Końce światów - Ziemowit Szczerek - ebook + książka

Końce światów ebook

Szczerek Ziemowit

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 501

Data ważności licencji: 5/14/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Martin Roemers / Panos Pictures / Forum

Copyright © by Ziemowit Szczerek, 2025

Redakcja Tomasz Zając

Konsultacja merytoryczna rozdziałów Kraj, który zbudował Misza i Ślad po Górskim Karabachu Wojciech Górecki

Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Aleksandra Kalinowska / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-125-5

Pochodzę ze świata pomiędzy. Pomiędzy Zachodem a czymś, co uparliśmy się nazywać Wschodem, ale co tak naprawdę najpewniej po prostu jest brakiem Zachodu. Albo jest tanią i niezbyt udaną tego Zachodu podróbą. Jego peryferiami. Bo nie do końca wiadomo, nie wpadając w prostą stereotypizację, czym miałby być ten Wschód i ile tych Wschodów w ogóle jest. Nie do końca zresztą wiadomo też, czym jest Zachód. U takiego, powiedzmy, Samuela P. Huntingtona wszystko jest jasne: Zachód jest tam, gdzie zachodnie chrześcijaństwo, kultura łacińska. Rosja więc na przykład Zachodem już nie będzie. Ale gdzie w takim razie jest Grecja, która dała Rosji kulturę religijną, zręby cywilizacji i pismo, ale należy do Unii Europejskiej i NATO? Gdzie Bułgaria? Gdzie jest prawosławna Gruzja od wieków wahająca się między Zachodem a tym nie do końca określonym Wschodem? Gdzie jest Ukraina prawosławna i greckokatolicka, której obywatele umierają w okopach i pod gruzami postkomunistycznych i neokapitalistycznych bloków w imię zachodnich symboli i wartości (nie zawsze przestrzeganych zresztą)? Być może więc Zachód to demokratyczna kultura polityczna? Jasne, ale jeśli tak, to gdzie są Węgry? Gdzie Słowacja? Gdzie bywa Polska, która, jak kot Schrödingera, potrafi jednocześnie być pod tym względem Zachodem i nie być? Gdzie są Niemcy, które Feliks Koneczny umieszczał pomiędzy cywilizacją bizantyńską a łacińską?

Tak, urodziłem się w tym hybrydowym świecie „pomiędzości” i nie wierzę w jednoznaczności. Nie ufam im, szczerze mówiąc. Jestem hybrydą i na co dzień nie doświadczam innego świata niż to dziwaczne szerokie pogranicze Zachodu i Wschodu. Albo Nie-Zachodu. Żyję w świecie, który się wiecznie kończy i zaczyna na nowo, w świecie wiecznych przemian i powtarzających się apokalips: małych albo większych. I co za tym idzie, w świecie wiecznej postapokalipsy. I wiecznych peryferii, a w najlepszym razie – półperyferii. I czuję się niepewnie w miejscach, gdzie wszystko jest poukładane i oczywiste. Strzelam wokół niespokojnie i podejrzliwie oczami, wietrząc pułapkę. Bo urodziłem się i wychowałem w krainach Wielkiego Pogranicza. I ciągłych aspiracji do czegoś nowego. Ciągłego parcia w stronę zmian, które często zresztą nie zależą od nas samych. Bo Europa Środkowa, ten dziwny fragment Europy umieszczony pomiędzy Zachodem a Wschodem (bądź Nie-Zachodem), czyli Rosją, pomiędzy Globalną Północą a przedmurzem Globalnego Południa, czyli Turcją, rzadko kiedy zmienia się sam z siebie: zazwyczaj pracować musi któreś z otaczających go wielkich kół zamachowych. Zachód działa atrakcyjnością, bogactwem, kusi i w ten sposób do siebie przyciąga. Rosja działa siłą i też do siebie przyciąga, ale raczej za kark. Turcja działa szantażem – albo dwoma pozostałymi sposobami. I dopiero kiedy te koła są w ruchu, w Europie Środkowej zaczyna się dziać historia.

A ostatnimi czasy owe koła mielą całkiem mocno. I dobrze przyjrzeć się z bliska, w skali 1 : 1, jak to wszystko wygląda w terenie. Gdzie kończą się i zaczynają te wszystkie nakładające się na siebie światy. I odcienie.

Kraj, który zbudował Misza

1

Na przykład taka Gruzja.

Polacy, a ja razem z nimi, lądują na lotnisku w Kutaisi, wysiadają z samolotu, ja za nimi, patrzą, jak Kaukaz w oddali błękitnieje, ja też patrzę, wspólnie więc sobie patrzymy na ten Kaukaz i miło nam się tak razem, polsko, na ten Kaukaz patrzy, bo dzięki chwilowej epoce wielkiej przyjaźni polsko-gruzińskiej można sobie przez tę chwilę wyobrażać, że gruziński Kaukaz jest też tak trochę jakby, tak jakby troszeczkę, tak jakby niby – nasz.

To znaczy – bardziej był, niż jest, bo z tą wielką przyjaźnią to dziś już nie tak wesoło jak dawniej. Ale do tego niemiłego tematu jeszcze wrócimy. Na razie bierzemy głęboki wdech gruzińskiego powietrza i z zachwytem patrzymy, jak gruzińska zieleń się wokół zieleni. Jak nowe lotnisko się wdzięczy i faluje nowoczesnymi kształtami. I oko nam cieszy. Patrzymy na łagodnie uśmiechniętych ludzi z obsługi lotniska w porozpinanych uniformach i odblaskowych kamizelkach i tak intuicyjnie ich lubimy. Bo to Gruzini. Gruzini, Gruzinki i osoby gruzińskie. A Gruzini, Gruzinki i osoby gruzińskie są Polsce na wieki wieków wdzięczni za wielką i podtrzymującą na duchu wyprawę Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi, na które rosyjskie szły czołgi. My z kolei, żeby nie było tak krępująco jednostronnie, jesteśmy wdzięczni za udział gruzińskich oficerów w wojnie 1939 roku. Po naszej, znaczy, stronie. Nie Niemców. I tak sobie Polacy i Gruzini przy różnych okazjach wzajemnie słodzą. Myślę więc o tej pięknej przyjaźni i wraz z innymi patrzę, jak podjeżdża po nas autobus lotniskowy. Słyszę, jak opowiadają sobie wzajemnie moi współ-Polacy, że Gruzja to już nie to samo co kiedyś. Że coś się skończyło. Że jednak to już nie to. Wymachują tym jednakiem i jużem jak trzonkami, na których nasadzone są ostrza kończące istnienie pewnych światów.

Że, mówią, dawniej na lotnisku w Kutaisi to się po prostu wysiadało z samolotu jak z pekaesu i się po prostu szło przez płytę lotniska do terminalu jak do byle dworca autobusowego. Tak jest. Na międzynarodowym lotnisku było wtedy swojsko jak na dworcu PKS w Radomiu. Teraz to już jest światowo, Paris–London–Kutaisi, teraz to trzeba od samolotu do terminalu światowo autobusem przejechać. Teraz to trzeba czekać, aż autobus podjedzie, narzekają Polacy czekający, aż autobus podjedzie, czekać, aż się autobus zapełni, aż ruszy, aż autobus skręci wielkim łukiem, aż podjedzie te sto metrów. I cholera wie, po co to wszystko, jeśli w tym czasie z dziesięć razy by się zdążyło przejść z samolotu do terminalu i z powrotem, zamiast się pieprzyć tym autobusem jak kto głupi. Chyba tylko po to, żeby było tak jak w wielkim świecie. Jak na prawdziwych lotniskach. Orly–JFK–Heathrow. A jak. Jak wszędzie na Zachodzie. Bo Gruzini lubią, żeby u nich było jak na Zachodzie. Kto u nas, na Wschodzie, nie lubi, żeby było jak na Zachodzie. Albo nawet w tym całym Środku. W naszej błogosławionej Europie Środkowej. Przecież Europa Środkowa została wymyślona po to, żeby i na wschodzie Europy było jak na Zachodzie. Jadę więc tym autobusem razem z nimi i słucham.

I jak już dojedziemy do tego terminalu oddalonego faktycznie o jakieś sto metrów, wyjmują Polacy te swoje polskie paszporty w kolorze bordo, ja też wyjmuję, taki sam mam, ustawiamy się w kolejce do odprawy celnej i słucham dalszych narzekań. Że taka gruzińska Swanetia to już też nie to samo. Że kiedyś to Swanetia była niedostępna dla byle kogo, dla byle turystów w klapkach i bermudach. Taki turysta to może mógłby sobie pojechać oglądać herbaciane pola Batumi w Batumi, a nie do Swanetii, w te dzikie góry niedostępne się pchać. Że kiedyś taka potworna była droga do Mestii, do swaneckiej stolicy, tam gdzie te kamienne wieże stoją słynne z przewodników turystycznych i książek Góreckiego, co się w nich kaukascy górale przed najazdami obcych i rodowymi wróżdami chowali, że nawet terenówką cztery na cztery ledwo się dało przejechać. I to latem. A zimą chyba tylko ruskim wiezdiechodem na gąsienicach czy czymś. Kiedyś jechałem wypożyczonym autem, to się w pewnym momencie na zawieszeniu powiesiłem. Na pryzmie zbitego, brudnego śniegu między koleinami.

Ale gdy się już do tej Mestii dojechało, to ponure wieże na krańcach świata robiły wrażenie. Chodziło się po pośniegowym błocie w górskich butach, ślizgało się między kałużami i w milczeniu i nabożnej czci zdjęcia robiło. A potem się siadało gdzieś przy czaczy, koniecznie lanej przez kogoś lokalnego, i słuchało serwowanej przez nich dość często turystom opowieści o tym, że gdy dawno temu chcieli tę twierdzę graniczną gruzińskości i chrześcijaństwa zaatakować muzułmańscy górale z Kaukazu Północnego, to dzielni i cwani Swanowie zebrali wszystkie świnie z Mestii i okolicznych wiosek i pognali je na synów Allacha, którzy uciekali przed świniami, aż się kurzyło.

A teraz to do Mestii jedzie się normalnie: czarna szosa. Jak u górala w Tatrach. I tylko reklam na szczęście mniej. Na razie. Na górze – też normalnie. W niektórych miejscach w euro nawet można płacić. I kartą. I byle frajer z warszawskiego korpo, narzekają ci z kolejki do kontroli paszportowej, co do Gruzji na długi weekend przyleciał, może sobie rent a car w jednym z gruzińskich rent a carów i do Mestii pojechać. Albo nawet w polskim rent a carze może sobie rzeczony frajer z korpo auto wypożyczyć, bo polski biznes turystyczny wszedł do Gruzji z przytupem i wywijaniem rękami, tańcząc lezginkę. Nawet butów trekkingowych nie musi taki byle frajer zakładać, tylko co najwyżej okulary przeciwsłoneczne, jak będzie po serpentynach jechał i mu słońce będzie błyskało po oczach na zakrętach. I nawet zimą wjedzie sobie byle frajer po takiej czarnej drodze jak jakie panisko. A Mongołowie, kurwa, prawie całą Eurazję podbili, ale Swanetii nie podbili, taka była niedostępna. Patrzyli tylko na Swanów z dołu, jak im ci Swanowie wygrażali i tyłki pokazywali, i myśleli: nie, kurwa, pchać się pod takie szczyty, pod taką górę, jeszcze w tym, kurwa, upale, nie ma mowy, a niech se tam siedzą, komu to przeszkadza. Zejdą – to dostaną po łbach, a tam, na górze, jak tkwią, to komu oni przeszkadzają. A dziś byle weekendowy amator z klasy średniej może sobie tu przyjechać zwykłym sedanem. No więc to już nie to samo co dawniej.

Tak mniej więcej grzmiał chłopaczek cały poubierany w Alpinusa, Columbię, Salomona i inne marki trekkingowe do swoich znajomych poubieranych w podobne marki. Polary i górskie buty, plecaki z przytroczonymi kijkami. I specjalne aplikacje dla trekkerów. I wszyscy brzmieli tak, jakby im wszystko warszawscy frajerzy z korpo zabrali, cały Kaukaz, i ten Wielki, i ten Mały, i nic im nie zostawili.

– Globalizacja – westchnęła krótkowłosa dziewczyna ze sportową apaszką North Face’a. – Korporacje wchodzą na rynek turystyczny. Nie zostawiają miejsca na odpowiedzialną turystykę. Nikt nie szanuje tradycyjnej formy życia lokalsów. To już nie to samo.

Nie to samo, nie. I nawet swaneckie dzieci się już w tej Mestii tradycyjnie patykami w błocie nie bawią, kucając, a kiedyś się bawiły, kucając. I ich dziadowie, i ojcowie. Nie kucają i nie grzebią, bo błota już w centrum Mestii nie ma jak kiedyś, kiedyś było błoto, a teraz jakby mniej. I nie ma już tego rozwłóczenia i kamienia na kamieniu jak dawniej, tylko jest normalnie, jak wszędzie. Globalnie. Asfalt, bruk, to, tamto.

– Nie to, że to źle, że jest asfalt, elektryczność i że ogrzewanie mają – zastrzegał Salomon na wszelki wypadek, żeby go za odklejonego klasistę nie wzięto. – Ale dawniej Mestia to było co innego, a teraz to już jest co innego. Po prostu. O. – Salomon znalazł idealne wyjście z sytuacji. – Nie jest gorzej. To znaczy, nie jest obiektywnie gorzej. Jest inaczej.

– Mniej odpowiedzialnie – dopowiedziała ta od apaszki North Face’a.

– Mniej zrównoważenie – dopowiedział inny chłopaczek, w żółtych okularach, takich, jakie się nosi, żeby świat był bardziej wesoły.

To prawda: asfalt jest w Mestii, sam widziałem, elegancki, czarny, tłusty, aż się wydaje od tej czarności jak makowiec, równy i do przodu. Bruk jest tam, gdzie trzeba, żeby był bruk. Wszystko jest. I nowy ratusz jest w tym charakterystycznym saakaszwilowskim stylu, z obłymi, przekrzywionymi kształtami i wycięciami, że taka awangarda architektoniczna i nowoczesność. Pozostałe nowe budynki pobudowano w Swanetii tak, żeby udawały stare, że są takie niby w miejscowym stylu, że niby takie, jak tu zawsze stawiano. Kamień w nich surowy, do tego drewniane balkony, dach, podpory. Wykusze, żeby dawały cień. I teraz od zera budują to wszystko. Własną historię. Całą lokalną przestrzeń. Trochę, oczywiście, zmyślają i tę przestrzeń pseudohistoryczną sobie robią mniej więcej tak zgodnie z historią, jak zgodny z historią jest historyczny serial na Netfliksie, ale w sumie czemu nie, może to jest nawet jakoś w porządku, bo są w tym porządek i rytm, nawiązanie do przeszłości, nawet jeśli czasem wygląda ta nowa architektura, jakby ją kupiono w supermarkecie na wyprzedaży.

Trzeba jednak przyznać, że Micheil Saakaszwili budował tę swoją nową Gruzję z jakimś planem.

Zaczął to wszystko wznosić, gdy jeszcze był względnie młodym, energicznym i budzącym nadzieję prezydentem. Bo później, jak tu, w Gruzji, mówią niektórzy, oszalał i zaczął wyprawiać dziwne rzeczy. No i przez to wyprawianie dziwnych rzeczy przegrał w końcu wybory i musiał uciekać z kraju, bo mu prokurator za te dziwne rzeczy siadł na kark. Nadużywanie władzy, w tym wykorzystywanie służb do celów politycznych, czy brutalne rozpędzanie protestów, nadużycia finansowe, kaszmirowe kurtki za tysiące euro, botoks za państwową kasę, luksusowy stylista o imieniu Ali Kamal. Takie rzeczy.

Ale gdy jeszcze był względnie młodym, energicznym i budzącym nadzieję prezydentem, to mówił w wywiadach, że chciałby mieć u siebie, w gruzińskich górach, takie same miasteczka jak te, które widział w Alpach. Bo on dużo przebywał na stypendiach na Zachodzie. Bo w Gruzji, owszem, były góry, nawet wyższe od Alp, ale alpejskich malowniczych miasteczek nie było. Były wsie co najwyżej. Ciągi oplecionych roślinnością prostych domów połączone wykrocistymi drogami pnącymi się ostro pod górę. Czasem prawie pionowo. Nie były, w każdym razie, te wsie wyrafinowanym połączeniem krajobrazu kulturowego z naturalnym. Jak w Alpach. Niemieckich, szwajcarskich, francuskich, włoskich i tak dalej.

Trudno mi się było dziwić Saakaszwilemu. Też bym chciał. Też chciałem. Kto by nie chciał. Też w młodości jeździłem na Zachód, też nim nasiąkłem i też chciałem mieć go u siebie. Być jego częścią. Siedzieć w tym samym atelier co Zachód. Pośród tych samych dekoracji. Na tej samej scenie.

Przecież sam się czuję Europą. Niby nie najbardziej zachodnią geograficznie, ale przecież Zachodem. Zawsze dobrze się czułem w estetyce Zachodu, zawsze chciałem być częścią jego estetyki i zawsze chciałem mieć ją u siebie. Tropiłem ją u siebie. Wyszukiwałem. Znajdowałem fragmenty, czasem wyeksponowane, czasem przysypane peryferyjną partyzantką architektoniczną, czasem wyobrażone. A czasem ich nie znajdowałem, patrząc na nie wprost i nie widząc. Zastanawiałem się, czy kiedyś było tej estetyki więcej. Albo czy była bardziej widoczna. Nauczyłem się zresztą lubić estetykę europejskiego Wschodu, bo trochę nie miałem wyjścia. Bo co miałem robić. A trochę z perwersji. Ale nigdy nie udało mi się wyrzucić Zachodu z serca i mózgu. Rozmyślałem nad jego istotą i szukałem jej u siebie, na swoim podwórku. I tak, aspirowałem do zachodnich podwórek. Nie ma co się wstydzić ani kryć. Rozumiałem Saakaszwilego.

Rozumiałem Saakaszwilego, ale sam bardziej niż po Zachodzie wolałem jeździć po tych wszystkich aspirujących dopiero do Zachodu peryferiach. Aspirujących nie zawsze konsekwentnie, ale jednak. Nie mogłem nic zmienić, więc starałem się przynajmniej zrozumieć. Wyrobić w sobie akceptację. A w końcu i sympatię. W Gruzji to akurat nie było specjalnie trudne. Kraj był po prostu miły i przyjemny.

A Saakaszwili, gdy został prezydentem – to kazał budować w Gruzji Zachód. Często marnej jakości. Po lakierze tylko. Ale budowano. W całym kraju, nie tylko w Mestii.

No i teraz te dzieci z Mestii nie siedzą już malowniczo w kucki przy kałuży i nie lepią bałwana z błota pośniegowego pomiędzy tymi słynnymi wieżami, w których ich przodkowie się chowali przed innymi przodkami, pomiędzy rozlatującymi się kamiennymi chałupami, tylko w miarę porządnej kamienicy, w ozdobionej balonikami knajpie z napisem Coca-Cola siedzą. Jeśli oczywiście ich rodziców na to stać, bo po reformach Saakaszwilego bezrobocie w Gruzji wynosiło kilkanaście procent. Choć też nie to, żeby wcześniej było jakoś specjalnie ludziom łatwiej. Bo o nie, nie było. Było jeszcze trudniej, choć w inny sposób.

Ale po tym jak Micheil Saakaszwili, zwany czasem Miszą Budowniczym na cześć wielkiego gruzińskiego władcy Dawida Budowniczego, wziął się do roboty, przynajmniej państwo zaczęło działać. I zaczęło spełniać swoje podstawowe funkcje. I zaczęło nawet, tu i ówdzie, wyglądać. Jak ten wyśniony Zachód. Choć czasem można odnieść wrażenie, że Gruzja to w zasadzie jedno wielkie pogranicze. Kraina, która pod pewnymi względami bardziej pasuje do Bałkanów niż do reszty Kaukazu. Można przenieść się tam, powiedzmy, z Bułgarii i poczuć, że Morze Czarne niczego nie rozdziela. Że prawdziwa granica światów zaczyna się dopiero tam, gdzie zaczyna się Azerbejdżan: podpiaszczony kraj schodzący w stronę Morza Kaspijskiego, ropa i cała ta turkijskość ciągnąca w stronę Azji Środkowej.

Albo na granicy z Armenią, która wygląda, jakby bóg geografii politycznej i fizycznej połączył dwa resorty w jeden albo sobie robił żarty, bo praktycznie na samej granicy politycznej kończy się zielona, soczysta Gruzja i prawie od razu zaczyna skalisty, posępnawy Hajastan.

Tak, Gruzja i Armenia to dwie zupełnie inne rzeczywistości, choć leżą prawie jedna na drugiej. Kaprys historii nałożył się na kaprys geografii. Gruzini są mniej więcej tam, gdzie zielono i wesoło, a Ormianie tam, gdzie skały i melancholia. W takich miejscach łatwo jest roić o „przyrodzonych ziemiach” i „prawdziwych ojczyznach”. Armenia, starożytna kraina o grubo ciosanych murach i wzorach – to już Bliski Wschód. I to ten stary, starożytny właśnie, ten sprzed wieków. Sprzed islamu, sprzed Seldżuków i Ottomanów. Asyria, Mezopotamia, stara Persja. Kamienne orły, lwy i herosi o szerokich udach, łydkach i torsach. A Gruzja? Bałkan. Soczyście zarośnięte góry, w dolinach domki z wykuszami, podobne do tych w Bułgarii, Macedonii. Czy cóż – Turcji.

Ja, w każdym razie, stoję na razie z innymi Polakami w tej kolejce do odprawy. Loty z Polski do Kutaisi już od dawna są tanie i wielu Polaków odkryło, jak to się pisze w publikacjach turystycznych, Gruzję dla siebie i bardzo chętnie ją dzięki tym tanim lotom ci Polacy poznają. Bo ludzie w Gruzji, wiadomo: są przyjaźni i gościnni, winem częstują i Polaków lubią.

Choć na tym polu, narzekają Polacy, to się już jednak zaczyna zmieniać. Bo się Gruzini kapnęli, że to wszystko to przede wszystkim biznes, mówią Polacy, oczekując na odprawę paszportową, a nie wielka przyjaźń między narodami i już tak nas, Polaków, z otwartymi ramionami nie przyjmują jak kiedyś. A pamiętacie, jak to kiedyś było. Za Saakaszwilego wczesnego. Wtedy to winem na lotnisku w Kutaisi witali, pamiętacie. Paszport się dawało do sprawdzenia, uśmiech do kamery, stempel, paszport z powrotem, znów uśmiech i tak samo uśmiechnięta pograniczniczka do tego paszportu jeszcze małą butelkę czerwonego wytrawnego wydaje jako bonus. I mówi: „Welcome to Georgia”. Teraz to już tak nie ma. Teraz już nawet Polaków cyckać zaczynają, a przecież dawniej to nie do pomyślenia było, żeby Gruzin Polaka cyckał. Może się zdarzyło raz i drugi, ale jako reguła – nigdy! Tak. Nawet wzywanie imienia Lecha Kaczyńskiego jest już dziś nadaremno i przestaje coś dawać. Skończył się okres miodowo-godowy. Tak. I znów nam, Polakom, wiatr w oczy. Prawie już w sercach swoich założyli ponadnarodową unię polsko-gruzińską, już te gruzińskie góry niedosiężne były prawie trochę nasze, już gruzińskie wino smakować zaczynało jak własne, już Grigorij Saakaszwili z Rudego 102 naprawdę stawał się Grzesiem – a tu Gruzini zaczęli pokazywać znudzenie i zniecierpliwienie klejącymi się nieco do nich polskimi przyjaciółmi. No i Polakom, także tym z kolejki do odprawy, zaczęło się robić przykro i smutno. A przecież już niektórzy się nawet gruzińskiego zaczynali uczyć. I teraz co? Zostali z tym gruzińskim jak Himilsbach z angielskim. I tyle tego.

No więc stoją ci Polacy w kolejce do gruzińskiej odprawy, trzymają w dłoniach te swoje bordowe paszporty, ubrani w dziale „turystyka górska” Decathlonu, Intersportu czy czegoś w tym guście, nadal, mimo wszystko, w koszulkach z napisem „Polish-Georgian Friendship” – ale narzekają. Że to już nie to samo.

Potem przechodzą przez kontrolę, przechodzą przez saakaszwilową halę przylotów, wychodzą przed terminal, kto pali papierosy, ten zapala, kto nie pali, ten nie zapala, toczą wszyscy wzrokiem po taksówkarzach odzianych w tradycyjne skórzane taksówkarskie kurtki („Taxi nużno? Taxi? Kutaisi, Tbilisi, Batumi?”) i jedni biorą te taksówki, a inni wsiadają w autobusy i marszrutki. I jadą, powiedzmy, do Tbilisi, a stamtąd, powiedzmy, do Tuszetii, „bo tam jeszcze dziko”. W górach asfaltu jeszcze nie ma, łza się w oku kręci na wspomnienie dawnej Mestii, bo podjazd jest prawie pionowy i te malutkie busiki terenowe Mitsubishi, którymi lokalsi w górę i w dół turystów wożą, ledwo zipią, wymęczone, zasapane, zziajane, gwiżdżące i świszczące z wysiłku. Ale się wdrapują. Do Omalo, nadal przypominającego ostatni bastion cywilizacji na dalekich rubieżach. Dzikie dróżki, stare wieże obronne – ale i tu już powstają nowe gospody dla wymagających turystów, i przynajmniej tyle, że udają gospody stare. Ale aż żal myśleć o tym, co będzie, gdy amatorom przygody i dzikich ostępów wyremontują i tę drogę.

A kiedyś widok był niesamowity. Małe busiki Mitsubishi wspinały się jak wielkie mrówki niosące w żuwaczkach przerażonych turystów po wąskich, rozbłoconych górskich ścieżynkach, wyglądających jak śmierć w stanie czystym. Przypominało to obraz jakiegoś nowego Boscha: tu ktoś rzygał, wychylając się przez okno busika Mitsubishi, tam kto inny wysiadał, próbując z zewnątrz oceniać, czy da się przejechać, i – machając rękami – dawać znaki kierowcy, czy się da, czy nie, ówdzie busik wyprzedzał inny busik, prawie spychając go w otchłań, a wszystko to, jak wieża Babel, rozbrzmiewało międzynarodowym skrzekiem. Tak, rozbrzmiewały te góry jak owadzie gniazda, każdym językiem Zachodu: Hiszpanie tam byli, Włosi, Niemcy, Amerykanie, Anglicy, Holendrzy. No i oczywiście Polacy, wiecznie do Zachodu aspirujący i wiecznie niedoaspirowani. Wiecznie pomiędzy. Zawsze w permanentnym stanie przejściowym. Ale zawsze jednak jedną nogą na Zachodzie. Nawet wtedy, gdy ich ojczyzna, jak za czasów sarmackich, wychylała się w stronę Orientu czy – jak za czasów carskich czy peerelowskich – w stronę Sybiru.

A zaraz po drugiej stronie gór jest już zupełnie inny świat.

2

Tak jest. Tu Gruzja i euroatlantyckie aspiracje, przynajmniej wtedy tak było. Po drugiej stronie gór już Rosja – Dagestan i przede wszystkim Czeczenia. A w Czeczenii dziś rządzi Ramzan Kadyrow. Głowa Republiki. Syn Achmata Kadyrowa, muzułmańskiego muftiego i czeczeńskiego wodza, który z bojownika o niepodległość swojej ojczyzny przeistoczył się w wasala Kremla i ogłoszony został przez swoich rodaków zdrajcą. Co do tej zdrady – trudno ją oceniać. „To nie jest tak, jak myślicie” – mógłby zapewniać Achmat Kadyrow, jak każdy o zdradę oskarżany.

Za zmianą stron mogły stać osobiste animozje między nim a innymi czeczeńskimi politykami. Mówi się też o tym, że został po prostu przez Rosjan przekupiony. Kto wie. Ale jednocześnie – niepokoił Kadyrowa wzrost wpływów islamskich fundamentalistów pomiędzy czeczeńskimi bojownikami o niepodległość, i być może wolał się porozumieć z najgorszym wrogiem, byle w miarę racjonalnym, niż mieć do czynienia z fanatykami. Choćby najbardziej ojczystymi. Kadyrow mógł więc odważyć się złamać tabu, jakim jest idea „niezależności własnego narodu”, jeśli widział, że naród ten sam pcha się na manowce. Słowem – mieć odwagę zrobić coś, co w świecie państw narodowych nazywa się mianem „zdrady”. I uznał, że w sytuacji, w której Czeczenia ma do wyboru stać się średniowiecznym emiratem rządzonym przez skrajnych fanatyków muzułmańskich albo być związana z Rosją, odgrywającą, przynajmniej czasami, zarówno na Kaukazie, jak i w Azji Środkowej rolę modernizatorki – postawił na Rosję.

Za ten wybór wysadzono go w powietrze razem z całą trybuną honorową w 2004 roku.

Kto wie, może gdyby przeżył, coś by z tej modernizacji było. Ale po Achmacie Kadyrowie czeczeńskim przywódcą został jego nieco dziwny syn, Ramzan, trzydziestoletni gówniarz wcześniej służący ojcu jako ochroniarz. Po namaszczenie pojechał do Putina w dresach, które nosił na co dzień jak inne gopniki na terytorium Federacji Rosyjskiej.

No i tak: Achmat Kadyrow, wybierając Rosję, zatamował ten wariant historii, w którym na Kaukazie Północnym powstaje państwo promujące wojujący religijny fanatyzm w wersji salafickiej. Zakończył powstawanie jednego potencjalnego świata. Ale i dał początek innemu. To samo zdarzyło się i wydarza w świecie islamskim od jakiegoś czasu. Ten sam wybór. Zamordyzm albo islamizm. Egipt, Syria, Afganistan. Czeczenia.

Młody Kadyrow na Kremlu był wystraszony i skonfundowany: jego ojciec leżał w kawałkach pomiędzy fragmentami wysadzonej trybuny, a dla niego zaczęła się właśnie ostra gra. Przysiągł wierność Putinowi i od tej pory jej oficjalnie dochowuje, odnosząc się do niego jak wierny średniowieczny wasal wobec suzerena. Wielbiąc go, wiernie mu służąc, a u siebie, w swoim lennie, rządząc właściwie absolutnie. Za Ramzana Kadyrowa więc Czeczenia przegrywa podwójnie: i jest zależna od Rosji, i poszła w złą stronę. Jest tu dziś i twardy islam, i zamordyzm.

Odbudował Kadyrow za pieniądze Putina kraj. Na gruzach zrujnowanej stolicy, Groznego, postawił podświetlony zielonymi ledami gigantyczny meczet i nazwał go imieniem swojego ojca. Ale to byłoby na tyle, jeśli chodzi o modernizację, o ile stawianie meczetów, nawet nowocześnie podświetlonych, można za takową uznać. Młody Kadyrow rządzi tą formalnie zwasalizowaną Rosji krainą trochę jak totalitarny tyran, trochę jak górski watażka, a trochę jak wariat w rodzaju Kaliguli, tylko bardziej krzepkiego. I religijnego. Już na początku rządów jego służby ostrzeliwały z paintballowych pistoletów kobiety „nieskromnie ubrane”, czyli niestosujące się do lokalnych islamskich praktyk dotyczących ubioru. Pozował do zdjęć z tygrysem. Wprowadził w kraju elementy szariatu. Swego czasu rozmyślał nad legalizacją poligamii. Twierdzi, że pomścił ojca, „zabijając, kogo trzeba”, i ludzi, którzy za nim stali, i że będzie zabijał nadal. Rozpętał akcję prześladowania gejów i aktywistów LGBT. Wielu z nich torturowano w specjalnych obozach. Część zabito. Po wielu zaginął ślad. Czeczenia jest więc fanatycznym, tryskającym testosteronem i ciągnącym męskimi jądrami patriarchalnym patrymonium, po którym wozi się jak władca absolutny operetkowy brodaty facet wygrażający światu oraz wrogom Rosji i Putina. Jego bojownicy walczą po rosyjskiej stronie w wojnie na Ukrainie i są trochę postrachem, a trochę pośmiewiskiem, bo kręcone przez nich markowane bojowe filmiki (jak szarżują przez las, wrzeszcząc i ostrzeliwując wyimaginowanego wroga z karabinów trzymanych w obu rękach) robią karierę w mediach społecznościowych. Nastoletni synowie Kadyrowa, których pod opieką swoich żołnierzy watażka wysłał na front, przywieźli mu „w prezencie” kilku ukraińskich jeńców, co zadowoleni z siebie przyboczni prezydenta Czeczenii nagrali i wrzucili do sieci. Później Ramzan Kadyrow wygłosił oświadczenie, że jest gotów wymienić jeńców pozostających w rękach Czeczenów za „zniesienie amerykańskich sankcji przeciwko niemu, jego rodzinie i jego koniom”.

Jakiś czas temu dostał bana na Instagramie za ciągłe groźby, nękanie i mowę nienawiści. Zdarzało się, że naprawdę bił i zastraszał tych, którzy „obrazili go” w internecie. Często nastolatków, których rodziny zmuszane były do publicznych samoupokorzeń i przepraszania czeczeńskiego władcy publicznie za to, że „nie poradzili sobie z wychowaniem swoich dzieci”.

Oto jaka kraina rozciągała się zaraz za Tuszetią. Za szczytami Kaukazu. Po jednej stronie gór – radosny świat wakacyjnych i przygodowych peryferii Zachodu. Po drugiej – groteskowy i groteskowo okrutny kaukaski zamordystan prosto ze średniowiecza, tylko takiego, w którym występują czarne, wielkie suvy, karabiny maszynowe i buty od Prady (bo Kadyrow lubi się sfotografować w pełnym wojskowym uniformie i ciężkich, wysokich wiązanych traperach właśnie z tej firmy).

I trudno sobie było wyobrazić, że jeszcze kilka dekad temu oba te światy należały do jednego i tego samego państwa: Związku Radzieckiego. A jeszcze trudniej sobie wyobrazić, że te dwa światy znowu mogą zacząć się spajać.

Zresztą, jeszcze niedawno, ten świat zza gór, z Kaukazu Północnego, wlewał się do Gruzji. Na Kaukaz Południowy, równie patriarchalny, ale jednak nieco jakby lżejszy, zatopiony w kulturze uprawianego na południowych stokach na potęgę wina i poszukiwaniu jakiejś radości życia. Bo i w Gruzji są, oczywiście, góralski honor i patriarchat, są wysokie i poszarpane góry, ale są i zielone zbocza, i wioski o domkach oplecionych winoroślą, i jest to siedzenie pod domami, popijanie ze szklanek i kieliszków, jest lanie wina z plastikowych butelek po napojach gazowanych, pierwszym gadżecie kapitalizmu, który szeroko się przyjął w krajach tak zwanej systemowej transformacji. Jak w tym memie z serii Slav-core: „ludzie w Europie Wschodniej wiedzą, że jeśli w butelce po coca-coli znajduje się coś, co ma inny kolor niż coca-cola, to nie znaczy, że coś jest nie tak. To znaczy, że jest nawet lepiej”. Ale i tu, po południowej stronie Kaukazu, w wąwozie Pankisi, niedaleko Tuszetii, żyją czeczeńskojęzyczni Kistowie, którzy uciekli z Czeczenii właściwej przed wojną w połowie XIX wieku. A na początku XXI wieku, w czasie drugiej wojny czeczeńskiej, tej, podczas której Achmat Kadyrow zmienił strony i wybrał Putina, dołączyli do nich czeczeńscy uchodźcy wojenni. Kistowie najpierw przyjęli ich i ugościli, ale szybko i z niepokojem się zorientowali, że jest tych nowo przybyłych co najmniej tyle samo, co ich samych. O ile nie więcej. W dodatku niektórzy z nich byli islamskimi fanatykami, którzy – w związku z brakiem pracy i perspektyw, relatywnym odcięciem wąwozu Pankisi od świata i ogólnie trudnymi warunkami bytowymi w transformacyjnej Gruzji – radykalizowali się jeszcze bardziej. Kilkudziesięciu (a może i kilkuset) z nich pojechało do Syrii walczyć w szeregach Państwa Islamskiego. W wioskach, w których się osiedlili, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe meczety. Skąd wzięły się na nie pieniądze w biednym jak mysz kościelna, pełnym uchodźców wąwozie Pankisi? Nikt dokładnie nie wiedział, ale każdy podejrzewał: od środowisk islamistycznych, szczególnie tych saudyjskiego pochodzenia. Z kręgów podobnych do tych, które stały za finansowaniem Al-Kaidy, ISIS czy wahhabickich ruchów na Bałkanach. Gruzini co jakiś czas przeprowadzali tu operacje antyterrorystyczne, próbując przycinać radykalizm, ale ich interwencje tylko coraz bardziej rozwścieczały nowo przebudzonych wiernych. I sprawiały, że radykalizowali się jeszcze bardziej.

I tak w kółko.

W nowych meczetach głoszono często „islam pustyni”, islam wahhabicki, kojarzony właśnie z Arabią Saudyjską: ortodoksyjny, nietolerancyjny, restrykcyjny i szowinistyczny. Pachniało tu raczej Kaukazem Północnym, a nie kulturą wina i otwarcia na Zachód. Przynajmniej teoretycznie.

Wjeżdżałem do wąwozu Pankisi od południa. Za pofałdowanym jak pierzyna kamienistym pejzażem rwał się do góry łańcuch Kaukazu jak wielki mur graniczny. Im wyżej, tym bardziej było zielono. Tak, z Duisi zapamiętałem korony oszalałych drzew, które wyglądały, jakby uparły się pozakrywać wszystko, co się tylko da: domy, płoty, meczety. Sprawiało to wrażenie, jakby na Duisi spuszczono islamską zieloną zasłonę – pomyślałem wtedy i parsknąłem śmiechem, bo dajcie spokój, jak to brzmi: „islamska zielona zasłona spuszczona na Duisi”.

Do jednego z tych nowych meczetów we wsi Duisi mnie, w każdym razie, nie wpuszczono. Kilku rosłych facetów z brodami i bez wąsów, w spodniach trzy czwarte zastąpiło mi drogę z groźnymi minami.

– Ty muzułmanin? – zapytał po rosyjsku jeden, wysoki, łysiejący. Brodaty, oczywiście, bezwąsy.

– Nie – odpowiedziałem.

– Chrześcijanin? – dopytywał.

Zastanawiałem się, jak zareaguje na odpowiedź, że „jeśli już, to chrześcijanin wyłącznie kulturowy, czyli postchrześcijanin, ale ateista”. Zdecydowałem się nie komplikować.

– Raczej ateista – odpowiedziałem.

Popatrzyli na siebie wzajemnie i trochę się zaczęli podśmiechiwać.

– I co, tak zupełnie w nic nie wierzysz? – zapytał ten łysiejący z pogardą.

Wzruszyłem ramionami.

– I spodnie masz za krótkie – powiedział, wskazując palcem moje obcięte w kolanach bojówki.

– No, wy też macie nie za długie – odpowiedziałem, patrząc na ich odsłonięte kostki. Znów się roześmiali. Nie pamiętałem za bardzo, dlaczego islam nakazuje mężczyznom odsłanianie kostek. Nie pamiętałem też, ile diabłów mieści się na główce od szpilki. Sprawa była jasna: ja ich uważałem za idiotów z wypranymi mózgami, a oni mnie – za zwierzę żyjące bez Boga i duszy.

Było źle. Kręcili głowami. Wychowali się zapewne, jak większość lokalnych Czeczenów, w niespecjalnie religijnych rodzinach, ale dziś już te rodziny ich nie poznawały. Bo się chłopaki pozmieniały. Bo zaczęli wycinać swoje zdjęcia z rodzinnych albumów, bo zdejmowali obrazy ze ścian, bo wiadomo: Allach nie pozwala na utrwalanie obrazu niczego, co żyje. Kazali swoim nieszczęsnym małżonkom się zakrywać. Niektórzy nie pozwalali im wychodzić z domu bez asysty kogoś z rodziny. Podwijali albo obcinali spodnie, bo wkręcili sobie, że ich bóg zabrania noszenia ubrań poniżej kostek. Byli tacy, co jeździli do Syrii. Na wojnę. Walczyć w czarnych szeregach Państwa Islamskiego, kierującego się doktryną „im okrutniej, tym lepiej”. Może i głowy obcinali, może i ręce. Może i niewolili i gwałcili kobiety. Jednym z nich był Tarchan Batiraszwili, brawurowy żołnierz gruzińskich sił specjalnych. Po zwolnieniu z wojska nie mógł znaleźć w Gruzji pracy, został więc jednym z najbardziej wojowniczych przywódców Państwa Islamskiego, za którego głowę USA wyznaczyły nagrodę pięciu milionów dolarów. Część tych brodatych facetów nie wróciła. Ci tutaj, pod meczetem, nie lubili mnie, bo przychodziłem ze świata, którym gardzili i przeciwko któremu ich bracia w wierze krew w piasek pustynny wypluwali. Nie lubili mnie i nawet nie próbowali tego ukrywać.

– Chcesz do meczetu? Ty? – zaśmiali się szyderczo, gdy zapytałem, czy mogę. Niby nie musiałem pytać, bo stróżami tego meczetu zapewne nie byli, ale stali przy wejściu jak na bramce w dyskotece, więc nie bardzo miałem wybór. – Wynoś się stąd. I pamiętaj, że i tak z tobą kulturalnie rozmawiamy.

No więc się wyniosłem. I kręciłem bez sensu po Duisi. Mieli tu też stary meczet, gdzie uprawiano mniej agresywny islam, ale był zamknięty. Było parno, ceglano-blaszanie, jak to w Poradziecji. I ogólnie mało islamsko, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Staruszki chodziły niby w chustach, ale gdzie w prowincjonalnej Poradziecji i w ogóle w Europie Wschodniej staruszki nie chodzą w chustach. Od wschodniej Polski po Władywostok. Być może zresztą tam właśnie się zaczyna Europa prawdziwie wschodnia, gdzie babcie w chustkach chodzą. Jeśli według Božidara Jezernika Bałkany mogą się zaczynać tam, gdzie parzy się kawę w dżezwie, to czemu nie. Rzecz w tym, że niekoniecznie musi tu chodzić o Wschód jako taki, bo dawniej i we Francji noszono chustki po wsiach. Tak sobie myślałem, ponuro kręcąc się po Duisi. Lokalny sklep spożywczy miał całą półkę poświęconą przemysłowi spirytusowemu i pochodnym. Jeśli więc chodziło o kulturę wina i napojów wyskokowych, to na nią brodacze wpływu najwyraźniej nie mieli. Pani przy kasie bynajmniej nie była zakwefiona. Starszy pan wybierający z szerokiego asortymentu alkoholi mówił o tych brodatych, że to „idioci”, „wariaci” i że „nikt ich tu, kurwa, nie lubi”, i że „dobrze by było, żeby ktoś z nimi zrobił porządek”, bo „tylko normalnych ludzi straszą i denerwują”.

Mówił dokładnie to samo co kiedyś, dawniej, mówili mi Boszniacy, europejscy muzułmanie, na temat podobnych brodatych fanatyków. To było w Bośni, na granicy Dystryktu Brczko, gdzie zradykalizowani przez wahhabitów muzułmanie zajęli jedną z opustoszałych po wojnie wsi o nazwie Gornja Maoča i utworzyli tam swoją komunę. Kobiety chodziły w nikabach, „w trybie ninja”, jak się mówiło w Bośni na coś takiego, a faceci, jak tu, w Duisi, nosili długie brody, lecz golili wąsy. I też gapili się na mnie spod byka, dokładnie jak ci tutaj. Nad ich osadą powiewały zielone i czarne flagi. Odwieczny bałkański volkswagen golf zaparkowany pod ich meczetem miał zawieszony na lusterku odświeżacz powietrza w formie czarnego serduszka z biało kreśloną szahadą, co wyglądało kubek w kubek jak symbolika ISIS. Nieprzypadkowo, bo ludzie stamtąd też pojawiali się w Syrii i walczyli dla Państwa Islamskiego. Tylko że tamci przynajmniej zaprosili mnie w końcu do swojego meczetu, w którym narzekali, że świat ma ich za ekstremistów.

No bo miał.

– Boimy się ich, to fanatycy i wariaci – mówili mi później ich sąsiedzi, Boszniacy z nieodległego miasteczka, Maočy „właściwej”. Też muzułmanie, ale bardziej środkowoeuropejscy. – Oni wyznają „islam pustyni”, zakazujący mnóstwa rzeczy, chcą wprowadzenia szariatu, a u nas obok meczetu stoi knajpa. Kto chce, ten się modli, kto nie chce, to nie, a po modlitwie i tak się wszyscy razem spotykamy na piwie i nikt z tym nie ma problemu.

A tu, w Duisi, starszy pan spod półki z alkoholami ucichł nagle, bo zobaczył, że jedna z tych bród bez wąsów weszła do sklepu i roztoczyła po jego wnętrzu spojrzenie emira czy paszy. Starszy mężczyzna pokiwał głową, mruknął coś w stylu „no i tak” i poszedł w stronę kasy, niosąc pod pachą butelkę wódki. Nie patrzył na brodacza. Ten ostentacyjnie nie zwracał na niego uwagi. Spojrzał za to na mnie z najwyższą pogardą, ze spojrzeniem mówiącym „a ty jeszcze tu?”, po czym przestał się również mną interesować, tak jak można przestać się interesować mrówką czy muchą, jeśli niespecjalnie przeszkadza. Mrugnąłem do niego. Nie mogłem się powstrzymać. Bywam idiotą proszącym się o guza. A może nawet nie „bywam”. Może przysługuje mi status idioty pełnoprawnego.

– Ty co? – ryknął nagle jak wariat. – Ty co? Pederasta czy co?

Wyciągnął komórkę i gdzieś dzwonił. Albo udawał.

Do wypożyczonego samochodu, jakiegoś wiekowego terenowego japończyka, jakie tu zazwyczaj można dostać, udawałem się krokiem, mimo wszystko, przyspieszonym.

3

No ale tak, Polacy. Moi rodacy jeżdżący po tym pograniczu w poszukiwaniu dzikości. Podobnie w sumie jak ja. Tylko pewnie bardziej sobie dają w kość. Bo łażą ostro po tych górach. Mnie się nie chce łazić gdzieś dla samego łażenia. Wolę raczej podjechać, jeśli się da. Ale oni chodzą. Z plecakami. Po górach Swanetii, Imeretii, Raczy. Po wioskach górskich chodzą, zapomnianych, zapuszczonych. Tylko trzeba uważać, żeby niechcący do Osetii Południowej nie wleźć, bo to już nie żarty. No ale tak, w góry. Żeby tradycyjnie było. Żeby normalni, zwykli Gruzini nocleg zaproponowali, najlepiej dziad i baba, żeby dziad czaczę lał i opowiadał o uprawie wina i o tym, jak to wino sobie piją z sąsiadami, żeby coś wspomniał o tym, że najlepsze wino to takie, które doprawiło swoim ciepłem słońce czy coś takiego, i żeby baba lepiła chaczapuri z serem i błyskała złotym zębem. I żeby zaprosili sąsiadów, i żeby wszyscy sąsiedzi też mówili o piciu wina i może jeszcze coś o zemście rodowej i nienawiści do ludzi z sąsiedniej doliny, i żeby było dużo tej czaczy, i żeby adżapsandał był, bo super nazwa, no powiedzcie sami: „adżapsandał”. I żeby jeszcze opowiedzieli o tej babci gruzińskiej, co grzebała motyką w ziemi i motyką przecięła światłowód idący w kierunku Armenii, i że przez tę babcię cała Armenia nie miała internetu. Co wcale nie do końca jest ściemą. I żeby był tamada i żeby były te wszystkie toasty: za matkę, ojca, ojczyznę i co tam dalej. Żeby można było wymówić słowa „gaumardżos”, „didi madloba”, „gamardzioba” i „Sakartwelo”, uważane za magiczne zaklęcia.

Albo jeszcze bardziej w góry. Jeszcze wyżej. Tam, gdzie ludzi w ogóle nie ma. Po przełęczach, po graniach. Odnaleźć siebie w samotności. Rozbić namiot pod gwiazdami. Mówią, że tam odnajdują Boga. Ja nie wiem. Jeździłem po tych górzystych pograniczach i go tam nie widziałem.

To samo co w Mestii dokonało się również w Stepancmindzie, dawnym Kazbegi, w górach. Pod samą rosyjską granicą.

Mój Boże, kiedyś to było, teraz to już jest inaczej, teraz to już się skończyło. Bo przecież pamiętam ja Stepancmindę, dawne Kazbegi, pamiętam, jak dawniej jechało się tam rozpieprzoną w drobiazgi szosą, w dodatku wzdłuż granicy Osetii Południowej, nieformalnej, oczywiście, granicy, ale bardzo rzeczywistej.

Tak, przed tą całą westernizacją, europeizacją czy modernizacją straszna była droga do Kazbegi, na najdalszą gruzińską północ, pod samą Rosję. Na Kaukaz, na granicę nie tylko Gruzji i Rosji, ale też Azji i Europy. Przynajmniej według niektórych, bo z tą granicą Europy i Azji to wiadomo: różne są koncepcje. Ale według Gruzinów sprawa jest jasna, bo dla nich Gruzja to oczywista część Europy. W Batumi swego czasu wisiał wielki billboard z napisem „GEORGIA ISEUROPE” przedstawiający mapę Europy, na której mieściła się bez problemu cała Gruzja, ale zabrakło przez to wszystko miejsca dla Hiszpanii i Portugalii. Nie żebym się upierał, że Hiszpania jest bardziej europejska od Gruzji. Po prostu relacjonuję, jak było. A billboard osadzony był na dziwnej konstrukcji przypominającej rzymski albo starogrecki portyk. Upiększony żyłami fałszywego, malowanego marmuru. Ba, nawet zawieszający integrację Gruzji z Unią Europejską premier Irakli Kobachidze powoływał się na gruzińską europejskość, i to odwieczną.

W każdym razie z gruzińskim poczuciem europejskości nie ma się co wadzić. Po pierwsze – bo niby czemu odmawiać europejskości komuś, kto jej pragnie. I tak zbyt wielu w Europie „oczywistej” tej europejskości nie docenia. A po drugie – i tak się nie wygra. Pewnego razu w Tbilisi, w knajpie o nazwie Warszawa, pewien człowiek, którego imienia zapomniałem, śmiał się z tego przekonania Polaków, że oto Polska to najczystsza Europa, a Gruzja – Azja.

– Byłem w Polsce – mówił. – A wcześniej byłem w Rosji, w Irkucku. I nie bardzo widziałem różnicę. A Irkuck to nie Azja? Azja. A czy Gruzja przypomina Irkuck? Nie. Gruzja przypomina Grecję, Włochy, Hiszpanię. Gruzja to kraj śródziemnomorski, bo Morze Czarne jest częścią Morza Śródziemnego. A co przypomina Polska?

Wzruszyłem wtedy ramionami. Syberię. Albo Niemcy. Jak kto woli. Granice rzeczywistości są zawsze mocno rozmyte i zawsze mocno umowne. Prawie zawsze. Gruzja jest dziwnym wyjątkiem.

No, ale ta droga do Kazbegi w 2009 roku, jeszcze rok po wojnie – to był koszmar. Dziury i jary, wszystko pod górę, ku niebu, i – wydawało się – ku śmierci. To była Gruzińska Droga Wojenna, zbudowali ją jeszcze Rosjanie. Marszrutka, którą jechałem, wyła, gwizdała i sapała. Dzieci jakiejś pary blondynów z krajów raczej bezdyskusyjnej Europy rzygały do reklamówek. Tunele w górach wyglądały jak jakieś smocze groty i gdy w nie wjeżdżaliśmy, ludzie wstrzymywali oddech. Z ich sufitów ciekła woda. Kierowca nie zdejmował w tych tunelach czarnych okularów. Właściwie w ogóle ich nie zdejmował. Poza momentami, gdy mijaliśmy kościół: wtedy zdejmował ciemne okulary, żeby się przeżegnać.

Na głównym placu Kazbegi, przy przystanku marszrutek, stały terenowe łady niwy. Tylko one, mięśniaki poradzieckiego transportu osobowego, dawały radę po tych górskich ścieżynkach robiących tu za drogi. Po całym miasteczku, które właściwie było większą kamienną wsią, kojarzącą się z jakimś kaukaskim Peru, łaziły leniwe krowy. Wygrzewały się w słońcu, wędrowały po uliczkach, ocierały się o kamienne ściany. Mam niejasne wspomnienie, że czasem nawet właziły na niskie ogrodzenia z płaskich, szerokich kamieni i kładły się na nich, popatrując na przechodniów spod przepięknych krowich rzęs. Krowy były w Kazbegi jak koty. Leżały na schodach, na opuszczonych radzieckich półmegalitycznych budowlach, w jakichś niedokończonych domach ludowych i gigapensjonatach, leżały krowy na ich tarasach widokowych na Kaukaz. Te megality dwadzieścia lat po upadku Sojuza wyglądały jak ruiny świątyń zapomnianych bóstw. A krowy jak ich zagubieni wyznawcy.

Pani Nazi, u której wynająłem pokój, smażyła placki z pokrzywą. Pierwszy raz jadłem pokrzywę. Nie była zła. Nie bardzo było tu gdzie pójść. Na ulicach same krowy, a jedyna knajpa, którą udało mi się znaleźć, była zamknięta. Można było, wiadomo, pójść w góry. Były tak wysokie, że zapierało dech, surowe i piękne, tak piękne, że samo łażenie po górskich szlakach i tak by nie wystarczyło, by się nimi nasycić. Chciało się raczej te góry zjeść, zeżreć, posiąść, bo od samego patrzenia na to piękno tylko serce bolało i coś ssało w środku z niespełnienia. No i znów ta niepokojąca świadomość, że zaraz za nimi leży Rosja, z tymi wszystkimi Czeczeniami i Dagestanami. Rosja, która zaledwie rok temu srożyła się i woziła po Gruzji, i to wszystko było czuć. Kazbegi to był koniec gruzińskiego świata.

Z jednej strony Osetia Południowa, z drugiej Rosja, z trzeciej – Czeczenia. I tylko na południe można było jechać. Ale wyłącznie Gruzińską Drogą Wojenną zbudowaną przez Rosjan. Głównie po to, by mogli używać jej zgodnie z przeznaczeniem zawartym w jej nazwie. I tak to było w tej Europie nie-Europie. Zresztą akurat w Kazbegi w tamtym czasie, rok po wojnie, jakoś się właściwie rzadko o tej Europie mówiło. Ale o Rosji też nie bardzo, choć, miałem wrażenie, po to, by nie wywoływać wilka z lasu. Dopiero co do niego przecież wrócił, unosząc w pysku nowe, zachodnie już samochody gruzińskiej policji czy pojazdy opancerzone westernizowanego gruzińskiego wojska, którym się potem radośnie bawił, urządzając parady ku uciesze własnej i gawiedzi.

– Pokarali – tak mówił o Rosjanach, uśmiechając się nieco bezradnie i rozkładając ręce, starszy mężczyzna o imieniu Dawit. Siedział w sklepie u pani Luby i pogawędzał z nią po odrobince, jakby wędzonkę po kawałeczku odrzynał i pojadał. – Pokarali za Saakaszwilego – dopowiadał, zupełnie tak, jakby mówił o zwyczajnej, rodzinnej interwencji kogoś do niej uprawnionego.

Rosjanką była też sama pani Luba, która ten sklep prowadziła. Ale ona była swoja, bo mieszkała tu jeszcze od radzieckich czasów. Tak się o niej mówiło w Kazbegi. Sprzedawała po kilka rodzajów konserw, wina, wódki, piwa, czipsów, kiełbas i cukierków. Wszyscy jej tu żałowali, wojna z Rosją czy nie wojna z Rosją, bo urodziła się w Leningradzie, w wielkim świecie, tam, gdzie kultura, życie. A wyszła za Gruzina i wylądowała w jego miejscowości, w tym nieszczęsnym Kazbegi. I się zasiedziała. Nie ma co się ruszać, mówiła. Człowiek odwykł. Każdy dzień taki sam. Wstaje się, zamawia towary, wyładowuje, ustawia na półkach, sprzedaje, rozlicza, idzie się do domu, ogląda się telewizję, idzie się spać, potem się wstaje. Nie miała nawet rosyjskiego paszportu, bo jej radziecki już dawno stracił ważność, ale się nie mogła zebrać, żeby pojechać do Tbilisi, do rosyjskiego konsulatu wyrabiać nowy. Jak się tak człowiek zasiedzi, mówiła, to nie chce mu się ruszyć. Każdy dzień taki sam, to się człowiek może nawet i boi jakiejś radykalności.

Rosyjski paszport miała natomiast pani Nazi, ta, co smażyła chaczapuri z pokrzywą. Była z niej Gruzinka z dziada pradziada, tylko tak się jej życie ułożyło, że ten rosyjski paszport miała. Bo różnie się życie toczy, a jak kto mówi, że nieróżnie, to głupoty gada. Jeden nabywa rosyjski paszport, inny nie nabywa. Jakby Ruscy tu weszli, śmiała się pani Nazi, to nic mi nie zrobią. Tylko im pokażę paszport i powiem, żeby mnie od tych wszystkich Gruzinów dookoła ratowali.

Zjadłem placki z pokrzywą i wyszedłem z domu. Była już noc ciemna. I głucha. Zgasły wszystkie światła. Popatrzyłem na niebo: żadnych gwiazd. Wydało mi się to dziwne, bo za dnia niebo było czyste. Co, tak szybko się całe zaciągnęło? – pomyślałem. Poza tym w tej ciemności nie było widać gór. Dopiero gdy uniosłem głowę wyżej, jeszcze wyżej, zobaczyłem, że owszem, gwiazdy są. A to, co brałem za zaciągnięte chmurami czarne niebo, było właśnie górami. Tylko że wcześniej automatycznie popatrzyłem na wysokość, na której zazwyczaj widuję góry. W tym miejscu sięgały one o wiele wyżej. Trzeba było mocno zadrzeć głowę, by zobaczyć, jak ich zęby i ostrza ryją w czystym, gwiaździstym niebie.

A za górami była Rosja, tak.

No a potem otworzyli tę jedyną knajpę. Mieściła się w niskim baraku. Na podłodze leżało zakrwawione linoleum, na rozkołysanych stolikach zakrwawiona cerata, na nich miski i miednice, a w nich mnóstwo porąbanej świniny. W romantycznej altance z plecionych gałęzi, gdzie zazwyczaj sadza się lepszych gości, tego dnia uwijało się kilku facetów w fartuchach. Rąbali porozkładane na stole mięso, aż furczało. Przyszli jacyś Francuzi. Rozejrzeli się z otwartymi ustami, ale w końcu usiedli. Zapytali, co jest do jedzenia, knajpiarz potoczył ręką po tej całej masarni, po tych miskach i wiadrach z porąbanym ciałem i krwią, po tych rębaczach w fartuchach, tak jakby chciał spytać: „zgadnijcie”. Ale dał im w końcu jakieś menu. Zamówili piwo i zaczęli je rozszyfrowywać.

Potem przyszły jakieś lokalne chłopaki. Przynieśli ze sobą flaszkę jacka danielsa. Nie pasował tam ten jack daniels wtedy. Do tego miejsca, do nich samych, ich dresów wycioranych, podrabianych jakichś adibasów z bazaru na Didube. Wyglądał ten jack daniels jak artefakt z innego świata. Upili się i poszli wyć i wrzeszczeć w ciemną jak szatan kaukaską noc, którą rozświetlały nieliczne słabe światła z okiennic kamiennych domów. Wyszedłem za nimi, w tę ciemność i tę ciszę, która była głośniejsza niż ich wrzaski, i całkowicie zdawała się je pożerać. Więc w końcu przestali.

Tak było dawniej.

No a kilka lat później, już po tej europeizacji Saakaszwilego, kiedy się Kazbegi zmieniło – to już ten jack daniels pasował do wszystkiego jak najbardziej. To się nazywa westernizacja. Wygląda na to, że westernizacja zachodzi, jeśli do kontekstu zaczyna pasować flaszka jacka danielsa.

Wyremontowana droga do Kazbegi, o którym znaki nie informowały, bo przemianowano je na Stepancmindę, była równa jak stół i czarna jak nadzienie makowca. Wyglądała jak czarny robal wijący się pomiędzy białymi górami. Tunele z horroru były pozamykane. Jak się okazało, dało się je po prostu objechać, bo nowa szosa prowadziła zboczami.

Na wyremontowanym głównym placu Kazbegi-Stepancmindy stały już nie łady niwy, tylko zachodnie albo japońskie terenówki. Stare, ale dające radę. Błotniste drogi wyasfaltowano. Krowy gdzieś zniknęły. Pojawiły się nowe szyldy, pojawiły się wszędzie, i to nie najgorzej zaprojektowane. Nie trzeba już było jeść chaczapuri z pokrzywą, to znaczy – można było, ale wybór był znacznie większy. I – przede wszystkim – znów przyjechali Rosjanie. Turyści. Jak gdyby nigdy nic. A Gruzini nic im nie mówili. No, prawie.

Siedziałem w jednym z tych nowych lokali niedaleko przystanku marszrutek i autobusów, jadłem coś siekanego i doprawionego kolendrą, piłem piwo Kazbegi i jakimś przygodnie napotkanym Niemcom, wyglądającym jak jacyś, kurwa, prawdziwi nihiliści ze Szwarcwaldu, ludzie o szklanych oczach i wąskich nogawkach czarnych dżinsów, opowiadałem, że spóźnili się na Gruzję, na tę prawdziwą Gruzję. Przy czym już wtedy, gdy mówiłem o „prawdziwej” Gruzji, wiedziałem, że bredzę, bo czemu niby dzisiejsza Gruzja miałaby być mniej prawdziwa od tej Gruzji z rozpieprzoną drogą prowadzącą do Kazbegi i z krowami na kamiennych ogrodzeniach, ale nie mogłem się powstrzymać. Zupełnie jakbym się bał, że po tym, jak wyremontowali to całe Kazbegi, to znaczy – Stepancmindę, nie będzie już o czym opowiadać. Koniec syfu – koniec opowieści. Wściekałem się więc na siebie, na ten głupawy lęk, i opowiadałem im o tym, jak kiedyś, podskoczywszy na jakimś gigantycznym wyboju gdzieś pod Bordżomi, rozkraczyła się marszrutka, którą jechaliśmy, i jakiejś pani rozwiązał się worek kartofli. I jak ziemniaki rozsypały się po całej szosie, i wszyscy je pomagaliśmy zbierać, a potem przyjechała policja, już nowym wozem, jednym z tych amerykańskich pickupów, i też zbierała te kartofle razem z nami. Upijałem się piwem Kazbegi, upierałem z jakiegoś powodu, że to zbieranie kartofli rozsypanych po rozwalonej szosie jest właśnie duchem prawdziwej Gruzji, a potem oni opowiadali mi o tym, jak kiedyś w Polsce policja ich zupełnie bez żadnego powodu przeszukała pod kątem posiadania marihuany i że byli traktowani niehumanitarnie, niegrzecznie, że zostali rozebrani w suce prawie do naga, i nie zostali przeproszeni, i że było to w dawnym niemieckim mieście, które na starych zdjęciach wyglądało całkiem zacnie, a w obecnej rzeczywistości, polskiej rzeczywistości, wyglądało tak, jakby rządziła nią horda barbarzyńców. A ja się zastanawiałem, czy przyjąć strategię pod tytułem „co wy tam, na tym waszym wylizanym Zachódku, możecie wiedzieć o trudnej rzeczywistości poza waszą banieczką” albo „no widzicie, do jakiego stanu doprowadzone zostało społeczeństwo tak przekopane przez historię jak polskie, do którego to przekopania przyłożyło się również niemieckie społeczeństwo”, czy może wystarczyłoby proste „czy opowiadalibyście mi to samo i z taką samą pretensją, gdyby Polacy byli czarni, czy byście się bali, że was oskarżą o rasistowskie uprzedzenia?”. Mogłem, oczywiście, zrobić to samo co polscy zidiociali populiści i zacząć pieprzyć o tym, że w Niemczech prześladują Łużyczan, że tak w ogóle to wcale te ich Niemcy nie są takie zajebiste, bo lotniska w Berlinie nie mogą zbudować już któryś rok, że internet mają do dupy, a poza tym kiedyś widziałem również w Niemczech obsyfiałe podwórko, zapuszczony chodnik, i że pociąg się kiedyś spóźnił, co na niego czekałem, że w wagonie było za gorąco oraz rzeź Woli podczas powstania warszawskiego, ale uznałem, że być aż tak żałosnym to trzeba jednak umieć. I że lepiej będzie zmienić temat. I zmieniłem. Na to, że Niemcy są tak monotonnie wyczyszczone i wypacykowane, że zasypiam tam za kierownicą. I że nie chce mi się jeździć do Niemiec, i że nie chce mi się zwiedzać Niemiec, bo oglądanie kolejnego dostatniego i zadowolonego z siebie miasta za kolejnym dostatnim i zadowolonym z siebie miastem jest cholernie nudne, bo wszędzie widać to samo, tę samą konsumpcję, ten sam wzór i tę samą nudę sterczenia na szczycie piramidy Maslowa, chociaż, oczywiście, nie miałem racji, a moje zarzuty nie miały specjalnego sensu. I zapewne świadczyły głównie o tym, że wolę oglądać rozwałkę, bo to proste i szybkie odbieranie wrażeń, a tam, gdzie rzeczywistość jest bardziej wyrafinowana, trzeba trochę przygotowania i wysiłku, by móc ją we właściwym stopniu docenić. A poza tym kłamałem. Kłamałem, bo bardzo dobrze się czuję w krajobrazie kulturowym, w którym widać efekt oddziaływania niemieckiej cywilizacji. Albo cywilizacji stworzonej wewnątrz sfery zdominowanej przez kulturę niemiecką. Bo niemieckość to coś więcej niż narodowość. To cała cywilizacja. I że tę cywilizację lubię i jej szukam również u siebie. Kłamałem z wielu powodów i wolałem, mimo wszystko, zapiąć się w swój barbarzyński kożuch bezpieczeństwa i kto wie, czy nie częstowałem ich jeszcze gruzińską czaczą, żeby z wyrazem triumfu i lekkiej pogardy na twarzy patrzeć, jak się nią krztuszą. A gdy się już upiłem i poszedłem spać, to śnił mi się Czyngis-chan, jak grał w Wolfensteina na komputerze.

4

Polacy ubrani na sportowo pojechali chodzić po górach i, kto wie, żegnać się powoli ze „swoją” Gruzją. Ja jadę dalej. Na lotnisku w Kutaisi biorę taksówkę. Wielki, nabity chłop prowadzi starego opla. Jest klasycznie, „otkuda wy”, „kak tam u was dieła”, „zarpłaty normalne?”, „da, w armii był”, „szofiorom w armii rabotał”. Ciekawe w sumie, że jak zapytać kogoś z Kaukazu, co robił w wojsku, to zawsze mówi, że szoferem był, i to chyba potwierdza teorię, że Radziecjanie prawie żadnych innych fuch w wojsku nie dawali nie tylko członkom tradycyjnie muzułmańskich narodów ZSRR, ale i wszystkim Kaukazczykom, niezależnie od wyznania. Zupełnie jakby się ich bali, jakby się bali, nie wiem, że dadzą takiemu Kaukazczykowi karabin do ręki, albo, nie daj Boże, rakiety obsługiwać, to się od razu zaczną fajerwerki, taniec z gwiazdami, kaukaski rampejdż z wywijasami i kałużami krwi. I nie tylko Związek Radziecki, ale i cały świat utonie w kaukazoidalnym chaosie.

Uwielbiam gadać z taksówkarzami. Między innymi dlatego, że wśród dziennikarzy przyjęło się, że cytowanie taksówkarzy w tekście to największa siara, bo jak to ktoś kiedyś ujął, „kto cytuje w tekście taksówkarza, ten najprawdopodobniej z nikim innym nie rozmawiał”.

– Was to jeszcze normalnie się wozi – mówi tymczasem taryfiarz. – Polaków, Czechów. Nie wspominam o Litwinach czy jakichś Łotyszach. Bo wy jeszcze rozumiecie mniej więcej, o co chodzi, a przede wszystkim traktujecie człowieka jak człowieka. A jak wiozę jakiegoś Niemca, Holendra czy Włocha, to oni tutaj mordy w kamień, oczy w słup, i wieź ich jak paniska. I człowiek czuje, że oni nas nie traktują jak ludzi, tylko jak małpy jakieś człekokształtne. Jakbym jakimś rikszarzem był w Indiach.

– A co jest nie tak z rikszarzami w Indiach? – zaniepokoiłem się politpoprawnie, ale taksówkarz już się znudził tematem geopolitycznych nierówności i mi zaczął opowiadać o Saakaszwilim.

– To lotnisko – to wszystko Misza. To Misza wyremontował i uruchomił. Jak nam mówił dawniej, że za pięćdziesiąt euro będziemy latać do wszystkich krajów w Europie, do Paryża, do Niemiec, gdzie chcesz, to ja myślałem: wariat. A tu proszę, latamy. Jak opowiadał, że on zrobi tak, żeby nie było złodziejstwa, korupcji, żeby policja na drodze w łapę nie brała – to ja myślałem: wariat. Zawsze brali i brać będą. Zawsze korupcja była i będzie. A tu proszę: policja nic, grzeczni. Nie biorą. Już tyle lat. No, może ostatnio się pogorszyło, ale to nie przez Miszę. Wszystko przez tego zasranego Iwaniszwilego. A Misza siedzi. Miszę posadzili. Za co, ja się pytam? Za uczciwość?

Tak mówił, a ja patrzyłem najpierw na saakaszwilowski sznyt wieży tego nowego lotniska pod Kutaisi, a potem na szosę biegnącą wzdłuż chaszczy zielonych jak włosy samego diabła i jak one rozczochranych. A jeszcze potem na stacje benzynowe, na te działające i na te, po których pozostały tylko porośnięte krzakami fotogenicznie postapokaliptyczne ruiny, bo jak wiadomo, nic tak fotogenicznie postapokaliptycznie nie wygląda jak opuszczone stacje benzynowe. Potem na domy o blaszanych dachach i na ich blaszane płoty, na poparkowane przy jezdni samochody, na te działające i na te rozwraczone. Potem na – to już bliżej miasta – warsztaty samochodowe, przed którymi stoją czy też leżą, diabli wiedzą, samochodowe truchła bez kół, służące już tylko za magazyny organów do przeszczepu. Czasem na podwoziu, czasem na dachu, a czasem na boku. Jak wielkie połcie metalowego mięsa.

– Za Sojuza nie było źle, ale ja zawsze wolałem Zachód. Tylko jak my mamy iść na ten Zachód – odwrócił się do mnie taksówkarz, gdy wyciągałem portfel z kieszeni – kiedy tam nas traktują jak jakieś inne istoty? Ruscy za Sojuza się z nas śmiali, ale i my się śmialiśmy z Ruskich, ale poza tym wszyscy się lubili. A z tymi to nawet nie ma jak się porozumieć. Bo nawet na człowieka nie spojrzą.

„Rzym upadł, a Gruzja nadal stoi” – mówi się w Gruzji. Gruzja jest stara, bardzo stara. Niektórzy szukają pra-Gruzinów już w unii plemiennej zwanej Diauehi albo Daiaeni, wśród ludów, które żyły nad Morzem Czarnym już tysiąc dwieście lat przed naszą erą. Kolchida, do której płynął Jazon z Argonautami po Złote Runo, miała istnieć około wieku wcześniej. A Kutaisi jest jednym z najdłużej w sposób ciągły zamieszkanych miejsc na ziemi.

– Tysiące lat i nikt tutaj przez ten czas nie zdążył porządnego miasta zbudować – śmiał się Amerykanin, z którym, tak się złożyło, siedziałem na piwie w Kutaisi. W jednej z knajp na urwistym zboczu rzeki Rioni, która pruła dołem na złamanie karku, że aż strach było trochę na nią patrzeć.

Rioni to starożytna rzeka Phasis, na słynnej mapie świata Anaksymandra z Miletu oddzielać miała Europę od Azji. Tak, wtedy był tam jeszcze syf. Siedzieliśmy po europejskiej stronie Rioni, ale Amerykanin, dość irytujący, podróżujący aktualnie po świecie parahipster o imieniu David, twierdził, że jesteśmy jak najbardziej w Azji. Teoretycznie miał rację, bo Rioni była rzeką graniczną być może w starożytności, ale dziś w geografii obowiązują inne kategorie i Europa kończy się najczęściej na Kaukazie. Tylko że Davidowi nie chodziło wcale o żadne oficjalne granice, podejrzewałem nawet, że nie miał o nich pojęcia. Po prostu to wszystko, co widział na ulicach, kojarzyło mu się z jakąś generalną koncepcją „Azji”, którą miał w głowie, i tyle.

W Kutaisi od tego czasu sporo się zmieniło. Centrum jest ładnie ogarnięte i nawet miejscami podświetlone. Wygląda nawet jakoś, cóż, „zachodnio”. Po tym niedawno wyremontowanym centrum Kutaisi kręcili się ludzie z połowy świata. Turyści z Zachodu. Przyjezdni z Ukrainy i uciekinierzy z Rosji. Patrzyli sobie w oczy, bo co mieli robić. Gruzini starali się zarobić równo na wszystkich. Choć na Rosjanach trochę bardziej, bo stąd i owąd docierały informacje, że trochę zawyżają im ceny za usługi. Szczególnie po tym, jak ich premier zawiesił integrację z Unią Europejską, co powszechnie zostało odebrane jako kremlowski nacisk. Turyści chodzili na bazar, na pchli targ, kupowali badziewne podróby wszystkiego, co się dało, od „prawdziwych pamiątek prosto z Gruzji” po buty adibasa czy bluzy mike, a potem siadali w kawiarniach i nudzili się jak mopsy, gapiąc się na swoje przywleczone tu rodziny, na kapryszące dzieci, równie znudzonych współmałżonków. Albo upijali się nad brzegami rwącej Rioni, granicy światów, nie zastanawiając się nad tym, czy znajdują się w Europie czy też w Azji. Mnie samemu Gruzja wydawała się Europą, ale dziwną. Na mapie wyglądającą na wyrzuconą poza kontynent, poza wielkie cielsko nie do końca jednak europejskiej Rosji i za kadłub niezbyt europejskiej Turcji. Taką wyspą starożytnej Europy oblaną wokół eurazjatycką treścią.

Gruzini próbowali się raczej nad swoją europejskością nie zastanawiać za wiele. Jak to ujął kiedyś Micheil Saakaszwili: „nie tylko jesteśmy od dawna Europejczykami, ale jesteśmy wręcz pierwszymi Europejczykami”.

Ale żeby z Gruzji przedostać się do Europy, trzeba przejechać przez Azję.

Albo przez Rosję.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I