Księżna de Langeais - Honoré de Balzac - ebook

Księżna de Langeais ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Księżna de Langeais” to powieść Honoriusza Balzaka, powieściopisarza francuskiego, który obok Dickensa i Tołstoja uznawany jest za jednego z najważniejszych twórców powieści europejskiej XIX wieku.


Armand de Montriveau, generał, dawny żołnierz napoleoński i jeden z członków tajemniczego i wpływowego stowarzyszenia Trzynastu, zakochuje się w jednej z najpiękniejszych arystokratek paryskich, Antoninie de Langeais. Księżna na przemian daje generałowi nadzieję na trwały związek i odpycha go. Idąc za radą swojego przyjaciela, Montriveau decyduje się użyć bardziej zdecydowanych środków: porywa księżnę i grozi jej okaleczeniem...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-135-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Od tłumacza

Jednem z najciekawszych studjów dla miłośników Balzaca jest śledzić ów osobisty pierwiastek, który, w mniejszym lub większym stopniu, wciska się we wszystkie jego dzieła. Wszędzie odnajdujemy strzępy jego duszy, jego cierpień, marzeń, czasem przekształcone do niepoznaki, czasem w przejrzystem przebraniu. Jednym z takich utworów opartych na bardzo autentycznem przeżyciu pisarza, jest Księżna de Langeais .

 Kiedy Balzac ogłosił pierwsze swoje pisma, zwróciły nań uwagę przedewszystkiem kobiety. Było w jego ujęciu spraw kobiecych — jak wogóle spraw życia — coś nowego, wyłamującego się z dotychczasowych formuł. Życie w całem bogactwie zjawisk, ze wszystkiemi komplikacjami, ze wszystkiemu drobiazgami, przemilczanemi wprzódy a odgrywającemi taką rolę, wciskało się z nim do literatury. Kobiety uczuły w nim od pierwszej chwili swego przyjaciela, obrońcę, zarazem coś w rodzaju lekarza lub spowiednika. Toteż listów, które poczta przynosiła na biurko Balzaka, było mnóstwo.  Wśród nich znalazł się w roku 1831 jeden, który ściągnął uwagę pisarza i skłonił go do odpowiedzi. Skreślony arystokratycznem pismem, nosił romansowy podpis: „Kobieta, która nie chce się dać poznać...“ List ten, obok wyrazów entuzjazmu, zawierał zarzuty natury moralnej, tyczące zwłaszcza Fizjologji małżeństwa i Jaszczura; a także subtelne uwagi i krytyki, ciekawsze dla pisarza od pochwał, do których przyzwyczaiły go wielbicielki.  Wywiązała się korespondencja; wreszcie, po paru listach, nieznajoma, na stanowcze żądanie pisarza, zdjęła maskę. Była to margrabina (później księżna) de Castries, jedna z najarystokratyczniejszych gwiazd dzielnicy Saint-Germain, osoba stojąca blisko Dworu. W pełnym wdzięku bileciku zaprosiła pisarza, aby ją odwiedził w jej pałacu. Księżna miała wówczas trzydzieści kilka lat. Nieszczęśliwy wypadek na polowaniu (złamanie kręgosłupa) sprawił, iż większą część życia spędzała w nawpół leżącej pozie na kanapie. Cierpienie to dawało tej pięknej twarzy bolesny i oryginalny urok.  Wejście w ten arystokratyczny salon było wielkiem wydarzeniem dla Balzaka, który miał dotąd w swojem życiu jedną księżnę, ale napoleońską, a to gruba różnica! To było ukoronowaniem jego młodzieńczych marzeń o blasku, wykwincie, najwyższej kobiecości. Balzac zakochał się w pani de Castries.  Znajomość ta wywarła wpływ i na jego kierunek myślenia. Miłość do tej wielkiej damy rozwinęła w nim owe reakcyjne sympatje, tak kłócące się nieraz z duchem nowoczesności, który bije z jego dzieła. Usiłował pod tym sztandarem wejść w czynną politykę, ale, szczęściem dla literatury, kandydatura jego do Izby upadła. I zewnętrznie stara się Balzac upodobnić do swoich wysokich znajomości. Ten grubas przedzierzga się w eleganta, nosi olśniewające kamizelki, błękitny frak ze szczerozłotemi guzikami, ma powozik, jeździ konno, ma w Operze stałe miejsce w loży lwów, oddaje księżnej mnóstwo czasu, na który jest tak skąpy. W jaki sposób łączy ten tryb życia z niewiarogodną płodnością pisarską, którą rozwija właśnie w tych latach, to należy do tajemnic genjuszu Balzaca. Kiedy, w lecie r. 1832, księżna udaje się do Aix, Balzac podąża tam na jej skinienie, ale w ślad za nim biegną jego zobowiązania, rozpoczęte prace, korekty. Aby wszystkiemu nadążyć, wstaje o piątej rano, pracuje do piątej po południu podtrzymując się czarną kawą; od szóstej wieczór jest na usługi swej damy.  Czytając Księżnę de Langeais, możemy sobie odtworzyć wszystkie burze, jakie miotały tym namiętnym, niecierpliwym i ambitnym człowiekiem, spętanym w niewidzialne siatki dystyngowanej, moralnej i platonicznej miłości; podobnie jak czytając Córkę Ewy, mogliśmy sobie zdać sprawę, jak uciążliwą i kosztowną jest, dla człowieka piórem zarabiającego na życie, próżniacza miłość wielkiej damy. Wreszcie Balzac wydziera się. Zerwanie nastąpiło w najmniej oczekiwanej chwili. Pani de Castries i szwagier jej, książę de Fitz-James, zaproponowali pisarzowi wspólną podróż do Włoch, ofiarując mu miejsce w swoim powozie. Balzac przyjmuje z entuzjazmem, mała gromadka wyjeżdża z Aix w październiku r. 1832. Co zaszło w drodze, nie wiadomo; dość, że w Szwajcarji Balzac wynajduje jakiś pretekst wzywający go pilno do Paryża i w sposób nader gwałtowny opuszcza towarzystwo. Wraca do swej samotni i zanurza się w pracy. Praca ocaliła go, pozwoliła mu przebyć ten ciężki okres życia, którego ślady — jak twierdzi — zachował w sercu długo. W kilka lat potem pisze: „Trzeba było pięciu lat cierpień, aby moja tkliwa natura oderwała się od tej natury z żelaza... Ten stosunek, to była jedna z największych zgryzot mego życia... Ja jeden wiem, ile jest straszliwej prawdy w Księżnej de Langeais...“  U człowieka z wyobraźnią Balzaka nigdy się napewno nie wie, w jakim stopniu należy brać dosłownie jego zwierzenia. Faktem jest, że nie upłynął rok od tych wydarzeń, jak Balzac wymieniał (na niewidziane coprawda) słowa miłości z Cudzoziemką, Ewą Hańską, z którą niebawem miał przeżyć słodkie chwile szczęścia w Genewie. Tam też, w czasie wspólnego pobytu, napisał prawie w całości ten utwór. Ewa Hańska i pod tym względem odegrała znaczną i dobroczynną rolę w życiu Balzaka: miłość jej, która oprócz upojeń serca dawała pełne zadowolenie jego ambicjom i słabostkom, pomogła mu zapomnieć o ranach, jakie sercu jego i dumie zadała pani de Castries.  Czy Balzac nie za surowo osądził swoją wielką damę? Najlepszy znawca wszystkiego co tyczy Balzaka, Marceli Bouteron, zwierzył mi na ucho domysł, że księżna de Castries poprostu wskutek swego nieszczęśliwego wypadku skazana była na platonizm, który Balzac odczuł jako bolesną zniewagę. Czy się bawiła miłością genjalnego plebejusza, który musiał ją zapewne razić niejednem, jak później raził przywiązaną doń szczerze Ewę, czy też podzielała jego wzruszenia? Któż to dziś rozstrzygnie! To pewna, że jako artysta Balzac zawdzięcza pani de Castries dużo. Stała się dlań idealnym modelem, wedle którego stworzył swoje najrasowsze typy kobiece. Otworzyła mu arystokratyczny Olimp, który w dziele Balzaka tyle zajmuje miejsca. W godzinach cierpień które mu zadawała, pisarz mógł skutecznie dumać nad warunkami społecznemi, stanowiącemi siłę i słabość owego błyszczącego świata. Bezpośrednio z tych przeżyć powstała Księżna de Langeais, która pierwotnie nosiła wymowny tytuł: Ne touchez pas la hache (Nie dotykać siekiery).  Po powrocie księżnej z Włoch, Balzac zachował z panią de Castries (ku wielkiej zgryzocie pani Hańskiej) towarzyskie stosunki, coprawda dość dalekie. Gdy ukończył Księżnę de Langeais, odczytał ten utwór w jej salonie w obecności kilku osób. Księżna wysłuchała spokojnie; z salonowem wyrobieniem, nie zdradziła niczem, aby poznała osoby tej noweli. Po ukończeniu lektury obsypała pisarza komplementami, ale nie wpłynęło to dodatnio na ich wzajemny stosunek. Istotnie, wobec tego że komentarz do Księżnej de Langeais znajdował się na ustach całego Paryża, niedyskrecje zawarte w tym utworze mogą się wydać dosyć śmiałe.  Sam Balzac bezpośrednio po napisaniu wysoko cenił ten utwór. „ Księżna de Langeais (pisze do pani Hańskiej) kosztuje mnie więcej niżbym ci zdołał powiedzieć. Mojem zdaniem, to jest kolosalne jako praca, ale nie będzie ocenione przez tłum“.  „Mój aniele (pisze w innym liście), będziesz drżała z pewnością czytając Nie dotykać siekiery, bo to jest, w zakresie kobiecości, największe ze wszystkiego co dotąd napisałem. Żadna kobieta z owego świata nie umywa się do tego...“ Księżna de Langeais stanowi drugie opowiadanie z cyklu owej „kryminalnej“ Historji Trzynastu, której część pierwszą tworzyFerragus, a ostatnią Dziewczyna o złotych oczach. Czyż trzeba powtarzać wszystkie wątpliwości, jakie nam nastręcza ta romantyczna trylogja? Występują tu one tem jaskrawiej przez połączenie osobistego przeżycia z najbardziej wybujałą fantazją. Generał de Montriveau, to sam Balzac w nader przejrzystej transpozycji; zemsta generała, to jego własna zemsta, jaką zapewne roił sobie w chwilach lwiej wściekłości. Ale u niego, jako u pisarza, skończyło się na... atramencie. To jego rozpalone żelazo. Nie zawsze przebranie to jest szczęśliwe; co może mieć naiwny wdzięk u wielkiego artysty, w tem nie bardzo jest do twarzy generałowi artylerji. Trudno nam też nie dziwić się, co ten człowiek, którego Balzac czyni swoim sobowtórem, którego czyni wcieleniem prawości, lojalności, sumienia, co on robi w tej szajce, „mającej stopy w salonie, ręce we wszystkich żelaznych kasach, poddających bez skrupułu wszystko swojemu zachceniu“ ( Ferragues). Gotowość, z jaką Montriveau z lekkiem sercem ofiarowuje się uczynić księżnę wdową, trochę mogłaby zastanowić w tym żelaznym i kryształowym człowieku, „który wiedział, iż nic nie może się sprzeciwić jego woli, może dlatego że chciał jedynie tego co sprawiedliwe...“ Ale w epoce Romantyzmu wszystko jest możliwe; byłoby niedelikatnie przyciskać zbytnio do muru tego żelaznego generała. No, i niebezpiecznie!  Księżna de Langeais to znowuż jeden z owych Balzaków, w których widzimy najosobliwsze pomięszanie elementów: drobiazgową i bystrą analizę, zaszczepioną na fantastycznej awanturze. Stąd to niejednolite wrażenie: gdy Balzac najbardziej chce nas przejąć grozą, czasem mimowoli musimy się uśmiechnąć. I przyklaskujemy zdrowemu sądowi Ewy Hańskiej, gdy pisze o tej książce w poufnym liście do brata:

 ...Początek, to wspaniałe studjum życia i rozwoju społeczeństwa podnoszącego się zwolna z kataklizmu, w którem omal nie zginęło. Ale poco ta scena na balu, ta groźba napiętnowania rozżarzonem żelazem, posmak meloramatu wpleciony w to, co jest i powinnoby zostać dramatem lub raczej tragedją serca... Pragnąłbym usunąć całą część, gdzie autor wprowadza na scenę owych słynnych trzynastu, którzy ani przez chwilę nie przestają być czemś niedorzecznem i śmiesznem. Oto co chciałabym powiedzieć panu de Balzac, gdyby to było możliwe, i jeżeli tylko ty podzielasz moją opinję o tej niezwykłej książce, może znalazłabym odwagę, gdyż wydaje mi się tak piękna mimo tych nieszczęśliwych ustępów, że to jest dla mnie prawdziwie serdeczny ból nie móc jej widzieć taką jaką powinnaby być, to znaczy oczyszczoną z tego co ja nazywam rozhulaną wyobraźnią autora...
 Warszawa, w czerwcu 1926.

KSIĘŻNA DE LANGEAIS

Franciskowi Lisztowi.

 Istnieje w miasteczku hiszpańskiem, na wyspie na morzu Śródziemnem, klasztor Karmelitanek bosych, w którym reguła św. Teresy zachowała się w pierwotnej surowości reform wprowadzonych przez tę niepospolitą kobietę. Fakt ten jest ścisłą prawdą, mimo że mógłby się wydać osobliwy. Jakkolwiek klasztory na półwyspie, tak samo jak na kontynencie, uległy prawie wszystkie zniweczeniu lub wstrząśnieniu pod wpływem Rewolucji i wojen napoleońskich, wyspa ta znajdowała się stale pod ochroną marynarki angielskiej; toteż ani bogaty klasztor ani spokojni mieszkańcy nie ucierpieli od zamieszek i powszechnych grabieży. Wszelakiego rodzaju burze, które szalały w pierwszych piętnastu latach XIX wieku, złamały się o tę skałę, niezbyt odległą od brzegów Andaluzji. Imię Cesarza zahuczało zapewne i na tem wybrzeżu, ale wątpliwe jest, aby jego fantastyczny pochód tryumfalny, oraz płomienny, do meteoru podobny majestat jego życia, znalazły zrozumienie u świętych dziewic modlących się w klasztorze. Niezmącona ani na chwilę surowość tego schronienia wraziła je w pamięć katolickiego świata. Toteż czystość jego reguły ściągała tam ze wszystkich stron Europy smutne kobiety, których duma, wyzwolona ze wszystkich ludzkich więzów, wzdychała do powolnego samobójstwa na łonie Boga.  Żaden klasztor nie nadawał się zresztą bardziej do owego zupełnego oderwania się od rzeczy ziemskich, jakiego wymaga życie zakonne. A przecie widzi się na kontynencie wiele klasztorów wspaniale zbudowanych w duchu swego przeznaczenia. Niektóre zagrzebane są w głębi najustronniejszych dolin; inne wznoszą się nad okrzesanemi górami lub przewieszone są nad przepaścią. Wszędzie człowiek szukał poezji nieskończoności, uroczystej grozy milczenia; wszędzie chciał się znaleźć bliżej Boga: szukał go na wierzchołkach, na dnie otchłani, na skalistych wybrzeżach, i znalazł go wszędzie. Ale nigdzie bardziej niż na tej wpół-europejskiej, wpół-afrykańskiej skale nie możnaby spotkać tylu harmonij, spływających w jedno ku podniesieniu duszy, zdolnych zatrzeć jej najboleśniejsze wspominki, stępić najżywsze wrażenia, wyżłobić zgryzotom głębsze łoże. Klasztor ten zbudowano na wybrzeżu, na skalistym cyplu, który, siłą jakiegoś potężnego wstrząsnienia, ścięty jest gładko od strony morza. Terasy jego, lekko wyżłobione przez falę, są niedostępne. Przystępu do skały bronią również niebezpieczne rafy, które ciągną się daleko i między któremi igra lśniąca fala śródziemnego morza. Trzeba tedy znajdować się na morzu, aby widzieć cztery rogi kwadratowego budynku, którego kształt, wysokość, okna, ściśle unormowane są klasztornemi przepisami. Od strony miasta, kościół zasłania w zupełności grube mury klasztoru, którego dach pokryty jest szerokiemi płytami, obojętnemi na wiatry, burze i działanie słońca. Kościół, wyrosły z hojności pewnej hiszpańskiej rodziny, wieńczy miasto. Jego strzelista i wdzięczna fasada przydaje wielkości i piękna temu nadmorskiemu miasteczku. Czy to nie jest cud ziemski, widok miasta, gdzie, nad amfiteatralnie stłoczonemi dachami piętrzącemi się nad portem, góruje wspaniały portal z gotyckim tryglifem, z dzwonnicami, wieżyczkami i strzelistą koronką z kamienia? Religja górująca nad życiem, przypominająca bezustanku ludziom ich cel i środki: obraz nawskroś hiszpański! Rzućcie ten krajobraz w pełne morze Śródziemne, pod palące niebo; przydajcie doń kilka palm, nieco drzew skarłowaciałych ale żywych, splatających swoje zielone, kołyszące się na wietrze gałęzie z rzeźbionem listowiem martwej architektury. Spójrzcie na pianę morską bielącą rafy i odcinającą się od szafiru wód; podziwiajcie krużganki, terasy wznoszące się na szczycie każdego domu, gdzie mieszkańcy przychodzą oddychać wieczornym chłodem wśród kwiatów, wśród wierzchołków drzew wyrastających z małych ogródków. Dalej, w porcie, kilka żagli. Wreszcie, w ciszy zapadającej nocy, wsłuchajcie się w muzykę organów, śpiewów kościelnych i cudownego głosu dzwonów na pełnem morzu. Wszędzie hałas i spokój; ale najczęściej spokój wszędzie.  Wnętrze kościoła podzielone było na trzy mroczne i tajemnicze nawy. Gwałtowne wichry nie pozwoliły zapewne architektowi wznieść owych strojących prawie wszystkie katedry kabłąków, między któremi znajdują się kaplice. Mury, zamykające budowlę, nie miały wcale okien. Te grube mury przedstawiały się z zewnątrz jako szara masa, wsparta w pewnych odstępach olbrzymiemi poprzecznemi szkarpami. Główna nawa oraz jej dwa boczne krużganki otrzymywały tedy całe światło przez różę o kolorowych witrażach, umieszczoną kunsztownie nad portalem, którego szczęśliwe położenie pozwoliło na przepych kamiennych koronek oraz na ozdoby właściwe stylowi nieściśle zwanemu gotykiem. Większa część trzech naw była otwarta dla mieszkańców, którzy chodzili tam na mszę i na nieszpory. Chór oddzielony był kratą, za którą wisiała ciemna zasłona, nieco rozwarta w środku, tak aby można było widzieć jedynie księdza i ołtarz. Kratę dzieliły w równych odstępach filary, które dźwigały galerję oraz organy. Budowa ta, w harmonji ze stylem kościoła, wyrażała się na zewnątrz w rzeźbionych drewnianych kolumienkach, podtrzymywanych przez pilastry wielkiej nawy. Ciekawemu, który byłby dość śmiały aby się wspiąć na wąską balustradę, niepodobnaby było dojrzeć coś więcej, niż długie ośmiokątne i kolorowe okna, umieszczone w równych odstępach dokoła wielkiego ołtarza.  Podczas wyprawy francuskiej, podjętej do Hiszpanji celem przywrócenia władzy Ferdynanda VII, oraz po wzięciu Kadyksu, francuski generał, przybyły na wyspę dla wprowadzenia rządów królewskich, został dłużej dla obejrzenia tego klasztoru i znalazł sposób aby się tam dostać. Przedsięwzięcie było w istocie drażliwe. Ale był to człowiek gorącego temperamentu, człowiek którego całe życie było, aby tak rzec, pasmem poezji w czynie, i który przeżywał romanse zamiast je pisać; przedewszystkiem zaś człowiek z energją: musiała go tedy kusić rzecz na pozór niemożliwa. Kazać sobie legalnie otworzyć bramy żeńskiego klasztoru! Zalewie papież lub arcybiskup mogliby na to pozwolić. Użyć podstępu lub siły? W razie niedyskrecji, czyż to nie znaczyło zniweczyć swoje stanowisko, całą karjerę, i w dodatku chybić celu? Książę d’Angoulême był jeszcze w Hiszpanji; ze wszystkich zaś błędów, jakich mógł się dopuścić ulubieniec naczelnego wodza, ten jeden spotkałby się z bezlitosną karą. Generał ów postarał się o swoją misję, aby uczynić zadość tajemnej ciekawości, mimo że nigdy ciekawość nie była bardziej beznadziejna. Ale ta ostatnia próba była sprawą jego sumienia. Ów klasztor Karmelitanek był to jedyny hiszpański klasztor, który umknął się jego poszukiwaniom. W czasie przeprawy, która nie trwała ani godziny, zrodziło się w jego duszy przeczucie pełne nadziei. Następnie, mimo że ujrzał jedynie mury klasztorne, mimo że nie widział nietylko zakonnic ale nawet ich sukien i słyszał jedynie liturgiczne śpiewy, odkrył w tych murach i w tych śpiewach lekkie oznaki, które usprawiedliwiły jego wątłą nadzieję. Słowem, mimo że jego tak szczególnie zbudzone podejrzenia były nader błahe, nigdy namiętność ludzka nie przemawiała silniej, niż w tej chwili ciekawość generała. Bo też dla serca niema drobnych wydarzeń; ono wyolbrzymia wszystko; rzuca na tę samą wagę upadek czternastoletniego cesarstwa i upadek kobiecej rękawiczki; — i prawie zawsze rękawiczka waży więcej niż cesarstwo. Oto więc fakty w ich rzeczowej prostocie. Po faktach przyjdą uczucia.  W godzinę po przybyciu generała, przywrócono na wyspie władzę królewską. Kilku Hiszpanów-konstytucjonalistów, zbiegłych tam nocą po wzięciu Kadyksu, wsiadło na statek, który generał pozwolił im wynająć, aby odpłynąć do Londynu. Nie było tedy ani oporu ani reakcji. Ten mały przewrót na wysepce nie mógł się obyć bez mszy, której musiały asystować dwie kompanje odkomenderowane na wyprawę. Nieświadom surowej klauzury Karmelitanek bosych, generał miał tedy nadzieję zdobyć w kościele jakieś wskazówki co do zakonnic zamkniętych w klasztorze, z których jedna była mu może droższa niż życie i cenniejsza niż honor.  Nadzieje jego spotkały się z okrutnym zawodem. Msza odbyła się z niezwykłą pompą. Na intencję uroczystości, zasłony kryjące zwyczajnie chór rozwarto, dając podziwiać jego bogactwa, drogocenne obrazy i relikwie oprawne w klejnoty, których blask gasił srebrne i złote wota zawieszone przez marynarzy w nawie. Zakonnice schroniły się wszystkie na chórek obok organów. Jednakże, mimo tego pierwszego zawodu, podczas mszy dziękczynnej rozegrał się najbardziej tajemniczy i przejmujący dramat, jaki kiedykolwiek wstrząsnął sercem człowieka. Siostra grająca na organach wzbudziła taki entuzjazm, że żaden z wojskowych nie żałował, iż przyszedł na nabożeństwo. Nawet żołnierze byli zadowoleni, a oficerowie tonęli w prost w zachwycie. Co się tyczy generała, pozostał napozór spokojny i chłodny. Wrażenia, jakie obudziły w nim utwory wykonane przez mniszkę, są z rzędu tych, których nie dano jest wyrazić słowem. Słowa są tu bezsilne. Podobne śmierci, Bogu, wieczności, wrażenia takie dają się ocenić jedynie w tym nieuchwytnym punkcie w którym stykają się z człowiekiem. Szczególnym trafem, utwory te należały, zdaje się, do szkoły Rossiniego, twórcy, który wlał w swoją muzykę najwięcej namiętności i którego dzieła, ilością i rozmiarami, wzbudzą kiedyś cześć równą homerowej. Z dzieł, które stworzył ów wspaniały genjusz, mniszka widocznie znała najlepiej Mojżesza, zapewne dlatego że ton religijny dochodzi tam najwyższego napięcia. Może te dwa duchy, jeden głośny w Europie, drugi nieznany, spotkały się w odczuciu wspólnej poezji. Takie było mniemanie dwóch oficerów, prawdziwych dilettanti, którzy tęsknili z pewnością w Hiszpanji za teatrem Favart. Ale przy Te Deum niepodobna było nie poznać duszy francuskiej w akcencie, jakiego nagle nabrała ta muzyka. Tryumf arcy-chrześcijańskiego króla budził wyraźnie najwyższą radość w sercu zakonnicy. Z pewnością była to Francuska. Niebawem, poczucie ojczyzny buchnęło, trysnęło niby snop światła w zewie organów, w który mniszka wplotła motywy oddychające wykwintem paryskiego smaku, barwiąc je nieznacznie tonami naszych najpiękniejszych narodowych melodyj. Ręce hiszpańskie nie byłyby wlały w ten wdzięczny hołd złożony orężowi francuskiemu tyle ciepła, które do reszty ujawniło francuskie pochodzenie grającej.  — Wszędzie tedy jest Francja? rzekł jeden z żołnierzy.  Generał wyszedł przyTe Deum; niepodobna mu było słuchać. Muzyka ta zdradziła mu kobietę kochaną bez pamięci, kobietę która tak głęboko zagrzebała się w łonie religji i tak niezłomnie usunęła się oczom świata, że uszła dotąd wytrwałym poszukiwaniom ludzi rozrządzających i wielką władzą i wysoką inteligencją. Podejrzenie zbudzone w sercu generała umocnił jeszcze daleki odzew rozkosznej swą melancholją melodji z Fleuve du Tage, romancy francuskiej, której preludjum często słyszał w buduarze ukochanej. Melodję tę obrała mniszka, aby, wśród radości tryumfatorów, wyrazić żale wygnanki. Straszliwe wrażenie! Karmić się nadzieją zmartwychwstania straconej miłości, odnaleźć straconą, dojrzeć jej ślad po pięciu latach, w czasie których namiętność jątrzyła się w próżni i potęgowała się w daremnych wysiłkach!  Któż bodaj raz w życiu nie przewracał swego pokoju, papierów, domu, nie szperał niecierpliwie w pamięci szukając cennego przedmiotu i nie odczuł niewymownej rozkoszy znajdując go po paru dniach daremnego szukania, przeżywszy kolejne fazy nadziei i zwątpienia, straciwszy najżywsze wzruszenia duszy dla tego ważnego nic, które stało się niemal namiętnością? Rozciągnijcie ów szczególny stan na pięć lat; postawcie kobietę, serce, miłość, w miejsce owego nic; przenieście namiętność w najwyższe sfery uczucia; następnie wyobraźcie sobie człowieka z płomienia, człowieka o twarzy i sercu lwa, jednego z owych ludzi z grzywą, którzy imponują światu, budzą w nim szacunek, lęk! Może zrozumiecie wówczas, czemu generał tak raptownie wyszedł w czasie Te Deum, w chwili gdy melodja, słuchana niegdyś z rozkoszą pod złoconym stropem, zadrgała w nawie nadmorskiego kościoła.  Zeszedł stromą ulicą i zatrzymał się dopiero w chwili gdy poważne dźwięki organów przestały już dochodzić jego uszu. Niezdolny myśleć o czem innem niż o swej miłości, której wulkaniczne wrzenie paliło mu serce, generał zauważył, że Te Deum się skończyło, dopiero w chwili gdy publiczność wysypała się tłumnie. Uczuł, że jego postępek i zachowanie mogły się wydać śmieszne. Wrócił, aby zająć miejsce na czele orszaku, tłumacząc się przed alkadem i gubernatorem, że nagła słabość kazała mu zaczerpnąć powietrza. Naraz przyszło mu do głowy, aby skorzystać z tego pozoru, zrazu rzuconego bez myśli, i zostać na wyspie. Udając że mu jest gorzej, wymówił się od prezydowania obiadowi, jaki miejscowe władze wydały dla francuskich oficerów. Położył się do łóżka i kazał napisać do generała-majora z oznajmieniem, że chwilowa niemoc każe mu zdać dowództwo w ręce pułkownika. Podstęp ten, pospolity ale dość naturalny, zostawił mu zupełną swobodę na czas potrzebny do spełnienia zamiarów. Jako wierny katolik i monarchista, wypytał się o godziny nabożeństwa i okazał wielką dbałość o praktyki religijne, co w Hiszpanji nie mogło zdziwić nikogo.  Zaraz nazajutrz, w chwili odjazdu żołnierzy, generał udał się do klasztoru aby wysłuchać nieszporów. Kościół był pusty; mieszkańcy, mimo swego nabożeństwa, pobiegli do portu patrzeć jak żołnierze wsiadają na okręt. Generał, szczęśliwy że się znalazł sam w kościele, z umysłu napełnił sklepienia dźwiękiem swoich ostróg; chodził hałaśliwie, kaszlał, mówił głośno sam do siebie, aby dać znać mniszkom, że, o ile Francuzi odjeżdżają, jeden z nich został. Czy dosłyszano, czy zrozumiano ten szczególny sygnał?... Generał sądził, że tak. Podczas Magnificat organy dały mu jakgdyby odpowiedź, którą przyniosły mu drgające fale powietrza. Dusza zakonnicy pomknęła ku niemu na skrzydłach nut, w powodzi rozkołysanych dźwięków. Muzyka buchnęła całą swą potęgą; rozgrzała kościół. Ten hymn radości, uświęcony przez wzniosłą liturgję rzymską aby wyśpiewać upojenie duszy wobec majestatu żywego Boga, stał się wyrazem serca niemal przerażonego własnem szczęściem w obliczu majestatu znikomej miłości; ta miłość żyła jeszcze i wywołała je z grobu, w którym grzebią się kobiety, aby zmartwychwstać jako oblubienice Chrystusa.  Organy są z pewnością największym, najśmielszym, najwspanialszym ze wszystkich instrumentów stworzonych przez genjusz ludzki. Są całą orkiestrą, od której biegła ręka może żądać wszystkiego, mogą wyrazić wszystko. Czyż nie są poniekąd piedestałem, na którym staje dusza, aby się rzucić w przestrzenie, kiedy w swym locie próbuje nakreślić tysiąc obrazów, odmalować życie, przebiec nieskończoność dzielącą niebo od ziemi? Im bardziej poeta wsłuchuje się w ich potężne tony, tem lepiej pojmuje, że przestrzeń między klęczącymi ludźmi a bogiem ukrytym w olśniewających blaskach sanktuarjum, może się wypełnić jedynie stoma głosami tego ziemskiego chóru. Te głosy są jedynym tłumaczem zdolnym zanieść do nieba modły ludzkie w całej ich potędze, w całem bogactwie ich melancholji, we wszystkich odcieniach ich ekstazy i zadumy, w namiętnych wybuchach żalu oraz w tysiącach rojeń wszystkich wiar. Tak, pod temi sklepieniami, melodje zrodzone ze świętości ducha znajdują ogrom, w który się stroją i od którego potężnieją. Mrok, cisza, śpiewy przeplatane grzmotem organów, tworzą niby zasłonę, przez którą przenika promienna moc boża.  Wszystkie te święte skarby zdawały się rzucone niby ziarna kadzidła na wątły ołtarz miłości w obliczu wiekuistego tronu mściwego i zazdrosnego Boga. W istocie, radość zakonnicy nie miała owych znamion wielkości i powagi, które powinny harmonizować z uroczystem Magnificat; przydała mu bogate, pełne wdzięku ornamenty, których zmienne rytmy wyrażały ludzką radość. Były to niby świetne tryle śpiewaczki, która chce wyrazić miłość; melodje podskakiwały niby ptak obok swej towarzyszki. Chwilami zwracała się nagle w przeszłość, aby się w niej weselić i płakać naprzemian. Zmienne tonacje miały coś gorączkowego, niby podniecenie kobiety uszczęśliwionej z powrotu kochanka. Następnie, po gibkich fugach szału oraz cudownych wzruszeniach owego fantastycznego poznania, dusza, która tak przemawiała, opamiętała się niejako. Przechodząc z dur w mol, artystka przypomniała słuchaczowi swoje obecne położenie. Opowiedziała mu swoje długie tęsknoty, odmalowała powolną chorobę swej duszy. Z każdym dniem wyzbywała się jednego zmysłu; co noc odrzucała jedną myśl; spopieliła swoje serce. Po kilku miękkich modulacjach, muzyka jej przybrała zwolna barwę głębokiego smutku. Niebawem echa poczęły lać strumieniami rozpacz. Nagle, nakoniec, zabrzmiały wysokie nuty i roztoczyły koncert chórów anielskich, jakby oznajmiając straconemu ale nie zapomnianemu kochankowi, że zjednoczenie dwojga dusz nastąpi już tylko w niebie: wzruszająca nadzieja! Przyszło Amen. Tu już w muzyce nie było ani radości ani łez; ani melancholij ani żalów. To Amen było niby powrót do Boga: ostatni akord, poważny, uroczysty, straszny. Spłynęły z tonami krepy zakonne; ostatnim pomrukiem basu, od którego dreszcz przebiegł po słuchaczu, mniszka zanurzyła się z powrotem w grobie, z którego wyszła na chwilę. Kiedy stopniowo zamilkły tony drgające w powietrzu, rzeklibyście, że kościół, dotąd pełen światła, zatonął w mroku.  Lot tego potężnego ducha porwał generała, który podążył w jego strefy. Zrozumiał w całej rozciągłości obrazy jakie budziła ta płomienna symfonja. Dla niego, akordy owe biegły bardzo daleko. Dla niego, jak dla grającej Siostry, poemat ów to była przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Czyż muzyka, nawet w Operze, nie jest, dla tkliwych i poetycznych dusz, dla zranionych i cierpiących serc, tematem, który rozwijają wedle swoich wspomnień? Jeśli trzeba mieć serce poety aby być muzykiem, czyż nie trzeba poezji i miłości, aby słuchać, aby rozumieć muzyczne arcydzieła? Religja, Miłość i Muzyka czyż nie są trojakim wyrazem tego samego faktu: potrzeby oddania się, która nurtuje wszelką szlachetną duszę? Te trzy poezje idą ku Bogu, który rozwiązuje wszystkie ziemskie wzruszenia. Toteż ta święta trójca ludzka uczestniczy w nieskończonym majestacie Boga, którego nie możemy sobie wyobrazić, nie otoczywszy go ogniami miłości, złotemi lutniami muzyki, światła i harmonji. Czyż on nie jest początkiem i celem naszych dzieł?  Francuz odgadł, że na tej pustyni, na tej skale otoczonej morzem, mniszka chwyciła się muzyki, aby wylać nadmiar namiętności, która ją żarła. Czy to była ofiara, jaką składała Bogu ze swej miłości, czy też tryumf miłości nad Bogiem? trudno rozstrzygnąć. Ale to pewna, że generał nie mógł wątpić, iż w tem umarłem dla świata sercu znalazł namiętność równie palącą jak jego własna. Po nieszporach wrócił do alkada, gdzie miał kwaterę. Pochłonięty bezmierną radością jaką daje długo oczekiwane i mozolnie szukane zaspokojenie, nie widział zrazu nic poza tem. Był wciąż kochany. Samotność wzmogła miłość w owem sercu, jak niegdyś w jego sercu miłość urosła od przebywanych kolejno i wciąż wyrastających zapór. To upojenie trwało jakiś czas. Następnie przyszła żądza aby ujrzeć tę kobietę, walczyć o nią z Bogiem, wydrzeć Mu ją: zuchwalstwo, które spodobało się temu zuchwałemu człowiekowi.  Po obiedzie