Koło Czasu (0) - Nowa wiosna - Robert Jordan - ebook

Koło Czasu (0) - Nowa wiosna ebook

Robert Jordan

0,0

Opis

[PK] 

 

Prequel "Koła czasu". 
Od trzech dni wokół zaśnieżonego wspaniałego miasta Tarv Valon toczy się krwawa bitwa. Na zboczach Smoczej Góry, szczytu, który góruje nad miastem, rodzi się niemowlę, które zgodnie z Proroctwami Smoka ma zbawić świat. Chłopca trzeba odnaleźć, zanim siłom Cienia uda się go dopaśc i zabić. Wkrótce przecinają się ścieżki Moiraine Damodred, młodej Przyjętej, która ma zostać pełną Aes Sedai, oraz Lana Mandragorana, żołnierza walczącego w bitwie. Los zwiąże życie tych dwojga na zawsze, jednak ich droga wypełniona jest rozlicznymi niebezpieczeństwami - zarówno Moraine, z królewskiej dynastii Cairhien, której król właśnie zmarł, jak i Lan, uważany za niekoronowanego władcę jakoby wymarłego już narodu, odkrywają, że ich życiu zagrażają spiski ze strony sił poszukujących dziecka. Tymczasem pieczęcie skuwające Czarnego słabną z Każdym dniem. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NOWA WIOSNA

Cykl powieściowy

KOŁO CZASU

składa się z następujących tomów:

TOM I

OKO ŚWIATA

TOM II WIELKIE POLOWANIE

TOM III SMOK ODRODZONY

TOM IV

WSCHODZĄCY CIEŃ (CZ. 1)

TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM (CZ. 2)

TOM V

OGNIE NIEBIOS (CZ. 1) SPUSTOSZONE ZIEMIE (CZ. 2)

TOM VI

TRIUMF CHAOSU (CZ. 1)

CZARNA WIEŻA (CZ. 2)

TOM VII

CZARA WIATRÓW (CZ. 1)

KORONA MIECZY (CZ. 2)

TOM VIII

ŚCIEŻKA SZTYLETÓW

TOM IX DECH ZIMY

TOM X

ROZSTAJE ZMIERZCHU (CZ. 1)

WICHRY CIENIA (CZ. 2)

Robert Jordan

NOWA WIOSNA

Przełożyła

Katarzyna Karłowska

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Tytuł oryginału NEW SPRING

Copyright © 2004 by The Bandersnatch Group, Inc

The phrases „The Wheel of Time™” and „The Dragon Rebom™”, and the snake-wheel symbol, are trademarks of Robert Jordan

Copyright © 2005 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań

Copyright © for the cover illustration by Jan P. Krasny

Mapę wykreśliła Ellisa Mitchell

Redakcja Paulina Wierzbicka

ISBN 83-7298-869-2

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 [email protected]

Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA”

Dla Harriet — teraz i zawsze

ROZDZIAŁ 1

HAK

Zimny wiatr wiał śród nocy, otulającej zaśnieżone pobojowisko, gdzie przez trzy ostatnie dni ludzie zabijali ludzi. Powietrze było mroźne, ale pozbawione ciężkiego tchnienia lodu, którego Lan oczekiwałby o tej porze roku. Mimo to przemarznięty stalowy napierśnik ziębił go nawet przez gruby kaftan, a w rzadkich chwilach, gdy przycichał wiatr, para oddechu białą mgiełką zawisała przed oczyma. Nieprzenikniona czerń nieboskłonu powoli blakła, przygasały tysiące gwiazd — rozrzucony gęsto diamentowy pył. Okazały sierp księżyca wisiał tuż nad horyzontem, a jego poświata ledwie wyławiała z mroku sylwetki mężczyzn strzegących nieoświetlonego obozowiska w zagajniku dębów i skórzanych liści. Wystarczyło jedno ognisko, by zdradzić Aie-lom miejsce ich pobytu. Lan doskonale o tym wiedział, ponieważ walczył z Aielami na długo przedtem, zanim zaczęła się ta wojna — walczył w szeregach shienarań-skich marchii, w które zawiodły go zobowiązania wobec przyjaciół. Nawet za dnia Aielowie byli niezwykle trudnym przeciwnikiem. Wydanie im boju w nocy równało się właściwie ciśnięciu swego losu na szalę pojedynczego rzutu monetą. Rzecz jasna, czasami potrafili odnaleźć wroga nawet wtedy, gdy ten nie rozpalił ognia.

Pogładził urękawiczoną dłonią pochwę miecza, otulił się ciaśniej płaszczem i brnąc przez sięgający kolan śnieg, kontynuował obchód wart. Jego miecz był dziełem starożytnych płatnerzy, wykuto go potęgą Jedynej Mocy jeszcze przed Pęknięciem Świata, podczas Wojny z Cieniem, kiedy na świecie spoczęło dotknięcie dłoni Czarnego. Po tamtym Wieku nie pozostało nic prócz legend, pomijając skarby wiedzy ukryte w Białej Wieży — miecz wszelako był jak najbardziej rzeczywisty. Nie można było go złamać, nie wymagał ostrzenia. Rękojeść na przestrzeni wieków wymieniano wiele razy, ostrze jednak nie straciło nawet odrobiny blasku. Ongiś miecz ten był bronią królów Maikiem.

Rozmyślania przerwał mu widok kolejnego wartownika na trasie obchodu. Przysadzisty mężczyzna w długim ciemnym płaszczu stał oparty o pień rozłożystego dębu, a głowę skłonił na pierś. Lan klepnął go w ramię, a wtedy tamten szarpnął się, omal nie upuszczając krótkiego rogowego łuku o cięciwie ze ścięgien, który ściskał w urękawiczonych dłoniach. Kaptur zsunął mu się na plecy, na moment błysnęła stal stożkowego hełmu, jednak wartownik natychmiast ponownie skrył go pod płaszczem. W bladym świetle księżyca Lan nie potrafił rozpoznać rysów za prętami osłony twarzy, ale i tak wiedział, z kim ma do czynienia. Jego własny hełm pozbawiony był przyłbicy — zgodnie ze zwyczajem utraconego Maikiem zdobiły go ponad czołem rogi sierpa stalowego księżyca.

— Nie spałem, mój panie — gorączkowo usprawiedliwiał się wartownik. — Musiałem tylko chwilę odpocząć. — W głosie miedzianoskórego Domani wyraźnie było słychać zażenowanie, całkiem zresztą uzasadnione. To nie była jego pierwsza bitwa ani pierwsza wojna.

— Aiel obudziłby cię ciosem włóczni w serce albo pociągnięciem noża po gardle, Basram — powiedział cicho Lan. Mężczyźni chętniej nastawiali ucha na spokojne słowa niż na głośne wrzaski, pod wamnkiem oczywiście, że wypowiedziane w sposób pewny i zdecydowany. — Może lepiej będzie, jeśli staniesz w miejscu, gdzie bliskość drzewa nie będzie stanowić pokusy. — Nie dodał już, że nawet jeśli nie zabiją go Aielowie, stojąc bez ruchu w miejscu, ryzykuje poważne odmrożenia. Basram dobrze o tym wiedział. W Arad Doman zimy bywały równie mroźne jak na Ziemiach Granicznych.

Domani wymruczał przeprosiny, potem z szacunkiem zasalutował do hełmu i odsunął się trzy kroki od drzewa. Przyjął sztywno wyprostowaną postawę i wbił oczy w ciemność. Tym razem pamiętał, by przestępować co jakiś czas z nogi na nogę, chroniąc palce przed odmrożeniami. Plotki głosiły, że stacjonujące nad rzeką Aes Sedai potrafiły Uzdrawiać z wszelkich chorób i obrażeń, tak że znikały bez śladu — ale to były tylko plotki, tymczasem tradycyjnym sposobem na ocalenie stopy czy co gorsza całej nogi wciąż pozostawała amputacja. Poza tym lepiej unikać częstszych niż absolutnie konieczne kontaktów z Aes Sedai. Wiele lat po takim z pozoru nieznaczącym spotkaniu mogło się okazać, że mimo wszystko zdołały oplątać człowieka swoją pajęczyną, ot tak, na wszelki wypadek. Aes Sedai wybiegały myślą daleko w przód, z drugiej zaś strony nie bardzo obchodził ich los tych, których wykorzystywały w swych knowaniach. Między innymi dlatego Lan ich unikał.

Ile czasu minie, zanim zaśnie odrodzona czujność Ba-srama? Lan oczywiście wołałby to wiedzieć, ale rozumiał, że dalsze strofowanie Domani nie ma najmniejszego sensu. Wszyscy jego żołnierze padali ze zmęczenia. Prawdopodobnie zresztą odnosiło się to do całej armii szumnie zwącej się Wielką Koalicją— niekiedy zaś określanej mianem Potężnej Koalicji albo Wielkiego Sprzymierzenia, tudzież kilkoma jeszcze innymi nazwami, wśród których co najmniej kilka należało zaliczyć do zdecydowanie niepochlebnych — wszyscy jej żołnierze, co do ostatniego człowieka, byli już u kresu swych sił. Szał boju wyczerpuje, niezależnie od tego, czy walczy się pośród śniegu czy na ubitej ziemi. Prawie nie sposób pozbyć się skurczów mięśni, nawet gdy da się im od czasu do czasu odpocząć, a przez ostatnie kilka dni nie było szans na wypoczynek.

Z ponad trzystu żołnierzy w obozie jedna czwarta nieustannie pełniła wartę — mając przeciwko sobie Aielów, Lan wołał dmuchać na zimne — nim jednak uszedł następne dwieście kroków, musiał budzić kolejno trzech wartowników, z których jednemu udało się zasnąć bez żadnego oparcia. Jaim spał z podniesioną głową i otwartymi oczyma. Była to sztuczka, której żołnierze, zwłaszcza zaś weterani tacy jak Jaim, z konieczności uczyli się podczas wyczerpujących kampanii. Ucinając protesty brodacza — „przecież nie mógł spać, niby jak, na stojąco?” — Lan zagroził mu, że jeśli jeszcze raz go przyłapie, poinformuje jego towarzyszy.

Jaim zastygł na moment z otwartymi ustami, potem z wysiłkiem przełknął ślinę.

— To się już nie powtórzy, mój panie. Niech Światłość spali moją duszę, jeśli kłamię! — Tym razem mówił ze szczerym przekonaniem. Inni żołnierze lękaliby się może, że towarzysze broni stłuką ich do nieprzytomności za to, że przez swoje zaniedbanie narażają innych na niebezpieczeństwo, jednak wśród kompanii Jaima prawdopodobnie bardziej należało się obawiać ośmieszenia, gdy zostało się przyłapanym.

Idąc dalej, Lan nagle przyłapał się na tym, że śmieje się pod nosem. Śmiał się rzadko, a w sytuacji, w której znalazł się przed chwilą, bynajmniej nie było nic śmiesznego, ale skoro i tak nic nie mógł zmienić w sprawie przysypiających ze zmęczenia wartowników... Zupełnie tak samo jak ze śmiercią. Trzeba znosić to, czego nie da się zmienić.

Znienacka przystanął i odezwał się donośnym głosem: — Bukama, czemu mnie śledzisz? Skradasz się za mną, od kiedy wyszedłem z namiotu. — Zza pleców dobiegło go przytłumione sapnięcie. Najwyraźniej Buka-ma sądził, że porusza się bezszelestnie... Po prawdzie zresztą, niewielu usłyszałoby cichy chrzęst jego butów na śniegu... jednak powinien zdawać sobie sprawę, że z Łanem mu się nie uda. W końcu był jego nauczycielem i już podczas jednej z pierwszych lekcji wpoił mu konieczność zachowania nieustannej czujności, nawet we śnie. Nie była to lekcja, której zrozumienie łatwo przyszło małemu chłopcu, ale tylko martwi mogą pozwolić sobie na to, by nie rozumieć. Ci zaś, którzy nie rozumieją, wkrótce zasilają szeregi martwych. Takie prawa rządziły na Ugorze, rozciągającym się poza Ziemiami Granicznymi.

— Strzegłem twoich pleców — oznajmił ochrypłym głosem Bukama, podchodząc bliżej. — Byłeś tak nieostrożny, że jeden z tych Sprzymierzonych z Ciemnością zamaskowanych Aielów mógłby się podkraść i poderżnąć ci gardło. Zapomniałeś o wszystkim, czego cię uczyłem? — Bukama roztaczał wokół siebie atmosferę szczerości i prostoduszności. Szeroki w ramionach, prawie dorównywał Łanowi wzrostem, co znaczyło, że był wyższy niż większość mężczyzn; nosił malkierski hełm, ale bez półksiężyca, choć miał do niego pełne prawo. Bukama zawsze większą uwagę przykładał do swych obowiązków niż do egzekwowania swoich praw, co Łan uważał za postawę jak najbardziej właściwą, choć może nieco zbyt radykalną.

Kiedy ginął naród Malkieru, wybrano dwudziestu ludzi i powierzono im zadanie uratowania niemowlęcia, Lana Mandragorana. Tylko pięciu dotarło w bezpieczne miejsce, by potem wychowywać go od kołyski i szkolić, a teraz żył już tylko Bukama. Jego włosy — długie do ramion, jak wymagała tradycja — przykryła siwizna, ale wciąż trzymał się prosto, ramiona miał mocne, a niebieskie oczy jasne i bystre. Dla Bukamy tradycja była wszystkim. Włosy przewiązywał cienką skórzaną plecionką, która na czole ginęła wśród głębokich zmarszczek, jakich przysporzyły mu lata. Tylko nieliczni wciąż jeszcze nosili hadori. Ale Lan również z niego nie rezygnował. Umrze z włosami związanymi hadori, a potem jego ciało spocznie w ziemi, nie mając na sobie nic więcej. Jeśli oczywiście przy jego śmierci będzie ktoś, kto go pochowa. Zerknął na północ, w stronę odległej ojczyzny. Tam był dom. W oczach większości ludzi niegościnna kraina z trudem pewnie zasługiwała na to miano, jednak od kiedy przybył na południe, nieustannie czuł jej bliskość.

— Nauczyłem się od ciebie dość, żeby cię teraz usłyszeć — odparł. Światło księżyca było zbyt słabe, żeby dostrzec wyraźnie rysy twarzy Bukamy, wiedział jednak, że i tak zobaczyłby na niej tylko gniewny grymas. Od kiedy pamiętał, twarz przyjaciela i mentora nigdy nie wyrażała nic innego, nawet kiedy usta wypowiadały zasłużoną pochwałę. Bukama był niczym kamień obleczony w ciało. Jego wola była stalą, dusza obowiązkiem. — Wciąż się upierasz, że Aielowie zaprzysięgli Czarnemu?

Tamten wykonał gest chroniący od złego, jakby Lan rzeczywiście wypowiedział przed chwilą prawdziwe imię Czarnego: Shai’tan. Obaj byli świadkami nieszczęść, jakie powodowało wymówienie tego imienia, a Bukama nadto zaliczał się do tych, którzy wierzyli, że nawet pomyślane może ściągnąć uwagę jego właściciela.

„Czarny oraz wszyscy Przeklęci uwięzieni są w Shayol Ghul” — Lan recytował w myślach katechizm — „uwięzieni przez Stwórcę w chwili stworzenia. Pod twoją ochronę uciekamy się, Światłości, a dłoń Stwórcy nas prowadzi”. — Nie wierzył, żeby pomyślane imię mogło sprowadzić nieszczęcie, ale przezorność nic nie kosztuje, kiedy ma się do czynienia z Cieniem.

— Jeśli jest inaczej, co właściwie tu robimy? — zapytał kwaśno Bukama. Treść pytania też była zaskakująca. Bukama lubił narzekać, ale zazwyczaj jego utyskiwania dotyczyły spraw całkowicie nieistotnych albo niejasnych perspektyw na przyszłość, nigdy zaś aktualnego stanu spraw.

— Dałem słowo, że zostanę z nimi do końca — odparł spokojnie Lan.

Bukama podrapał się po nosie. Być może wreszcie i jego samego zmęczyło własne nie kończące się czarnowidztwo. Może, z twarzy nie sposób było nic wyczytać. Ale w końcu jedną z zasad, które wbijał Łanowi do głowy, była ta, że słowo mężczyzny albo jest warte tyle samo co przysięga złożona w imieniu Światłości, albo bezwartościowe.

Aielowie — którzy tak znienacka spłynęli z gigantycznych gór zwanych Grzbietem Świata — faktycznie mogli niejednemu zdać się hordą Sprzymierzeńców Ciemności. Spalili wielką metropolię Cairhien, zniszczyli otaczający je kraj, a w ciągu następnych dwóch lat przedarli się zbrojnie najpierw przez Łzę, a potem przez Andor, by dotrzeć wreszcie tutaj — na pola śmierci wokół położonego na wyspie miasta Tar Valon. Przez wszystkie lata, od czasu, gdy obecne narody powstały z popiołów imperium Artura Jastrzębie Skrzydło, Aielowie ani razu nie opuścili zamieszkiwanej przez siebie pustyni, zwanej Pustkowiem Aiel. Być może wcześniej świat przeżył już tego rodzaju inwazję, nikt jednak nie mógł wiedzieć tego na pewno, nikt, prócz być może Aes Sedai w Tar Valon, ale jak to zazwyczaj bywało z kobietami z Białej Wieży, nie sposób było czegokolwiek się od nich dowiedzieć. Aes Sedai wiedzy swej strzegły pilnie, roniąc z niej kropelkę to tu, to tam. Jednak w szerokim świecie poza mu-rami miasta Tar Valon wielu twierdziło, że wydarzenia układają się w wyraźny wzór. Minęło tysiąc lat od Pęknięcia Świata do Wojen z Trollokami, przynajmniej zdaniem większości historyków. Obie katastrofy unicestwiły istniejące wówczas narody— nikt nie podawał w wątpliwość tezy, że kierowała nimi ręka Czarnego, który uwięziony czy wolny, niewątpliwie stał za Wojną z Cieniem, Pęknięciem i zmierzchem Wieku Legend. Musiało minąć tysiąc lat od Wojen z Trollokami, nim Artur Jastrzębie Skrzydło zbudował swoje imperium, ale i ono po jego śmierci legło w gruzach, zniszczone Wojną Stu Lat. Niektórzy historycy również w tej wojnie uparcie doszukiwali się oznak wpływów Czarnego. Teraz zaś, po upływie mniej więcej następnego tysiąca lat od upadku imperium Jastrzębiego Skrzydła, nadeszli Aielowie, paląc i mordując. Musi więc być w tym jakiś sens, jakiś wzór. Z pewnością to właśnie Czarny ich do tego podżega. Lan nigdy nie przybyłby na południe, gdyby w to nie uwierzył. Ale to było dawno temu, dziś myślał już inaczej. Z drugiej strony jednak — dał słowo.

Poruszył palcami wewnątrz wysokich butów z opuszczonymi cholewami. Mimo że przywykł już do większych mrozów, kły lodu wgryzały się w jego stopy, gdy zbyt długo stał bez ruchu.

— Przejdźmy się — zaproponował. — Jestem pewien, że obudzę jeszcze co najmniej dziesięciu, jeśli nie dwakroć tylu. — A potem trzeba będzie zrobić następną rundę i wszystko zacznie się od nowa.

Zanim jednak zrobił pierwszy krok, nagły odgłos sprawił, że obaj zamarli, czujnie rozglądając się wokół. Koń przedzierał się przez śnieg. Z miejsca, gdzie stał Buka-ma, dobiegł cichy świst stali ocierającej się o skórę pochwy; Lan zareagował identycznie. Żaden wprawdzie nie obawiał się ataku, Aielowie dosiadali bowiem koni tylko w ostateczności, a i wówczas nadzwyczaj niechętnie. Ale samotny jeździec o tej godzinie musiał być posłańcem, a ostatnimi czasy posłańcy rzadko przynosili dobre wieści. Zwłaszcza nocą.

Koń i jeździec wychynęli z mroku. Poprzedzał ich pieszy — niesiony przez niego krótki łuk wskazywał na jednego z wartowników. Koń miał szlachetnie wygiętą szyję, zdradzającą którąś ze znakomitych taireńskich hodowli. Jeździec bez wątpienia również był z Łzy — po pierwsze dlatego, że wiatr niósł od niego silną woń róż, rozsiewaną przez wystrzyżoną w szpic i namaszczoną oliwą brodę — a tylko Tairenianie byli na tyle głupi, żeby się perfumować, jakby sądzili, że Aielowie nie mają nosów. Po drugie, w żadnej innej formacji nie było hełmów opatrzonych wysokim grzebieniem i szerokim okapem, którego cień — w tym wypadku całkowicie — skrywał szczupłą twarz jeźdźca. Pojedyncze białe pióro znamionowało oficera — wprawdzie stosunkowo niskiej rangi, ale to i tak dziwne, jeśli chodziło tylko o proste zadanie dostarczenia wiadomości. Otulony szczelnie płaszoszukał śmierć, temu ona już nie wyrządzi krzywdy. Bez przerwy ryzykował i nawet na trzeźwo rozpowiadał wszem wobec o swym szczęściu, co nie było rzeczą roztropną. Nie ma sensu kusić losu.

czem garbił się w siodle z wysokimi łękami. Pewnie cały się trząsł. Łza leżała na dalekim południu. Na wybrzeżu Łzy prawie nigdy nie padał śnieg. Kiedy Łan czytał o tym w młodości, nie mógł w to uwierzyć. Musiał się przekonać na własne oczy.

— Oto on, mój panie — ochrypłym głosem oznajmił

wartownik. Po głosie Łan rozpoznał posiwiałego Saldae-anina imieniem Rakim; chrypkę i poszarpaną bliznę, którą lubił się chełpić, gdy miał już mocno w czubie, zawdzięczał strzale Aielów, która przeszyła mu gardło. W tym, że nadal żyje, Rakim widział uśmiech losu i miał całkowitą rację. Na nieszczęście wierzył również, że kto raz

— Lord Mandragoran? — Jeździec ściągnął wodze przed Łanem i Bukamą^ie^siadł z siodła, tylko przyglądał się im niepefe^^e^fcątpienia zbity z tropu przez ich stroje: pozbawione ozdób zbroje, proste, miejscami wytarte wełniane płaszcze. Oczywiście odrobina haftu nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła, jednak niektórzy południowcy stroili się tak, że wyglądali niczym wystawa draperii. Najpewniej pod płaszczem Taireniani-na błyszczał pozłacany napierśnik oraz lśniący jedwabny kaftan w pasy o barwach jego szlacheckiego domu. Przypuszczenie to potwierdzały misterne hafty na cholewach wysokich butów, skrzące się srebrem w księżycowej poświacie. Mniejsza o to, tamten ledwie zaczerpnął tchu, przerwał tok błądzących myśli Lana:

— Niech Światłość spali moją duszę, z początku pewien byłem, że twój oddział jest już blisko, ale potem zacząłem wątpić, czy kiedykolwiek was odnajdę. Lord Emares z sześciuset zbrojnymi ściga jakieś pięć, sześć setek Aielów. — Powoli pokręcił głową. — Dziwne jest tylko to, że ruszyli na wschód. A więc w kierunku przeciwnym niż rzeka. W każdym razie śnieg utrudnia ich pochód tak jak nam, a lord Emares jest zdania, że zdołacie zająć pozycje na grzbiecie wzgórza zwanego Hakiem, a tym samym możecie posłużyć za kowadło, w które uderzy jego młot. Lord Emares wątpi, by Aielowie zdążyli tam dotrzeć przed pierwszym brzaskiem.

Lan zacisnął usta. Niektórzy z tych południowców mieli doprawdy dziwne wyobrażenia na temat uprzejmości. Nawet nie zsiadł z konia, nawet się nie przedstawił. Jako gość pierwszy powinien wymienić swe imię. Ponieważ tego nie zrobił, Lan nie mógł podać mu swego, ponieważ oznaczałoby to, że jest chełpliwy. Posłaniec w istocie zapomniał nawet przekazać konwencjonalne komplementy i życzenia szczęścia od swego pana. I najwyraźniej zakładał, że ma do czynienia z głupcami, którym trzeba tłumaczyć, że rzeka Erinin leży na zachodzie. To ostatnie można było ewentualnie złożyć na karb u-sprawiedliwionego pośpiechem nieprecyzyjnego sposobu wysławiania się, ale reszta była zwykłym nietaktem. Bukama nawet nie drgnął, ale Lan przezornie wsparł dłoń na jego ramieniu — na tym, którym sięga się po miecz. Jego najstarszy przyjaciel bywał niekiedy nadzwyczaj drażliwy.

Hak był oddalony ligę od obozu, a noc prawie dobiegała już kresu, niemniej jednak Lan skinął głową.

— Przekaż lordowi Emaresowi, że będę na miejscu o pierwszym brzasku — poinformował jeźdźca. Imię Ema-resa brzmiało obco, ale w armii liczącej ponad dwieście tysięcy żołnierzy z kilkunastu krajów (nie licząc Gwardii Wieży z miasta Tar Valon i kontyngentu Synów Światłości) nie sposób było znać więcej niż garstkę dowódców. — Bukama, budź żołnierzy.

Bukama mruknął coś pod nosem i gestem nakazując Rakimowi iść za nim, wszedł na teren obozowiska. Z każdym krokiem krzyczał coraz głośniej:

— Wstawać i siodłać konie! Wyruszamy! Wstawać i siodłać konie!

— Nie oszczędzajcie się — powiedział bezimienny Tairenianin, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna nuta rozkazu. — Lord Emares może bardzo ucierpieć wskutek ataku na tych Aielów, jeśli nie zamkniecie im tyłów. — Powiedział to takim tonem, jakby dawał do zrozumienia, że w ostatecznym rozrachunku to Lan gorzko pożałuje, jeśli zawiedzie tamtego.

Lan ukształtował w umyśle obraz płomienia i przelał weń wszystkie swoje uczucia; karmił go nie tylko gniewem, ale również pozostałymi emocjami, aż do najdrobniejszego poruszenia duszy, póki nie poczuł, że unosi się w pustce. Po latach praktyki na osiągnięcie ko "di, jedności, potrzebował tylko chwili. Myśli i świadomość własnego ciała stały się odległe, ich miejsce zajęło poczucie jedności z ziemią pod stopami, z nocą i mieczem, którego nie użyje przeciw temu pozbawionemu manier głupcowi.

— Powiedziałem, że dotrę na czas — oznajmił tonem pozbawionym emocji. — Co mówię, to czynię. — Stracił już resztki ochoty na poznanie imienia tamtego.

Tairenianin ukłonił mu się ceremonialnie z siodła, zawrócił konia i ruszył szybkim kłusem.

Lan pozostał w stanie ko ’di jeszcze przez dłuższą chwilę, póki nie upewnił się, że całkowicie kontroluje swe uczucia. Ruszanie na wojnę w gniewie trudno było nawet nazwać głupotą. Gniew ograniczał jasność spojrzenia i podpowiadał błędne decyzje. Jakim sposobem tamtemu udało się przeżyć? Na Ziemiach Granicznych przez takie zachowanie musiałby się pojedynkować po dziesięć razy dziennie. Dopiero gdy upewnił się, że jest całkowicie spokojny, kiedy poczuł, że myśli tak chłodno, jakby wciąż ogarniała go jedność, dopiero wówczas ruszył do obozu. Majaczącemu jeszcze przed jego oczyma wspomnieniu oblicza Tairenianina nie towarzyszył już gniew. To dobrze.

Gdy znalazł się w środku zagajnika, w którym rozbity był obóz, ten wyglądał już, jakby ktoś wetknął kij w mrowisko. Przynajmniej tak wyglądałby w oczach laika — dla znających się na żołnierskim rzemiośle gorączkowa aktywność miała wyraźnie uporządkowany charakter, ponadto przebiegała w całkowitej nieomal ciszy. Ani jednego niepotrzebnego ruchu, ani jednego zbędnego oddechu. Nie zwijano namiotów, ponieważ juczne zwierzęta byłyby tylko zawadą podczas walki. Kilku żołnierzy już siedziało na koniach: napierśniki dopięte, hełmy na głowach, w dłoniach lance o grotach ponadstopowej długości. Wszyscy pozostali dopinali popręgi siodeł czy mocowali skórzane futerały na łuki za wysokimi tylnymi łękami. Ci, którzy nie potrafili się szybko uwijać, zginęli w pierwszym roku walk z Aielami. Większość oddziału tworzyli obecnie Saldaeanie i Kandori, resztę Domani. Na południu znaleźli się wprawdzie jacyś Malkierczycy, ale Lan nie miał zamiaru im królować, nawet w obecnych okolicznościach. Bukama walczył pod jego dowództwem, ale nie był jego wasalem.

Bukama wyszedł mu na spotkanie z lancą w dłoni, prowadząc swego bułano-dereszowatego wałacha o imieniu Słoneczny Dziryt, za nim postępował bezbrody młodzik zwany Caniedrinem, który trzymał uzdę Kociego Tancerza — wierzchowca Lana. Gniady ogier był jedynie na poły ułożony, ale Caniedrin dobrze wiedział, że powinien zachować ostrożność. Nawet nie do końca ułożony rumak bojowy był groźną bronią. Oczywiście sam Kan-dori też nie był tak niewinny, jak niedojrzały wygląd jego twarzy mógłby sugerować. Skuteczny i doświadczony żołnierz, łucznik o wyjątkowych wręcz talentach, był radosnym zabójcą, który często śmiał się w ogniu walki. Teraz też na jego ustach błąkał się uśmiech wywołany perspektywą boju. Koci Tancerz niecierpliwie zarzucał łbem.

Zanim Lan odebrał od chłopaka wodze, jeszcze raz sprawdził popręg siodła. Nie dlatego, żeby nie ufał kompetencjom Caniedrina, ale ponieważ luźny popręg może zabić równie skutecznie jak cios włóczni.

— Powiedziałem ludziom, co nas czeka — mruknął Bukama, gdy Caniedrin poszedł po swojego wierzchowca — ale gdy młot opadnie za późno, Aielowie mogą zrobić z naszego kowadła poduszeczkę na szpilki. — Nigdy nie sarkał w obecności żołnierzy, jego narzekania przeznaczone były wyłącznie dla uszu Lana.

— Ale młot też może stać się poduszeczką na szpilki, gdy uderzy, a kowadła nie będzie na miejscu — zarepli-kował Lan, wskakując na siodło. Niebo powlekała jednolita szarość. Ciemna szarość wprawdzie, ale z gwiazd pozostała już tylko garść świecących punkcików. — Będziemy jechać tak szybko, jak to możliwe, aby dotrzeć na miejsce przed pierwszym brzaskiem. — Podniósł głos: — Na koń!

I rzeczywiście ruszyli ostro: przez pół mili cwałem, potem kłusem, by wreszcie szybko poprowadzić zwierzęta stępa za lejce i dosiąść, nim wszystko się zacznie. W legendach żołnierze potrafi galopować po dziesięć, dwadzieścia mil, ale cztero-, pięciomilowy galop nawet po nieośnieżonej ziemi wykończyłby połowę koni, a resztę uczynił niezdolną do walki jeszcze przed osiągnięciem Haka. Ciszę nadchodzącego poranka mącił jedynie tętent kopyt i chrzęst butów po śnieżnej pokrywie, skrzypienie skóry siodeł i okazjonalne stłumione przekleństwa żołnierzy potykających się na ukrytych pod bielą kamieniach. Nikt nie marnował tchu na skargi czy pogwarki. Wszyscy brali już udział w podobnym rajdach, więc i ludzie, i zwierzęta łatwo wpadli w wyuczony rytm, pokonując szybko wyznaczony dystans.

Teren wokół miasta Tar Valon był pofałdowaną równiną, upstrzoną gdzieniegdzie gajami i zagajnikami. Kilka z nich zasługiwało nawet na miano niewielkiego lasu, natomiast wszystkie jednako zalegał głęboki cień. Lan prowadził kolumnę w bezpiecznej odległości i przyglądał się im uważnie, przejeżdżając obok. Aielowie znani byli z tego, że doskonale wykorzystywali każdą nierówność terenu — miejsca, w których z pozoru nie mógłby się ukryć nawet pies — i świetnie organizowali zasadzki. Jednak wśród drzew nie dostrzegł śladu poruszenia. Gdyby zawierzyć oczom, powinien uznać, że poza żołnierzami jego oddziału nie ma na świecie żywego ducha. Odgłosy wydawane przez kolumnę jeźdźców raz tylko zakłóciło samotne pohukiwanie sowy.

Niebo na wschodzie przybrało już barwę perłowej szarości, gdy przed oczyma zamajaczyło im wreszcie wzgórze zwane Hakiem. Jego obnażony grzbiet ciągnął się na długości przeszło mili, zbocza wznosiły się wprawdzie niewiele ponad czterdzieści stóp nad otaczającym je terenem, ale w obronie każde wzniesienie zapewnia przewagę. Nazwę swą zawdzięczał wygięciu północnego krańca, który zakręcał na południe — Lan zrozumiał to zaraz po tym, jak rozlokował swych ludzi na pozycjach po obu swych stronach. Było coraz jaśniej. Kiedy spojrzał na zachód, wydało mu się, że potrafi wyłowić z mroku blady kształt Białej Wieży, wznoszącej się ponad centrum odległego o trzy ligi miasta Tar Valon.

Wieża była największą budowlą znanego świata, jednak w porównaniu z ogromną samotną górą, sięgającą nieba z równiny położonej tuż za miastem, po drugiej stronie rzeki, wydawała się mniej okazała. Za dnia wyraźnie rzucało się to w oczy. Głęboką nocą cień wierzchołka góry przesłaniał gwiazdy. Góra Smoka byłaby gigantem nawet w łańcuchu Grzbietu Świata, ale tutaj, na równinie, stanowiła monstrualny wybryk natury, sięgający szczytem wysoko ponad chmury. Wysoko ponad chmurami, których nawet nie muskała większość górskich turni, z jej ułamanego wierzchołka snuła się nieustannie strużka dymu. Symbol nadziei i rozpaczy. Góra proroctwa. Bukama raz tylko zerknął w jej stronę i wykonał znak chroniący od złego. Nikt nie chciał, by wypełniło się związane z nią proroctwo. Ale oczywiście tak się stanie. Pewnego dnia.

Z grzbietu wzgórza widać było, że łagodnie pofałdowany teren ciągnie się jakąś milę na zachód i kończy na granicy sporego, szerokiego może na ligę zagajnika. Pokrywający go śnieg przecinały trzy wydeptane ścieżki, ślad przejścia sporego oddziału konnego lub pieszego. Z tej odległości nie sposób było stwierdzić, czy zostawili go Aielowie, czy żołnierze tak zwanej Koalicji — wiadomo było tylko, że musiał powstać po ostatnich opadach śniegu, więc nie wcześniej niż dwa dni temu.

Aielów nie było jeszcze widać, ale jeśli nagle nie zmienili kierunku marszu, co w ich przypadku zawsze było możliwe, lada moment powinni się pojawić wśród drzew. Nie czekając na rozkaz Lana, żołnierze wbili groty lanc w ziemię pod śniegiem, tak aby były pod ręką. Z futerałów dobyli krótkie łuki, nasadzili strzały na cięciwy, ale ich nie naciągnęli. Tylko nowicjuszom wydawało się, że potrafią długo utrzymać naciągniętą cięciwę. Lan w ogóle nie miał łuku. Jego zadanie polegało na dowodzeniu bitwą, a nie na doborze celów. Łuk znakomicie sprawdzał się w walce z Aielami, a mimo to wielu południowców nim gardziło. Emares wraz ze swymi Taire-nianami z pewnością od razu zaatakuje szarżą na miecze i lance. Bywały sytuacje, kiedy taka taktyka okazywała się jedyną możliwą do przyjęcia, ale tylko głupcy niepotrzebnie tracili ludzi. Starcie wręcz z Aielami nieuchronnie pociągało za sobą wiele ofiar.

Nie obawiał się, że Aielowie na ich widok zdecydują się uniknąć walki. Wbrew temu, co twierdzili niektórzy, bynajmniej nie ogarniał ich niepowstrzymany bitewny szał; niekiedy rezygnowali z walki, jeżeli po stronie przeciwnika była miażdżąca przewaga liczebna. Ale obecny stosunek sił dla sześciuset Aielów wyda się z pewnością jak najbardziej sprawiedliwy — będą mieli przeciwko sobie niecałe cztery setki, ale mające przewagę w terenie. Ruszą do ataku i runie na nich deszcz strzał. Z dobrego krótkiego łuku można było zabić człowieka z odległości trzystu kroków, a z czterystu zranić, oczywiście przy odpowiednich umiejętnościach strzelającego. Aielów czekał więc bieg przez długi korytarz stali. Niestety, oni również używali łuków z rogu i cięciw ze ścięgien, równie skutecznych jak krótkie łuki konnicy. Najgorsze, co z punktu widzenia Lana mogli zrobić Aielowie, to zatrzymać się i zdecydować na pojedynek strzelecki; wówczas obie strony poniosą poważne straty, niezależnie od tego, jak szybko przybędzie Emares. Najlepiej, jeśli ruszą do ataku — biegnący nie potrafi celnie strzelać z łuku. W obu wypadkach dobrze będzie, jeżeli Emares zdąży na czas. W takim wypadku Aielowie, zdając sobie sprawę z tego, że są ścigani, najpewniej spróbują ataku na flanki, a to będzie jak kopnięcie gniazda szerszeni — gdy Emares uderzy z tyłu, Lan poderwie lance do szarży.

Do tego właśnie sprowadzała się taktyka młota i kowadła. Jeden oddział, by zatrzymać Aielów do czasu, aż drugi nie uderzy, a potem oba zacieśniają przestrzeń między sobą. Taktyka prosta, ale skuteczna; większość skutecznych taktyk była prosta. Nawet tępi Cairhienianie nauczyli się ją stosować. Wielu Altaran i Murandian zginęło, ponieważ nie chcieli się tego nauczyć.

Szarość nieba nabrzmiewała światłem. Wkrótce słońce wyjrzy zza linii horyzontu za plecami, kreśląc ich sylwetki na tle nieba. Podmuch wiatru rozwiał poły płaszcza Lana, ale on raz jeszcze osiągnął stan ko ’di, ignorując chłód. W całkowitej ciszy słyszał oddechy Bukamy i stojących najbliżej żołnierzy. Konie przestępujące niecierpliwie z nogi na nogę. Nad otwartym terenem krążył sokół, wypatrując zdobyczy wśród porastających skraj lasu drzew.

Nagle sokół umknął w bok, a spomiędzy drzew szybkim truchtem wybiegli Aielowie, szeroką na dwudziestu ludzi kolumną. Głęboki śnieg najwyraźniej im nie przeszkadzał. Wysoko podnosząc kolana, biegli równie szybko, jak większość ludzi poruszałaby się po ubitej ziemi. Lan wyciągnął szkło powiększające ze skórzanego futerału przy siodle. Był to dobry instrument, znakomita ca-irhieniańska robota, kiedy więc przytknął mosiężną tubę do oka, znajdujący się wciąż w odległości mili Aielowie jakby na niego skoczyli. Wszyscy byli wysocy, równie wysocy jak on, kilku nawet wyższych; mieli na sobie kaftany i spodnie w odcieniach brązów oraz szarości, które wyraźnie odznaczały się na śniegu. Fałdy materii udrapo-wane na głowach, ciemne zasłony skrywające twarze aż po oczy. Mogły być wśród nich kobiety — kobiety Aie-lów czasami walczyły ramię w ramię z mężczyznami — ale większość z pewnością stanowili mężczyźni. W jednej ręce każdy niósł krótką włócznię grotem naprzód, w drugiej zaś ściskał tarczę z byczej skóry i kilka dodatkowych włóczni. Łuki schowane były w futerałach na plecach. Potrafili sprawić śmiertelną kośbę tymi włóczniami, łukami zresztą też.

Aielowie musieliby być ślepi, żeby nie zobaczyć czekających na nich jeźdźców, ale nie zatrzymali się nawet na chwilę — kolumna niczym długi wąż wypełzała spośród drzew, podążając w kierunku wzgórza. W oddali na zachodzie odezwał się stłumiony głos trąbki i zawtórowała mu druga; wnioskując z natężenia dźwięku, tamci musieli być nad rzeką, a być może po drugiej stronie. Aielowie parli naprzód. Zagrała trzecia trąbka, znów daleko, potem czwarta, piąta i kolejne. Kilku Aielów obejrzało się za siebie. Czy to sygnały przyciągnęły ich uwagę, czy wiedzieli, że nadciąga Emares?

Spomiędzy drzew wciąż wysypywali się kolejni Aielowie. Albo ktoś poważnie pomylił się w obliczeniach, albo do pierwotnego oddziału Aielów przyłączył się kolejny. Na równinie pod zagajnikiem było ich już ponad tysiąc, a wciąż przybywali następni. Półtora tysiąca, a za nimi kolejne zastępy. Łan schował szkło powiększające do futerału.

— Obejmij śmierć — mruknął Bukama głosem, w którym zadźwięczała chłodna stal, a Łan usłyszał, jak inni żołnierze Ziem Granicznych zawtórowali echem. Sam tylko w myślach wypowiedział zawołanie, to wystarczy. Śmierć w końcu przychodziła po każdego mężczyznę, rzadko kiedy spodziewana. Oczywiście, niektórzy umierali we własnych łóżkach, ale Łan od dzieciństwa wiedział, że nie taki los mu pisany.

Spokojnie zmierzył wzrokiem rozciągający się na lewo i prawo front swoich żołnierzy. Saldaeanie i Kandori trzymali fason, ale z zadowoleniem stwierdził, że również Domani nie okazują nawet śladu lęku. Nikt nie oglądał się przez ramię, szukając ewentualnej drogi ucieczki. Wprawdzie po dwóch latach wspólnego wojowania nie oczekiwał po nich niczego innego, ale mimowolnie wciąż bardziej ufał rodakom z Ziem Granicznych. Pogranicznicy wiedzieli, że czasem trzeba dokonać trudnego wyboru. Mieli to we krwi.

Ostatni z Aielów wychynął zza drzew. Mogło ich być dwa tysiące — to zmieniało wszystko... równocześnie nie zmieniając niczego. Armia dwóch tysięcy Aielów mogła pokonać jego ludzi, a potem poradzić sobie z Ema-resem, chyba że dopisze im szczęście Czarnego. Myśl o wycofaniu się ani razu nie zaświtała mu w głowie. Gdyby Emares musiał uderzyć, nie mając umówionego kowadła, Tairenian czekała rzeź, ale jeśli utrzymają pozycję do czasu jego przybycia, wówczas być może i młot, i kowadło będą mieć szansę odwrotu. Poza tym dał słowo. Z drugiej strony, nie zamierzał przecież u-mrzeć tutaj na próżno i nie miał prawa skazywać swoich ludzi na taki los. Jeśli Emares nie zdąży na czas, to nim Aielowie znajdą się w odległości dwustu kroków, pode-rwie kompanię i spróbuje okrążyć wroga, żeby połączyć siły z Tairenianinem. Wyciągnął miecz z pochwy i swobodnie go opuścił. Wyglądał jak zwykły miecz, niczym się nie wyróżniał. Nigdy nie będzie niczym więcej, jak tylko mieczem. Ale w nim był klucz do przeszłości i do przyszłości. Trąbki na zachodzie grały już niemal bez ustanku.

Nagle jeden z biegnących na czele kolumny Aielów uniósł włócznię w górę i przebiegł z nią jakieś trzy kroki. Kiedy opuścił broń, kolumna się zatrzymała. Od wzgórza dzieliło ich wciąż dobre pięćset kroków, znajdowali się poza zasięgiem strzału z łuku. Co, na Światłość? Gdy tylko kolumna się zatrzymała, straż tylna zajęła pozycje frontem do lasu. Dodatkowe środki ostrożności? Lepiej przyjąć, że wiedzieli o Emaresie.

Lan lewą ręką wyciągnął z futerału szkło powiększające i przyjrzał się Aielom. Mężczyźni w pierwszych rzędach osłaniali oczy przedramionami i ściskali w rękach włócznie, wpatrując się w jeźdźców na grzbiecie wzgórza. W najlepszym wypadku mogli dostrzec ciemne sylwetki na tle rozpromienionego wschodzącym słońcem nieba, ewentualnie pióropusz na jakimś hełmie. Nic więcej. Aielowie zaczęli się naradzać. Jeden z prowadzących nagle wzniósł rękę z włócznią ponad głowę, a pozostali poszli za jego przykładem. Lan opuścił szkła. Teraz już wszyscy Aielowie patrzyli przed siebie, wszystkie włócznie były w górze. Nigdy wcześniej z czymś takim się nie spotkał.

Nagle Aielowie jak jeden mąż opuścili włócznie i wykrzyknęli pojedyncze słowo, które grzmotem przetoczyło się po równinie, tłumiąc odległe nawoływania trąbek:

— Aan’allein!

Lan wymienił z Bukamą pytające spojrzenia. To była Dawna Mowa, język, jakim mówiono w Wieku Legend i w stuleciach poprzedzających Wojny z Trollokami. Najlepszym tłumaczeniem, jakie przychodziło mu do głowy, było: „Pojedynczy Samotny Mąż”. Ale co to mogło oznaczać? Dlaczego Aielowie mieliby wznosić takie okrzyki?

— Ruszają— mruknął Bukama i Aielowie zaiste ruszyli.

Ale nie w kierunku wzgórza. Skręcająca na północ kolumna zamaskowanych Aielów szybko przeszła w zwyczajowy trucht, a kiedy jej czoło szerokim lukiem minęło krawędź wzgórza, ponowne skręciła na wschód. Szaleństwo w szaleństwie. To nie mógł być zwykły manewr oskrzydlający, nie robi się tego tylko z jednej strony.

— Może wracają na Pustkowie — zawołał Canied-rin. W jego głosie brzmiało rozczarowanie. Inni zaczęli głośno go strofować. Wedle rozpowszechnionej opinii, jedynym sposobem, aby zmusić Aielów do odwrotu, było pozabijanie ich wszystkich.

— Ruszamy za nimi? — zapytał cicho Bukama.

Lan zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową.

— Znajdziemy lorda Emaresa i porozmawiamy z nim... grzecznie, ma się rozumieć... na temat młotów i kowadeł — powiedział. Chciał też się przekonać, o co chodziło tym wszystkim trąbkom. Dzień zaczął się dziwnie i miał wrażenie, że to bynajmniej nie koniec dziwów.

ROZDZIAŁ 2

SPEŁNIONE ŻYCZENIE

ognia płonącego na zielonym marmurowym kominku, w salonie Amyrlin panował ziąb przyprawiający Moiraine o drżenie i tylko zaciskane z całej siły szczęki powstrzymywały dzwonienie zębów. Pomagało to także w tłumieniu ziewania, od którego z trudem się powstrzymywała, mimo iż miała za sobą dobre pół nocy snu. Jak na ironię, ściany udekorowano barwnymi zimowymi gobelinami z jasnymi pejzażami wiosny i kwietnych parków, chociaż bardziej stosowna byłaby skorupa lodu i sople zwisające z rzeźbionych kamiszy. Kominek znajdował się po przeciwległej stronie pomieszczenia, a jego ciepło nie docierało do miejsca, gdzie siedziała. Ponadto szybki sklepionego łukiem okna, wychodzącego na prywatne ogrody Amyrlin, do którego odwrócona była plecami, bynajmniej nie były szczelne i przepuszczały zimno. Gdy tylko na zewnątrz zrywał się wiatr, czuła na plecach lodowaty podmuch, przenikający przez wełnianą suknię. Jej najbliższa przyjaciółka, Siuan, cierpiała podobnie, ale choć była Tairenianką, z pewnością nigdy nie okazałaby, że marznie na kość. W Pałacu Słońca w Ca-irhien, gdzie Moiraine spędziła młode lata, zimą bywało chłodno, ale przynajmniej nikt nie kazał jej stać w przeciągach. Od marmurowej posadzki również bił chłód i niczego w tej sprawie nie mogły zmienić kwietne illiańskie dywany ani podeszwy pantofli Moiraine. Złoty pierścień z Wielkim Wężem na palcu lewej dłoni — wąż połykał na nim własny ogon, co miało symbolizować wieczność

i trwałą więź z Wieżą — zdawał się obrączką z lodu. Kiedy jednak Amyrlin kazała Przyjętej stać spokojnie w miejscu i nie przeszkadzać, Przyjęta stała tam, gdzie jej kazano, i próbowała skrywać wstrząsające nią dreszcze. Wszelako znacznie bardziej niż chłód dokuczał jej ciężki, kwaśny zapach dymu, którego nie rozpraszały nawet przeciągi. Nie była to woń palonego na kominku drewna, ale płonących wokół Tar Valon wiosek.

Poniekąd specjalnie zamartwiała się dokuczliwym zimnem, aby oderwać myśli od tego, co zwiastował dym. Więc od wojny. Niebo za oknami zasnuwała już szarość wczesnego poranka. Wkrótce walki na nowo rozgorzeją, jeśli już się nie rozpoczęły. Martwiło ją, że nic nie wie o sytuacji na polu bitwy. Wedle własnego mniemania miała prawo wiedzieć. Jej wuj wywołał tę wojnę. Z pewnością nie rozgrzeszała Aielów z winy za zniszczenia, jakie sprowadzili na Cairhien, ale doskonale wiedziała, kto ponosi za to odpowiedzialność. Jednak od czasu, gdy Aielowie przybyli, swobodę poruszania się Przyjętych, podobnie jak nowicjuszek, ograniczono do terenów Wieży. Świat poza jej murami równie dobrze mógłby nie istnieć.

Od Azila Mareeda, Wielkiego Kapitana Gwardii Wieży nadchodziły regularne raporty, jednak w ich treść wgląd miały wyłącznie pełne siostry, a i tak nie wiadomo, czy wszystkie. Na pytania o przebieg walk Aes Sedai odpowiadały życzliwymi radami, by lepiej skoncentrować się na nauce. Jakby największa bitwa od czasów Artura Jastrzębie Skrzydło, na dodatek rozgrywająca się tuż obok, była tylko drobną zawadą w studiach! Moiraine zdawała sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans na wzięcie w niej udziału — przynajmniej w żaden istotny sposób — a bardzo chciała przynajmniej orientować się w wydarzeniach. Jej samej to rozumowanie wydawało się nielo-giczene, ale z drugiej strony po przywdzianiu szala nie miała zamiaru wstępować do Białych Ajah.

Dwie odziane w błękitne jedwabie kobiety, które siedziały naprzeciwko siebie przy małym biurku w oddalonej części pomieszczenia, niczym nie zdradzały, że przeszkadza im dym bądź chłód, chociaż od kominka znajdowały się równie daleko jak ona. Oczywiście one były Aes Sedai o obliczach pozbawionych śladu upływu lat, a bitew z pewnością musiały widzieć więcej niż jakikolwiek generał, więc dym nie robił na nich wrażenia. Zachowałyby niewzruszoną pogodę ducha, nawet gdyby tysiąc wiosek płonęło na ich oczach. Żadna kobieta nie mogła zostać Aes Sedai, jeśli wcześniej nie nauczyła się swobodnie panować nad swoimi emocjami i nad ich uzewnętrznianiem. Tamra i Gitara nie sprawiały też wcale wrażenia zmęczonych, chociaż od początku walk żadna nie zaznała więcej snu poza przelotną drzemką. Między innymi z tego właśnie powodu przez całą noc dyżurowały przy nich Przyjęte — na wypadek gdyby trzeba było kogoś wezwać albo załatwić jakąś drobną sprawę. Jeśli zaś idzie o zimno, to ani chłód, ani upał nie wpływał na siostry w taki sposób, jak na zwykłych ludzi. Wydawały się jednako niewrażliwe na jeden i drugi. Moiraine próbowała odkryć, na czym polega ta sztuczka; każda Przyjęta wcześniej czy później próbowała. Dowiedziała się tylko tyle, że nie potrzeba do niej Jedynej Mocy, w przeciwnym bowiem razie byłaby w stanie zobaczyć sploty lub przynajmniej wyczuć fakt przenoszenia.

Tamra nie była zwykłą Aes Sedai, była Zasiadającą na Tronie Amyrlin, władczynią wszystkich Aes Sedai. Do godności wyniesiona została z szeregów Błękitnych Ajah, ale oczywiście stuła na jej ramionach miała paski w siedmiu barwach, co symbolizowało fakt, że Amyrlin należy równocześnie do wszystkich Ajah, jak i do żadnych. Na przestrzeni dziejów Wieży zasadę tę Amyrlin traktowały mniej lub bardziej dosłownie. Suknie Tamry też pokrywał siedmiobarwny wzór, chociaż nie było to wymagane, ale oznaczało, że żadnym Ajah nie dawała pierwszeństwa przed innymi. W świecie poza Wieżą, kiedy Tamra Ospenya przemawiała, królowie i królowe słuchali, niezależnie od tego, czy zwyczajowo zatrudniali doradczynie spośród Aes Sedai, czy też nienawidzili Białej Wieży. Taka była potęga Tronu Amyrlin. Mogli nie korzystać z jej rad ani nie kierować się zaleceniami, ale słuchali w pokorze. Nawet Wysocy Lordowie Łzy i Lord Kapitan Komandor Synów Światłości nie zamykali uszu na jej słowa. Długie włosy nieznacznie przyprószone siwizną i spięte ozdobioną klejnotami srebrną siateczką, okalały kwadratową twarz wyrażającą zdecydowanie. Zazwyczaj udawało jej się wymusić na władcach decyzje, na których jej zależało, ale władzy swej nie nadużywała, czy może raczej używała jej równo wobec wszystkich w Wieży i tych poza nią. Tamra traktowała wszystkich uczciwie i była sprawiedliwa, co nie zawsze oznacza to samo; nierzadko też potrafiła okazać wielkoduszność. Moiraine podziwiała ją z całego serca.

Zupełnie inaczej rzecz się miała z towarzyszką i Opiekunką Kronik Tamry, prawdopodobnie drugą najpotężniejszą kobietą w Wieży, z pewnością zaś co najmniej dorównującą znaczeniem Zasiadającym w Komnacie. Gitara Moroso również była zawsze drobiazgowo sprawiedliwa i zazwyczaj traktowała wszystkich uczciwie, ale idea wielkoduszności chyba nigdy nie przyszła jej do głowy. Była również do tego stopnia ekstrawagancka, że mogłaby wywodzić się spośród Zielonych lub Żółtych. Wysoka, o sylwetce tak pełnej, że można by ją nawet określić mianem bujnej, wkładała zawsze naszyjnik z ognistych łez, kolczyki z rubinami wielkości gołębich jaj oraz trzy pierścienie ze szlachetnymi kamieniami, nie licząc rzecz jasna pierścienia z Wielkim Wężem. Jej suknia była w głębszym odcieniu błękitu niż ubiór Tamry, nadto w brokacie, a stuła opiekunki otaczająca jej ramiona — również błękitna, ponieważ wyniesiono ją spośród Błękitnych Ajah — była tak szeroka, że mogłaby uchodzić za szal. Moiraine słyszała, że Gitara wciąż uważa się za Błękitną siostrę, co gdyby okazało się prawdą, byłoby doprawdy szokujące. Szerokość jej stuły z pewnością przemawiała na korzyść tych pogłosek, nie regulowały jej bowiem żadne oficjalne zalecenia.

Podobnie jak w wypadku wszystkich Aes Sedai, które dostatecznie długo miały do czynienia z Jedyną Mocą, z samej twarzy nie sposób było wnioskować o wieku Gitary. Na pierwszy rzut oka pewnie można by określić, że ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat — niewykluczone, że nawet mniej — ale uważniejsze spojrzenie zdradzało młodo wyglądającą czterdziestopięcio-, pięćdzie-sięciolatkę wciąż jeszcze nieomal doskonale piękną. Ta gładka, pozbawiona śladów upływu lat twarz stanowiła w oczach tych, którzy wiedzieli, znamię Aes Sedai. W oczach tych, którzy nie wiedzieli, a takich było wielu, barwa jej włosów tylko pogłębiłaby zdziwienie. Spięte rzeźbionymi w kości słoniowej grzebieniami, były białe jak mleko. Według plotek miała ponad trzysta lat, co stanowiło wiek sędziwy, nawet jak na Aes Sedai. Jednak jawne dociekanie wieku siostry uchodziło za skrajnie niegrzeczne. Nawet inna pełna siostra mogła się za taki postępek spodziewać pokuty, a nowicjuszka czy Przyjęta zostałaby natychmiast wysłana do Mistrzyni Nowicjuszek, gdzie czekałaby je chłosta. Niemniej samo myślenie o tych sprawach z pewnością nie stanowiło wykroczenia.

Coś jeszcze wynosiło Gitarę ponad przeciętność — zdarzało jej się trafnie Przepowiadać, a więc dysponowała Talentem umożliwiającym poznanie przyszłości.

Był to Talent nadzwyczaj rzadki, zresztą i u niej ujawniał się sporadycznie, plotki jednak głosiły — a w kwaterach Przyjętych zazwyczaj huczało od plotek — że w ciągu ostatnich kilku miesięcy Gitara wygłosiła co najmniej kilka Przepowiedni. Niektóre dziewczyny twierdziły, że armie stacjonujące wokół miasta zdążyły akurat na czas przybycia Aielów, ponieważ taka była Przepowiednia Gitary. Oczywiście żadna z Przyjętych nie mogła tego wiedzieć na pewno. Może jakieś siostry wiedziały. Może. Wprawdzie fakt, że Gitara dysponuje Talentem Przepowiedni, był powszechnie znany, ale w niektórych wypadkach w ich treści zorientowana była wyłącznie Ta-mra. Nadzieja na znalezienie się w obecności Gitary akurat wówczas, gdy ta będzie Przepowiadać, była bardzo nierozsądna, Moiraine nic jednak nie mogła poradzić na to, że nie potrafiła się jej wyzbyć. Jednak przez ostatnie cztery godziny od chwili, gdy razem z Siuan zastąpiły Temaile i Brendas w apartamentach Amyrlin, Gitara pisała wciąż ten sam list.

Właściwie dopiero w momencie, gdy o tym pomyślała, uderzyło ją, że cztery godziny to raczej dość długo, jeśli w grę wchodzi pojedynczy list. A Gitara nie zdążyła w tym czasie napisać nawet pół strony. Siedziała tylko z piórem w ręku, pochylona nad kremową papeterią. Jakby odgadując, że Moiraine właśnie się zastanawia, co też ona robi, Gitara spojrzała na pióro, westchnęła z irytacją, a potem umoczyła stalówkę w glazurowanej czerwonej miseczce z alkoholem, aby oczyścić ją z zaschniętego atramentu. Z pewnością nie pierwszy raz, ponieważ płyn w miseczce był równie czarny jak zawartość kałamarza z rżniętego szkła, opatrzonego srebrnym zamknięciem. Przed Tamrą natomiast leżała na stoliku pełna papierów skórzana teczka z pozłacanymi rogami, a Moiraine nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni Amyrlin przewróciła stronę któregoś z dokumentów, rzekomo tak intensywnie studiowanych. Oblicza obu Aes Sedai były ucieleśnieniem pogodnego opanowania, ale najwyraźniej czymś się obie zamartwiały i to niepokoiło również Moiraine. Przygryzła wargę, zastanawiając się gorączkowo, ale żeby nie ziewnąć rozdzierająco, natychmiast musiała z tego zrezygnować. To znaczy z przygryzania wargi, nie zaś z zastanawiania się.

Powodem ich trosk musiało być coś, co wydarzyło się dzisiaj. Wczoraj widziała Tamrę na korytarzu i była ona ucieleśnieniem pewności siebie. A więc tak... Bitwa szalała przez ostatnie trzy dni. Jeżeli oprócz bitwy — założywszy, że faktycznie ją Przepowiedziała — Gitara miała jeszcze jakieś inne Przepowiednie, czegóż mogły one dotyczyć? Zgadywaniem do niczego się nie dojdzie, pozostawało rozumowanie. Aielowie zdobywają mosty i wdzierają się do miasta? Niemożliwe. Przez trzy tysiące lat narody powstawały i upadały, nawet imperium Artura Jastrzębie Skrzydło pochłonął ogień i chaos, ale nigdy żadnej armii nie udało się wedrzeć na mury miasta Tar Valon ani skruszyć jego bram, nieliczne zresztą w ogóle próbowały. Być może chodzi o to, że bitwa zaowocuje innym rodzajem katastrofy niż druzgocząca porażka? Albo że klęskę musi odwrócić jakieś niespodziewane wydarzenie? Tamra i Gitara były aktualnie jedynymi Aes Sedai w Wieży, chyba że któraś z pozostałych wróciła po nocy. Mówiło się, że szeregi rannych są tak liczne, iż potrzebna jest każda siostra posiadająca bodaj iskierkę Talentu Uzdrawiania — oczywiście tak tylko głosiły plotki, żadna z sióstr nie zająknęła się nawet o tym, co robi. Aes Sedai nie mogły kłamać, ale często wypowiadały się enigmatycznie, a poza tym nic im nie zabraniało wyprowadzać pytającego w pole. Siostry mogły też używać Jedynej Mocy jako broni, kiedy one same lub ich Strażnicy byli w niebezpieczeństwie. Od czasu Wojen z Trolloka-mi, kiedy przyszło im stawić czoło Pomiotowi Cienia i armiom Sprzymierzeńców Ciemności, żadna Aes Sedai nie wzięła bezpośrednio udziału w boju, niewykluczone jednak, że Gitara przepowiedziała klęskę, jeśli Aes Sedai nie wkroczą do walki. Ale po co czekać trzy dni? Czy

Przepowiednia może być aż tak szczegółowa? Może gdyby siostry wcześniej wkroczyły do walki, to z kolei spowodowałoby. ..

Kątem oka Moiraine zobaczyła, jak Siuan się do niej uśmiecha. Uśmiech ten zmienił jej twarz z przystojnej w naprawdę śliczną, w błękitnych oczach zamigotały iskierki. Niemal o głowę wyższa od Moiraine — Moiraine już pogodziła się z faktem, że jest niższa prawie od wszystkich kobiet w swoim otoczeniu, ale wciąż nie potrafiła przestać zwracać uwagi na wzrost — o karnacji równie jasnej jak ona, Siuan czuła się w sukience Przyjętej swobodnie i pewnie, co Moiraine nigdy się nie udało. Sukienki z wysokimi karczkami były nieskazitelnie białe, wyjąwszy lamówkę i mankiety odrobione na wzór siedmiokolorowej stuły Amyrlin. Nie potrafiła pojąć, jak to się dzieje, że tak wiele sióstr spośród Białych Ajah może się na co dzień ubierać w biel, która jest przecież symbolem żałoby. Chyba najtrudniejszą rzeczą w całym nowicjacie była dla niej konieczność noszenia co dzień prostej bieli. Najtrudniejszą, jeśli rzecz jasna nie brać pod uwagę ćwiczeń mających pomóc jej w zapanowaniu nad własnym temperamentem. Przez jego niekontrolowane wybuchy wciąż od czasu do czasu pakowała się w kłopoty, ale już nie tak często jak podczas pierwszych lat pobytu w Wieży.

— Dowiemy się, kiedy przyjdzie na to czas — szepnęła Siuan, obrzucając ukradkowym spojrzeniem Tamrę i Gitarę. Żadna z tamtych nawet nie drgnęła. Pióro Gitary znowu wisiało nad zaczętym listem, atrament wysychał.

Moiraine nie potrafiła nic na to poradzić, że zareagowała spontanicznym uśmiechem. Siuan miała ten dar — potrafiła ją rozśmieszyć, kiedy się dąsała, i rozbawić do łez, kiedy chciało jej się płakać. Uśmiech przeszedł od razu w mimowolne ziewnięcie; szybko spojrzała na Amyrlin i Opiekunkę, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie zauważyły. Nadal jednak bez reszty pochłaniały je ich własne myśli. Kiedy znowu spojrzała na przyjaciółkę, Siuan wytrzeszczała oczy znad dłoni, którą zakrywała usta. Moiraine omal nie zachichotała.

Z początku nie mogła się nadziwić, że ona i Siuan zostały przyjaciółkami, ale wśród nowicjuszek czy Przyjętych najbliższe przyjaciółki zawsze były albo bardzo do siebie podobne, albo zupełnie różne. Pod pewnymi względami ona i Siuan były podobne. Obie były sierotami: ich matki umarły w dzieciństwie, a ojcowie, kiedy już opuściły domy rodzinne. Obie miały iskrę talentu, co stanowiło rzadkość. Oznaczało to, że przenosiłyby Jedyną Moc niezależnie od tego, czy przeszłyby szkolenie, a przecież nie każda kobieta mogła się tego nauczyć.

Na tym kończyły się podobieństwa i zaczynały różnice. Różnice te miały korzenie w życiu, jakie obie wiodły przed przybyciem do Tar Valon — i bynajmniej nie chodziło tylko o to, że Siuan była biedna, a ona bogata. W Cairhien szanowano Aes Sedai: gdy Moiraine wyruszała do Wieży, na cześć tego wydarzenia w Pałacu Słońca wydano bal. W Łzie przenoszenie było zakazane, a za Aes Sedai nieszczególnie przepadano. Tego samego dnia, gdy któraś siostra odkryła, że Siuan może się uczyć przenoszenia, bez żadnych ceregieli zapakowano ją na statek płynący do Tar Valon. Różnic było oczywiście znacznie więcej, całe mnóstwo, ale nie miały one znaczenia dla ich przyjaźni. Żeby wymienić choć kilka: Siuan przybyła do Wieży już w pełni ukształtowana psychicznie, w każdej sytuacji potrafiła nad sobą zapanować; bez trudu radziła sobie z wszelkimi zagadkami, czego nie można było powiedzieć o Moiraine; nienawidziła koni, które Moiraine kochała; wreszcie, uczyła się z łatwością przyprawiającą Moiraine o zawrót głowy.

Różnice nie dotyczyły jednak kwestii związanych z Jedyną Mocą. Od czasu gdy tego samego dnia zostały wpisane do księgi nowicjuszek, postępowały krok w krok i nawet inicjację Przyjętej przeszły tego samego dnia. Moiraine odebrała wykształcenie stosowne dla szlachcianki, obejmujące wszystko: od historii po Dawną Mowę, w której mówiła i pisała na tyle biegle, że zwolniono ją z regulaminowych lekcji. Siuan, córka taireńskiego rybaka, z początku ledwie potrafiła czytać i znała wyłącznie podstawy rachunku, ale później chłonęła wiedzę jak piasek wodę. Obecnie sama już uczyła nowicjuszki Dawnej Mowy. Przynajmniej na lekcjach dla początkujących.

Siuan Sanche stawiano nowicjuszkom za wzór, do którego powinny aspirować. No, dobrze, obie stawiano za wzór. Wcześniej raz tylko zdarzyło się, że jakaś kobieta ukończyła nowicjat w trzy lata. Wcześniej Elaida a’Roihan, zresztą odrażająca postać, w trzy lata poradziła sobie ze szkoleniem Przyjętej, wciąż jednak możliwe było, że uda im się jej dorównać. Moiraine aż za dobrze zdawała sobie sprawę z własnych niedostatków, ale była pewna, że Siuan stanie się idealną Aes Sedai.

Otworzyła już usta, aby szepnąć, że cierpliwość jest może dobra, ale dla kamieni, kiedy gwałtowny wiatr zadzwonił szybkami okna, a kolejny lodowaty podmuch przemknął jej po plecach. Sukienka Przyjętej tak kiepsko chroniła przed zimnem, że równie dobrze mogłaby tu stać w samej bieliźnie. Zamiast więc szepnąć, tylko jęknęła. Głośno.

Tamra spojrzała w stronę okna, ale nie miało to nic wspólnego z wokalnym popisem Moiraine. Z wiatrem wniknął do wnętrza odgłos odległych trąbek — były ich dziesiątki. Nie, setki. Żeby usłyszeć je w Wieży, musiały być ich setki. Brzmiały jednym chórem, zew wchodził w zew. Niezależnie już od przyczyny, musiało się stać coś ważnego. Amyrlin z trzaskiem zamknęła leżącą przed nią teczkę.

— Idź zobaczyć, czy nie ma jakichś wieści z pola bitwy, Moiraine. — Tamra mówiła niemal całkiem spokojnie, ledwie można było usłyszeć w jej głosie leciutkie napięcie, odległą ostrą nutę. — Siuan, zrób herbaty. Migiem, dziecko.

Moiraine zamrugała. Amyrlin naprawdę była zaniepokojona. Ale sama mogła zrobić tylko jedno.

— Stanie się, jak każesz, Matko — oznajmiły z Siuan unisono bez wahania i skłoniwszy się głęboko, ruszyły ku drzwiom do przedpokoju, które znajdowały się obok kominka. Wysadzany złotem srebrny czajniczek stał na plecionej tacy w pobliżu drzwi, razem z pojemnikiem na herbatę, słoiczkiem miodu, małym dzbanuszkiem na mleko i wielkim dzbankiem wody; wszystkie pozostałe utensylia również misternie wykonane w srebrze. Na sąsiedniej tacy stały filiżanki z delikatnej zielonej porcelany Ludu Morza. Moiraine poczuła gęsią skórkę, kiedy Siuan otworzyła się na Źródło i ujęła saidara, żeńską połowę Mocy. Natychmiast otoczyła ją poświata, choć widoczna jedynie dla potrafiących przenosić kobiet. W normalnych okolicznościach korzystanie z przenoszenia przy wykonywaniu codziennych obowiązków było surowo zabronione, jednak Amyrlin sama przecież powiedziała, że ma być to zrobione „migiem”. Siuan już splatała cienką nitkę Ognia, żeby zagotować wodę w dzbanku. Ani Tamra, ani Gitara nie zrobiły nic, by jej przeszkodzić.

Przedpokój apartamentów Amyrlin nie był szczególnie okazały, ponieważ miał być tylko chwilową przystanią dla gości, którzy zaraz mieli zostać zaanonsowani. Oficjalne delegacje Amyrlin przyjmowała w jednej z komnat audiencyjnych albo w sąsiednim gabinecie, nie w prywatnych komnatach. W przedpokoju było prawie przytulnie, ponieważ jedną ścianą przylegał on do kominka ogrzewającego salon. Znajdowało się w nim tylko jedno krzesło, prosto rzeźbione, choć spore, które teraz stało pod jedną ze złoconych lamp — mimo iż mebel był masywny, Elin Warrel, szczupła nowicjuszka aktualnie tu dyżurująca, jakoś zdołała go przesunąć, aby lepiej jej się czytało. Odwrócona plecami do drzwi saloniku, całkowicie pochłonięta lekturą oprawionego w skórę tomu, nie usłyszała kroków Moiraine po dywanie z frędzlami.

Elin powinna wyczuć jej obecność, nim podeszła tak blisko, że mogła zajrzeć przez ramię zaczytanego dziecka. Tamta oczywiście nie była już dzieckiem, ponieważ od siedmiu lat była w nowicjacie, a do Wieży przybyła w osiemnastym roku życia, ale do nowicjuszek zwracano się per „dziecko” niezależnie od ich wieku. Jeśli już o tym mowa, to Aes Sedai do Przyjętych zwracały się w ten sam sposób. Moiraine była w stanie wyczuć zdolność przenoszenia tkwiącą w tym „dziecku” zaraz po wejściu do pomieszczenia. Kobieta potrafiąca przenosić nie jest w stanie przemknąć obok drugiej, nie przyciągnąwszy jej uwagi. Elin powinna więc się zorientować w tym samym momencie.

Wystarczyło jedno spojrzenie przez ramię tamtej, żeby rozpoznać książkę. Płomienne serca, antologia romansów. Biblioteka Wieży była największym księgozbiorem w znanym świecie, znaleźć można było w niej egzemplarz każdej nieomal książki, jaka została wydrukowana, ale to dzieło było jak najbardziej niestosowne dla nowicjuszki. Przyjętym pozwalano na nieco więcej swobody — na tym poziomie hierarchii kobiety rozumiały już, że będą skazane na to, by patrzeć, jak ich mężowie starzeją się i umierają, a po nich ich dzieci, wnuki i prawnuki, podczas gdy one same nie zmienią się nawet odrobinę — ale nowicjuszkom zdecydowanie odradzano marzenia o adoratorach i miłości, a kontaktów z mężczyznami wyraźnie zakazywano. Nowicjuszkom naprawdę niepotrzebne było nabijanie sobie głów myślami, że mogłyby uciec z kandydatem na męża albo, co gorsza, urodzić dziecko. Szkolenie nowicjuszek było celowo skrajnie wyczerpujące — jeśli kobieta miała się załamać, lepiej, żeby stało się to w nowicjacie, niż gdyby miało ją spotkać jako siostrę. Odpowiedzialność, jaka ciążyła na Aes Sedai, była naprawdę poważna, a posiadanie dziecka skomplikowałoby sprawy ponad wszelkie wyobrażenie.

— Powinnaś znaleźć sobie bardziej stosowną lekturę, Elin — powiedziała spokojnie Moiraine. — I bardziej się przykładać do swoich obowiązków.

Zanim Moiraine zdążyła dokończyć drugą część wypowiedzi, Elin ze zduszonym jękiem zaskoczenia poderwała się na równe nogi i odwracając się, wypuściła z ręki książkę. Jak na Andorankę, była stosunkowo niska, jednak Moiraine wciąż musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć jej w oczy. Dopiero zobaczywszy, z kim ma do czynienia, Elin wydała z siebie nieznaczne westchnienie ulgi. Bardzo nieznaczne. W oczach nowicjuszek Przyjęte odrobinę tylko ustępowały Aes Sedai. Elin rozłożyła proste białe spódnice w pośpiesznym ukłonie.

— Gdyby ktoś wszedł do środka, na pewno bym zauważyła, Moiraine. Merean Sedai pozwoliła mi czytać. — Przekrzywiła głowę, palcami nerwowo mnąc szeroką białą wstążkę, przytrzymującą jej włosy. Wszystkie elementy ubioru nowicjuszek były białe, nawet cienkie skórzane pantofle. — Dlaczego ta książka miałaby być dla mnie niestosowna, Moiraine? — Elin była od niej trzy lata starsza, niemniej pierścień z Wielkim Wężem i suknia z siedmiobarwną lamówką wydawały się nowicjusz-ce oznaką wielkiej wiedzy. W tym wypadku jednak nieszczęśliwie się składało, że Moiraine nie potrafiła rozmawiać na pewne tematy. Krępowały ją wpojone normy obyczajowe.

Podniosła więc tylko książkę z podłogi i oddała nowi-cjuszce.

— Bibliotekarki mogą się mocno zdenerwować, jeśli zniszczysz im któryś z drogocennych woluminów. — Mówiąc to, poczuła cień zadowolenia z samej siebie. Tak właśnie mogłaby zareagować pełna siostra, nie chcąc udzielić bezpośredniej odpowiedzi na pytanie. Przyjęte w każdym calu starały się naśladować, a więc i mówić jak Aes Sedai, czekając na dzień, w którym przywdzieją szal, ale w miarę bezpiecznie wprawiać się mogły właściwie tylko na nowicjuszkach. Niektóre próbowały w ten sposób traktować również służbę, ale wyśmiewane zazwyczaj po krótkim czasie rezygnowały. Służący doskonale wiedzieli, że w oczach Aes Sedai Przyjęte nie znajdowały się bynajmniej o jeden stopień niżej niż siostry, ale tylko nieznacznie wyżej od nowicjuszek.

Zgodnie z oczekiwaniami, Elin zaczęła nerwowo oglądać książkę, szukając ewentualnych uszkodzeń, dzięki czemu Moiraine mogła spokojnie kontynuować, nie obawiając się, że nowicjuszka podejmie swe żenujące dociekania.

— Nadeszły jakieś wieści z pola bitwy, dziecko?

W oczach Elin rozbłysła uraza.

— Dobrze wiesz, że gdyby były, natychmiast bym je przekazała, Moiraine. Jak możesz sądzić, że postąpiłabym inaczej?

Oczywiście, wiedziała. Tamra też wiedziała. Jednak o ile Opiekunka lub któraś z Zasiadających mogły wytknąć Amyrlin nierozsądne polecenie — przynajmniej tak jej się wydawało — Przyjętej pozostawało tylko w milczeniu się doń zastosować. Jeśli już o to chodzi, nowi-cjuszki nie miały prawa podważać zasadności pytania Przyjętej.

— Czy w taki sposób należy odpowiadać, Elin?

— Nie, Moiraine — ze skruchą przyznała Elin, ponownie się kłaniając. — Odkąd tu jestem, nie nadeszły żadne wieści. — I jeszcze raz skłoniła głowę. — Jeśli wolno spytać, czy Gitara Sedai może Przepowiadała?

— Wracaj do swej lektury, dziecko. — I zanim jeszcze skończyła to zdanie, wiedziała już, że zareagowała źle, ponieważ jej ostatnie słowa były sprzeczne z tym, co powiedziała wcześniej. Ale co się stało, to się nie odstanie. Odwróciła się więc szybko i tak godnie, jak tylko potrafiła, ruszyła ku wyjściu z przedpokoju, mając nadzieję, że Elin nie dostrzeże rumieńca, który spłonił jej twarz. No cóż, Mistrzyni Nowicjuszek pozwoliła dziecku czytać, a Bibliotekarki pewnie wypożyczyły jej tę książkę, chyba że dostała ją od którejś z Przyjętych. Niemniej Mo-iraine nade wszystko nienawidziła robić z siebie idiotki.

Kiedy wróciła do salonu i zaniknęła za sobą drzwi, z dzióbka czajniczka unosiła się smużka pary, w dzbanku leciutko syczało. Otaczająca wcześniej Siuan poświata saidara już zniknęła. Podgrzewana Jedyną Mocą woda wrzała bardzo szybko, a cała sztuczka polegała na tym, żeby nie odparować jej w całości. Siuan właśnie dodawała miód do jednej z dwu napełnionych przed chwilą filiżanek. Zawartość drugiej nabrała już mlecznego odcienia.

Siuan wskazała Moiraine filiżankę z miodem i powiedziała cicho:

— To dla Gitary. — A potem skrzywiła się i dodała szeptem: — Każę tak mocno słodzić, że wychodzi prawie ulepek. Powiedziała mi, żebym nie była skąpa! — Porcelana była tak gorąca, że prawie parzyła palce Moiraine, jednak nim dotrze na drugi koniec pomieszczenia, gdzie za biureczkiem wciąż siedziała Gitara, niecierpliwie bębniąc palcami po blacie, jej temperatura będzie akurat odpowiednia. Zegar z polerowanego czarnego drewna na gzymsie kominka wybił Pierwszą Jutrznię. Trąbki wciąż grały. W ich głosach zdawało się pobrzmiewać szaleńcze napięcie, niemniej Moiraine rozumiała, że to tylko wyobraźnia płata jej figle.

Tamra stała przy oknie, patrząc w niebo, które z każdą chwilą coraz bardziej jaśniało. Nie oderwała odeń wzroku, nawet gdy Siuan z ukłonem podała jej filiżankę. Mu-siała minąć dopiero dłuższa chwila, nim odwróciła się i spojrzała na Moiraine. Zamiast wziąć herbatę, zapytała:

— Jakieś wieści, Moiraine? Nie rozumiem, dlaczego zwlekasz. — Tak, zaiste jej spokój wisiał na włosku, jeśli można się tak wyrazić. Powinna wiedzieć, że gdyby coś się zdarzyło, Moiraine natychmiast by ją poinformowała.

Moiraine właśnie podawała Gitarze filiżankę, zanim jednak zdążyła odpowiedzieć na pytanie Tamry, Opiekunka poderwała się na równe nogi, odpychając stolik tak mocno, że kałamarz przewrócił się, a na blacie rozlała się czarna kałuża. Drżąc, stała wyprostowana, z rękoma opuszczonymi i sztywno wyprężonymi. Rozszerzonymi z przerażenia oczyma wpatrywała się gdzieś ponad głową Moiraine. To faktycznie było najczystsze przerażenie, inaczej nie można tego nazwać.

— Narodził się na powrót! — krzyczała Gitara. — Czuję jego obecność! Smok bierze swój pierwszy oddech na stoku Góry Smoka! Nadchodzi! Nadchodzi! Światłości, zlituj się nad nami! Leży wśród śniegu i krzyczy głosem grzmotu! Płonie jak słońce!

Wypowiedziawszy ostatnie słowo, westchnęła cicho — przynajmniej w porównaniu z ostatnim krzykiem — i osunęła się w ramiona Moiraine. Ta wypuściła z dłoni filiżankę, próbując ją podtrzymać, ale i tak obie przewróciły się na dywan. Zdziałała tylko tyle, że zamiast wylądować pod bujnym ciałem Opiekunki, klęczała obok, podtrzymując ją.

W jednej chwili Tamra była obok nich; osunęła się na posadzkę, nie bacząc na skapujący ze stoliczka atrament. Otoczyła ją poświata saidara i bez namysłu przystąpiła do splatania pasm Ducha, Wody i Powietrza. Ujęła w dłonie głowę Gitary, opuściła splot w nieruchome ciało. Ale po badaniu, które sprawdzało stan zdrowia, bynajmniej nie nadeszła kolej na sploty Uzdrawiania. Wpatrzona wciąż bezradnie w puste oczy Gitary, Moiraine zrozumiała dlaczego. Jakkolwiek pragnęła dostrzec w nich bodaj iskierkę życia, którą Tamra mogłaby rozdmuchać, równocześnie pojmowała płonność tych nadziei. Uzdrawianiem można wyleczyć każdą chorobę, ranę i każde złamanie. Ale nie tia się Uzdrowić śmierci. Plama atramentu pochłonęła na stole to, co wcześniej pisała Opiekunka. Dziwne, jakie szczegóły dostrzegało się w takich chwilach.

— Nie teraz, Gitara — westchnęła cicho Tamra. W jej głosie pobrzmiewało śmiertelne zmęczenie. — Nie teraz, kiedy najbardziej cię potrzebuję.

Powoli uniosła wzrok i spojrzała w oczy Moiraine, a ta odruchowo się cofnęła. Powiadano, że spojrzenie Tamry potrafi poruszyć kamień, i w tym jednym momencie Moiraine w to uwierzyła. Amyrlin przeniosła wzrok na stojącą wciąż pod oknem Siuan. Tamta przycisnęła obie dłonie do ust; filiżanka spoczywała na dywanie pod jej stopami. Ona również drgnęła pod wzrokiem Amyrlin.

Moiraine poszukała oczyma swojej filiżanki.

„Dobrze chociaż, że żadna się nie stłukła” — pomyślała. „Porcelana Ludu Morza jest przecież bardzo droga”. Och, umysł wyprawiał niekiedy dziwne sztuczki, kiedy nie chciał przyjąć czegoś do wiadomości.

— Obie jesteście rozgarnięte — oznajmiła na koniec Tamra. — I nieszczęśliwie się składa, że nie jesteście głuche. Zdajecie sobie sprawę, że Gitara przed chwilą Przepowiedziała. — To proste stwierdzenie wybrzmięwało jednak pytającą nutą tak wyraźną, że obie poczuły się zmuszone skinąć głowami i na głos potwierdzić. Tamra westchnęła, jakby naprawdę spodziewała się innej odpowiedzi.

Amyrlin przejęła od Moiraine brzemię ciała Gitary, położyła ją na dywanie i wygładziła włosy. Po chwili zdjęła z jej ramion błękitną stułę Opiekunki, złożyła pieczołowicie i zakryła jej twarz.

— Jeśli pozwolisz, Matko — powiedziała Siuan ochrypłym głosem — poślę Elin po służącą Opiekunki, ona zaj-mie się wszystkim.

— Zostań! — warknęła Tamra. Twarde jak stal spojrzenie cięło je obie. — Nikomu nie powiecie o tym, co się tutaj stało, niezależnie od tego, jak ważkie będą powody. Jeśli zajdzie potrzeba, kłamcie. Siostry też nie mogą niczego wiedzieć. Gitara umarła bez słowa. Rozumiemy się?

Moiraine gwałtownie pokiwała głową, a kątem oka dostrzegła, że Siuan robi to samo. Jeszcze nie były Aes Sedai — wciąż mogły kłamać; niektóre z dziewcząt od czasu do czasu nie potrafiły ustrzec się fałszu, niezależnie od tego, jak wiele wysiłku wkładały w naśladowanie pełnych sióstr — ale nigdy nie oczekiwała, że usłyszy polecenie, by kłamać, zwłaszcza z ust Aes Sedai, z ust Zasiadającej na Tronie Amyrlin.

— Dobrze — oznajmiła Tamra zmęczonym głosem. — Przyślij... dyżurująca nowicjuszka ma na imię Elin, tak?... przyślij więc Elin do mnie. Powiem jej, gdzie może znaleźć służącą Gitary. — Równocześnie bez wątpienia upewni się, czy Elin nic nie podsłuchała przez zamknięte drzwi. Gdyby nie chodziło również o to, zadanie zostałoby zlecone Siuan lub Moiraine. — Kiedy dziewczyna wejdzie, wy dwie możecie odejść. I pamiętajcie! Ani słowa! Nikomu! — Ostatnie słowa zostały wypowiedziane tak kategorycznie, że wydawały się nierzeczywiste. Polecenie Amyrlin miało wagę osobistej przysięgi. Nie była potrzebna żadna dodatkowa emfaza.

„Chciałam usłyszeć Przepowiednię — myślała Moiraine, kłaniając się po raz ostatni przed odejściem — i moje życzenie się spełniło. Usłyszałam Przepowiednię Zagłady”. Teraz już żałowała, że nie była bardziej ostrożna w formułowaniu swoich życzeń.

ROZDZIAŁ 3

ĆWICZENIA

Na szerokim korytarzu prowadzącym do apartamentów Amyrlin panował taki sam chłód jak w jej salonie, a ponadto hulały tu przeciągi. Niektóre były na tyle silne, że marszczyły gobeliny zdobiące białe marmurowe ściany. Na pozłacanych lampach stojących między jaskrawymi arrasami rozpaczliwie, prawie gasnąc, migotały płomienie. O tej godzinie nowicjuszki zazwyczaj spotykały się na śniadaniu, podobnie zresztą jak większość Przyjętych. Korytarze powinny więc być puste, toteż Siuan i Moiraine nie spodziewały się nikogo spotkać. Szły po niebieskim chodniku, zajmującym połowę szerokości korytarza i częściowo skrywającym naprzemiennie powtarzające się barwy wszystkich siedmiu Ajah, korzystając z tej namiastki ochrony przed zimnymi płytkami posadzki. Moiraine była zbyt oszołomiona, by odezwać się choć słowem. Stłumiony odgłos trąb ledwie docierał do jej uszu.

Skręciły za róg i weszły w korytarz, na którym płytki posadzki były białe, a chodnik zielony. W prawą stronę spiralą wznosił się kolejny szeroki korytarz, wiodący do kwater Ajah; wzdłuż jego ścian również stały pozłacane lampy, widoczną część posadzki pokrywała błękitno-żół-ta mozaika, a chodnik mienił się szarością, brązem i czerwienią. W kwaterach Ajah oczywiście dominowały odpowiednie kolory, niektóre demostracyjnie lekceważone, ale na wspólnych obszarach Wieży wszystkich używano w mniej więcej jednakowych proporcjach. Takie właśnie trywialne myśli przychodziły jej teraz do głowy. Dlaczego proporcje są identyczne, skoro Ajah różnią się liczebnością? Czy kiedyś reguła przewidywała inaczej? Jak można by na powrót osiągnąć stan równowagi? Kobiety wyniesione do godności Aes Sedai dysponowały całkowitą swobodą w kwestii wyboru Ajah. Jednak z drugiej strony, kwatery wszystkich Ajah były takiej samej wielkości. Lepsze już całkowicie trywialne myśli niż...

— Masz ochotę na śniadanie? — zapytała Siuan. Moiraine wzdrygnęła się lekko. Śniadanie?

— Nie przełknęłabym ani kęsa, Siuan.

Tamta tylko wzruszyła ramionami.

— Ja też nie mam apetytu. Pomyślałam sobie tylko, że mogę ci dotrzymać towarzystwa, gdybyś chciała coś zjeść.

— Wracam do pokoju i kładę się do łóżka. Spróbuję się trochę przespać, o ile oczywiście uda mi się zmrużyć oko. Za dwie godziny mam zajęcia z nowicjuszkami. — I najprawdopodobniej na tym się nie skończy, chyba że siostry rzeczywiście zaczną wracać do Wieży. Nowi-cjuszki oczywiście nie miały prawa opuścić lekcji z tak błahego powodu jak jakaś bitwa czy... Nie miała najmniejszej ochoty zagłębiać się w to, co owo „czy” za sobą pociągało. Jeśli Aes Sedai nie powrócą, jej studia również ucierpią. Przyjętym pozostawiano swobodę wyboru dalszego kształcenia, ona jednak już wcześniej zdążyła się umówić na prywatne lekcje z Meilyn Sedai, jak też z Larelle Sedai.

— Sen to marnowanie czasu, którego nie mamy — zdecydowanie oznajmiła Siuan. — Musimy przygotowywać się do prób. Może mamy jeszcze miesiąc, a może wszystko stanie się już jutro.

— Nie mamy żadnej pewności, że w najbliższym czasie w ogóle czekają nas jakiekolwiek próby. Merean tylko rzuciła uwagę, że jej zdaniem jesteśmy już prawie gotowe.

Siuan parsknęła. Głośno. Jeszcze w nowicjacie siostry dołożyły wszelkich starań, żeby oczyścić jej język z naleciałości portowych doków, nie wspominając już o wulgaryzmach, ale ostatecznie nie udało im się całkowicie wyplenić jej hardości. I bardzo dobrze. Siuan bez swej hardości nie byłaby sobą.

— Kiedy Merean mówi, że któraś jest gotowa, prób można się spodziewać w ciągu miesiąca, sama dobrze wiesz, Moiraine. Będziemy ćwiczyć.

Moiraine westchnęła. Nie sądziła, by w aktualnym stanie ducha potrafiła zasnąć, ale swoje szanse na to, żeby się porządnie skoncentrować, również oceniała niewysoko. Ćwiczenia wymagały pełnego skupienia.

— Och... No dobrze, Siuan.

Drugą niespodzianką, jaką przyniosła ze sobą ich przyjaźń, był zdumiewający fakt, że to córka rybaka w niej przewodziła, a szlachcianka postępowała za nią. Oczywiście światowe tytuły nie zapewniały w Wieży żadnych przywilejów. Spośród kobiet Zasiadających na Tronie Amyrlin dwie były córkami żebraków, niezliczone wywodziły się z rodzin kupców, farmerów i rzemieślników (w tym były trzy córki szewców) i tylko jedna pochodziła z królewskiego rodu. Poza tym Moiraine na długo przed opuszczeniem domu nauczyła się oceniać ludzi według ich zdolności. W Pałacu Słońca umiejętności tej dzieci uczyły się zaraz po nauce chodzenia. Siuan była urodzoną przywódczynią. Zawsze zaskakująco naturalne wydawało się postępowanie jej śladem.