Księga dżungli - Rudyard Kipling - ebook + audiobook

Księga dżungli ebook i audiobook

Rudyard Kipling

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Klasyczne dzieło dla młodzieży znanego pisarza i podróżnika. Przesłodzony obraz kolonialnych Indii, z

uwypukloną, dobroczynną rolą kolonizatorów. Wzruszająca opowieść o losach chłopca, który wychowywał się wśród wilków. Pokochał je i traktował jak swoją rodzinę.

Przygody Mowgliego i jego przyjaciół z dżungli zostały wzbogacone uroczymi ilustracjami, dzięki którym postacie staną ci się jeszcze bliższe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przed­mowa

Zazwy­czaj, gdy się poja­wia książka tego rodzaju, spe­cja­li­ści zasy­pują autora nader hoj­nie pyta­niami, skąd czer­pał mate­riał. Toteż na wstę­pie czy­nię zadość ich cie­ka­wo­ści i spie­szę z wyja­śnie­niem oraz podzię­ko­wa­niem dla mych łaska­wych infor­ma­to­rów.

W pierw­szym rzę­dzie poczu­wam się do gorą­cej wdzięcz­no­ści wobec czci­god­nego, uczo­nego i zasłu­żo­nego Baha­dur Sza­cha, sło­nia jucz­nego Rządu Indyj­skiego, zare­je­stro­wa­nego w spi­sie pod liczbą 174, który wraz z uro­czą swą towa­rzyszką, genialną Pud­mini, dostar­czył mi mnó­stwo nie­oce­nio­nych szcze­gó­łów do roz­działu pt. Tumaj, przy­ja­ciel słoni. Szcze­góły owe weszły także do czę­ści pt. W służ­bie kró­lo­wej.

Opo­wieść pt. Bra­cia małego Mauli powstała na pod­sta­wie danych zebra­nych w róż­nych cza­sach i miej­scach, otrzy­ma­nych od mnó­stwa sza­cow­nych infor­ma­to­rów, któ­rzy pra­gną zacho­wać jak naj­ści­ślej­sze inco­gnito.

W tym miej­scu winien jesz­cze autor wyra­zić swój hołd pew­nemu hin­du­skiemu dżen­tel­me­nowi, któ­rego rezy­den­cja mie­ści się na stro­mych lesi­stych szczy­tach gór Jakko. Spie­szę wtedy wyra­zić mu swą, uszczy­pliwą może nieco, estymę, wymow­nie kre­śląc podziwu godne cechy cha­rak­te­ry­styczne jego rasy, naprawdę bar­dzo sta­rej, którą nazwał­bym – pre­zbi­te­riań­ską.

Ogrom­nie dużo zawdzię­czam rów­nież mędr­cowi – Sachi – owemu nie­zmor­do­wa­nemu w bada­niach i prze­myśl­nemu jeżo­zwie­rzowi, człon­kowi roz­pro­szo­nego nie­dawno szczepu ludów seeone­eń­skich. Ten dzielny arty­sta, który węszył wszę­dzie i wycie­rał wszyst­kie kąty, zazna­jo­mił mnie z wie­loma lokal­nymi spra­wami połu­dnio­wych Indii. Wraz ze swym mistrzem zwie­dzał on wielką połać kraju, urze­czony uro­kiem, pięk­no­ścią i rodzinną kul­turą wielu wio­sek i osie­dli. Od niego to otrzy­ma­łem mnó­stwo waż­nych wia­do­mo­ści odno­śnie ludo­wych zwy­cza­jów i oby­cza­jów.

Dużo z nich weszło do opo­wia­da­nia pt. Na Tygrysa, Łowy węża Kaa oraz Bra­cia małego Mauli.

Odno­śnie do ustępu Riki-tiki-tavi autor oświad­cza, że wszystko winien jest uprzej­mo­ści jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych her­pe­to­lo­gów Gór­nych Indii, nie­ustra­szo­nemu bada­czowi, któ­rego hasłem jest „żyć to wie­dzieć”. Ów nie­śmier­tel­nej sławy, samo­istny mędrzec poświę­cał nie­raz swe życie, kie­ru­jąc się tą mak­symą przy bada­niu naszych wschod­nich tena­to­fi­dii („jado­wi­tych”).

Szczę­śliwy przy­pa­dek w podróży spra­wił rów­nież, że autor, jadąc stat­kiem „Cesa­rzowa Indii”, miał za współ­pa­sa­żera pew­nego maleń­kiego infor­ma­tora. Ile wziął od niego nie­oce­nio­nych szcze­gó­łów, sam czy­tel­nik osą­dzić zechce, prze­glą­da­jąc opo­wia­da­nie pt. Biała foka.

Bra­cia małego Mauli

Noc nad­cho­dzi, to pora łupów sępa ChilaI nie­to­pe­rza Manga, i innego zwie­rza.Ludy dżun­gli bój zaczną lub wzno­wią przy­mie­rza,Bo nad­szedł czas tur­nieju, wielka łowów chwila.Walcz­cież dziel­nie, o ludy, póki dzień nie wstawa,Sza­nu­jąc jed­nak wier­nie stare dżun­gli prawa.

(Nocna pobudka ostępu)

Skwarny to był wie­czór, kiedy około siód­mej prze­bu­dził się wilk-ojciec, śpiący dotąd w jaskini na pła­sko­wzgó­rzu Seeonee poło­żo­nej i zaczął prze­cią­gać powoli, z namy­słem łapy, chcąc wygnać roz­le­ni­wie­nie senne i przy­wró­cić gib­kość koń­czy­nom. Matka-wil­czyca leżała z nosem utkwio­nym w cze­redę czworga wil­cząt, które ruszały się nie­spo­koj­nie, pisz­cząc. Przez otwór wej­ściowy jamy zaglą­dała pyzata twarz mie­siąca.

– Uu! – mruk­nął wilk. – Czas na polo­wa­nie!

Wła­śnie chciał ruszyć na łowy, gdy nagle w wej­ściu zja­wił się cień jako­we­goś małego stwo­rze­nia o puszy­stym ogo­nie i zasko­wy­czał głos:

– Szczę­śliwy bądź zawsze, o wielki wodzu wil­ków! Niech ci się darzą dziatki, niech mają ogromne białe kły i niech w sercu swym nie zapo­mną ni­gdy o nie­szczę­snym gło­do­mo­rze!

Głos ten wyda­wał sza­kal, zwany Tabaki-pie­cze­niarz. Marną ową stworą gar­dzą zazwy­czaj wilki dżun­gli Hin­do­stanu, bowiem jest to natrętny gał­gan, wywo­łuje intrygi, plot­kuje, wadzi jedne rody zwie­rząt z innymi, a przy tym żywi się wstręt­nymi odpad­kami po śmiet­ni­kach wiej­skich, poże­ra­jąc nawet szmaty i kawałki rze­mieni. Jed­no­cze­śnie zwie­rzęta oba­wiają się sza­kala-pie­cze­niarza, popada on bowiem łatwo we wście­kli­znę, a w takim razie porzuca wro­dzoną tchórz­li­wość, biega po całym lesie i kąsa każde stwo­rze­nie, jakie dosię­gnąć może. Staje się tak straszny, że sam nawet tygrys zmyka przed nim, wście­kli­zna bowiem to naj­więk­sza hańba, jaka spaść może na zwie­rzę dżun­gli. Zwą ją one – deva­nee, czyli sza­leń­stwem i chro­nią się przed owym złem na wszel­kie spo­soby.

– Wejdź i poszu­kaj! – odparł oschle wilk-ojciec. – Cho­ciaż, o ile wiem, nie ma tutaj żad­nego poży­wie­nia.

– Natu­ral­nie! – rzekł przy­po­chleb­nie Tabaki. – Nie ma może jadła god­nego wilka, ale mize­rota jak ja, zado­woli się byle jaką kosteczką! Czy­liż nam – gidur­lo­gom (ludowi sza­kali) – wolno prze­bie­rać i w poży­wie­niu?

Zaczął węszyć i nie­ba­wem wygrze­bał gdzieś w kącie sar­nią kostkę z odro­biną mięsa. Przy­kuc­nął i zaczął smacz­nie zaja­dać.

– Bar­dzo dzię­kuję za tak gościnny poczę­stu­nek! – zawo­łał, mlasz­cząc języ­kiem. – Ach! Co za uro­czy mło­dzieńcy! – dodał, patrząc na młode wilczki. – Jakże bystre mają oczy i to w tak mło­dym wieku! Hm… hm… prawda… dzieci władcy dora­stają bar­dzo prędko!

Tabaki wie­dział dobrze, że nie należy chwa­lić dzieci w oczy. Uczy­nił to jed­nak, by nasy­cić się zakło­po­ta­niem wilka i wil­czycy. Przez chwilę sie­dział cicho, roz­ko­szu­jąc się zło­śliwą uwagą swoją, potem zaś rzekł:

– Wielki Shere Khan prze­nosi się na inne miej­sce. Sły­sza­łem, że od naj­bliż­szego nowiu zacznie tutaj polo­wać.

Shere Khan, wielki tygrys, miesz­kał dotąd nad rzeką Waj­gungą, odle­głą o jakichś dwa­dzie­ścia mil.

– Nie wolno mu uczy­nić tego! – zawar­czał wilk gniew­nie. – Prawa dżun­gli zabra­niają nacho­dze­nia cudzych obsza­rów łowiec­kich bez zawia­do­mie­nia i pozwo­le­nia wła­ści­cieli. Prze­pło­szy nam zwie­rzynę w obrę­bie przy­naj­mniej dzie­się­ciu mil i to jak na złość wła­śnie teraz, gdy ja muszę polo­wać za dwoje.

– Matka moja – rze­kła łagod­nie wil­czyca – słusz­nie zwała go „kuter­nogą”… lun­gri… Od małego utyka na jedną łapę i dla­tego poluje tylko na bydło domowe. Musiał pew­nie dopro­wa­dzić do wście­kło­ści far­me­rów znad Waj­gungi, ucieka przed nimi i zja­wia się, by tutaj uczy­nić to samo. Oczy­wi­ście nie­ba­wem prze­trzą­sną w poszu­ki­wa­niu za nim całą dżun­glę. Zapewne uciek­nie, ale mściwi ludzie pod­palą trawę i my, i dzieci nasze będziemy się musieli rów­nież wyno­sić. To wszystko zawdzię­czać będziemy prze­klę­temu Shere Kha­nowi.

– Czy mam mu powie­dzieć, jakie dlań żywi­cie uczu­cia? – spy­tał Tabaki.

– Milcz! – szczek­nął wilk gwał­tow­nie. – Wynoś mi się stąd razem z twym kula­wym chle­bo­dawcą! Dość łaj­dactw i tak naro­bi­łeś dziś!

Tabaki odrzekł spo­koj­nie:

– Idę. Mogłem, co prawda, oszczę­dzić sobie przy­no­sze­nia wam wie­ści, bo oto, jak sami sły­szy­cie, zapewne Shere Khan przy­był oso­bi­ście i sie­dzi w pobli­skich zaro­ślach.

Wilk nasta­wił uszu.

Od strony łąki zbie­ga­ją­cej w dół ku stru­mie­niowi dole­ciał wrzask gniewny, dono­śny podraż­nio­nego tygrysa, który chy­bił w skoku na zdo­bycz i nic sobie nie robi z tego, że dowie się o jego porażce cała dżun­gla.

– Dureń – powie­dział wilk. – Któż zaczyna robotę od takiego krzyku? Czy sądzi, że nasze jele­nie są podobne do jego spa­sio­nych byków znad Waj­gungi?

Prze­rwała mu wil­czyca:

– Cicho bądź! Nie na wołu ani jele­nia poluje on tej nocy, ale na czło­wieka!

Ryk tygrysa prze­mie­nił się w pomruk, a głos dola­ty­wał nie z jed­nego punktu, ale jakby zewsząd. Jest to sztuczka znana dobrze, a wpra­wia w takie osłu­pie­nie ludzi spę­dza­ją­cych noc w dżun­gli i tak ich myli, że czę­sto chcąc ucie­kać, sami wpa­dają tygry­sowi w szpony.

– Poluje na czło­wieka? – zdzi­wił się wilk, szcze­rząc kły. – Czy zabra­kło już glist i żab w bagni­skach, że zabiera się do ludzi i to w dodatku na naszym obsza­rze?

Słuszne i mądre prawa dżun­gli wzbra­niają zwie­rzę­tom zabi­jać czło­wieka. Dozwo­lone to jest tylko, gdy idzie o poka­za­nie dzie­ciom, jak należy wal­czyć z ludźmi, a i wów­czas polo­wa­nie takie musi się odby­wać z dala od rodzi­mego lasu, poza tery­to­rium gminy wła­snej, czy rodu. Prawo to uza­sad­nione jest wzglę­dami natury prak­tycz­nej. Zamor­do­wa­nie czło­wieka wywo­łuje nie­chyb­nie naj­ście na dżun­glę ludzi bia­łych z kara­bi­nami, sie­dzą­cych na sło­niach, oto­czo­nych kra­jow­cami uzbro­jo­nymi w hała­śliwe gongi, pochod­nie i inne straszne przy­rządy. Gdy taka cze­reda zwali się do lasu, źle się dzieje miesz­kań­com dzie­wi­czych borów. Zwie­rzęta tłu­ma­czą sobie owo prawo ina­czej. Nie przy­stoi, powia­dają, dziel­nemu łowcy uga­niać się za czło­wie­kiem, który jest naj­słab­szym ze stwo­rzeń i nie posiada natu­ral­nych narzą­dów obrony. W dodatku ponoć wszy­scy zja­da­cze ludzi par­szy­wieją rychło i wypa­dają im zęby.

Pomruk tygrysi rósł coraz bar­dziej, aż prze­mie­nił się w potężny okrzyk bojowy. Widocz­nie zwierz rzu­cił się na zdo­bycz.

Ale nie­zwłocz­nie zabrzmiało prze­raź­liwe, naprawdę nie­godne tygrysa wycie Shere Khana.

– Nie powio­dło mu się coś! – powie­działa wil­czyca.

Wilk-ojciec wychy­lił się z jamy i usły­szał wyraź­nie dziki pomruk gniewu i war­cze­nie Shere Khana mio­ta­ją­cego się w zaro­ślach.

– Nie­do­łęga. Sko­czył na ogni­sko roz­ło­żone przez drwali i popa­rzył sobie łapy. Tabaki jest przy nim.

– Ktoś idzie wzgó­rzem! – powie­działa wil­czyca, nasta­wia­jąc jedno ucho. – Uwa­żaj!

W zaro­ślach roz­legł się trzask gałęzi. Wilk zebrał się w sobie i zło­żył do skoku. Szkoda, dro­dzy czy­tel­nicy, że nie mogli­ście widzieć, co się teraz stało. Oto wilk-ojciec odbił się od ziemi potęż­nie i cisnął wprzód całe ciało. Nagle wywi­nął się pro­sto w górę, pod­le­ciał jak ptak w powie­trze na kilka stóp i spadł na to samo nie­mal miej­sce. Zatrzy­mał się w skoku, zmie­niw­szy zamiar.

– To czło­wiek! – wark­nął ze zło­ścią. – Maleńki czło­wiek! Popatrz no, matko!

Zoba­czyli tuż przed sobą małego bru­nat­nego chłop­czynę, wspar­tego na kijku. Był tłu­sty, nagu­sieńki i stą­pał z nie­ma­łym tru­dem. Naprawdę, nic chyba podob­nego nie zja­wiło się dotąd w wil­czym osie­dlu. Malec stał już przed wil­kiem z pod­nie­sioną gło­winą i śmiał się w naj­lep­sze.

– To ma być czło­wiek? – zdzi­wiła się wil­czyca. – Nie widzia­łam ni­gdy takiego czło­wieka! Przy­nieś go do jamy.

Wilki, nawy­kłe prze­no­sić swe małe, umieją to czy­nić tak deli­kat­nie, że mogłyby wziąć w pasz­czę jajko, nie uszka­dza­jąc go. Toteż, mimo że zęby zwie­rzę­cia objęły małe ciałko, nie zadra­snęły skóry dziecka, które za chwilę leżało pośród wil­cząt u łona kar­mi­cielki.

– Jaki ład­niutki! Jaki golutki! Jaki śmiały! – dzi­wo­wała się wil­czyca.

Dziecko szu­kało wol­nej sutki u cie­płej piersi przy­bra­nej matki.

– Ho… ho… jaki mądry! Zabiera się do ssa­nia! Więc to jest małe szcze­niątko ludz­kie? Chyba nie ma na świe­cie dru­giej wil­czycy, która by się mogła poszczy­cić takim wycho­wan­kiem!

– Podobno stało się tak już raz, doszły mnie słu­chy, ale nie zda­rzyło się to ani w rodzie naszym, ani w tych cza­sach! – powie­dział ojciec poważ­nie. – Jest goły, słaby, mógł­bym go po pro­stu roz­dep­tać nogą, a jed­nak patrzy mi pro­sto w oczy, nie odczu­wa­jąc stra­chu.

W tej chwili zaćmiło się wej­ście do jamy, albo­wiem cały otwór wypeł­nił olbrzymi, kan­cia­sty łeb i potworny kark Shere Khana. Tygrys sta­rał się wci­snąć do środka, a Tabaki sto­jący za nim skom­lił:

– Władco dżun­gli, malec tutaj się scho­wał!

– Co widzę? To Shere Khan! – zawo­łał wilk-ojciec, bły­ska­jąc wście­kle oczyma. – Wielki to dla mnie zaszczyt! Czego życzysz sobie, kuter­nogo?

– Oddaj mi łup! Mały czło­wiek scho­wał się tutaj… Oddaj mi go zaraz!

Shere Khan rze­czy­wi­ście popa­rzył sobie łapy, sko­czyw­szy na ogni­sko drwali, a przeto popadł w wielką wście­kłość. Nie oba­wiał go się jed­nak ojciec-wilk, wie­dząc dobrze, że dla tygrysa otwór jamy jest za szczu­pły. Tkwił on też w nim głową i kar­kiem i nie mógł się ruszać podob­nie, jakby nie mógł wystę­po­wać zaczep­nie czło­wiek wtło­czony w beczułkę.

– Wilki są wol­nym ludem! – zawo­łał ojciec-wilk. – Słu­chają tylko wodza wła­snego rodu, nie robią sobie nato­miast nic z bydło­bój­ców, choćby byli poma­lo­wani w pręgi. Mały czło­wiek jest naszym łupem i zro­bimy z nim, co nam się spodoba!

– Ho… ho…! – zary­czał tygrys. – Cóż to za głu­pie prze­chwałki! Czyż mam tkwić nosem w tej śmier­dzą­cej budzie? Oddaj mi natych­miast, co moje! Sły­szysz, par­szywy psie? Shere Khan do cie­bie mówi!

Głos tygrysa zagrzmiał dono­śnie w jamie. Matka-wil­czyca zerwała się z posła­nia, sko­czyła ku napast­ni­kowi, uto­piła świe­cące niby księ­życe śle­pia w roz­go­rza­łych źre­ni­cach jego i zawar­czała:

– Słu­chaj, lun­gri, słu­chaj, kuter­nogo, tego co ci powiem ja, rak­sha, wil­czyca, zwana sza­ta­nem. Mały czło­wiek jest mój, będzie żył i na złość tobie będzie polo­wał razem z naszym rodem. Prze­ko­nasz się, skry­to­bójco, poże­ra­czu nie­mow­ląt, łowco zde­chłych ryb i śmier­dzą­cych żab, że nie­długo ten malec roz­pocz­nie polo­wa­nie na cie­bie! Wynoś mi się precz! Sły­szysz? Ina­czej klnę się na sam­bhura, któ­rego dziś upolo­wałam – nie żywię się bowiem jak ty padliną – że będziesz zmy­kał za chwilę, opa­rzony nie­do­łęgo, kule­jąc lepiej jesz­cze, jak to czy­nisz od chwili, kiedy cię matka na świat wydała. Wynoś mi się stąd zaraz, powia­dam!

Wilk-ojciec spoj­rzał ze zdu­mie­niem. Wspo­mniał one czasy, kiedy zdo­był swą żonę w uczci­wej, a zacie­kłej walce z pię­cioma rywa­lami. Nie darmo zyskała ona czasu wypraw łowiec­kich całego rodu miano sza­tana, czyli rak­shy. Zmiar­ko­wał to snadź i Shere Khan, że nie da rady wil­czycy, zwłasz­cza w danej sytu­acji, bo będzie wal­czyła do upa­dłego. Wyco­fał się więc z cia­snego otworu, a poczuw­szy się na wol­nej prze­strzeni, wark­nął zacie­kle:

– Każdy pies śmiały jest na wła­snym śmiet­niku! Prze­ko­namy się, co powie ród wasz o tym głu­pim pomy­śle hodo­wa­nia czło­wieka w wil­czej jamie. Malec jest mój i prę­dzej czy póź­niej wpad­nie w moją pasz­czę! Zapa­mię­taj­cie to sobie, zło­dzieje o puszy­stych ogo­nach!

Wil­czyca wró­ciła do małych, pomru­ku­jąc z iry­ta­cji, a wilk-ojciec rzekł poważ­nie:

– Muszę przy­znać słusz­ność Shere Kha­nowi. Należy malca poka­zać rodowi. Czy chcesz go naprawdę cho­wać, matko?

Obu­rzyła się.

– Po cóż pytasz o to? Przy­wlókł się tutaj sam jeden biedny, nagu­teńki, mrący gło­dem i nie bał się wcale. Ode­pchnął jedno z moich małych i ssie. Ten drab byłby go porwał i zaniósł nad Waj­gungę, a tym­cza­sem ludzie naszych oko­lic urzą­dzi­liby wielką obławę, msz­cząc śmierć malca. Ład­nie byśmy wyglą­dali wszy­scy! Natu­ral­nie, zatrzy­mam go w jamie. Leż sobie mój maleńki, mój Mauli, moja droga żabko! Przyj­dzie czas, że zapo­lu­jesz na kula­wego Shere Khana, jak on polo­wał na cie­bie.

– Zoba­czymy, co powie rada! – zauwa­żył wilk-ojciec.

Wedle praw dżun­gli każdy wilk, pojąw­szy żonę, żyje osobno w swej jamie, ale skoro jego wil­częta pod­ro­sną na tyle, że mogą bie­gać, winien przy­wieść je na zgro­ma­dze­nie rady, odby­wa­jące się raz w mie­siącu przy pełni księ­życa. Ma to na celu stwier­dze­nie ich toż­sa­mo­ści i nada­nie praw rodu, któ­rego stają się człon­kami. Po oglę­dzi­nach młode wilczki udają się do rodzi­ców, żyją z nimi, wzra­stają i dopóki nie upo­lują pierw­szej sarny, żad­nemu wil­kowi z tego samego rodu nie wolno ich zacze­piać ani ranić. Prawo to nie zna łaski i wilk, który by zabił mło­dzieńca, zostaje natych­miast uka­rany śmier­cią na miej­scu czynu. Każdy chyba przy­zna, że prawo to jest mądre i słuszne.

Gdy wil­częta zaczęły już bie­gać, wilk-ojciec i wil­czyca-matka zapro­wa­dzili je wraz z Mau­lim-żabką na Skałę Rady, czyli oto­czony zło­mami skal­nymi wierz­cho­łek wzgó­rza, gdzie było dość miej­sca dla obrad stu wil­ków co naj­mniej.

Na pła­skim bloku skal­nym, pośrodku wzgó­rza, leżał wycią­gnięty wielki, siwy już wilk-samot­nik, tak silny, sprytny i mądry, że został obrany naczel­ni­kiem rodu. Wokół niego przy­sia­dło około czter­dzie­ści wil­ków róż­nej wiel­ko­ści i maści. Byli tam wete­rani o sier­ści przy­po­mi­na­ją­cej bor­suka, tak potężni, że w poje­dynkę zarzy­nali z łatwo­ścią rosłe jele­nie dżun­gli, a obok nich wid­niały czar­niawe, trzy­let­nie wil­czury, zadzier­ży­ste i butne, pewne, że potra­fią doka­zać tej samej sztuki. Akela-samot­nik już od roku był naczel­ni­kiem rodu. W życiu zda­rzyło mu się nie­jedno, kilka razy wpa­dał do dołu naje­żo­nego palami, był tak zbity kijami, że porzu­cono go jako trupa, toteż posia­dał wiele doświad­cze­nia i znał się na pod­stę­pach i chy­tro­ści ludzi.

Roz­prawy na Skale Rady były bar­dzo zwię­złe. Wokół zasie­dli rodzice wil­cząt, które igrały wesoło pośrodku. Od czasu do czasu zbli­żał się do tej gro­madki star­szy wilk, przy­glą­dał się bacz­nie to temu, to innemu mal­cowi, a potem wra­cał w mil­cze­niu na swoje miej­sce. Cza­sem któ­raś z matek wysu­wała swe dziecko na śro­dek zala­nej księ­ży­co­wym świa­tłem polanki, by nie zostało przy­pad­kiem pomi­nięte. Akela leżał na swym gła­zie i powta­rzał raz po raz:

– Zna­cie prawo… zna­cie je dobrze! Badaj­cież tedy dobrze, o wilki!

Matki powta­rzały woła­nie nie­spo­koj­nymi gło­sami:

– Badaj­cież uważ­nie… badaj­cież uważ­nie, o wilki!

Matka-wil­czyca uczuła, że grzywa jeży jej się na karku, gdy mąż wysu­nął Mauli-żabkę na śro­dek koła. Malec rzu­cił się zaraz ze śmie­chem na zie­mię i zaczął skwa­pli­wie zbie­rać iskrzące się w świe­tle, poły­skliwe krze­mie­nie.

Akela leżał dalej spo­koj­nie z łbem pomię­dzy łapami i naszcze­ki­wał mono­ton­nie:

– Badaj­cie uważ­nie, o wilki!

Nagle spoza skal­nych zło­mów dole­ciał głu­chy ryk tygrysa.

– Malec jest moim łupem! Oddaj­cie mi go natych­miast. Cóż wol­nemu rodowi po małym czło­wieku?

Akela nie potrzą­snął nawet uszyma. Powta­rzał dalej swoje:

– Badaj­cież uważ­nie, o wilki! Wolny ród nie słu­cha innych roz­ka­zów ponad wła­sne prawo! Badaj­cież dobrze, o wilki!

Roz­le­gły się wokół szem­ra­nia, a któ­ryś z mło­dych wil­ków zwró­cił się do Akeli i powtó­rzył pyta­nie Shere Khana:

– Cóż wol­nemu rodowi po małym czło­wieku?

Prawo dżun­gli powiada, że w razie sporu, czy młode szcze­nię ma nale­żeć do rodu, czy nie, o tej jego przy­na­leż­no­ści roz­strzy­gają dwa głosy przy­chylne człon­ków rodu, oczy­wi­ście z pomi­nię­ciem gło­sów rodzi­ców.

– Kto gło­suje za małym czło­wie­kiem? – spy­tał Akela. – Kto spo­śród człon­ków wol­nego rodu chce, by przy­jąć ludz­kie szcze­nię do gro­mady?

Zale­gła cisza. Matka-wil­czyca uczuła, że musi sto­czyć teraz walkę, a zara­zem, że będzie to ostat­nia walka w jej życiu.

Naraz ozwał się ciężki, spa­sły, bru­natny niedź­wiedź Balu, jedyny obcy przy­pusz­czony do rodu, wykła­da­jący wil­czę­tom prawo dżun­gli. Balu wszę­dzie był mile widziany, albo­wiem nie spie­rał się z nikim o łup, żywił się mio­dem dzi­kich barci, orze­chami i korzon­kami.

– Ja daję głos za małym czło­wie­kiem! Ja gło­suję za szcze­nię­ciem ludz­kim! Cóż nam złego może uczy­nić Mauli-żabka? Nie mam daru wymowy, ale mówię prawdę. Pozwól­cie mu pozo­stać pośród gro­mady wil­ków, ja zaś będę go uczył praw dżun­gli.

– To głos jeden! – powie­dział Akela. – Któż daje głos drugi? Balu, nauczy­ciel dzieci naszych, opowie­dział się za szcze­nię­ciem ludz­kim, któż spo­śród rodu przy­łą­cza się do jego zda­nia?

Wtem cień jakiś zama­ja­czył na zala­nej świa­tłem polance. Była to Bagera, pan­tera czarna. Sierść jej kru­czej barwy, w peł­nym, księ­ży­co­wym świe­tle bły­skała srebr­nymi cęt­kami, niby mie­niący się jedwab czarny. Wszy­scy znali Bagerę i spo­śród całego rodu żaden wilk nie ośmie­liłby się sta­wać wbrew jej zamy­słom. Była prze­bie­gła jak Tabaki, popę­dliwa jak dziki bawół, a nie­ustra­szona jak ranny słoń. Nato­miast słodki jej głos przy­po­mi­nał patokę ciek­nącą po pniach drzew z dzi­kich barci leśnych, a włos prze­wyż­szał mięk­ko­ścią puch naj­de­li­kat­niej­szy.

– Czci­godny Akelo i wy, człon­ko­wie wol­nego ludu wil­ków! – powie­działa. – Co prawda, nie przy­stoi mi zabie­rać głosu w waszym zespole. Ale ogólne prawo dżun­gli powiada, że jeśli idzie o spór, doty­czący nie­do­rostka, jakie­go­kol­wiek bądź narodu pusz­czy, wolno o losie jego i życiu wyro­ko­wać za pomocą okupu. Tak mówi prawo, nie obja­śnia zaś komu wolno okup ten zło­żyć. Tedy nie jest zabro­nione, by czło­nek jed­nego rodu skła­dał okup za członka rodu innego! Czy nie mam racji?

– Masz rację! Naj­zu­peł­niej­szą rację! – wrza­snęła cze­reda mło­dych, wiecz­nie głod­nych wil­ków.

– Słu­chajmy Bagery! – ozwali się wszy­scy. – Szcze­nię ludz­kie może zostać oku­pione! Prawo wyraź­nie zezwala na to!

– Nie mam prawa gło­so­wać w waszym rodzie! – powie­działa Bagera. – Pro­szę was o pozwo­le­nie prze­ma­wia­nia w tej spra­wie.

– Mów! Mów! – wrza­snęło całe zgro­ma­dze­nie.

– Jest to rze­czą nik­czemną mor­do­wać nagie, bez­bronne szcze­nię. Zważ­cie przy tym, że gdy malec pod­ro­śnie i utyje, sta­nie się znacz­nie lep­szym kąskiem. Balu gło­so­wał za tym, by żył w waszym rodzie, ja gło­suję za pomocą okupu, doda­jąc do jego głosu mło­dego, tłu­stego bawołu, któ­rego przed chwilą zadu­si­łam o małe pół milki stąd. Spo­żyj­cie go ze sma­kiem, ale pro­szę, przyj­mij­cie małe ludz­kie szcze­nię, wedle prawa, do swego rodu. Sądzę, że nic temu nie stoi na prze­szko­dzie?

Zaczęły się burz­liwe narady, na ogół jed­nak przy­chylne dla malca.

– Mniej­sza z tym! Zgi­nie i tak czasu pory desz­czo­wej! Zgi­nie od żaru słońca w lecie! Cóż nam szko­dzić może ta goła żaba? Niech sobie biega z wil­kami! Gdzie ten bawół, Bagero! Pokaż nam! Trzeba przy­jąć okup!

Pośród tego roz­brzmie­wało nie­ustanne naszcze­ki­wa­nie Akeli:

– Badaj­cie dobrze, o wilki! Badaj­cie dobrze!

Malec pozo­stał zupeł­nie obo­jętny na to wszystko, nie zwa­żał wcale na wilki, które go przy­cho­dziły oglą­dać i bawił się kamy­kami.

Za chwilę całe zgro­ma­dze­nie udało się na poszu­ki­wa­nie bawołu, a na Skale Rady pozo­stali tylko Akela, Bagera, Balu i sprzy­mie­rzone z Mau­lim wilki. Shere Khan pory­ki­wał w dali, roz­gnie­wany porażką i nie­moż­no­ścią odzy­ska­nia swego łupu.

– Wyj sobie, wyj! – szy­dziła Bagera. – Znam się na ludziach i pewna jestem, że ten malec zmusi cię do skom­le­nia z innego zgoła tonu.

– Rad jestem, że się tak stało! – powie­dział Akela. – Ludzie to prze­myślne stwo­rze­nia. Ten malec może nam się nie­raz przy­dać.

– Tak … Tak – odrze­kła Bagera – może się bar­dzo przy­dać, zwłasz­cza że nikt nie może łudzić się, iż pano­wa­nie jego nad rodem trwać będzie w nie­skoń­czo­ność.

Zmilkł Akela. Przez myśl mu prze­szło, że może nie­da­leki już dzień, kiedy zosta­nie zabity przez wilki jako stary i nie­do­łężny wódz, by ustą­pić miej­sca innemu, który po pew­nym cza­sie dozna tego samego losu.

– Zabierz go z sobą – rzekł do wilka-ojca – i wycho­wuj, jak przy­stało kształ­cić członka wol­nego ludu!

Mauli-żabka został w ten spo­sób przy­jęty do rodu wil­ków seeone­eń­skich, oku­piony bawo­łem oraz życz­li­wym wsta­wien­nic­twem mądrego Balu.

Musi­cie, czy­tel­nicy, prze­rzu­cić się myślą przez okres jakichś lat dzie­się­ciu czy jede­na­stu i w wyobraźni tylko wła­snej przed­sta­wić sobie ów dziwny żywot małego Mauli pośród wil­ków, gdyż, chcąc wszystko opi­sać, musiał­bym stwo­rzyć mnó­stwo ksią­żek.

Wycho­wy­wał się razem z wil­czę­tami, które jed­nak, jak to łatwo zro­zu­mieć, wyro­sły na stare wilki, gdy tym­cza­sem on był cią­gle jesz­cze małym chłop­cem. Wilk-ojciec wyuczył go, jak się ma sta­rać o żyw­ność oraz tłu­ma­czył mu wszystko, co go ota­czało w dżun­gli. Z cza­sem zro­zu­miał, co zna­czy naj­lżej­sze drgnie­nie źdźbła trawy, powiew cie­płego wia­tru w nocy, krzyk sowy w dziu­pli drzewa, szmer na korze pnia, spo­wo­do­wany przez przy­sia­da­ją­cego na chwilę nie­to­pe­rza lub plu­śnię­cie rybki w wodzie. Te wszyst­kie odgłosy poznał dokład­nie i zazna­jo­mił się z nimi tak dobrze, jak czło­wiek z codzien­nymi swymi zaję­ciami zawo­do­wymi.

Gdy się nie uczył, grzał się na słońcu i spał, potem szu­kał poży­wie­nia i zasy­piał znowu. Gdy czuł, że jest brudny lub że mu gorąco, zanu­rzał się w jed­nej z leśnych sadza­wek, a chcąc dobrać się do miodu, któ­rego spo­ży­wa­nie wraz z orze­chami zale­cił mu Balu i który mu sma­ko­wał nie­raz lepiej niż surowe mięso – wdra­py­wał się po nie na drzewa. Tej to sztuki wyuczyła go Bagera. Sie­dząc na gałęzi, wabiła go do sie­bie, a Mauli wspi­nał się w górę, zrazu nie­zdar­nie jak opa­sły roso­mak, potem jed­nak, nabraw­szy wprawy, hulał pośród gałęzi, niby płowa małpa.

Miał swe miej­sce na Skale Rady pod­czas zebrań wil­ków i przy jed­nej z takich spo­sob­no­ści uczy­nił odkry­cie, że wystar­czy spoj­rzeć bystro w oczy któ­re­muś z wil­ków, by go zmu­sić do odwró­ce­nia głowy. Robił też nie­raz przy­sługi swym przy­ja­cio­łom, wycią­gał im z kudłów cier­nie, co jest rze­czą nie­małą, bowiem takie drobne, nikłe, kłu­jące kolce doku­czają bar­dzo zwie­rzę­tom. Nie­raz w nocy uda­wał się w dolinę ku polom upraw­nym i spo­zie­rał z cie­ka­wo­ścią na miesz­ka­nia ludzi. Ale nie miał do nich zaufa­nia, od kiedy Bagera poka­zała mu w lesie pułapkę ukrytą zręcz­nie pośród gęstwiny. Było to pudło czwo­ro­boczne z zapa­da­ją­cym się pomo­stem, prze­zna­czone do łapa­nia dzi­kich zwie­rząt i Mauli omalże nie wstą­pił na zdra­dziecką deskę. Naj­bar­dziej lubił kryć się wraz z pan­terą na całe dni w nie­do­stęp­nych ocze­re­tach pusz­czy i spać tam godzi­nami aż do wie­czora. Gdy słońce zaszło, Bagera roz­po­czy­nała łowy, a chło­piec przy­pa­try­wał się i uczył od niej. Pan­tera polo­wała na wszystką zwie­rzynę, podług zachcianki czy pod­niety głodu. Mauli czy­nił to samo, z pew­nym jed­nak zastrze­że­niem. Uni­kał zabi­ja­nia bawo­łów, bowiem od chwili, kiedy zaczął poj­mo­wać, wie­dział od przy­ja­ciółki, iż życie jego oku­pione zostało ofiarą bawołu.

– Wszystko w dżun­gli jest twoje! – nauczała go Bagera. – Polo­wać możesz na każde stwo­rze­nie, któ­remu podo­łasz siłami. Ale przez pamięć tego bawołu, któ­rym zosta­łeś oku­piony, nie zabi­jaj człon­ków owego rodu, ani nie jedz ich mięsa. Tak naka­zuje prawo pusz­czy!

Mauli pil­nie prze­strze­gał owego prawa.

Rósł, męż­niał i stał się silny, zresztą ina­czej nie mogło stać się z chłop­cem, który nie cho­dził do szkoły, nie męczył się niczym, a dbał tylko o to, by miał, co jeść.

Matka-wil­czyca powta­rzała mu ze swej strony, by nie dowie­rzał Shere Kha­nowi, który jest jego wro­giem. Wie­dział od niej, że przyj­dzie dzień, w któ­rym będzie musiał zabić tygrysa i gdyby był mło­dym wil­kiem, nie zapo­mniałby nie­za­wod­nie o tym obo­wiązku. Ule­ciało mu to jed­nak rychło z głowy, albo­wiem był tylko chłop­cem, cho­ciaż nazwałby się nie­wąt­pli­wie sam wil­kiem, gdyby umiał myśl swą wyra­zić w jakim­kol­wiek narze­czu ludz­kim.

Ale Shere Khan nie zapo­mniał o nim wcale. W miarę jak stary Akela, naczel­nik, nie­do­łęż­niał z wie­kiem, kulawy tygrys nawią­zy­wał coraz to bliż­sze sto­sunki z młod­szymi wil­kami rodu, wodził je za sobą i kar­mił reszt­kami upo­lo­wa­nej zwie­rzyny. Gdyby Akela był w pełni sił i mógł wymu­sić posza­no­wa­nie praw obo­wią­zu­ją­cych, ni­gdy nie doszłoby do tego. Shere Khan schle­biał głu­pim mło­dzi­kom, wychwa­lał ich pięk­ność i pod­bu­rzał je prze­ciwko Akeli, dzi­wu­jąc się niby, że tylu dziel­nych, mądrych wojow­ni­ków zna­ko­mi­tego rodu może pod­le­gać wła­dzy sta­rego samot­nika i gołego szcze­nię­cia ludz­kiego.

– Sły­sza­łem – mawiał tygrys chy­trze – że pod­czas obrad nie ma z was żaden odwagi spoj­rzeć mu w oczy!

Młode wilki war­czały groź­nie i jeżyły sierść, gdyż wstyd im było tej niż­szo­ści swo­jej.

Bagera miała słuch nie­zrów­nany i dowie­działa się, jak sprawa stoi, toteż nie­raz przy­po­mi­nała z naci­skiem Mau­lemu, że pora skoń­czyć z Shere Kha­nem. Ale chło­pak śmiał się nie­fra­so­bli­wie i odpo­wia­dał:

– Mam po swo­jej stro­nie więk­szość poważ­nych człon­ków rodu, wresz­cie ty i Balu, cho­ciaż leniwy, nie będzie szczę­dził pazu­rów w mej obro­nie, nie potrze­buję się tedy niczego lękać!

Pew­nego dnia przy­szło to znów na myśl Bage­rze, a może pod­szep­nęła jej nowinę jeżatka sahi wałę­sa­jąca się wszę­dzie. Sie­działa wraz z Mau­lim zaszyta w naj­więk­szą gęstwę boru, a chło­piec spo­czy­wał z głową opartą o jej czarne futro.

– Wspo­mnij – powie­działa mu – ile razy ostrze­ga­łam cię przed kula­wym bydło­bójcą!

– Tyle razy chyba, ile orze­chów jest na tym drze­wie! – odrzekł Mauli, który natu­ral­nie nie umiał racho­wać. – Ale cóż stąd wynika? Nie boję się, spać mi się chce, a z Shere Khana robię sobie tyle, co z krzy­kli­wego pawia Mora!

– Nie czas teraz na spa­nie! Sprawa jest ważna! Wiem o tym, wie Balu, wie cały ród, cała pusz­cza, nie wyłą­cza­jąc nawet głu­pich żubrów. Wszakże nawet Tabaki mówił ci nie­dawno…

– Tak! – zawo­łał Mauli. – Przed paru dniami przy­szedł do mnie śmier­dzący sza­kal i zaczął natrzą­sać się z mej nago­ści oraz twier­dził, że nie potra­fię nawet zna­leźć tru­fli pod zie­mią, do czego zdolny jest każdy ody­niec. Wobec tego schwy­ci­łem głup­taka za kitę, okrę­ci­łem w kółko i grzmot­ną­łem nim kilka razy o pień gojawy, by go przy­uczyć lep­szych oby­cza­jów.

– Głup­stwo zro­bi­łeś! – odrze­kła pan­tera. – Tabaki jest drab, ale miał ci wła­śnie powie­dzieć coś, co cię obcho­dzić powinno. Uwa­żaj na to, co mówię, Mauli! Shere Khan nie ma odwagi roz­szar­pać cię w ostę­pie, uknuł jed­nak spi­sek. Wie, że Akela zesta­rzał się i nie­ba­wem prze­sta­nie być naczel­ni­kiem stada, taki sam los spo­tkał też ową więk­szość rady, która zgo­dziła się na twe przy­ję­cie, zaś młode wilki są prze­zeń pozy­skane i uwa­żają, że nie ma miej­sca pośród ich rodu dla czło­wieka. Przy tym wyro­słeś już i nie­ba­wem zosta­niesz męż­czy­zną.

– Czy doro­słemu męż­czyź­nie ma być wzbro­nione to, co wolno chłopcu? – spy­tał. – Czy nie prze­strze­ga­łem praw dżun­gli i nie żyłem w niej? Nie ma ni jed­nego wilka, któ­remu bym nie wycią­gał cierni z łap i grzywy, wszy­scy oni są mymi braćmi!

Bagera prze­cią­gnęła się, przy­mknęła oczy i powie­działa:

– Bra­cie, dotknij dło­nią mej szyi pod dolną szczęką!

Mauli się­gnął pod deli­katny pod­bró­dek pan­tery, nad któ­rym bły­skały potężne, śnież­nej bia­ło­ści kły i zna­lazł nie­wielki, ogo­ło­cony z wło­sów kawa­łek skóry.

– W całej dżun­gli nikt nie wie, że noszę na szyi ten znak. To ślad obroży. Tak, mój mały, uro­dzi­łam się pośród ludzi, a matka moja zmarła w kró­lew­skim zwie­rzyńcu w Udaj­po­rze. Dla­tego to dałam za cie­bie okup wów­czas na Skale Rady, kiedy byłeś nagim szcze­nię­ciem ludz­kim. Uro­dzi­łam się pośród ludzi i za młodu nie wie­dzia­łam nawet, co zna­czy dżun­gla. Cho­wa­łam się w wiel­kiej okra­to­wa­nej klatce. Pew­nej jed­nak nocy poczu­łam, że jestem Bagerą, pan­terą czarną, nie stwo­rzoną na to, by sta­no­wić zabawkę dla ludzi. Roze­rwa­łam nędzną, słabą zaporę i ucie­kłam. I dla­tego, że pozna­łam spo­soby ludz­kie, sta­łam się potężna w pusz­czy, groź­niej­sza od Shere Khana…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki