sprawdziły się techniczne przewidywania, czy to pisarzy science fiction, futurologów, czy poważnych naukowców co do przyszłości rozwoju technologii i biologii. I tak Londyn czy Nowy Jork, zgodnie z przewidywaniami z przełomu XIX i XX wieku, miały w ciągu kilkudziesięciu lat utonąć w końskim łajnie. Tak szybki miał być przyrost liczby bryczek i powozów w tych miastach (w 1900 roku w samym Nowym Jorku ginęło około dwustu osób rocznie pod kopytami i kołami zaprzęgów, a to mniej więcej tyle, ile dziś ginie w tym mieście w wypadkach samochodowych i to pomimo ponad dwukrotnego wzrostu populacji). Sam zaś Lord Kelvin, tuza świata naukowego XIX wieku, przewidywał w 1900 roku, że wystarczy wyjaśnić tylko dwie niewielkie niewiadome w fizyce (nazwał je nawet małymi chmurkami na błękitnym nieboskłonie wiedzy) i naukowcy mogą przejść na zasłużony odpoczynek. Pierwsza z tych niewiadomych zamieniła się kilka lat później w odkrycie mechaniki kwantowej, a druga w teorię względności Alberta Einsteina. Wszelkie przewidywania co do kierunku rozwoju technologicznego gatunku ludzkiego wywróciły się.

To jednak jałowa zabawa i nie ona stanowi kwintesencję science fiction. Historia uczy, że ekstrapolowanie daleko w przyszłość tego, co jest nam dziś znane, nie prowadzi w większości przypadków do poprawnych przewidywań. Przed 2020 rokiem wielu ludzi było przekonanych, że wielkie epidemie odeszły w mroki dziejów. Sam Yuval Noah Harari w swojej książce Homo deus: krótka historia jutra wydanej w 2016 roku, upaja się tym, że niemal skończyliśmy z wojnami, pozbyliśmy się głodu i chorób. A jednak w 2021 roku żyjemy w świecie, który znów zaczął liczyć się z nadejściem serii epidemii, pandemii, czy nieznanej nam dziś tzw. choroby X.

Zastanawiając się nad przyszłością i potencjalnymi jej scenariuszami, wyobrażamy sobie dalszy rozwój tego, co znane – dominację sztucznej inteligencji, wszędobylskie nanomaszyny, bardziej przemyślane od strony ekonomicznej podróże w kosmos, erę komputerów kwantowych, wirtualizację wszystkiego dookoła, dążenie do nieśmiertelności, kontakt z kosmiczną cywilizacją. Większość z tych scenariuszy okaże się nietrafiona. Co więcej, idę o zakład, że scenariusz, który się zrealizuje i zdominuje XXII wiek, będzie w przeważającej części bazował na odkryciach i zmianach, których nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć. Tak, jak nikt nie był w stanie przewidzieć mechaniki kwantowej przed jej odkryciem, a wybuch I wojny światowej wziął europejskie społeczeństwa przez zaskoczenie. Nawet jeśli jednak pisarze fantastyki naukowej, wśród dziesiątek tworzonych przez siebie scenariuszy, eksplorowanych możliwości i często bardzo mało prawdopodobnych idei, choćby przypadkiem przewidzą rozwiązania świata materialnego, które za sto lat przestaną być nazywane science fiction i zdominują rozwój naszego gatunku, to nie taki jest rzeczywisty obszar ich dociekań. Science fiction jest w swojej naturze głęboko humanistyczna i nawet w najczarniejszych wizjach optymistyczna w nadziei zrozumienia.Większość motywów spotkanych w tym zbiorze będzie już zapewne czytelnikowi znana. Istotną jednak jest przyjmowana estetyka i wrażliwość, świeżość, aktualność spojrzenia, która może pozwoli przybliżyć obce nam światy i idee współczesnemu czytelnikowi.

dr Marcin KowalczykPrzedmowa II

Kilkadziesiąt lat temu Roger Caillois pisał, iż science fiction ma możliwość antycypowania „odkryć zdolnych przekształcić całkowicie obyczaje człowieka i narzędzia jego działalności”1. Zapewne czytelnicy także skłonni są przypisywać fantastyce taki typ sprawczości, zwłaszcza w jej „twardej” wersji, gdzie istotny element stanowi racjonalność naukowo-techniczna. Jednak francuski badacz dodaje coś jeszcze. Stwierdza mianowicie, iż nauka i technika obecne w tym pisarstwie tworzą także własną cudowność2. Myśl ta odsyła w rejony nieskrępowanej wyobraźni, a także poznawczych i estetycznych zachwytów. Dlatego najwięksi mistrzowie gatunku potrafią łączyć dwa, zdawałoby się, odległe elementy: scjentyczne prawdopodobieństwo oraz nieprzeciętne walory literackie. I nawet jeśli, co właściwie niemal nieuchronne, rzeczywistość doganiała niegdysiejsze prognozy, utwór nie tracił artystycznej wartości, bowiem waga i sposób, w jaki artysta postawił problem, pozostawały atrakcyjne dla czytelnika.

Wszechświat jest tak bogaty, że wciąż nie brakuje w nim ścieżek umożliwiających intelektowi najdalsze wyprawy. Fantastyka naukowa, która w ten czy inny sposób zawsze jest dzieckiem swoich czasów, stara się to bogactwo okiełznać, oswoić. Najbujniej rozwija się w momentach napięcia, zmiany, przejścia z jednego cywilizacyjno-kulturowego paradygmatu do drugiego. Żywi się intelektualnymi rewolucjami, jak również aksjologicznymi kryzysami. Jednak na drodze rozwoju napotyka coraz to nowe trudności, z którymi musi się mierzyć, przekraczać je, przezwyciężać, by nieustannie tworzyć siebie na nowo. XX wiek był dla SF kopalnią motywów, lecz i sama literatura także inspirowała postęp technologiczny lub zawczasu ostrzegała przed jego konsekwencjami. Trudno zliczyć badaczy, którzy swą intelektualną przygodę zaczynali właśnie od science fiction i wciąż „mówią” i „myślą” fantastyką.

Dzisiaj jest inaczej, trudniej. Dynamicznie rozwijająca się nauka już dawno wymknęła się intuicyjnemu pojmowaniu przeciętnego człowieka niekształconego w danym kierunku. Możliwe, prawdopodobne i nieosiągalne stopiły w jeden znak zapytania. Dlatego włączenie poważnej nauki do artystycznego projektu hard SF jest wyzwaniem, z którym pisarze mierzą się na wielu poziomach. Eksperymentują z fabułą i językiem, szukają nowych sposobów ocalenia literackości, by utwór wciąż zdolny był do ujawnienia swego podwójnego znaczenia, zawieszania dosłowności i kodowania sensów przenośnych, alegorycznych czy symbolicznych.

Ciekawe świadectwo takich zmagań z materią naukową i literacką przynosi niniejsza antologia Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej. Jej konstrukcja jest niezwykła: otóż pierwszą część stanowią opowiadania debiutantów, laureatów konkursu ogłoszonego przez Fundację, drugą zaś dzieła twórców dobrze już w fantastyce zadomowionych. Czytelnik zatem otrzymuje zbiór, w którym same utwory wchodzą ze sobą w interesujący międzypokoleniowy dialog. Debiutanci w większości spoglądają ku przestrzeni kosmicznej Staje się ona dla nich zagrożeniem, ocaleniem, nadzieją, a Ziemia często pozostaje daleko. Pobrzmiewają tu ledwie uchwytne echa współczesnego pesymistycznego dyskursu ekologicznego.

Każde opowiadanie jest jednak inne. Autorka i autorzy szukają odpowiedniej artystycznej formuły, by opowiedzieć o doświadczeniu międzygwiezdnej egzystencji, nowej etyce, spotkaniu z obcymi. Czasami robią to z brawurą i śmiałością, jakby sprawdzając granice gatunku. Projektują własne punkty widzenia i bezsprzecznie dowodzą, że literatura science fiction tworzy, jak postulował Caillois, swą własną cudowność. Bo opowiadanie SF to przede wszystkim pomysł, który porwie czytelnika i nie pozostawi go obojętnym, proponując subtelną grę marzeń i lęków. Takie właśnie pomysły znajdują się w niniejszym tomie. I mimo iż mamy tu do czynienia z twardą fantastyką, głównym bohaterem wciąż pozostaje człowiek, zadający rzeczywistości ważne pytania, zaglądający pod jej podszewkę i formułujący rozmaite odpowiedzi. Teksty pulsują nawiązaniami do mistrzów gatunku: Stanisława Lema, Jacka Dukaja, Grega Egana i wielu innych. Cenne są to inspiracje, wszak trudno tworzyć fantastykę bez świadomości dokonań poprzedników.

Druga część antologii jest odmienna. Piszący świadomi są własnych literackich możliwości, własnego stylu, zatem tematy, które podejmują noszą często wyraziste autorskie piętno. Szersza jest także rozpiętość tematyczna. W opowiadaniach czytelnik odnajdzie przynajmniej część problemów, z którymi zmaga się współczesna fantastyka: od spotkania z nieznanym, poprzez brzemię potencjalnej nieśmiertelności, aż po przebudowę samych fundamentów wszechświata. I znowu: odmienne wizje, odmienne wrażliwości, pokazujące, że w SF jest nawet miejsce na humor i groteskę.

„Młodzi” i „starzy” (określmy ich tak metaforycznie, nie zaglądając nikomu w metrykę urodzenia) pokazują, że fantastyka naukowa dysponuje artystycznym potencjałem, że zdolna jest przedstawiać niezgodne z powszechną intuicją pomysły. Innymi słowy, potrafi zmuszać do pomyślenia o tym, o czym nie da się pomyśleć. W natłoku codziennym spraw, w zmaganiach z codziennością, często umyka nam perspektywa, że świat się zmienia, a jego nowa wersja czeka za progiem lub, być może, już tu jest. Ciekawe, że w całym tomie tylko jedno opowiadanie dotyczy bezpośrednio pandemii, która przecież zmusiła nas do przedefiniowania nie tylko myślenia o teraźniejszości, ale także o przyszłości. A i w tym przypadku autor porzuca perspektywę antropocentryczną. Pozostałe zdają się ostatnich wydarzeń nie zauważać.

Być może jednak to tylko pozory, a piszący patrzą na historię ludzkości jako na cykl powtarzających się epidemii. Traktują obecną sytuację jako jeden z chorobowych nawrotów i kierują zainteresowanie czytelników w stronę spraw, ich zdaniem, istotniejszych. Nie jest to stanowisko pozbawione racji. Przecież współczesna nauka wciąż spogląda ku gwiazdom, stara się dotrzeć do korzeni istnienia, żeby zrozumieć rolę i miejsce człowieka we wszechświecie. Często każe też weryfikować sądy, które od lat uznajemy za oczywiste. W tym sensie prezentowaną tu antologię można uznać za głos optymizmu. Jeśli bowiem piszący snują wizję przyszłości, zakładają, że przyszłość w swym najogólniejszym wymiarze zaistnieje, a choroby są tylko przeszkodami lub bodźcami do rozwoju.

I słowo na koniec: o niektórych opowiadaniach, poruszanych tematach nie wspomniałem, nie chcąc ujawniać wszystkich niespodzianek. Zatem czytając antologię, cieszmy się niezwykłością nauki. Pamiętajmy jednak, że literatura, by pozostać sobą, musi tę naukę zwyciężyć – mimo wszystko.

Sierpień 2021

1 R. Caillois, Od baśni do „science-fiction”, tłum. J. Lisowski, [w:] tegoż, Odpowiedzialność i styl, Warszawa 1967, s. 53-54.

2 Tamże, s. 54.

LAUREACI KONKURSU

Michał KłodawskiMistrz marionetek

1. Wilki

Co one robią? — Siergiej Andriejewicz Turgieniev spuścił wzrok i podał mi lornetkę.

Spojrzałem na uwijające się w śniegu wilki. Wataha składała się z sześciu osobników – rodziców i czterech rocznych młodych. Śledziliśmy je od dwóch dni, podążając przez tajgę tropem sznurowania – pojedynczego śladu watahy, kiedy wilk za wilkiem stąpa trop w trop.

— Wznoszą jakąś konstrukcję — odparłem.

Na polanie powstawała ułożona na kształt rombu struktura z patyków. Młode przynosiły gałęzie syberyjskich świerków, a prowadząca watahę wadera kładła je na miejsce, co i rusz obiegając i poprawiając konstrukcję.

— Wszelki duch, to one budują gnezda? — wyszeptał Siergiej.

— Nagrywasz? — Spojrzałem przez ramię.

Siergiej otworzył klapkę podręcznej kamery i próbował złapać ostrość. Był fachowym przewodnikiem, a że obaj mieliśmy po dwadzieścia pięć lat, dogadywaliśmy się.

— Michaile Pawlowiczu, widział to ktoś, żeby wilk co budował? — rzucił Siergiej.

— Nie widział! — Przysiadłem na kolanach i cisnąłem lornetkę w śnieg. — Wilki nie budują gniazd. Taka struktura to fenotyp rozszerzony…

— Fenotyp rozszerzony?

— Manifestacja genów poza organizmem, która sprzyja przetrwaniu.

— Wiele mi to nie mówi.

— Fenotypem rozszerzonym jest tama u bobra lub pajęcza sieć — powiedziałem. — Pająk ma wpisany w DNA „projekt budowlany” sieci i projekt ten jest dziedziczny. Kiedy matka tka pajęczynę bez środkowego przęsła, jej potomstwo również utka taką pajęczynę. Ale gnezdo nie ma sensu przystosowawczego…

— Sensu przystosowawczego?

— Pajęczyna pozwala łapać muchy, przez co sprzyja przetrwaniu…

— A gnezda niczemu nie sprzyjają — skwitował Siergiej. — Ot, zagadka.

Spojrzałem w stronę polany. Wilki grzebały w śniegu, po czym z paszczami pełnymi szyszek i igliwia wracały do konstrukcji, wysokiej już na pół metra. Gnezda nie przypominały niczego, co widziałem wcześniej. Struktura była zawiła, a gałęzie ułożone równomiernie. Wyprawiając się na Syberię, miałem nadzieję, że znajdę budowniczego – nowe, nieznane zwierzę – a potem ustalę sekwencję genów odpowiedzialnych za kodowanie fenotypu rozszerzonego. Studiując na MIT, należało się wykazać i nie zamierzałem pisać pracy doktorskiej z genetyki, popijając latte w zaciszu laboratorium.

— Nie tego się spodziewałeś? — spytał Siergiej.

— Nie przyjechałem tu pisać o behawiorze wilków — odparłem, ale zrozumiałem, że źle to zabrzmiało.

— Może to i temat dla Syberyjskiego Federalnego Uniwersytetu w Krasnojarsku. Myślę, że będą zadowoleni, jeśli dam im znać…

— Nie, Siergiej… — Położyłem się z powrotem w śniegu i przytknąłem lornetkę do oczu. — Poznam przyczynę. Nie myśl, że odejdę z pustymi rękami.

Konstrukcja wzrosła na ponad metr i zaczęła się chwiać. Zwierzęta stawały na tylnych łapach, by wciągnąć gałęzie wyżej, nieopatrznie przesuwając strukturę.

— Przestały się bawić — zauważył Siergiej.

— Co takiego?

— Wcześniej piszczały. Robią to, kiedy się bawią. Teraz zaczynają warczeć, frustrują się…

— Co robisz? — spytałem, bo Siergiej zaczął się wycofywać.

— Zajdę z boku, będziesz miał lepszy kadr.

Po chwili usłyszałem trzask gałęzi i siarczyste przekleństwo. W tumanie śniegu Siergiej zleciał w dół zbocza, aż zatrzymał się w parowie. Pokazał ręką, że w porządku, ale zamarł w pół ruchu, gdyż naprzeciw niego wybiegła wadera.

Futro miała zjeżone, warczała, ukazując kły – szykowała się do ataku. Nagle zamknęła paszczę, położyła uszy wzdłuż głowy i skuliła się. Teraz się bała. Potem przykucnęła i w tej dziwnej pozie, niczym lalka prowadzona na sznurkach, poczęła posuwać się do przodu. Było w tym coś tak dziwnego, że Siergiej zupełnie zgłupiał. To, że powinien wstać, zrozumiał dopiero, kiedy zobaczył kły tuż przed twarzą. Wilk się ślinił.

„Wścieklizna” — pomyślałem. — „Nie boi się i toczy pianę”.

Trzymałem już strzelbę na ramieniu, zawahałem się na moment, ale zaraz ciszę tajgi rozdarł huk. Siergiej z wrzaskiem odczołgał się na czworakach. Wilk leżał w kałuży krwi.

— Czemu żeś nie strzelał jej w łeb? — rzucił rozedrganym głosem, kiedy zszedłem. — Miałeś go na widoku!

— Potrzebuję całego mózgu — odparłem.

Siergiej spojrzał na mnie z wyrzutem, po czym przeniósł wzrok na zwierzę.

— Piekielnie dobry strzał — rzekł sucho.

— Strzelanie jest u nas rodzinne. Wstawaj. Bierzemy wilka.

— Po co?

— Na autopsję.

2. Autopsja

Wstałem dopiero w południe, przeklinając. Zszedłem ostrożnie z łóżka. Zawsze miałem wrażenie, że kiedy stanę, statek zakołysze się od moich kroków. Stacja badawcza cumowała przy brzegu rzeki Angara – prawego dopływu Jeniseju i jedynej rzeki wypływającej z Jeziora Bajkał.

Zastałem Siergieja w kuchni. Niewielkim nożykiem wykręcał śruby z koperty zegarka. Na stole stał parujący kubek, pachniało świeżą kawą.

— Widzę, że się wyspałeś. — Uśmiechnął się. — Ekipa Morozowa popłynęła w górę rzeki, wrócą po południu.

W bazie oprócz nas pracowała ekipa inżynierów badająca możliwości żeglugi śródlądowej.

— Masz gorączkę — powiedziałem.

— Zawsze mnie bierze po szczepionce. — Machnął ręką. — Abba zaczęła już autopsję.

— Niech to szlag — rzuciłem i pospieszyłem pod pokład.

W przejściu do ładowni wpasowałem się w kombinezon ochronny, naciągnąłem gumowe rękawice i założyłem maskę chirurgiczną. Przy metalowym blacie przerobionym na stół sekcyjny zastałem wysoką blondynkę. Abba skończyła niedawno doktorat o wężach i szukała zajęcia na najbliższe dni. Pochodziła ze Szwecji, a jej ojciec był spod Nowosybirska.

— Załóż to. — Podałem jej maskę.

— Po co? — Spojrzała na mnie zdumiona, ale posłuchała.

— Mogłaś zaczekać…

— Nie gadaj głupot. — Zaśmiała się. — Spójrz, co znalazłam.

Wyciągnęła metalową tackę, na której spoczywał połyskujący kawałek metalu. Z początku myślałem, że to nabój.

— Mikroczip? — spytałem zdumiony.

— Może japoński albo koreański…

— Ktoś musiał znakować wilki — rzekłem i zwróciłem się do radia: — Siergiej, podejdź tu!

Po chwili do sali wszedł Turgieniev.

— Widzieliście mój telefon satelitarny? — spytał zaaferowany.

— Zostawiłeś u mnie — odparła Abba.

— Dobra, dzięki — rzucił Siergiej i już miał wyjść, kiedy zawołałem za nim.

Spojrzał zdziwiony i dopiero po chwili zrozumiał. Podetknąłem mu pod nos mikroczip.

— Nie widziałem takiego — rzekł. — Zostawcie go, później sprawdzę.

— Musisz gdzieś zadzwonić? — spytałem sucho.

— Zadzwonić? — Spojrzał na mnie wielkimioczami.

— Pytałeś o telefon satelitarny…

— Aha, telefon — wybełkotał i wybiegł z sali.

Abba patrzyła za nim zaniepokojona.

— Nadal ma gorączkę — powiedziała. — Może powinnam mu pomóc?

— Nie przerywamy sekcji — odparłem stanowczo. — Zachowuj się profesjonalnie.

Wróciłem do stołu sekcyjnego i szybkim spojrzeniem ogarnąłem wyjęte ze zwierzęcia żołądek i wątrobę.

— Zostaw płuca — powiedziałem. — Otwórzmy mu czaszkę.

Abba zdziwiła się, ale sięgnęła po piłę tarczową i sprawnie przecięła czerep zwierzęcia, ujawniając galaretowatą zawartość. Przysunęła bliżej lampę.

— Siny nalot… — Nachyliła się.

Przytaknąłem. Mózg pokrywała ciastowata naleciałość.

— Przypomina nowotwór — rzekła Abba — ale jest nierównomiernie rozsiany.

— To nie jest guz — odparłem wolno. Naleciałość tworzyła trzy większe plamy połączone kanałami. — Spójrz, pokrywa konkretne obszary mózgu. Ten — wskazałem na fragment lewej półkuli — odpowiada za orientację przestrzenną, ten drugi za układ ruchowy, a trzeci to ośrodek nagrody.

— Sądzisz, że ułożenie nie jest przypadkowe?

— Znaleźliśmy pasożyta.

— Pasożyta?

Przytaknąłem, starając się zebrać myśli.

— Nie wydajesz się zdziwiony — powiedziała cierpko. — To dlatego strzelałeś w serce, a nie w głowę?

Miała rację, nie powinienem ryzykować, ale nie zamierzałem teraz się nad tym rozwodzić.

— Pomyśl o zwierzętach, które wznoszą struktury takie jak gnezdo — zacząłem. — Projekt sieci pająka jest warunkowany genetycznie. Zatem budowa gnezda, podobnie jak budowa pajęczyny, musi być ekspresją genów w środowisku.

— Fenotypem rozszerzonym — wtrąciła Abba. — Wilki nie mają jednak genów pozwalających wznosić struktury…

— Nie mają, ale on ma. — Wskazałem na siny twór pokrywający mózg.

Abba spojrzała na mnie niepewnie.

— Istnieje typ pasożytniczej osy Polysphincta gutfreundi — powiedziałem — która chwyta pająka, by złożyć jaja w jego odwłoku. Pasożytnicze larwy wydzielają substancje chemiczne i w ten sposób przejmują kontrolę nad pająkiem, czynią z niego bezwolnego niewolnika. Pająk jak szalony tka sieci, łapie muchy i dostarcza pożywienia osom rosnącym w jego ciele. Potem następuje coś niezwykłego. Pasożyt nakazuje budować pająkowi wylęgarnię – zawieszony w powietrzu matecznik kamuflowany przez specjalne wzory. Pająki nie budują takich struktur, nie mają ich projektu w genach. Ale teraz to geny osy mają swój fenotypowy wyraz w zachowaniu pająka.

— Mam rozumieć, że to ten siny nalot… zmusza wilka do wzniesienia gnezda?

— Zwierzę, które leży na stole nie jest już wilkiem — odparłem. — Fizycznie pozostaje wilkiem, ale jego zachowaniem zawiaduje pasożyt.

Przypomniałem sobie waderę stąpającą przed siebie w dziwnym przykurczu.

— Niczym marionetka w rękach lalkarza — powiedziałem do siebie.

Abba zastanawiała się chwilę.

— Po co pasożyt pcha wilka do budowy gnezda? — spytała. — Powinien mieć w tym określoną korzyść…

— Nie wiem. Nigdy nie spotkałem się z takim pasożytem.

— Gnezda pojawiły się niecałe pół roku temu — mówiła Abba. — Może to mutacja genów u wilków, objawiająca się sinym nalotem, która zniknie wraz z nosicielami? W końcu wilki, tracąc czas i energię na bezcelową budowę, wymierać będą szybciej niż te, które poprzestaną na polowaniu i regeneracji.

To była ciekawa hipoteza, szczególnie że grupa wilków, którą spotkaliśmy była spokrewniona. Zdecydowanie lubiłem dyskutować z Abbą.

— Pobierz wymaz do probówek. — Wskazałem na siny nalot. — Porozmawiam z Morozowem, żeby zorganizował transport helikopterem. Znam polskiego laboranta w Szkole Podstaw Biologii i Biochemii Uniwersytetu w Krasnojarsku.

— Podejrzewasz, że to wirus… — Abba popukała palcem w maseczkę.

— Tak, ale wątpię, żeby przenosił się na ludzi.

3. Element

Skończyliśmy autopsję po siedemnastej. Z ulgą uwolniłem się ze stroju chirurga i wyszedłem na powietrze zwinąć papierosa i zapalić. Z góry doszły mnie krzyki. Pobiegłem po schodach i przystanąłem w wejściu do kuchni. Pomieszczenie było splądrowane – wnęka na mikrofalówkę ziała pustką, zniknęły butle z gazem, zlew został odkręcony i pocięty na kawałki. Na podłodze walały się śruby, mutry i okablowanie.

— Wy durnie! — Gleb, jeden z pomagierów Morozowa, doskoczył i złapał mnie za koszulę. Zdołałem go odepchnąć. — Zostawiamy was samych, a tu wszystko rozkradzione?

— Zginęło coś jeszcze? — spytałem.

— Nasze laptopy i czytniki GPS. Profesor sprawdza swoją kabinę. Miał wszystkie wyniki na komputerze.

W tym momencie wszedł energicznie Morozow. Wyglądał jak burza z piorunami.

— Janowski, złożymy na was doniesienie do prokuratury. — Trząsł się z wściekłości. — Osobiście dopilnuję, żebyście już nigdy nie prowadzili badań w Federacji Rosyjskiej.

— Wszystko ukradli, profesorze? — spytał stojący z tyłu Ivan, adiunkt.

Morozow machnął ręką, żeby mu nie przeszkadzać.

— Z wami już nie gadam — rzucił do mnie. — Zawołać mi tu Turgienieva.

— Pójdę po niego — odparłem. Nie chciałem brnąć w konfrontację, dopóki w pełni nie zrozumiem sytuacji.

Kajuta Siergieja znajdowała się na rufie. Pukałem kilka razy, ale nie otwierał. Nacisnąłem klamkę – zamknięte. Z wnętrza dochodził jednak łoskot. Po chwili przyszli Gleb i Ivan.

— Wyważ to — rzuciłem w stronę Gleba, bo widziałem, że tylko czeka na zgodę.

Gleb skoczył do przodu, drzwi w okolicy zamka poszły w drzazgi i wpadliśmy do pomieszczenia. Ivan szpetnie przeklął, a zanim zdążyłem zareagować, Gleb trzasnął Siergieja w twarz, aż polała się krew. Zdążyliśmy z Ivanem odciągnąć go, kiedy wszedł Morozow i też przeklął.

Na środku pomieszczenia stało urządzenie wielkości biurka. Przypominało silnik, choć sposób budowy i łączenia elementów był zadziwiający – mało estetyczny, ale sprawiający wrażenie zaawansowanego zorganizowania. Nie trwało długo, zanim wszyscy pojęli, że za budulec posłużył sprzęt ze statku. Zauważyłem banki procesorów zgrupowane pod okratowaniem i części obwodów telefonu satelitarnego.

— Wyście zwariowali, Turgieniev? — spytał Morozow.

Siergiej podniósł wzrok, jakby dopiero teraz nas zobaczył. Spojrzał na urządzenie i cofnął się pod ścianę. Tym razem on szpetnie przeklął. Podszedłem do niego i dotknąłem czoła. Był rozpalony.

— Siergiej, rozumiesz, co do ciebie mówię? — spytałem.

— Pewnie, że rozumiem — uciął rozdygotany. — Powiesz mi, że ja to zbudowałem?

Wtedy do kajuty weszła Abba. Ruchem głowy wskazałem, żeby pomogła Siergiejowi, po czym lekko wypchnąłem Morozowa na korytarz.

— Turgieniev się zaraził — oznajmiłem.

— Zdaje się, że postradał zmysły.

— Znacie objawy wścieklizny? — spytałem. — Zarażone zwierzę wałęsa się po okolicy, staje się agresywne i ma wodowstręt. To wynik działania wirusa RABV. Turgieniev złapał wirusa, który powoduje kompulsję budowania.

— Kpicie ze mnie? — syknął Morozow.

— Potrzebuję przysługi…

— Zanim zaczniecie mówić o przysługach, wszystko mi wyjaśnicie — odparł chłodno Morozow.

— Zaraz wam pokażę nasze materiały.

— Turgniev ma kwarantannę, macie tego dopilnować.

Przytaknąłem. Niedługo później Siergiej został zamknięty w kabinie, a helikopter z próbkami pasożyta poleciał do Krasnojarska. Musiałem przyznać, że nie doceniłem Morozowa.

4. Struktura

Następny dzień spędziłem sam w tajdze, szukając gnezd. Mróz dawał się we znaki, nadchodziła syberyjska zima. Kiedy wróciłem, słaniając się na nogach, Abba z Siergiejem pochylali się w kuchni nad urządzeniem.

— Miał siedzieć w pokoju — powiedziałem ostro. — Przecież on zaraża. Abba, czy ty w ogóle myślisz?

— Próbujemy zrozumieć, co buduje — odparła.

Potarłem skronie, głowa zaczynała mnie boleć. Nie rozumiałem, czemu ludzie nie umieją słuchać prostych poleceń.

— Nic nie buduje — odparłem chłodno. — Pasożyt wyraża swoje geny tylko przez właściwego żywiciela…

Nie miałem siły na dalszą dyskusję.

— Spójrz — rzekła Abba i podpięła urządzenie do prądu.

Maszyna uniosła się na czymś, co przypominało hydrauliczne podnośniki. Wyrwałem się do przodu, zapominając o ostrożności. Maszyna działała. To zakrawało na obłęd.

— Nie wiem, jak to zrobiłem — rzekł Siergiej. — Żaden ze mnie inżynier. Masz jakiś pomysł?

Zacisnąłem nerwowo pięści. Nie zdjąłem nawet kurtki i robiło mi się nieznośnie gorąco.

— Nie wiem — wymamrotałem. — Może to przypadek, a może to człowiek jest właściwym żywicielem… — Przerwałem na chwilę i wziąłem się w garść. — Zbierzcie to, zanim wróci Morozow z ekipą — rzuciłem i skierowałem się korytarzem na dziób statku. Musiałem zebrać myśli.

Zbliżając się do swojej kajuty, usłyszałem stukanie w sąsiednim pomieszczeniu. Pchnąłem drzwi i zaniemówiłem. Nad składanym stołem z aluminium stał Gleb i montował coś przypominającego układ wydechowy samochodu.

— Gleb, co ty robisz? — spytałem.

— Nic nie robię. — Podniósł głowę. — Czego chcesz?

Ręce mu chodziły, kiedy mówił. Wpasował właśnie tłok w jedną z rur.

— Przecież widzę — odparłem.

— Co widzisz?

Palce zaczęły biegać po metalowym cylindrze, wpychając trzpienie w wywiercone otwory.

— Spójrz na ręce — odpowiedziałem.

Gleb popatrzył na pracujące dłonie jak na obce ciało. Przez chwilę mocował się, jakby obca siła pchała go do dalszego działania. Wyglądało to upiornie. W końcu udało mu się odjąć dłonie.

— Nie wiedziałeś, że to montujesz? — spytałem.

Pokręcił głową i spojrzał na mnie pustym wzrokiem. W tym momencie z kuchni doszedł rwetes.

„Tu nigdy nie będzie spokojnie” – pomyślałem i zawróciłem.

Na miejscu zastałem Ivana przepychającego się z Siergiejem. Abba stała w kącie i przejęta zasłaniała usta dłońmi.

— Mieliście nad nim zapanować! — wrzasnął Morozow, który właśnie wszedł do środka. — Do niedzieli rozbierze całą łajbę!

— To właśnie profesor z Moskwy! — krzyknął Siergiej. — Siedzicie w pałacu Instytutu Łomonosowa i realizujecie wytyczne partyjne, a jak ludziom trzeba pomóc, to nigdy was nie ma!

— Zostaw go! — Próbowałem odciągnąć Ivana, ale dostałem w twarz łokciem i poleciałem na resztki zlewu.

Podpaliło mnie to, ale Abba złapała mnie za rękę i zatrzymała.

— Macie szczęście, że macie kobietę w zespole — rzucił Morozow. — Zdaje się, że ona jedna jest zrównoważona.

Siergiej znów skoczył, hamowany przeze mnie, gdy Morozow, odzyskawszy zdrowy rozsądek, odciągał swojego adiunkta. Zamieszanie trwało w najlepsze, kiedy zauważyłem ruch za plecami.

— Zamknąć się! — krzyknąłem.

Sam zdziwiłem się, że podziałało. Przytknąłem palec do ust, po czym wskazałem na Gleba, który wszedł do kuchni. Przyniósł ze sobą złożone elementy i jakby nigdy nic montował je do urządzenia zbudowanego przez Siergieja. Raz za razem odzywały się kliknięcia, kiedy elementy idealnie łączyły się w całość.

Zapadła głucha cisza. Teraz wszyscy zaczęli się zastanawiać. Po chwili podszedł do mnie Morozow.

— Znacie się na tym lepiej — mówił szeptem. — Gleb prosił rano, żeby go zostawić samego. Nie chciał narażać nas na infekcję. Zdawało mi się już wtedy, że kłamał. Myślicie, że pasożyt mógł nim pokierować?

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Mógł — odparłem równie cicho. — Niektóre mrówki są atakowane przez rzadki rodzaj grzyba, Ophiocordyceps unilateralis sensu lato. Pasożyt zajmuje ciało mrówki, zmuszając ją, żeby odłączyła się od mrowiska, wspięła na liść trawy i zawisła tam, zaciskając żuwaczki. W ten sposób mrówka czeka, aż zostanie pożarta wraz z trawą.

— Po co?

— Pasożyt opanowuje mrówkę, ale nie potrafi się w niej rozmnażać. Potrzebuje do tego zwierzęcia kopytnego, na przykład krowy. Mrówkę nazywamy żywicielem pośrednim, a krowę żywicielem docelowym. Zresztą, istotne jest to, co dzieje się, kiedy mrówka nie zostanie zjedzona.

Morozow spojrzał na mnie pytająco.

— Kiedy słońce praży na tyle silnie, że stanowi zagrożenie nawet dla pasożyta, ten nakazuje mrówce powrót. Mrówka wraca do mrowiska i wtapia się w otoczenie. Pracuje, przenosi pokarm, nie wzbudza podejrzeń. Z czasem pasożyt znów opanowuje mrówkę, a ta wznawia samobójczą wspinaczkę.

— To samo dzieje się tutaj?

— Efekty są takie same, choć pasożyty działają na innej zasadzie. „Nasz” panuje nad mózgiem, podobnie jak wirus toksoplazmozy u szczurów, natomiast grzybnia tworzy złożoną strukturę w ciele owada, kierując odnóżami bez udziału mózgu.

Morozow milczał przez chwilę.

— W jaki sposób oni, niezależnie od siebie, zbudowali kompatybilne części? — spytał.

— Podobnie jak termity wznoszą kopiec. Projekt kopca każdy termit ma wpisany w DNA, ale kopiec budują jako zespół. Termity zostawiają po sobie ślady zapachowe, które aktywują informacje w genach i przekształcają ją w konkretne zachowanie. Zapach może oznaczać komendę „dolep gliny w tym miejscu” lub „tutaj kop tunel”.

— Tutaj jest podobnie?

— Pasożyty Gleba i Siergieja współpracują. Muszą zostawiać niewidoczne ślady, które mówią: „mam podnośnik hydrauliczny, potrzebuję…”.

— Systemu chłodzenia — dokończył Morozow.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

— System chłodzenia wykonał Gleb — dodał Morozow. — Zasilanie i hydraulika to elementy urządzenia głównego Siergieja.

— Wiecie, co to jest — stwierdziłem, nie spytałem.

— To urządzenie jest tylko podzespołem. — Morozow wpatrywał się w maszynę. — Maszyna główna musi być znacznie większa. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to urządzenie komunikacyjne wysokiej klasy.

Zgłupiałem zupełnie i zamilkłem. Morozow podjął temat, ale wtedy skrzypnął właz wejściowy. Kiedy się odwróciłem, patrzyłem prosto w lufę strzelby myśliwskiej.

Postać w kombinezonie moro z goglami na oczach pokazała, żebym się cofnął. Po chwili gestem nakazała wszystkim usiąść i podnieść ręce. Nikt nie zaprotestował. Nieznajomy obchodził pomieszczenie, patrzył na maszynę, oglądał pozrywane przewody. W końcu przysunął sobie stołek, usiadł i ściągnął nakrycie głowy. Kruczoczarne włosy opadły na ramię, a spod maski ukazała się ładna twarz z lekko skośnymi oczami. Naprzeciw nas siedziała młoda kobieta.

Po chwili odezwała się niskim głosem:

— Który z was, duraki, zabił mi wilka?

5. Źródło

— Nazywa się Sasza Orlova — powiedziałem.

Siedzieliśmy z Abbą nad mapą, gdzie zaznaczaliśmy gnezda. Morozow z ekipą analizowali maszynę. Napięcie z wolna schodziło.

— Kiedy zaciągnęła cię do kajuty, myślałem, że dostaniesz kulkę w łeb — rzekła Abba. — Miała taki ogień w oczach…

— Pracuje w rezerwacie przyrody na północ stąd. — Zignorowałem jej uwagę. — Monitorują wędrówki wilków. Myślała, że jesteśmy kłusownikami.

— Mikroczip, który znalazłam w wilku to nadajnik od nich?

Przytaknąłem. Po chwili do kuchni weszła Sasza, taszcząc pokaźnych rozmiarów plecak. Skośne oczy przypominały tatarskie, choć rysy twarzy miała europejskie. Pewnie jej ojciec pochodził z Europy, może nawet był Polakiem.

— Zaczynamy? — Spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.

Przytaknąłem. Sasza wyjęła laptop, na którym wyświetliła satelitarną mapę okolicy.

— Śledziliśmy siedem watah. — Sasza wskazała na zaznaczone na mapie ścieżki. — To trasy, które przebyły wilki. Ten, którego zastrzeliliście — zwróciła się do mnie — był z grupy Omsk.

— Omsk? — spytała Abba.

— Trafiliście na watahę wędrującą. Przez ostatni miesiąc wilki pokonały ponad sześćset kilometrów.

Po chwili nanieśliśmy lokalizacje gnezd na trasy wędrówki wilków. Pokrywały się. Na trasie watahy Omsk znalazły się trzy gnezda.

— Masz inne watahy? — spytałem.

Sasza wyświetliła nowe trasy, na których również znalazły się gnezda. Nie było wątpliwości, że to wilki zarażały się i wznosiły struktury.

— Spójrzcie tutaj. — Sasza wskazała na punkt, gdzie przecinały się trasy. — Każda wataha tędy przechodziła.

— To źródło zakażenia — powiedziała Abba.

— Co tam jest? — spytałem. Poczułem, że serce podchodzi mi do gardła, bo zdawało mi się, że znam ten region.

Sasza przybliżyła mapę.

— Niech to cholera — przekląłem i skierowałem się do wyjścia.

— Tunguska — słyszałem za plecami odpowiedź Saszy.

— Rzeka?

— Nie, miejsce katastrofy.

Trzęsącymi się rękami nakładałem tytoń do papierka. Zupełnie mi to nie wychodziło, a susz sypał się pod nogi. Z zimna raz po raz chowałem ręce do kieszeni.

— Dawaj, pomogę. — Sasza wyjęła mi tytoń z dłoni i sprawnie skręciła dwa papierosy.

Paliliśmy w milczeniu. Po chwili wyszła do nas Abba.

— Abba, czy ja zwariowałem? — spytałem. — Pasożyt pochodzi z miejsca eksplozji meteorytu. Morozow mówi z kolei, że to, co budują Siergiej i Gleb, jest urządzeniem nadawczym. Niech mnie cholera weźmie, jeśli ten pasożyt nie zawiera w sobie projektu na urządzenie komunikacyjne…

— Z kim? Z obcymi?

— Nie wiem, może… — Nagle miałem wrażenie, że projekt techniczny wpisany w DNA jest niezwykle eleganckim rozwiązaniem.

Potarłem dłonią skronie i rzuciłem papierosa na ziemię.

— Musimy się spiąć, Abba. Mamy tutaj szansę na poważne odkrycie…

— Morozow będzie chciał pracować nad maszyną. Właśnie to ustalali, kiedy wychodziłam.

— Niech budują — powiedziałem. — Ty patrz na Siergieja. W razie czego podaj mu leki przeciwwirusowe.

— Wybierasz się gdzieś? — spytała chłodno.

— Na miejsce katastrofy, do Tunguski — odparłem. — Potrzebuję pilota, pogadam z Morozowem. Zabiorę Ivana, a zostawię mu Siergieja. Zgodzi się na pewno.

— Lecę z wami — powiedziała Sasza. — Znam ten teren.

6. Tunguska

Z pokładu helikoptera niekończące się połacie sosen i świerków sprawiały, że trudno było uwierzyć, że zaledwie dwadzieścia tysięcy lat temu Syberię pokrywał lądolód. Po trzystu kilometrach lotu zobaczyłem sczerniały wyłom w targanej wiatrem powierzchni drzew. Ivan wskazał na motyli kształt wybuchu i zaczął rozwodzić się na temat katastrofy.

Kiedy w tysiąc dziewięćset ósmym roku nad Tunguską eksplodował meteoryt, siła uderzenia powaliła osiemdziesiąt milionów drzew w promieniu czterdziestu kilometrów. Eksplozję o mocy tysiąckrotnie większej od bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę słyszano ponad sześćset kilometrów dalej, a podmuchy powietrza zarejestrowano aż w Niemczech, Holenderskich Indiach Wschodnich i USA. Noce w Europie i Azji stały się jasne, co przypisywano przejściu światła przez złożone z kryształków lodu srebrzyste obłoki sformowane w mezosferze na trasie przelotu obiektu.

Nie mieliśmy problemów z lądowaniem w centralnej wyrwie, gdzie przyroda pomimo stu lat nie zdołała wzejść nowymi drzewami. Kiedy dotknąłem ziemi, miałem wrażenie, że stawiam pierwszy krok na Księżycu.

Pionierska ekspedycja do Tunguski prowadzona przez Leonida Kulika dotarła na miejsce ponad dwadzieścia lat po katastrofie. Nie zlokalizowano krateru uderzeniowego – meteoryt wybuchł dziesięć kilometrów nad ziemią. Późniejsze ekspedycje znajdowały w ziemi mikroskopijne kule krzemianowe i magnetytowe, które zawierały wysokie proporcje niklu w stosunku do żelaza, wskazujące na ich pozaziemskie pochodzenie. Sygnatury izotopowe węgla, wodoru i azotu w okolicznych torfowiskach wykazały anomalie, które przypisano osadzaniem się pozostałych po eksplozji pyłu i kwaśnego deszczu azotowego. Nadal nie było jasne, czym był tunguski obiekt, a w kręgach naukowych toczyła się zażarta dyskusja pomiędzy zwolennikami meteorytu i komety.

Nie przeszedłem nawet stu kroków, kiedy natknąłem się na gnezdo. Śnieg pełen był śladów wilczych łap, które rzedły i przechodziły w pojedynczy sznur odcisków znikający w lesie. Przez kolejne godziny krążyliśmy po terenie katastrofy. Pobierałem próbki torfu, licząc, że mokradła akumulujące osady organiczne stanowiły miejsce przetrwania wirusa. Podobne zadanie wyznaczyłem Ivanowi. Sasza weszła na wzgórze i obserwowała okolicę. Patrzyła na mnie ukradkiem, a sam nie mogłem się powstrzymać, żeby nie spoglądać w jej kierunku.

Kiedy zbliżała się noc, zarządziłem przez radio zbiórkę przy helikopterze. Przyszedłem pierwszy i zmęczony przypatrywałem się zwisającym z sufitu kablom, zanim zorientowałem się, że ktoś rozmontował słuchawki. Za chwilę pojawił się Ivan i stanął jak wryty.

— To wy zrobiliście? — Wskazał na kable.

Pokręciłem głową. Patrzyliśmy na siebie podejrzliwie.

Powrót był udręką. Porywisty wiatr huśtał helikopterem, a łomot wirników rozsadzał czaszkę. Znajdowaliśmy się blisko bazy, kiedy zobaczyłem iskrę w pilotce. Ivan prowadził drążek sterowniczy jedną ręką, a drugą bawił się zapalniczką. Myślałem, że próbuje zapalić papierosa.

— Przestań! — krzyknęła nagle Sasza.

Serce mi skoczyło, bo zorientowałem się, że Ivan nie trzyma zapalniczki, ale połyskujący, cylindryczny obiekt. W tym momencie poszło wyładowanie. Poczułem szarpnięcie elektryczności, kabinę wypełnił niebieski blask, krótki jak błysk flesza. Ivan stracił przytomność. Skoczyłem do przodu i przytrzymałem drążek, gdy Sasza szybko ocuciła pilota.

— Spadamy! — krzyknął Ivan.

W dole zamajaczyła polana. Zrobiliśmy zwrot, od którego zaparło mi dech. Ziemia zbliżyła się, po czym zapadła ciemność.

7. Kezshma

Poczułem, że ktoś mnie szarpie. Sasza uderzała mnie w policzek i mówiła gorączkowo. Pokazałem, żeby przestała.

— Wyciągnęłaś mnie? — spytałem ochrypłym głosem.

— Tak, was obu.

Obok mnie leżał Ivan.

— Ma krew na twarzy — wyjaśniła Sasza. — Ty w porządku?

Pokiwałem wolno głową. Helikopter stał obok, przechylony i wryty płozą w śnieg. Ivan, który siedział z przodu, musiał przyjąć największe uderzenie.

— Idziemy! — krzyknęła Sasza.

Za nami stało kilka drewnianych chałup o skośnych dachach.

— Poczekaj — powiedziałem do Saszy, która dźwigała wciąż nieprzytomnego Ivana.

Z helikoptera zabrałem linę mocującą.

— Na co to? — spytała.

— Na niego. — Wskazałem na Ivana.

Śnieg sięgał po kolana, zbliżała się zamieć. Powietrze kłuło w płuca z każdym oddechem, mięśnie piekły z wysiłku. Kiedy dotarliśmy do pierwszej z chat, zwaliliśmy się na ziemię.

— Narod, pomogite! — zawołała Sasza.

W środku panowała cisza. „Idź” – wykonałem gest. Po chwili wróciła i pokręciła głową. Nie było nikogo.

W izbie znajdował się żeliwny kominek, który wkrótce dał nam ciepło. Kiedy Ivan odzyskał przytomność, wyjaśniłem mu sytuację i przywiązałem do krzesła. Niewiele zrozumiał, bo nie protestował.

— To wschodnia część wsi Kezshma — powiedziała Sasza. — W chacie starego Kiriła mieli kiedyś radio. Pójdę poszukać.

— Idę z tobą — odparłem szybko. Nie byłem pewny, czy boję się o nią, czy jej nie ufam.

Po chwili przedzieraliśmy się przez białą zamieć. Pomimo tego, że chaty dzieliło kilkanaście metrów, gubiliśmy drogę i musieliśmy wracać po śladach, zanim całkiem zasypał je śnieg. W kolejnych domach nie było nikogo. Zdawało się, że cała wieś jest opuszczona.

Stanęliśmy w progu ostatniej chaty. Śnieg nawiewał do środka przez otwarte drzwi, ale żadne z nas na to nie zważało. W rogu izby stała wysoka pod sufit konstrukcja, niby krzywa szafa, wzniesiona z porąbanych ław i krzeseł. Spomiędzy desek wystawały kawałki szkła, ostrze kosy i gwoździe. Znalazł się też łańcuch, zapewne przyciągnięty ze studni. U podnóża, konstrukcję okrywały zmięte i zabrudzone prześcieradła.

— Co to? — Głos Saszy zadrżał. Spod tkaniny wystawały sczerniałe stopy.

Kiedy podszedłem bliżej, wyczułem słodkawy fetor zgnilizny. Trzęsącą się ręką odkryłem prześcieradła. Zakręciło mi się w głowie. Spojrzałem na zalegające na podłodze ludzkie ciała, odwróciłem się i zwymiotowałem.

– Sasza? – spytałem, łapiąc się za głowę.

Stała na zewnątrz i płakała. Ślizgając się na zmrożonej podłodze, podszedłem do niej i ją przytuliłem.

— To… ten pasożyt…? — spytała półprzytomna.

— Tak — odparłem.

Nie rozumiałem wszystkiego, ale wyglądało na to, że ludzie wznosili konstrukcję, aż zmarli z głodu i wycieńczenia.

— Muszę tam wrócić — powiedziałem.

— Poczekaj…

— Nie mogę.

Zmusiłem się, by wejść z powrotem do izby. W szczątkach konstrukcji nie dostrzegłem metalowych elementów, więc żywiłem nadzieję, że radio jest całe.

— W izbie obok jest zejście do piwnicy — rzekła Sasza. — Zaraz po lewej.

Piwnica okazała się zwykłą dziurą w ziemi. W środku leżała skulona martwa dziewczyna. Trzymała w ręku telefon satelitarny. Zmarła z wychłodzenia, nie zdążywszy wezwać pomocy. Pod ziemią nie miała zasięgu. Musiałem wyrwać aparat ze skostniałych z zimna dłoni, zupełnie jakbym zabierał go samej śmierci.

— Wracam! — zawołałem.

— Nie zostawimy ich tak. — Sasza stanęła w progu.

Pokiwałem głową. Znieśliśmy ciała do dołu i podpaliliśmy. Sasza śpiewała w staro-cerkiewno-słowiańskim. Miała piękny, czysty głos. Patrzyłem na ogień trawiący ciała i myślałem, że żadna cywilizacja pragnąca kontaktu nie dopuściłaby się takiego aktu barbarzyństwa. Po raz pierwszy pomyślałem o pasożycie jak o broni biologicznej. Przeklinając własną naiwność, zacząłem płakać.

Kiedy wychodziliśmy, nocne niebo zaczęło się przejaśniać.

8. Nowe DNA

Zabrałem z helikoptera laptop, drżąc o to, czy przetrwał uderzenie. Ekran był częściowo pęknięty, ale komputer działał. Kiedy tylko podpiąłem pod niego telefon satelitarny, odezwał się komunikator. Zgłaszał się Piotr Koch. Na ekranie pojawiła się brodata twarz w grubych okularach. Z tyłu widniało logo Syberyjskiego Federalnego Uniwersytetu w Krasnojarsku. Koch nadal był w laboratorium.

— Janowski, gdzie ty się podziewałeś? — spytał roztrzęsionym głosem. — Próbuję się skontaktować od szóstej rano. W bazie nikt nie odpowiada…

— Mieliśmy problemy — odparłem, starając się zapanować nad głosem. — Zrobiliście analizę?

Piotr przetarł czoło.

— Słuchaj, za to, co tam znalazłeś, dostaniesz Nobla. Wiem, bo Morozow podjął już starania w komitecie partii i u rektora w Krasnojarsku, żeby to jemu przypisać znalezisko…

— Koch, co to jest? — wyszeptałem.

— Nie wiemy.

— Zacznij od podstaw — poprosiłem. — Które królestwo? Bakterie, protisty, grzyby…

— Żadne z tych. Żadne z nam znanych… To, co znalazłeś, ma inne DNA.

— Inne? — powtórzyłem głucho.

Zrozumiałem, czemu był tak dotknięty odkryciem. W biologii ewolucyjnej powszechnym uznaniem cieszyła się hipoteza wspólnego przodka, która zakładała, że każdy gatunek na Ziemi pochodzi od innego gatunku żyjącego w przeszłości. Pies i wilk posiadali wspólnego przodka, który żył około trzydziestu tysięcy lat temu i przypominał wilka. Podobnie spokrewniona była mrówka i wieloryb, choć ich wspólny przodek żył setki milionów lat temu i w niczym nie przypominał żadnego z tych zwierząt. Hipotezę wspierała uniwersalność kodu genetycznego, który był niemal identyczny dla wszystkim istot żyjących – od bakterii po ludzi. Inne DNA wskazywało, że pasożyt nie był spokrewniony z żadną ziemską istotą.

— Posiada osiem nukleotydów — dodał Koch. — Przypomina Hachimoji DNA stworzone przez zespół Hoshiki w dwa tysiące dziewiętnastym, ale jest stabilniejsze i zdolne do swobodnej replikacji poza laboratorium.

Przypomniałem sobie o zespole naukowym, który wytworzył sztuczne ośmioliterowe DNA. Nazwali je „hachimoji” od japońskich słów „osiem liter”. Struktura pokazywała, że istnieją alternatywne rozwiązania dla ziemskiego sposobu kodowania informacji genetycznych.

— Co wykorzystuje jako nukleotydy? — spytałem.

Naturalne DNA posiadało cztery nukleotydy połączone w dwie pary: adenina – tymina i guanina – cytozyna. Podejrzewałem, że obca struktura musiała stworzyć nowe związki, żeby uzyskać osiem nukleotydów w czterech parach. Koch przesłał mi plik z rozpiską niektórych par bazowych.

— Nie macie jeszcze wszystkich?

— Nie zdążyliśmy.

— Te związki występują w naturze? — spytałem, bo Hachimoji DNA potrzebowało wsparcia unikalnych budulców i protein, obecnych tylko w laboratorium.

— Nie znaleźliśmy żadnego w stanie naturalnym, ale są zbudowane z łatwo dostępnych pierwiastków, a wiązania zdają się bardzo… eleganckie — odparł. — System nie ma problemów z replikacją i spełnia wszystkie wymogi stawiane tego typu strukturze.

— Pokaż mi — odparłem.

Po chwili czytałem kolejny plik. Koch miał rację – podstawa obcego DNA była polielektrolitowa, stabilność termodynamiczna przewidywalna, a bloki konstrukcyjne wpisywały się w kryształ aperiodyczny Schrödingera.

— Pozostaje tylko jeden problem — odparłem. — Po co tak prosty organizm, jak nalot na mózgu, wytworzył tak złożoną konstrukcję kwasową?

— Kodowanie przez osiem nukleotydów pozwala uzyskać takie same sześćdziesiąt cztery możliwości kodowania jak DNA, ale z wykorzystaniem mniejszej ilości materiału genetycznego w komórce. W środowisku o niskiej zawartości fosforu mogłaby to być zaleta…

— Ale prawdopodobieństwo wytworzenia takiej struktury w toku ewolucji jest niskie — przerwałem.

Koch skinął głową. Zacząłem nerwowo pocierać skronie, próbując zebrać myśli. Prymitywne formy życia często kodowały informacje genetyczne w RNA – związku prostszym od DNA, bo zawierającym tylko dwa nukleotydy. Zatem prymitywny organizm zbudowany z DNA z aż ośmioma nukleotydami nie miał sensu, bo nie potrzebował znacznej pojemności informacyjnej do kodowania własnej struktury.

— Struktura — powiedziałem nagle. — Przecież to jest odpowiedź!

— Struktura?

— Maszyna, którą każe wznosić pasożyt — odparłem. — Znasz podstawową zaletę Hachimoji DNA?

— Może przechowywać większą ilość informacji.

— Pasożyt jest prymitywny, nie potrzebuje ośmiu nukleotydów. Natomiast projekt maszyny wpisany w DNA pasożyta jest złożony…

— I potrzebuje większej pojemności informacyjnej — dokończył Koch ze zdumieniem. Po chwili zastanowienia dodał: — Mam problem z tą hipotezą. Żeby przyjąć założenie fenotypu rozszerzonego, maszyna musiałaby przyczyniać się do przetrwania pasożyta…

— Nie — przerwałem. — To znaczy, masz rację, ale ten twór nie ewoluował. Nie dotyczy go selekcja naturalna.

— Słucham?

— Został stworzony w laboratorium. Pomyśl, pasożyt to idealny środek na poszukiwanie inteligentnego życia we wszechświecie – uaktywni się tylko wtedy, gdy znajdzie żywiciela, a tylko żywiciel inteligentny zbuduje maszynę do komunikacji…

— Z architektami pasożyta — dokończył Koch. Zaraz dodał przejęty: — Musisz zrobić wszystko, żeby nikt nie zabrał ci tego odkrycia…

— Na cholerę mi teraz Nobel, Koch — przerwałem gwałtownie.

Spojrzał na mnie jak na wariata.

„Nie wie” — pomyślałem, po czym przesłałem mu zdjęcia trupów. Koch patrzył na fotografie z przejęciem.

— To zarażeni ludzie z Kezshmy — powiedziałem. — Zmarli, wznosząc maszynę.

— Zdaje się, że zmarli z wycieńczenia… — przerwał mi Koch. — „Mrówczy młyn”.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

— Wspomniałeś kiedyś, że pasożyt komunikuje się, wydzielając zapach — mówił Koch. — Mrówki znaczą trasę do mrowiska feromonami, ale czasem coś pójdzie nie tak i ścieżka zamyka się w błędnym kole. Mrówki podążają za sobą, formując młyn i idą, aż padną z wyczerpania. Myślę, że podobne zjawisko miało miejsce w Kezshmie. Ślady zapachowe spowodowały natłok pracy bez rezultatów, który doprowadził do…

— Ludobójstwa — skwitowałem.

— Sądzisz, że nie powinniśmy budować maszyny?

— Pasożyta wysłali tytani inżynierii genetycznej, nie tytani moralności.

Koch się zawahał.

— Musisz wrócić do bazy — powiedział zmienionym tonem. — Morozow organizuje już ekipę budowlaną. Podobno ma poparcie partii w regionie i rady naukowej w Moskwie.

— Znajdujemy się dwie godziny drogi od bazy — odparłem. — Pójdziemy o świcie. Postaram się opanować sytuację na miejscu, ty rób, co możesz w Krasnojarsku. Przylecę później.

Zamknąłem połączenie i przeszedłem do drugiej izby. Ivan z założonym opatrunkiem spał związany na ziemi. Spod pieca patrzyła na mnie para pięknych oczu. Położyłem się koło Saszy. Dziewczyna podniosła się na łokciu i złożyła mi na ustach pocałunek. Zasnęliśmy wyczerpani.

9. Kontrola

Zbudziłem się z bólem głowy. Miałem wrażenie, że spałem tylko kilka minut, choć zegarek wskazywał szóstą trzydzieści rano. Podniosłem głowę i zmartwiałem. Na środku izby znajdowało się nowe urządzenie.

— Sasza! — krzyknąłem.

Spała po drugiej stronie izby. Zerwała się na równe nogi, po czym pokazała na pusty kojec. Przekląłem, bo zupełnie zapomniałem o Ivanie. Sięgnąłem po zawieszoną na gwoździu siekierę, a Sasza przeładowała strzelbę.

Sprawdziliśmy sąsiednie izby i obeszliśmy chatę, ale nie było ani Ivana, ani jego śladów. Musiał uciec dawno temu. Kiedy wróciliśmy, ledwo stałem na nogach. Nie rozumiałem, czemu byłem tak zmęczony.

— My to zbudowaliśmy — powiedziała Sasza.

— My?

— Pracowaliśmy przez całą noc — mówiła. — Podałeś mi ten żelazny pręt. — Wskazała na rurę wystającą z urządzenia, niby komin statku parowego.

Spojrzałem na rozebrany kominek, na mojego laptopa i telefon satelitarny – oba rozkręcone na części. Przypomniałem sobie gorączkę budowania – ręce, które same składały się do pracy i coś z tyłu głowy, co mówiło, jak łączyć elementy.

— Musimy stąd wyjść — powiedziałem.

— To mnie znowu bierze, czuję to… — Sasza obłąkanym wzrokiem patrzyła na ręce wprawione niedawno w ruch bez jej wiedzy. — Wyjmij to ze mnie…

— Znajdziesz drogę do bazy? — spytałem.

— Zabierz to! — zaczęła krzyczeć, aż musiałem porwać ją w ramiona, całować, zapewniać, że wszystko będzie dobrze.

W końcu się uspokoiła.

— Za wsią płynie Angara — powiedziała rzeczowo. — Pójdziemy w górę rzeki.

Wyszliśmy w gęstą mgłę. Przebijanie się przez śnieg doprowadziło mnie na kraniec wytrzymałości, ale z czasem wyrobiłem w sobie poczucie misji. Parłem przed siebie w nieugiętym przeświadczeniu celu – dotarcia do bazy. Zamiast dwóch godzin brnęliśmy dziesięć, aż w końcu za zakolem rzeki zamajaczyły kontury jakiejś konstrukcji.

— To nie stacja — szepnąłem.

Statku nie było, pozostał tylko niekompletny szkielet, na którym wznosiła się wieża z potężnym talerzem anteny nadawczej. Z mgły poczęły wyłaniać się czerwone, żółte i niebieskie kontenery, zapewne przetransportowane przez helikoptery. Zobaczyłem człowieka wybiegającego z jednego z nich. Miał na ramieniu dziwny przyrząd, niby ul zbudowany ze światłowodów.

— Siergiej! — Głos uwiązł mi w gardle, a człowiek zniknął we mgle.

— Nie mogę dłużej. — Sasza wyrzuciła słowa, jakby miała zwymiotować.

Patrzyła ze wstrętem na dłonie, które powędrowały ku ramieniu i poczęły rozkładać strzelbę. Zaczęła krzyczeć, gdy ja padłem na kolana wycieńczony. Nie wiem, kiedy pojawił się Morozow w towarzystwie czterech żołnierzy.

— Profesorze, musicie to zatrzymać — zacharczałem. — We wsi… wsi Kezshma oni dopuścili się ludobójstwa… Pasożyt zabija.

— Nie będziecie sabotować mojego projektu — odparł chłodno Morozow. — Maszyna zostanie zbudowana.

— To mówicie wy czy pasożyt? — wyszeptałem. — Trzeba to przerwać, póki wciąż mamy rozum…

— Macie rozum, powiadacie? — Morozow popatrzył na mnie spode łba. — To po coście tachali to ustrojstwo z Kezshmy?

— Co takiego? — Obróciłem się półprzytomny, a z gardła wyrwał się okrzyk zdumienia.

Za plecami stało urządzenie z chaty ułożone na skleconych naprędce saniach.

— Zabraliśmy to… zabraliśmy… — mamrotałem. — Nieśliśmy to… cały ten czas kazał nam nieść…

Pojąłem, czemu droga tak się dłużyła, czemu wykasływaliśmy płuca z wysiłku. Poczucie celu, które brałem za determinację, stanowiło narzędzie kontroli. Pasożyt skłaniał nas, by przenieść element w celu włączenia go do większej struktury.

— Przydacie się przy budowie, Janowski — rzucił sucho Morozow.

— Nic nie zbuduję — odparłem. — Nie po tym, co widziałem…

— Zamkniemy was — odparł Morozow. — Namyślicie się i przejrzycie na oczy. — Dał znak żołnierzom, ale Sasza była szybsza.

Podniosła strzelbę, lecz wtedy ręce jej zadrżały. Palce poczęły kreślić w powietrzu linie, niczym unoszone niewidzialnymi sznurkami.

— Nie będę tak żyć — szepnęła.

Spojrzała na mnie znękanym wzrokiem, po czym płynnym ruchem przyłożyła lufę pod brodę i wypaliła.

— Nie! — Poderwałem się, ale cios w tył głowy powalił mnie na śnieg.

Kiedy nieśli mnie do kontenera, pod zamkniętymi powiekami wciąż widziałem jej piękne, smutne oczy.

10. Maszyna

Żyłem zamknięty w metalowej celi. Pasożyt toczył mój mózg. Podnosiłem z podłogi nieistniejące śruby i dzierżąc niewidzialny śrubokręt, skręcałem nierealne części w fantomową strukturę. Nie rozumiałem projektu maszyny. Schematy zmieniały się, gdy pasożyt odbierał sygnały zapachowe – na zewnątrz budowa musiała postępować.

Któregoś dnia schemat wydał się znajomy. Niewidzialny podzespół przypominał urządzenie, które znałem z jednego z uniwersyteckich projektów.

— Stop! — krzyknąłem, kiedy podawali mi jedzenie przez klapkę. — Pomogę, będę budował!

— Niewiele pomożesz — odparł głos po drugiej stronie. — Skończymy w ciągu doby.

— Zwariuję, jak nie zbuduję tego elementu…

Po godzinie przynieśli mi części. Nie wiedziałem nawet, kiedy ręce wzięły się do pracy. Spieszyłem się.

— Skończyłem — powiedziałem, kiedy przyszli zabrać talerz.

Właz kontenera otworzył się, a dwóch szeregowych przejrzało się podzespołowi. Złapali za uchwyty, żeby go podnieść, kiedy wstrząsnął nimi prąd. Podzespół przypominał paralizator, wystarczyło zmienić punkt wyładowania.

Wyszedłem z kontenera na zmrożoną ziemię, ale marsz wydawał się nad wyraz ciężki. Zorientowałem się, że niosę na plecach podzespół. Próbowałem zrzucić urządzenie, ale bez skutku. Po kilku minutach walki złamałem kontrolę na tyle, że skierowałem się do ambulatorium, gdzie znalazłem pakiety leków antywirusowych. Zrobiłem kilka zastrzyków i zamknąłem się w sali operacyjnej.

Zdałem sobie sprawę, że nerwowo obracam klamkę. Pasożyt chciał wyjść. Moja ręka poczęła szukać w kieszeniach klucza. Powstrzymywałem ją resztką sił.

— Musi zadziałać — powtarzałem.

Poczułem potworny lęk przed zamknięciem, który tłumaczyłem obroną pasożyta na moje świadome działanie.

— Spokojnie… — szeptałem.

Miotałem się, nie wiem jak długo, w tym pomieszczeniu, aż poderwał mnie łomot. Podzespół spadł na podłogę. Zabrałem uniform roboczy, telefon komórkowy i wymknąłem się tylnym wyjściem.

Plac budowy przypominał mrowisko. Pomiędzy uwijającymi się jak w ukropie robotnikami przejeżdżały Kamazy, nieopodal pracowały żółte koparki i spychacze z czarnym logiem CAT. Ponad korony drzew wystawały maszty stacji wiertniczych. Z gorączką w oczach robotnicy spiesznie przenosili elementy, a niektórzy idąc, składali w dłoniach niewielkie podzespoły. Spróbowałem połączyć się z Kochem w Krasnojarsku, ale bez skutku.

Kiedy wyszedłem z linii lasu, zaparło mi dech w piersiach. Maszyna pięła się trzysta metrów w górę, wschodząc czterema łukowatymi wspornikami, które łączyły się na wysokości jednej trzeciej konstrukcji i przechodziły w wieżę zwieńczoną czaszą anteny nadawczej. Przyszło mi do głowy tylko jedno – wspiąć się i sabotować nadanie sygnału. Znalazłem ustronne miejsce z tyłu konstrukcji i począłem wchodzić po prętach. Wspinałem się wolniej, niż zakładałem – po czterech godzinach znajdowałem się dopiero w połowie drogi. Na dole światła zmieniły kolor, usłyszałem buczenie prądu w obwodach. Musieli uruchomić maszynę.

Nagle poczułem wibracje w klatce piersiowej.

— Koch! — krzyknąłem do komórki.

— Janowski?

— Koch, ty jesteś zdrowy?

Milczał przez chwilę.

— Znalazłem sposób na chwilową likwidację objawów — odparł.

— Zbudowali urządzenie komunikacyjnie, zamierzają nawiązać kontakt z architektami… — mówiłem zdyszany. — Musisz znaleźć kogoś, kto zagłuszy sygnał.

— Nie wiesz, co tu się dzieje — odparł cicho. — Cały Krasnojarsk buduje tę maszynę. Przemysł wygasł, wszystkie zakłady produkują podzespoły.

— Zrób coś, żeby to zagłuszyć.

— Nie dam rady.

Przekląłem i zakończyłem połączenie. Wspinałem się dalej. Maszyna przyspieszała. Poniżej, w miejscu łączenia wsporników, poruszały się mechaniczne ramiona, wirując nad błotną sadzawką w centrum.

Znalazłem się w końcu na szczycie, zaraz obok anteny. Nie wiedziałem, jak mam ją uszkodzić, nie miałem broni ani ładunków wybuchowych.

„Wespnę się i wyrwę iglicę” — pomyślałem, ale zaraz znieruchomiałem.

Patrzyłem z góry, jak na moich oczach wysychały połacie drzew, zupełnie jakby coś wyciskało z nich soki. Przypominało to czerpanie prądu z ziemniaków w domowym eksperymencie. Pospiesznie wyciągnąłem komórkę.

— Mów, co nadają! — wykrzyczałem do telefonu.

— Nie ma żadnych sygnałów — odparł Koch.

— Może jeszcze jest czas!

Wszedłem wyżej i przystanąłem zdumiony. To nie była antena nadawcza, urządzenie wyglądało na rodzaj kolektora słonecznego. Wtedy zrozumiałem. Maszyna czerpała energię ze źródeł, które musiały istnieć na zamieszkałej planecie – ze światła gwiazdy i samych istot żywych. Wiercenia, które widziałem wcześniej musiały, stanowić elektrownie geotermalne.

„Skoro to nie nadajnik, to co to jest?”.

Spojrzałem w dół. Mechaniczne ramiona maszyny poruszały się z taką szybkością, że stały się niemal niewidoczne, jak wirniki helikoptera. W środku sadzawki powstawał obły kształt.

Zorientowałem się, że zsuwam się w dół konstrukcji. Próbowałem się zatrzymać, ale ręce i nogi przesuwały się bezwiednie po słupach. Poczułem przemożną potrzebę dotknięcia ziemi. Mistrz Marionetek znosił mnie na dół.

11. Mistrz Marionetek

Stanąłem w długiej kolejce ludzi. Nie zastanawiałem się, czemu stoimy, po prostu czułem, że muszę to robić. Znalazłem w sobie siłę woli, by skoczyć w bok, ale nogi nie poniosły dalej. Pasożyt zawrócił mnie na miejsce w kolejce, która zaczęła się z wolna posuwać. Szliśmy ku metalowej rampie rozciągniętej nad sadzawką pełną żrącej breji. W środku dostrzegłem rozkładające się, niczym w kwasach żołądkowych, truchła zwierząt i niemal zwymiotowałem od fetoru.

Na przedzie kolejki błysnęły długie, jasne włosy. Abba podeszła do krawędzi, po czym runęła twarzą w zawiesinę. Serce skoczyło mi do gardła, ale pasożyt nie pozwolił mi krzyczeć.

„Przestań! Zawróć!” — wyłem w środku, ale ciało kroczyło do przodu.

Na twarzach ludzi idących na kaźń nie widziałem strachu. Patrzyli niewidzącym wzrokiem ku linii horyzontu. Wszedłem na rampę i zacząłem odliczać osoby przede mną.

Z początku myślałem, że maszyna przekształca truchła w pokarm, ale zaraz się zreflektowałem. Zwłoki dostarczały organicznego tuszu wirującym ramionom, które niczym potężne trójwymiarowe głowice drukowały organiczną istotę rozmiaru dziesięciu pięter, stanowiącą galaretowatą masę podobną meduzie. Szlam zlewał się ze zwalistego cielska szarpanego ruchami głowic.

Podmuch wiatru od wirujących ramion sprawił, że przeszedł mnie zimny dreszcz. Przede mną stały tylko trzy osoby.

Nagle wiatr ustał. Mechaniczne głowice stanęły, a my poczęliśmy schodzić z rampy. Ze zbrojeń sadzawki wystawały rury – takie, jakie składałem w Kezshmie. Począłem chuchać do środka, a potem wraz z pozostałymi cofnąłem się i patrzyłem na obcy organizm. Trwaliśmy tak może z godzinę, kiedy i on się nie ruszał. Potem poderwał się i niby w gwałtownej walce zaczął się szamotać, ale równie szybko przestał.

Wtedy maszyna zaczęła składać się do wnętrza. Pokłady metalu spięły się, tworząc hermetyczną sferę, po czym kula poczęła toczyć się, nawijając kolejne warstwy skał, aż na horyzoncie wystrzeliła w niebo.

Poczułem, że odzyskuję zmysły. Musiały mi pomóc leki, gdyż pozostali nadal trwali w letargu. Patrzyłem pustym wzrokiem w niebo z bólem, jak po stracie bliskiego i naraz zrozumiałem wszystko. Zdjął mnie taki żal, że niemal postradałem zmysły.

— Marność! — krzyczałem, niczym opętany.

Zakryłem twarz dłońmi i śmiałem się przez łzy z tego, co zrobił z nami Mistrz Marionetek.

Zgubił mnie antropocentryzm. Myślałem, że my – ludzie – będziemy partnerami w rozmowie międzygwiezdnej, tymczasem stanowiliśmy żywiciela pośredniego – narzędzie w rękach pasożyta. Zbudowaliśmy mu maszynę, jak pająk wznosi wylęgarnię larwom osy, a on w „podzięce” z naszych szczątków wydrukował galaretowatą istotę – żywiciela docelowego, w którym mógł się rozmnażać. Pasożyt niszczył, aby przetrwać. Aksjologia została zdefiniowana przez naturę.

Hachimoji DNA posiada osiem nukleotydów – dwa razy więcej niż ziemskie DNA. Sądziłem, że dodatkowe nukleotydy kodują projekt maszyny, ale się myliłem. Nukleotydów było dwa razy więcej, gdyż w DNA kryły się dwa organizmy. Poruszając się z planety na planetę, pasożyt nie byłby w stanie się rozmnażać i wymierałby zawsze po zainfekowaniu żywicieli pośrednich. Stworzył więc rozwiązanie absolutne – wpisał DNA żywiciela docelowego we własne DNA i replikował go na przystankach wśród gwiazd. Chuchając w rury maszyny, przenieśliśmy zarodniki, które opanowały żywiciela końcowego. Larwy pasożyta przez milenia żerować będą na żywym ciele – a nie potrafiłem sobie wyobrazić rozmiarów cierpienia tej obcej istoty – aż spadną na kolejny glob w akcie nowej Tunguski.

Popełniłem też inny błąd, który zasadzał się w ludzkiej arogancji. Myślałem o pasożycie jak o prymitywnym organizmie zaprojektowanym do niesienia kontaktu przez podobnych nam architektów – istoty świadome własnego istnienia. To naiwne myślenie. Selekcja naturalna orientuje się bowiem nie na świadomość i złożoność organizmu, ale na przetrwanie. Myślimy, że stanowimy końcowy i najdoskonalszy rezultat ewolucji, ale mylimy się – proste dżdżownice pełzają od milionów lat, gdy człowiek istnieje tylko od kilkuset tysięcy. Nie było żadnych architektów.

— Marność — szepnąłem.

Nieopodal skrzypnął śnieg. Marionetki powoli zrzucały sznurki.

Mikołaj Maria ManickiKulisy lotu ptaka w kosmos

Z laboratorium, spośród naczyń analitycznych, foliowych worków i mikroskopów z seriami preparatów w kasetach, wyniesiono zwłoki. Fotele wyczyszczono i zdezynfekowano ultrafioletem. Były we krwi. Opowiedziano kilka anegdot, niestety raczej smutnych.

Ciało należało do dowódcy misji, komandora Yuichiro Kamisaki, brzydkiego mężczyzny o wyłupiastych oczach i skórze barwy brązowego ryżu. Twierdził, że zawiódł. Tak naprawdę nie miał na nic wpływu. Popełnił seppuku, podczas gdy robot był jego sekundantem – kaishakuninem.

Zdarzyło się to w najmniej odpowiedniej chwili, kiedy załoga potrzebowała przywództwa i rozsądnych decyzji. Kiedy jedni wstawali z anabiozerów, a drudzy obmywali się z żeli grawitacyjnych. Wokół panowały niedowierzanie i zawierucha. Niektórzy zaczynali się martwić i robili miny, jakby stali w przeciągu, albo jakby śniło im się kiepskie CGI. Inni wciąż płynęli w parenteralnych pokarmach bądź rynsztokach śliskich od poprzedniego wcielenia. Obijali się o krawędź tamy, która runęła, by poruszyć tartaki i młyny w kotlince jawy. Wyczuwali tę dziwną atmosferę; jakiś najgłębszy pasek żelatyny ich mózgów dociekał, co się właściwie dzieje, ale całe milenium wrzucone psu do miski nie zrobiłoby na nich takiego wrażenia, jak każda kolejna, wielka, brzęcząca sekunda wybijana na zegarze z siłą dzwonu rozbujanego przez wiernego apostoła.

Wiele mogło pójść źle, ale ostatecznie arka dotarła na miejsce.

Wisiała teraz nad Or’Or 4. Planetą, którą mielizasiedlić.

Problem w tym, że była już zasiedlona.

W katalogach – błękitne wody, zielone tratwy lądów i brody chmur. Do tego sprzyjająca kolonizacji era stratygraficzna i właściwości orbitalno-fizyczne: niewielka aktywność wulkaniczna, wysoki procent tlenu, choć niskociśnieniowego, przewaga wody w ksenosferze, odpowiednia grawitacja i ruch obiegowy zbliżony do ziemskiego. W rzeczywistości – dwukrotny wzrost dwutlenku węgla, zachmurzenie pokrywające trzy czwarte tarczy, sztuczne emisje cieplne, kontynentalne wymachy arterii i półkoliste autostradowe trajektorie, a pośród nich, jak oczy cyklonów, miasta mżące od powidoków kolorowych świateł.

Ariel Arasco błądził wzrokiem po pokładzie obserwacyjnym, jak gdyby w którymś z kątów leżało rozsądne wyjaśnienie. Wtedy dowiedział się, że Kamisaka nie żyje, hierarchia się przesuwa, a on przejmuje dowództwo.

Powinien się denerwować, złościć, smucić, dramatyzować. Powinien jakoś reagować, coś czuć. Wiedział jednak, że sytuacja wymaga natychmiastowego działania i stłumił w sobie ludzkie odruchy.

W dwie godziny odejdą klapy wszystkich sarkofagów, myślał. Przez jakiś czas koloniści będą otrząsać się z tysiącletniego kaca, niektóre rodziny wpadną sobie w ramiona, ale co potem? Kolejne samobójstwa? Zamieszki? Kadra oficerska w prasie recyklera?

Nie mieli przecież protokołu na zasiedlanie skolonizowanej planety.

* * *

Żeby rozprawiać o tym, jak dawno temu arki opuściły Obłok Oorta, trzeba by odłupywać czas jak bryłę w kamieniołomie – całymi tonami. Niektóre zdjęto w drodze, inne zaginęły, jeszcze inne docierały już do swoich celów. Owe legendarne, trudne do namierzenia statki nazywano „ptakami”. Wcześniej gatunkowe polisy ubezpieczeniowe, teraz złożone problemy poruszające opinię publiczną, która zapomniała o nich na pokolenia.

Cóż, były ważniejsze rzeczy do roboty.