Klient - John Grisham - ebook + audiobook + książka

Klient ebook i audiobook

John Grisham

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Doskonały thriller prawniczy, który z miejsca stał się klasyką gatunku.

Jedna z najlepszych powieści ulubionego pisarza Ameryki.

Prokurator, który nikomu nie ufa.

Adwokatka nienależąca do żadnego z układów.

Jedenastoletni chłopiec, który wie zbyt dużo.

Marc Sway znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Był świadkiem samobójstwa nowoorleańskiego prawnika, który przed śmiercią wyjawił mu, gdzie ukryto zwłoki zamordowanego senatora Boyda Boyette’a.

Obarczony tym strasznym sekretem chłopiec, którego wychowała ulica, zdaje sobie sprawę, że on, jego matka i młodszy brat są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z jednej strony Marca ściga mafia, z drugiej – ambitny prokurator wszelkimi dostępnymi środkami próbuje go zmusić do złożenia zeznań.

Jedyną nadzieją chłopca jest Reggie Love, niekonwencjonalna prawniczka gotowa zrobić wszystko – łącznie ze złamaniem prawa – żeby chronić swojego nieletniego klienta.

Kapitalna ekranizacja Klienta, z Susan Sarandon i Tommym Lee Jonesem, nie tylko stała się kasowym hitem, ale weszła do klasyki kina.

Absorbująca i szalenie oryginalna – najlepsza do tej pory książka Grishama.

„The Wall Street Journal”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 688

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 0 min

Lektor: Krzysztof Polkowski

Oceny
4,7 (110 ocen)
85
18
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamSZp

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza powieść Mistrza Grishama, jaką do tej pory słuchałem. Poza tym świtny Lektor. Dziękuję. ASZ
00
angelika52

Całkiem niezła

Zbyt długa. Po ciekawym wstępie, srodek się bardzo wlecze, bez akcji. Czekałam by dobrnąć do końca książki, a kiedy się już to stało, koniec niewiele wniósł nowych informacji.
00
rafinat
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Grishamowy klasyk przez duże K. Pomimo upływu lat, niezmiennie wzrusza i trzyma w napięciu.
00
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna pozycja. Grisham nie zawodzi
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. czytając uświadomiłam sobie ze oglądam film na podstawię tej ksiazki
00

Popularność




TO NIE PIERWSZA KSIĄŻKA GRISHAMA, W KTÓREJ AUTOR ŁĄCZY THRILLER PRAWNICZY Z POWIEŚCIĄ SENSACYJNĄ. ALE TU DOMINUJE TEN DRUGI GATUNEK: WIĘCEJ AKCJI, MNIEJ ZAWIŁYCH PROCESÓW SĄDOWYCH.

W GŁOŚNEJ EKRANIZACJI „KLIENTA” WYSTĄPILI M.IN. SUSAN SARANDON I TOMMY LEE JONES.

Jedenastoletni Marc Sway znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Na leśnej drodze na przedmieściach Memphis stał się świadkiem samobójstwa nowoorleańskiego prawnika. Zanim zdesperowany mężczyzna strzelił sobie w usta, zdradził chłopcu tajemnicę groźną jak tykająca bomba. Wyjawił, kto zabił senatora Boyda Boyette’a i gdzie ukryto zwłoki.

Marc, obdarzony sprytem dzieciaka, którego wychowała ulica, zdaje sobie sprawę, że on, jego matka i młodszy brat są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ściga go mafia, a ambitny prokurator wszelkimi dostępnymi środkami próbuje zmusić go do złożenia zeznań. Chłopiec sam już nie wie, co gorsze.

Jego jedyną nadzieją jest Reggie Love, niekonwencjonalna adwokatka z burzliwą przeszłością. Nie ma wprawdzie dużego doświadczenia w zawodzie, ale dla swojego nieletniego klienta zrobi wszystko… nawet złamie prawo.

JOHN GRISHAM

Autor, którego nazwisko jest synonimem nowoczesnego thrillera prawniczego. Po ukończeniu studiów prawniczych w 1981 roku praktykował w Southaven, specjalizując się w sprawach karnych. Pewnego dnia Grisham usłyszał wstrząsające zeznania dwunastoletniej ofiary gwałtu. To przeżycie zainspirowało go do napisania debiutanckiej powieści – Czas zabijania – która rozsławiła jego nazwisko na cały świat. Od tego czasu napisał ponad 40 książek, w tym kilka dla młodzieży. Jego powieści zostały przetłumaczone na 50 języków, a ich łączny nakład dawno przekroczył 300 milionów egzemplarzy.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy: Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem stały się megahitami.

jgrisham.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMA

KANCELARIA

ZAKLINACZ DESZCZU

KRÓL ODSZKODOWAŃ

WIĘZIENNY PRAWNIK

OSTATNI SPRAWIEDLIWY

CALICO JOE

KOMORA

DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA

UŁASKAWIENIE

NIEWINNY CZŁOWIEK

RAPORT PELIKANA

GÓRA BEZPRAWIA

CHŁOPCY EDDIEGO

KLIENT

SAMOTNY WILK

ADEPT

WERDYKT

DEMASKATOR

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

WEZWANIE

WSPÓLNIK

BAR POD KOGUTEM

WYSPA CAMINO

DZIEŃ ROZRACHUNKU

WICHRY CAMINO

TESTAMENT

BRACTWO

Jake Brigance

CZAS ZABIJANIA

CZAS ZAPŁATY

CZAS ŁASKI

Theodore Boone

MŁODY PRAWNIK

UPROWADZENIE

OSKARŻONY

AKTYWISTA

ZBIEG

AFERA

Tytuł oryginału:

THE CLIENT

Copyright © John Grisham 1993

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Bożenna Manicka i Tomasz Manicki 2014

Korekta: Jolanta Rososińska

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek

Przygotowanie okładki do druku: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk

Zdjęcie na okładce: © Dave Wall/ Arcangel Images

ISBN 978-83-8361-024-5

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42

Dla Ty i Shei

Rozdział 1

Mark miał jedenaście lat, a papierosy popalał już drugi rok. Sięgał po nie tylko od czasu do czasu, żeby się za bardzo nie wciągnąć, lecz całkiem zerwać z paleniem też nie zamierzał. Najbardziej odpowiadały mu koole, preferowane przez ojca, ale że rodzice już ze sobą nie żyli, skazany był na virginia slimy matki. Ta wypalała ponad dwie paczki dziennie, toteż mógł jej podprowadzać tygodniowo jakieś dziesięć, dwanaście sztuk bez obawy, że zostanie na tym nakryty. Matka, nieustannie zabiegana, z masą kłopotów na głowie, miała dosyć naiwne wyobrażenie o synach i nawet jej się nie śniło, że starszy w wieku jedenastu lat będzie już palił.

Czasami Kevin, drobny złodziejaszek z sąsiedniej ulicy, opylał mu za dolara paczkę kradzionych marlboro, ale przeważnie Mark musiał się zadowalać słomkami matki.

Tego popołudnia miał w kieszeni cztery sztuki i prowadził swego ośmioletniego brata, Ricky’ego, ścieżką przez las za parkingiem, na którym mieszkali. Ricky był podekscytowany perspektywą pociągnięcia pierwszego w życiu dymka. Poprzedniego dnia podejrzał, jak Mark chowa papierosy do ukrytego pod łóżkiem pudełka po butach, i zagroził, że powie o wszystkim mamie, jeżeli starszy brat mu nie pokaże, jak to się robi. No i przemykali teraz ścieżką między drzewami do jednej z tajnych kryjówek Marka, gdzie ten potrafił spędzać samotnie całe godziny na ćwiczeniach w zaciąganiu się i puszczaniu kółek z dymu.

Większość dzieciaków z sąsiedztwa eksperymentowała z piwem i trawką – używkami, od których Mark postanowił stronić. Ojciec Marka i Ricky’ego był alkoholikiem i bił chłopców oraz matkę, a brał się do tego zawsze ożłopany do obrzydliwości browarem. Mark widział zatem na własne oczy i na własnej skórze odczuł uboczne skutki działania alkoholu. Do narkotyków też nie miał przekonania.

– Zabłądziłeś? – spytał Ricky, jak to młodszy brat, kiedy zboczyli ze ścieżki w wysokie po pierś chaszcze.

– Zamknij się – warknął Mark, nie zwalniając kroku.

Ojciec wpadał do domu tylko po to, żeby się nachlać, wyspać i powyżywać na nich. Teraz, dzięki Bogu, już go nie było. Od pięciu lat Rickym opiekował się Mark. Czuł się w tej roli jak jedenastoletni ojciec. Nauczył młodszego brata rzucać piłką futbolową i jeździć na rowerze. Podzielił się z nim swoją wiedzą o seksie. Przestrzegał przed narkotykami i bronił przed starszymi chłopakami. Teraz dręczyła go świadomość, że wprowadza Ricky’ego w nałóg. Ale to przecież tylko papieros. Mogło być znacznie gorzej.

Zarośla urwały się i chłopcy stanęli pod rozłożystym drzewem. Z konaru zwisała lina. Ściana krzaków ciągnęła się aż do niewielkiej polanki, od której odchodziła zarośnięta leśna dróżka, niknąca za pobliskim pagórkiem. Z oddali dolatywał szum autostrady.

Mark zatrzymał się i wskazał ruchem głowy kłodę obok liny.

– Siadaj tam! – rzucił, i Ricky zawrócił posłusznie do kłody, rozglądając się niespokojnie, jakby wypatrywał zaczajonej w krzakach policji.

Mark, mierząc malca pogardliwym spojrzeniem musztrującego sierżanta, wyciągnął z kieszeni bluzy papierosa. Trzymał go z wystudiowaną nonszalancją między kciukiem a palcem wskazującym.

– Zasady znasz – powiedział, spoglądając na brata z góry. Zasady były tylko dwie, wałkowali je do znudzenia przez cały dzień i Ricky’ego drażniło, że traktuje się go jak smarkacza.

– Znam – burknął, przewracając oczami. – Jak komuś wygadam, to mi wlejesz.

– Bardzo dobrze.

Ricky założył ręce na piersi.

– I mogę wypalać tylko jednego dziennie.

– Bardzo dobrze. Jak zobaczę, że palisz więcej, to masz przechlapane. A jak się dowiem, że pijesz piwo albo się bierzesz za narkotyki, to…

– Wiem, wiem, też mi wlejesz.

– Właśnie.

– A ty ile palisz dziennie?

– Tylko jednego – skłamał Mark. Czasami faktycznie wypalał tylko jednego. Kiedy indziej trzy, a nawet cztery – zależy, ile ich miał. Gestem starego gangstera wetknął papierosa między wargi.

– Czy od jednego dziennie umrę? – spytał Ricky.

Mark wyjął papierosa z ust.

– Nie tak prędko. Jeden dziennie specjalnie ci nie zaszkodzi. Ale jak będziesz palił więcej, to możesz mieć problem.

– A mama ile pali?

– Dwie paczki.

– Czyli ile?

– Czterdzieści sztuk.

– O rany! To ma duży problem.

– Mama problemów ma od groma. Papierosy to chyba najmniejszy z nich.

– A tata ile pali?

– Cztery albo i pięć paczek. Setkę na dzień.

Ricky uśmiechnął się pod nosem.

– To niedługo umrze, nie?

– Oby! Jak będzie tak chlał na umór i kopcił na zakładkę, to przekręci się w parę lat.

– Co to znaczy „kopcić na zakładkę”?

– Odpalać jednego od drugiego. Dla mnie może wypalać i dziesięć paczek.

– Dla mnie też. – Ricky przeniósł wzrok na polankę i zarośniętą dróżkę. Pod drzewem panował miły chłodek, ale poza kręgiem cienia prażyło słońce. Mark ujął filtr w dwa palce i pomachał papierosem przed buzią małego.

– Boisz się? – spytał drwiąco, jak tylko starszy brat potrafi.

– Nie.

– Gadanie. Patrz, tak się trzyma, kapujesz? – Pomachał papierosem jeszcze bliżej twarzy malca, a potem cofnął rękę i wetknął sobie filtr w usta. Ricky śledził pilnie każdy gest brata.

Mark przypalił papierosa, wydmuchnął maleńką chmurkę dymu, po czym wyjął go z ust i obejrzał z lubością.

– Tylko nie połykaj dymu. Jeszcze na to za wcześnie. Pociągnij tylko troszkę i zaraz wydmuchnij. Gotowy?

– Porzygam się?

– Jak połkniesz dym, to tak. – Pociągnął lekko dwa razy i fachowo wydmuchnął dym. – Widzisz? Żadna sztuka. Potem ci pokażę, jak się sztachać.

– Dobra. – Ricky wyciągnął nerwowo rękę z przygotowanymi kciukiem i palcem wskazującym i Mark z namaszczeniem wetknął mu między nie papierosa.

– No, śmiało! – zachęcił brata.

Malec przytknął obśliniony filtr do ust, pociągnął lekko i natychmiast wydmuchnął dym. Ręka mu drżała. Pociągnął jeszcze raz. Dym nie zdążył się nawet przedostać za przednie zęby. I jeszcze raz. Mark obserwował go bacznie z cichą nadzieją, że Ricky się zakrztusi, posinieje, zwymiotuje i już do końca życia nie weźmie papierosa do ust.

– Łatwe – uznał Ricky, oglądając z dumą slima. Ręka mu się trzęsła.

– Nic wielkiego.

– Dziwnie smakuje.

– Tak, tak. – Mark usiadł na kłodzie obok brata i wyciągnął z kieszeni drugiego papierosa. Ricky palił swojego, wydmuchując raz po raz dym. Mark też zapalił i przez chwilę siedzieli w milczeniu pod drzewem, delektując się dymkiem.

– Nawet fajnie – odezwał się Ricky, skubiąc paznokciami filtr.

– Super. Tylko czemu tak ci łapy latają?

– Wcale mi nie latają.

– Jeszcze jak!

Ricky pominął ten docinek milczeniem. Pochylił się, wsparł łokcie na kolanach i pociągnął trochę mocniej, po czym splunął na ziemię, dokładnie tak, jak to podpatrzył u Kevina i starszych chłopaków w krzakach za parkingiem. Nic trudnego.

Mark ułożył usta w idealny okrąg, żeby puścić kółko z dymu. Nie miał wątpliwości, że tym dopiero by bratu zaimponował, ale kółko mu nie wyszło i szary dym rozwiał się w powietrzu.

– Za smarkaty jesteś, żeby palić – stwierdził.

Ricky, pochłonięty wydmuchiwaniem dymu i spluwaniem, upajał się tym gigantycznym krokiem ku dorosłości.

– A ile ty miałeś lat, jak zaczynałeś? – spytał.

– Dziewięć. Ale byłem bardziej dojrzały.

– Wciąż tak mówisz.

– Bo wciąż tak jest.

Siedzieli koło siebie na kłodzie pod drzewem i palili w milczeniu, zapatrzeni w skąpaną w słońcu trawiastą polankę. Mark w wieku ośmiu lat rzeczywiście był dojrzalszy od Ricky’ego. Dojrzałością przewyższał zresztą każdego rówieśnika. Był dojrzały od samego początku. Kiedy miał siedem lat, uderzył ojca kijem bejsbolowym. Tego, co potem nastąpiło, nie wspominał najmilej, no, ale grunt, że pijany kretyn przestał się pastwić nad matką. Awantury i rękoczyny były na porządku dziennym i Dianne Sway często szukała wsparcia i rady u starszego syna. Pocieszali się wzajemnie i spiskowali, by przetrwać. Razem płakali pobici. Wspólnie się zastanawiali, jak chronić Ricky’ego. Mając dziewięć lat, Mark poradził matce, by wystąpiła o rozwód. To on wezwał policję, kiedy ojciec po otrzymaniu papierów rozwodowych wrócił do domu pijany. Chłopak zeznawał potem w sądzie, opisując rzeczowo obelgi, poniżenia i bicie. Był bardzo dojrzały.

Ricky pierwszy usłyszał samochód. Z leśnej dróżki dobiegł niski, szybko się zbliżający pomruk silnika. Po chwili i Mark go usłyszał. Przestali palić.

– Nie ruszaj się – powiedział.

Zamarli.

Na szczycie pagórka pojawił się długi czarny lincoln i zaczął zjeżdżać w ich stronę. Zielsko zarastające dróżkę sięgało mu po zderzak. Mark rzucił papierosa na ziemię i przydeptał go. Ricky zrobił to samo.

Przed samą polanką samochód przyhamował, a następnie zawrócił powolutku, ocierając się o nisko zwisające gałęzie. Zatrzymał się przodem do dróżki. Chłopcy znajdowali się dokładnie za nim, niewidoczni z miejsca, w którym stał. Mark zsunął się z kłody i poprzez chwasty podkradł się do ściany krzaków na skraju polanki. Ricky poszedł w jego ślady. Od tylnego zderzaka lincolna dzieliło ich teraz dziesięć metrów. Przyjrzeli mu się z zaciekawieniem. Miał tablice rejestracyjne stanu Luizjana.

– Co on robi? – wyszeptał Ricky.

Mark zerknął poprzez zielsko.

– Ciiii! – Słyszał krążące na ich parkingu opowieści o nastolatkach przyjeżdżających w te lasy migdalić się z dziewczynami albo ćpać, ale ten samochód nie należał do nastolatka. Silnik zgasł i przez jakąś minutę wóz stał po prostu pośród wysokiego zielska. Potem drzwi się otworzyły, kierowca wysiadł i rozejrzał się. Był to nalany mężczyzna w czarnym garniturze. Głowę miał dużą, okrągłą i łysą, jeśli nie liczyć równego wianuszka włosów nad uszami i szpakowatej brody. Z trudem utrzymując równowagę, poczłapał ku tyłowi wozu i pogmerawszy chwilę kluczykiem w zamku, otworzył klapę bagażnika. Wyjął stamtąd gumowy wąż, wepchnął jeden jego koniec w rurę wydechową, a drugi wsunął do wnętrza wozu nad opuszczoną nieco szybą tylnego lewego okna. Zatrzasnął bagażnik, rozejrzał się ponownie, jakby sprawdzał, czy nikt go nie obserwuje, po czym siadł z powrotem za kierownicą.

Silnik zaczął pracować.

– Ufff – sapnął cicho Mark, wpatrując się tępo w lincolna.

– Co on robi? – spytał Ricky.

– Próbuje się otruć.

Ricky uniósł głowę o kilka centymetrów, żeby lepiej widzieć.

– Nie rozumiem, Mark.

– Nie wychylaj się. Widzisz ten szlauch? Spaliny z rury wydechowej wlatują do środka i trują go.

– To samobójstwo?

– Właśnie. Widziałem raz na filmie, jak jeden facet tak robił.

Wyciągnęli szyje i wpatrzyli się w wąż biegnący od rury wydechowej do okna. Silnik pracował równo na jałowym biegu.

– A dlaczego on chce się otruć? – spytał Ricky.

– Skąd mam wiedzieć? Ale musimy coś zrobić.

– Tak, spierniczajmy stąd.

– Nie. Siedź.

– Ja idę, Mark. Jak chcesz, to sobie możesz patrzeć, jak on umiera, ale ja stąd idę.

Mark złapał brata za ramię i zmusił do schylenia głowy. Ricky dyszał ciężko i obaj pocili się obficie. Słońce schowało się za chmurą.

– Ile to będzie trwało? – spytał Ricky drżącym głosem.

– Niedługo. – Mark puścił brata i opadł na czworaki. – Czekaj tu, słyszysz? Spróbuj się ruszyć, a tyłek ci skopię.

– Gdzie idziesz, Mark?

– Czekaj tu. Dobrze ci radzę.

Mark przypadł swoim chudym ciałem prawie do samej ziemi i poczołgał się na łokciach i kolanach w kierunku samochodu przez suchą, wysoką na co najmniej pół metra trawę. Nie było obawy, że mężczyzna coś usłyszy, ale poruszenie w trawie mogło mu się rzucić w oczy. Mając to na uwadze, Mark pełzł na brzuchu pod osłoną tyłu samochodu, aż znalazł się w cieniu bagażnika. Chwycił wąż, wyciągnął go ostrożnie z rury wydechowej i położył na ziemi. Wycofał się, trochę już szybciej, po własnych śladach i parę sekund później siedział znowu z Rickym w kucki za krzakami, w gęstej trawie pod najdalej sięgającymi gałęziami, i obserwował polankę. Wiedział, że nawet gdyby zostali zauważeni, tłuścioch ich nie dopadnie, bo zdążą odskoczyć za drzewo i dać nogę ścieżką, którą tu przyszli.

Czekali. Upłynęło pięć minut, a im się wydawało, że minęła godzina.

– Może już nie żyje? – wychrypiał w końcu Ricky łamiącym się z przejęcia szeptem.

– Nie wiem.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i mężczyzna wysiadł. W ręku dzierżył butelkę whiskey. Szlochając i mamrocząc coś pod nosem, na miękkich nogach obszedł wóz od tyłu i zobaczył leżący w trawie wąż. Klnąc, wetknął go z powrotem w rurę wydechową. Wyprostował się, potoczył dzikim wzrokiem po drzewach i wgramolił się z powrotem za kierownicę. Zatrzaskując drzwi, bełkotał coś do siebie.

Chłopcy obserwowali to wszystko z przerażeniem.

– Zupełny świr – wymamrotał Mark.

– Chodźmy stąd – jęknął płaczliwie Ricky.

– Nie możemy! Gdyby się wydało, że widzieliśmy, jak się próbował zabić, i nic nie zrobiliśmy, żeby mu przeszkodzić, byłaby z tego straszna draka.

Ricky uniósł głowę, jakby szykował się do odwrotu.

– No to nikomu nie powiemy. Chodź, Mark!

Mark chwycił go znowu za ramię i przytrzymał przy ziemi.

– Siedź! Nie odejdziemy, dopóki nie powiem!

Ricky zacisnął mocno powieki i zaczął płakać. Mark, nie odrywając wzroku od samochodu, pokręcił z niesmakiem głową. Młodsi bracia sprawiali czasem więcej kłopotu, niż byli tego warci.

– Przestań! – warknął przez zaciśnięte zęby.

– Boję się.

– No i dobrze. Siedź tu i nie ruszaj się. Słyszysz? Nie ruszaj się. I przestań beczeć. – Mark znowu leżał w bujnym zielsku i wsparty na łokciach szykował się do kolejnego wypadu poprzez wysoką trawę.

– Daj mu umrzeć, Mark – wychlipał Ricky.

Mark rzucił mu przez ramię gniewne spojrzenie i popełzł w kierunku samochodu, którego silnik wciąż pracował. Czołgał się tym samym szlakiem lekko wygniecionej trawy tak powoli i ostrożnie, że nawet Ricky, chociaż oczy miał już suche, ledwie go widział. Obserwował drzwi od strony kierowcy, niemal przekonany, że lada moment otworzą się z impetem i ten wariat wyskoczy ze środka i zabije Marka. Wspiął się na palce, przyjmując pozycję sprintera, by w razie czego dać momentalnie nura w las. Zobaczył, jak Mark wynurza się z trawy przy tylnym zderzaku, przytrzymuje ręką oprawy tylnych świateł dla zachowania równowagi i powoli wyciąga wąż z rury wydechowej. Trawa zaszeleściła cicho, zielsko lekko się zakołysało i zdyszany, spocony Mark, z dziwnym uśmiechem na ustach, znowu był przy nim.

Podkuliwszy nogi, siedzieli pod krzakami niczym dwa insekty i obserwowali samochód.

– A jak znowu wysiądzie? – spytał Ricky. – I jak nas zobaczy?

– Nie zobaczy nas. Ale gdyby ruszył w naszą stronę, pędź za mną. Zanim zdąży zrobić krok, już nas tu nie będzie.

– A dlaczego od razu nie uciekniemy?

Mark obrzucił brata gorączkowym spojrzeniem.

– Próbuję ocalić facetowi życie, kapujesz? Kto wie, może jak zauważy, że mu nie wychodzi, to pomyśli, żeby jeszcze się z tym wstrzymać, albo coś w tym rodzaju. Tak trudno to zrozumieć?

– Ale to wariat. Zabije siebie, a potem nas. Tak trudno to zrozumieć?

Mark pokręcił z rozdrażnieniem głową i w tym momencie drzwi znowu się otworzyły. Mężczyzna, powarkując i bełkocząc coś pod nosem, wygramolił się z wozu i z wyraźnym trudem powlókł przez wysoką trawę ku tyłowi samochodu. Podniósł z ziemi końcówkę węża, popatrzył na nią karcąco i rozejrzał się powoli po małej polance. Sapał ciężko i spływał potem. Kiedy jego wzrok zahaczył o drzewa, chłopcy przypadli do ziemi. Mężczyzna spojrzał pod nogi i znieruchomiał, tak jakby nagle coś mu zaświtało. Trawa wokół bagażnika była lekko wygnieciona. Ukląkł, jakby chciał się lepiej przypatrzyć śladom, ale zamiast przystąpić do oględzin, wepchnął tylko wąż z powrotem w rurę wydechową i wrócił pospiesznie do otwartych drzwi. Ktoś obserwujący go spomiędzy drzew mógłby pomyśleć, że mało go to obeszło i że w tej chwili pragnie tylko jak najszybciej pożegnać się ze światem.

Dwie głowy wysunęły się jednocześnie ponad krzaki, ale tylko na kilka centymetrów. Przez minutę chłopcy patrzyli na samochód. Ricky był gotów uciekać, ale Mark myślał intensywnie.

– Chodźmy, Mark, proszę cię – powiedział płaczliwie Ricky. – O mało nas nie przyuważył. A jak ma pistolet albo co?

– Jakby miał pistolet, toby się z niego zastrzelił.

Ricky przygryzł dolną wargę i jego oczy znowu zaszły łzami. Jeszcze nigdy nie udało mu się przekonać brata i teraz też mu się nie uda.

Upłynęła kolejna minuta i Mark zaczynał już przestępować z nogi na nogę.

– Spróbuję jeszcze raz, słyszysz? I jak nie da za wygraną, to się stąd wynosimy. Słowo daję, okay?

Ricky pokiwał bez przekonania głową. Mark położył się na brzuchu i wypełzł z chaszczy w wysoką trawę. Ricky brudnymi palcami otarł łzy z policzków.

· · ·

Prawnik, rozdymając nozdrza, pociągnął potężnie nosem. Zapatrzony w przestrzeń za przednią szybą, wypuszczał powoli powietrze, czekając na pierwsze objawy, które by świadczyły, że choć trochę cennego śmiercionośnego gazu przedostało się już do krwi i zaczęło działać. Na fotelu obok spoczywał nabity pistolet. Mężczyzna trzymał w ręku opróżnioną do połowy butelkę jacka danielsa. Pociągnął z gwinta, zakręcił nakrętkę i odłożył flaszkę na siedzenie. Wykonał powolny wdech i zamknął oczy, delektując się zapachem spalin. Czy odpłynie po prostu w niebyt? A może gaz, zanim go wykończy, zada mu ból, zacznie palić wnętrzności albo przyprawi o torsje? Nad kierownicą na desce rozdzielczej leżał list pożegnalny, a obok pojemniczek z pigułkami.

Wyczekując niecierpliwie, kiedy gaz zacznie wreszcie działać, bo on, cholera, zaraz nie wytrzyma i złapie za pistolet, płakał i gadał sam ze sobą. Był tchórzem, ale tchórzem zdeterminowanym, i o wiele bardziej odpowiadało mu to wdychanie i powolne odpływanie niż zimna lufa w ustach.

Pociągnął znowu whiskey i syknął, kiedy zapiekła, spływając przełykiem. No, zaczyna się. Niedługo będzie po wszystkim. Uśmiechnął się do swego odbicia w lusterku wstecznym, bo gaz już działa, a on umiera i mimo wszystko nie jest tchórzem. Trzeba mieć jaja, żeby się zdobyć na taki krok.

Odkręcając zakrętkę, żeby pociągnąć ostatni łyk, płakał i mamrotał pod nosem. Popił i whiskey ulała mu się z ust, ściekając strumyczkami w brodę.

Nikomu nie będzie go brakowało. I chociaż ta świadomość powinna sprawiać przykrość, prawnika uspokajał fakt, że nikt po nim nie zapłacze. Jedyną osobą na świecie, która go kochała, była matka, a ona zmarła przed czterema laty i śmierć syna już jej nie zaboli. Było jeszcze dziecko z pierwszego, nieudanego małżeństwa, córka, której nie widział od jedenastu lat, ale słyszał, że wstąpiła do jakiejś sekty i jest tak samo zbzikowana jak jej matka.

Pogrzeb będzie skromny. Kilku kolegów po fachu i może paru sędziów, wszyscy w ciemnych garniturach, szepczący między sobą z przejęciem; po prawie pustej kaplicy rozejdą się piskliwe dźwięki muzyki organowej. Żadnych łez. Prawnicy będą zerkać co chwila na zegarki, a pastor, zupełnie obcy człowiek, wyklepie pospiesznie standardowe formułki przeznaczone dla nieodżałowanych zmarłych, którzy nigdy nie chodzili do kościoła.

Dziesięciominutowa chałtura bez żadnych fanaberii. List leżący na desce rozdzielczej zawierał prośbę o kremację.

– Ha – westchnął cicho i pociągnął kolejny łyk. Odrzucając w tył głowę, zerknął we wsteczne lusterko i dostrzegł poruszenie w zielsku za samochodem.

· · ·

Ricky zobaczył otwierające się drzwi, zanim Mark je usłyszał. Odskoczyły z impetem, jakby kopnięte od wewnątrz, i w następnej sekundzie zwalisty mężczyzna o czerwonej twarzy biegł już przez zielsko, przytrzymując się samochodu i warcząc. Ricky, wstrząśnięty i przerażony, zsikał się w spodnie.

Mark dotykał właśnie tylnego zderzaka, kiedy jego uszu dobiegł trzask drzwi. Zamarł na moment, przemknęło mu przez myśl, żeby wpełznąć pod samochód, i ta chwila zawahania go zgubiła. Próbował jeszcze zerwać się na nogi i rzucić do ucieczki, ale poślizgnął się i mężczyzna go dopadł.

– Mam cię! Mam cię, mały skurwysynu! – wrzasnął, chwytając Marka za włosy i ciskając go na bagażnik. – Mam cię, mały skurwysynu! – Ciężka, tłusta dłoń wylądowała na twarzy wierzgającego i wyrywającego się chłopaka. Kopnął jeszcze raz, już nie tak desperacko, i znowu oberwał w twarz.

Patrzył w pochylającą się nad nim dziką, rozpaloną gębę. W nabiegłe krwią, załzawione oczy. Z nosa i brody grubasa ściekała jakaś wydzielina.

– Mam cię, mały skurwysynu – wycedził nieznajomy przez zaciśnięte żółte zęby.

Przygniatając jedną ręką zrezygnowanego Marka do klapy bagażnika, wetknął wąż z powrotem w rurę wydechową, po czym porwał chłopca za kołnierz i powlókł za sobą przez zielsko do otwartych drzwi kierowcy. Wrzucił go brutalnie do środka i przepchnął na obity czarną skórą fotel pasażera.

Kiedy sam zwalał się ciężko za kierownicę, Mark trzymał już klamkę i szukał przycisku blokady. Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwi i wskazując na klamkę, wrzasnął: „Nie rusz tego!” i z całych sił rąbnął chłopca na odlew w lewe oko.

Mark pisnął z bólu, chwycił się za oko i oszołomiony zgiął wpół. Płakał teraz. Cholernie bolał go nos, a usta jeszcze bardziej. W głowie mu szumiało. Czuł smak krwi. Słyszał pochlipywanie i bełkot mężczyzny. Wchłaniał odór whiskey i widział prawym okiem kolana swoich brudnych dżinsów. Lewe oko zaczynało puchnąć i obraz zachodził mgłą.

Tłusty prawnik pociągnął whiskey i popatrzył na złożonego w scyzoryk, dygoczącego na całym ciele Marka.

– Przestań się mazać! – warknął.

Mark oblizał wargi i przełknął krew. Potarł guz nad okiem i wciąż wpatrzony w swoje dżinsy spróbował odetchnąć głębiej. Mężczyzna warknął znowu: „Przestań się mazać!”, spróbował się więc opanować.

Silnik pracował. Samochód był duży, ciężki i cichy, ale Mark słyszał dobiegający jakby z oddali aksamitny pomruk. Odwrócił powolutku głowę i zerknął na wąż, który opadał spiralnie znad tylnej szyby za fotelem kierowcy niczym rozdrażniony gad, podpełzający, by ich śmiertelnie ukąsić. Grubas roześmiał się.

– No to umrzemy sobie razem – oznajmił głosem, o dziwo, zupełnie już opanowanym.

Lewe oko Marka puchło gwałtownie. Chłopiec obrócił się w fotelu i spojrzał odważnie na mężczyznę, który teraz wydawał mu się jeszcze większy. Nalana twarz, zmierzwiona broda, przekrwione, błyszczące oczy, uporczywie w niego wpatrzone, przypominające ślepia demona w ciemnościach.

Mark płakał.

– Niech mnie pan wypuści – wyszlochał łamiącym się głosem. Wargi mu drżały.

Kierowca wsadził sobie w usta szyjkę butelki. Uniósł ją, skrzywił się i cmoknął.

– Przykro mi, mały. Zachciało ci się odstawiać cwaną gapę, zachciało ci się wtykać ten mały, usmarkany nos w moje sprawy, tak? No to umrzemy razem. Okay? Ty i ja, koleś. Do kraju baju-baju. Na spotkanie z czarnoksiężnikiem. Słodkich snów, mały!

Mark pociągnął nosem i nagle zauważył leżący pomiędzy nimi pistolet. Odwrócił wzrok, ale kiedy mężczyzna jeszcze raz łyknął z butelki, znowu zerknął na broń.

– Chcesz ten pistolet? – spytał nieznajomy.

– Nie, proszę pana.

– To po co na niego patrzysz?

– Nie patrzyłem.

– Nie kłam, mały, bo cię zabiję. Tak, cholerny ze mnie świr i cię ukatrupię. – Mówił głosem bardzo spokojnym, choć z oczu ciekły mu łzy. Oddychał głęboko. – A poza tym, mały, jeśli mamy zostać kumplami, to musisz być ze mną szczery. Szczerość to bardzo ważna rzecz, wiesz? No to jak, chcesz ten pistolet?

– Nie, proszę pana.

– Chciałbyś wziąć ten pistolet i mnie zastrzelić?

– Nie, proszę pana.

– Bo widzisz, mały, ja się nie boję śmierci.

– Wiem, proszę pana, ale ja nie chcę umierać. Opiekuję się mamą i młodszym bratem.

– Ojojoj, co za sielanka! Prawdziwa głowa rodziny.

Zakręcił butelkę, po czym porwał nagle pistolet, wepchnął sobie lufę głęboko w usta, zacisnął na niej wargi i spojrzał na Marka, który śledził każdy jego ruch w nadziei, że facet pociągnie za spust, i jednocześnie – że tego nie zrobi. Mężczyzna wyjął powoli lufę z ust, pocałował jej wylot i skierował go na Marka.

– Jeszcze z niego nie strzelałem, wiesz? – powiedział prawie szeptem. – Kupiłem go przed godziną w lombardzie w Memphis. Jak myślisz? Działa?

– Niech mnie pan stąd wypuści.

– Masz do wyboru, mały – podjął mężczyzna, wdychając niewidzialne opary. – Albo rozwalę ci teraz łeb i będzie po krzyku, albo gaz cię zabije. Wybieraj.

Mark nie patrzył na pistolet. Wciągnął nosem powietrze i przez chwilę wydawało mu się, że coś czuje. Lufa pistoletu dotykała niemal jego głowy.

– Czemu pan to robi? – spytał.

– Nie twój zasrany interes, mały. Szajba mi odbiła. Nerwy puściły. Zaplanowałem sobie, widzisz, eleganckie, kameralne, prywatne samobójstwo, tylko ja, mój wąż, no i może jeszcze trochę prochów i whiskey. Bez świadków. Ale nie, tobie się zachciało odstawiać cwaniaka. Ty mały skurwysynu!

Opuścił pistolet i odłożył go ostrożnie na siedzenie. Mark potarł guz na czole i przygryzł wargę. Ręce mu drżały, ścisnął więc dłonie kolanami.

– Za pięć minut będzie po nas – oświadczył oficjalnie mężczyzna, podnosząc do ust butelkę. – Ty i ja, koleś, na spotkanie z czarnoksiężnikiem.

· · ·

Ricky poruszył się w końcu. Zęby mu szczękały, dżinsy miał mokre, ale odzyskał zdolność logicznego rozumowania. Opadł z kucek na czworaki i zatonął w wysokiej trawie. Płacząc i zgrzytając zębami, zaczął sunąć na brzuchu w kierunku samochodu. Drzwi mogły się w każdej chwili otworzyć. Ten wielki, ale szybki wariat mógł wyprysnąć z wozu jak z procy i złapać go za kark jak Marka, a wtedy wszyscy umrą w długim czarnym samochodzie. Powoli, centymetr za centymetrem, pełzł przez trawę.

· · ·

Mark ujął pistolet oburącz i uniósł go powoli. Był ciężki jak cegła. Dygotał w dłoniach, kiedy chłopiec wycelował w grubasa. Mężczyzna pochylił się, dotykając niemal nosem wylotu lufy.

– A teraz naciśnij spust, mały – powiedział z uśmiechem. Na jego spoconej, rozpalonej twarzy błąkał się wyraz uduchowionego wyczekiwania. – Naciśniesz, ja umrę i będziesz wolny. – Mark zgiął palec. Mężczyzna skinął zachęcająco głową, nachylił się jeszcze bardziej i zacisnął zęby na końcu lufy. – No, ciągnij za ten spust – wymamrotał.

Mark zamknął oczy i z całych sił ścisnął kolbę pistoletu. Wstrzymał oddech i miał już pociągnąć, kiedy nagle mężczyzna wyrwał mu broń, pomachał nią z furią przed nosem i sam nacisnął spust. Mark pisnął, a szyba za jego głową popękała na tysiące kawałków, ale się nie rozprysła.

– Działa! Działa! – ryknął mężczyzna.

Mark wtulił głowę w ramiona i zatkał dłońmi uszy.

· · ·

Słysząc strzał, Ricky wdusił twarz w trawę. Od samochodu dzieliły go jeszcze trzy metry, kiedy rozległ się huk, a zaraz potem pisk Marka. Grubas wrzeszczał i Ricky znowu się posikał. Zamknął oczy, wczepił się palcami w zielsko. Żołądek mu się wywracał, serce waliło jak młotem i przez minutę po wystrzale nie śmiał się poruszyć. Płakał po swoim bracie, który z pewnością już nie żyje, zastrzelony przez wariata.

· · ·

– Przestań się mazać, do jasnej cholery! Niedobrze mi, jak na ciebie patrzę!

Mark ścisnął kolana i próbował powstrzymać się od płaczu. Głowę rozsadzał mu pulsujący ból, w ustach miał sucho. Wsadził złożone dłonie między ściśnięte kolana i pochylił się. Musi przestać płakać i coś wymyślić. Raz w jakimś programie telewizyjnym jeden czubek przymierzał się, żeby skoczyć z wysokiego budynku, a taki flegmatyczny policjant mówił do niego i mówił, aż w końcu czubek zaczął odpowiadać i oczywiście nie skoczył.

Mark pociągnął ukradkowo nosem, czy nie czuć spalin, i spytał:

– Czemu pan to robi?

– Bo chcę umrzeć – odparł spokojnie mężczyzna.

– Dlaczego? – spytał znowu chłopak, zerkając na idealnie okrągłą dziurkę w szybie.

– A dlaczego dzieci zadają zawsze tyle pytań?

– Bo takie już są. Czemu chce pan umrzeć? – Sam ledwie siebie słyszał.

– Słuchaj, mały, za pięć minut już nas nie będzie, dotarło? Ty i ja na spotkanie z czarnoksiężnikiem. – Pociągnął sążnisty łyk z pustej już prawie butelki. – Czuję gaz, mały. Ty też? Nareszcie.

W bocznym lusterku za popękaną szybą Mark dostrzegł poruszenie w zielsku i przez moment mignął mu tam Ricky wpełzający w krzaki pod drzewem. Zamknął oczy i zmówił pacierz.

– Muszę przyznać, mały, że twoje towarzystwo dobrze mi robi. Nikt nie lubi umierać w samotności. Jak się nazywasz?

– Mark.

– A dalej?

– Mark Sway. – Zagadywać, zagadywać, to czubek może nie skoczy. – A pan jak się nazywa?

– Jerome. Ale możesz mi mówić Romey. Tak zwracają się do mnie przyjaciele, a ponieważ sporo nas już łączy, ty też możesz mi mówić Romey. Koniec pytań, okay, mały?

– Czemu chcesz umrzeć, Romey?

– Powiedziałem, koniec pytań. Czujesz ten gaz, Mark?

– Trudno powiedzieć.

– Zaraz poczujesz. Zacznij się lepiej modlić. – Romey obsunął się w swoim fotelu, odchylając w tył głowę i zamykając oczy. Kompletny luz. – Zostało nam około pięciu minut, Mark. Chcesz wygłosić jakieś ostatnie słowo? – W prawej ręce trzymał butelkę whiskey, w lewej pistolet.

– Tak. Czemu pan to robi? – spytał Mark, zerkając w lusterko, by poszukać tam śladu obecności brata. Oddychał płytko przez nos i niczego nie czuł. Ricky musiał wyciągnąć szlauch z rury wydechowej.

– Bo mi odbiło, jeszcze jeden świrnięty prawnik, no nie? Doprowadzono mnie do ostateczności, Mark. Ile masz lat?

– Jedenaście.

– Próbowałeś już whiskey?

– Nie – odparł zgodnie z prawdą.

Przed jego nosem pojawiła się nagle butelka. Wziął ją odruchowo.

– Strzel sobie – mruknął Romey, nie otwierając oczu.

Mark spróbował odczytać napisy na etykiecie, ale lewe oko miał już na amen zapuchnięte, w uszach mu dzwoniło po wystrzale i nie mógł się skoncentrować. Odstawił butelkę na siedzenie, a Romey wziął ją stamtąd bez słowa.

– Umieramy, Mark – mruknął mężczyzna właściwie do siebie. – Chyba trudno się z tym pogodzić, kiedy ma się jedenaście lat, ale cóż począć. Nic na to nie poradzę. Chcesz wygłosić ostatnie słowo, młodzieńcze?

Mark przyjął, że Ricky stanął na wysokości zadania, że szlauch jest już unieszkodliwiony, że jego nowy przyjaciel Romey jest pijany i świrnięty i że jeśli chce przetrwać, musi chłodno kalkulować i nawijać ile wlezie. Powietrze było czyste. Odetchnął głęboko i postanowił walczyć.

– Czemu panu odbiło?

Po chwili zastanowienia Romey uznał to pytanie za warte śmiechu. Parsknął i zachichotał cicho.

– O, to kapitalna historia. Coś pięknego. Parę tygodni temu dowiedziałem się czegoś, czego nie wie nikt na całym świecie oprócz mojego klienta, z którego, nawiasem mówiąc, jest kawał skończonej kanalii. Bo widzisz, Mark, my, prawnicy, wysłuchujemy najrozmaitszych prywatnych zwierzeń, których nie wolno nam nikomu powtarzać. Bezwzględna dyskrecja, rozumiesz. Za żadne skarby nie wolno nam nigdy zdradzić, co się stało z pieniędzmi ani kto z kim sypia, ani gdzie pogrzebano ciało, nadążasz? – Wciągnął w płuca potężny haust powietrza i wypuścił je z ogromną rozkoszą. Osunął się jeszcze niżej w swoim fotelu. Oczy miał wciąż zamknięte. – Przepraszam, że ci przyłożyłem. – Zagiął palec na spuście.

Mark zamknął oczy, ale nic się nie stało.

– Ile masz lat, Mark?

– Jedenaście.

– Fakt, już mi mówiłeś. Jedenaście. A ja czterdzieści cztery. Obaj jesteśmy za młodzi, żeby umierać, nie, Mark?

– Tak, proszę pana.

– Ale umieramy, chłopie. Czujesz to?

– Tak, proszę pana.

– Mój klient zabił człowieka i ukrył ciało, a teraz chce zabić mnie. Oto cała historia. Dlatego mi odbiło. Cha! Cha! Kapitalna sprawa, Mark. Coś niebywałego. Ja, zaufany prawnik, mogę ci teraz, dosłownie na sekundy przed odpłynięciem, zdradzić, gdzie jest to ciało. Zwłoki, Mark, najsłynniejszy nieodnaleziony dotąd trup naszych czasów. Nie do wiary. Mogę to w końcu powiedzieć! – Oczy miał teraz otwarte i wlepiał je w Marka. – Ubaw po pachy, Mark!

Mark nie dostrzegał w tym niczego zabawnego. Zerknął w lusterko, a potem na odległy o trzydzieści centymetrów przycisk blokady drzwi. Klamkę miał jeszcze bliżej.

Romey znowu się odprężył i zamknął oczy, jakby rozpaczliwie starał się zapaść w drzemkę.

– Przepraszam cię za to wszystko, mały, naprawdę przepraszam, ale jak już powiedziałem, twoje towarzystwo dobrze mi robi. – Postawił ostrożnie butelkę na desce rozdzielczej obok listu i przełożył pistolet z lewej ręki do prawej, pieszcząc go delikatnie w dłoniach i gładząc spust palcem wskazującym. Mark starał się na to nie patrzeć. – Naprawdę mi przykro, mały. Ile masz lat?

– Jedenaście. Trzeci raz mnie pan o to pyta.

– Zamknij się! Teraz czuję gaz, a ty? Przestań pociągać nosem, do cholery! Jest bezwonny, ty mały tępaku. Nie wywąchasz go. Gdyby ci się nie zachciało odstawiać cwaniaczka, dawno już bym nie żył, a ty bawiłbyś się teraz z chłopakami w wojsko. Głupiś jak but, wiesz?

A ty jeszcze głupszy, pomyślał Mark.

– Kogo zabił pański klient?

Romey uśmiechnął się, ale oczy wciąż miał zamknięte.

– Senatora Stanów Zjednoczonych Ameryki. Mówię. Mówię. Wywalam, co mi leży na wątrobie. Czytujesz gazety?

– Nie.

– Tak też myślałem. Senatora Boyette’a z Nowego Orleanu. Stamtąd jestem.

– Po co przyjechał pan do Memphis?

– Kurczę blade, mały! Masz tych pytań, co?

– Mam. Dlaczego pański klient zabił senatora Boyette’a?

– Dlaczego, po co, kogo, kogo, kogo. Upierdliwy z ciebie gnojek, Mark.

– Wiem. Czemu nie chce mnie pan puścić? – Mark zerknął w lusterko, a potem na wąż opadający na tylną kanapę.

– Jak się nie przymkniesz, to ci zaraz wpakuję kulkę w łeb. – Głowa prawnika opadła i zarośnięty podbródek dotknął niemal piersi. – Mój klient zabił mnóstwo osób. Z tego żyje, z zabijania ludzi. Jest członkiem nowoorleańskiej mafii. A teraz zagiął parol na mnie. Kiepska sprawa, co, mały? Ale przechytrzymy go. Wytniemy mu numer.

Romey pociągnął długi łyk z butelki i spojrzał na Marka.

– No bo pomyśl tylko, mały. Barry albo Barry Kosa, jak go nazywają… wiesz, ci faceci z mafii wszyscy mają takie wdzięczne ksywki… czeka na mnie w tej chwili w jednej takiej szemranej restauracji w Nowym Orleanie. Prawdopodobnie w pobliżu waruje paru jego kumpli, a on po miłej kolacyjce zaprasza mnie do samochodu na małą przejażdżkę, rozmawiamy o jego sprawie, a potem on wyciąga nóż – to dlatego nazywają go Kosą – i przechodzę do historii. Pozbywają się gdzieś mojego puszystego ciałka, tak jak zrobili z senatorem Boyette’em, i bach! Nowy Orlean ma jeszcze jedno niewyjaśnione morderstwo. Ale my im pokazaliśmy, nie, mały? Pokazaliśmy im.

Mówił coraz wolniej, język mu się plątał. Cały czas przesuwał pistolet tam i z powrotem po udzie, nie zdejmując palca ze spustu.

Ciągnąć go za język, niech mówi.

– Dlaczego ten Barry jakiś tam chce pana zabić?

– Znowu pytanie. Odpływam. Ty też?

– Tak. Fajne uczucie.

– Powodów ma mnóstwo. Zamknij oczy, mały. Klep pacierze.

Mark oderwał na chwilę wzrok od pistoletu i zerknął na przycisk blokady drzwi. Zaczął przebierać powoli palcami obu rąk, dotykając czubkiem każdego z nich do kciuka, jak w dziecinnej wyliczance. Koordynacja była idealna.

– No i gdzie jest to ciało?

Romey chrapnął i głowa mu się zakołysała.

– Ciało senatora Boyda Boyette’a – wymruczał prawie szeptem. – To ci dopiero pytanie! Pierwszy w dziejach senator Stanów Zjednoczonych zamordowany w trakcie sprawowania urzędu, wiedziałeś o tym? Zamordowany przez mojego szanownego klienta Barry’ego Kosę Muldanno, który strzelił mu cztery razy w głowę, po czym ukrył ciało. Nie ma ciała, nie ma sprawy. Rozumiesz, mały?

– Nie bardzo.

– Dlaczego nie płaczesz, mały? Przed chwilą płakałeś. Nie boisz się?

– Boję. I chciałbym sobie pójść. Przykro mi, że chce pan umrzeć, i w ogóle, ale ja muszę się opiekować mamą.

– Wzruszające, doprawdy wzruszające. A teraz się zamknij. Widzisz, mały, federalni, żeby dowieść morderstwa, muszą dysponować ciałem. Barry jest ich podejrzanym, ich jedynym podejrzanym, bo on to rzeczywiście zrobił, rozumiesz… prawdę mówiąc, to oni wiedzą, że on to zrobił. Ale muszą mieć ciało.

– A gdzie ono jest?

Słońce przesłoniła ciemna chmura i jej cień padł na polankę. Romey przejechał wolno pistoletem po nodze, jakby chciał w ten sposób ostrzec Marka przed wykonywaniem jakichkolwiek gwałtownych ruchów.

– Kosa nie jest najbardziej rozgarniętym ze znanych mi oprychów. Uważa się za geniusza, a w rzeczywistości dureń z niego.

Z ciebie dureń, pomyślał Mark. Żeby tak siedzieć w samochodzie z wężem podłączonym do rury wydechowej! Czekał, starając się nie poruszać.

– Ciało jest pod moją łodzią.

– Pod pana łodzią?

– Tak, pod moją łodzią. Spieszył się. Byłem akurat poza miastem, a więc mój szanowny klient przytaskał ciało do mojego domu i pochował je w świeżym betonie pod podłogą garażu. Do tej pory tam leży, dasz wiarę? Federalni przekopali pół Nowego Orleanu, ale nie przyszło im do głowy, żeby szukać w moim domu. Może mimo wszystko Barry nie jest tak durny.

– Kiedy to panu powiedział?

– Rzygać mi się chce od twoich pytań, mały.

– Ja naprawdę chciałbym już iść.

– Zamknij się. Gaz działa. Odchodzimy, mały. Odchodzimy. – Upuścił pistolet na siedzenie.

Silnik pomrukiwał cicho. Mark zerknął na dziurkę, którą pocisk wywiercił w szybie, na miliony odbiegających od niej cieniutkich niteczek, a potem na czerwoną gębę i ciężkie powieki. Krótkie parsknięcie, prawie chrapnięcie, i głowa opadła niżej.

Traci przytomność! Mark wpatrywał się w mężczyznę, obserwując ruchy jego potężnej klatki piersiowej. Setki razy widział w tym stanie swojego ojca.

Odetchnął głęboko. Dźwigienka blokady narobi hałasu. Pistolet leżał zbyt blisko ręki Romeya. Markowi ścisnął się żołądek, ścierpły stopy.

Czerwona gęba wydała głośne, przeciągłe sapnięcie i Mark już wiedział, że to jego ostatnia szansa. Powoli, powolutku zaczął przybliżać drżący palec do dźwigienki blokady.

· · ·

Ricky miał oczy prawie tak samo suche jak usta, za to zmoczone spodnie. Przycupnął w cieniu pod drzewem, z dala od krzaków, wysokiej trawy i samochodu. Odkąd wyciągnął wąż z rury wydechowej, upłynęło pięć minut. Pięć minut od wystrzału. Ale teraz wiedział, że brat żyje, bo kiedy odbiegł pod osłoną drzew z piętnaście metrów i obejrzał się, dostrzegł w wielkim samochodzie poruszającą się blond czuprynę. Przestał więc płakać, a zaczął się modlić.

Wrócił do kłody i kiedy, nie spuszczając oczu z samochodu i tęskniąc za bratem, kucał przy niej, drzwi od strony pasażera otworzyły się gwałtownie i ze środka wypadł Mark.

· · ·

Broda opadła Romeyowi na pierś i kiedy szykował się do następnego chrapnięcia, Mark lewą ręką błyskawicznie strącił pistolet na podłogę, zwalniając jednocześnie prawą dłonią blokadę. Szarpnął za klamkę, rąbnął ramieniem w drzwi i ostatnim odgłosem, jaki usłyszał, wytaczając się z samochodu, było przeciągłe chrapnięcie prawnika.

Wylądował na czworakach i drąc paznokciami darń, ścierając sobie kolana, popełzł co sił przed siebie, byle dalej od samochodu. Pokonawszy tak kilka metrów, zerwał się na nogi i nisko pochylony puścił się biegiem przez trawę. Parę sekund, i był już przy drzewie, gdzie stał oniemiały z przerażenia Ricky.

Zatrzymał się przy pieńku i odwrócił, pewien, że ujrzy za sobą cwałującego ciężko prawnika z pistoletem. Ale zobaczył tylko całkiem niegroźnie wyglądający samochód. Drzwi od strony pasażera stały otworem. Silnik pracował. W rurze wydechowej nic nie tkwiło. Odetchnął pierwszy raz od dobrej minuty, a potem przeniósł powoli wzrok na Ricky’ego.

– Wyciągnąłem ten szlauch – wykrztusił piskliwie Ricky wśród spazmów. Mark skinął głową, ale się nie odezwał. Był już o wiele spokojniejszy. Od samochodu dzieliło ich piętnaście metrów i zanim Romey by się z niego wygramolił, byliby już daleko. A nawet gdyby Romey wyskoczył z wozu jak z procy i zaczął od razu strzelać, to i tak drzewo i krzaki zasłaniały ich przed jego wzrokiem i byli tutaj zupełnie bezpieczni.

– Boję się, Mark. Chodźmy – pisnął Ricky. Ręce mu się trzęsły.

– Jeszcze chwileczkę. – Mark wpatrywał się z napięciem w samochód.

– Chodź, Mark. Uciekajmy.

– Powiedziałem, że za chwileczkę.

Ricky też nie odrywał wzroku od wozu.

– Umarł?

– Chyba nie.

A więc ten mężczyzna żył i miał pistolet. I widać było jak na dłoni, że starszy brat już się nie boi i nad czymś się zastanawia. Ricky cofnął się o krok.

– Ja idę – wymamrotał. – Chcę do domu.

Mark nawet nie drgnął. Oddychał spokojnie i spoglądał na samochód.

– Sekundkę – mruknął, nie patrząc na Ricky’ego. Z jego głosu znowu przebijało zdecydowanie.

Ricky się uspokajał. Pochylił się, opierając dłonie na mokrych kolanach. Obserwował brata. Kiedy ten z namaszczeniem, nie odrywając oczu od samochodu, wyciągnął papierosa z kieszonki koszuli, Ricky pokręcił wolno głową. Mark zapalił, zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym w gałęzie drzewa. Dopiero teraz Ricky zauważył opuchliznę.

– Co ci się stało w oko?

Mark przypomniał sobie nagle o oku. Pomacał je ostrożnie, a potem guz na czole.

– Dał mi parę razy po gębie.

– Brzydko to wygląda.

– Nic mi nie będzie. Wiesz, co zrobię? – spytał, nie oczekując wcale odpowiedzi. – Podkradnę się tam jeszcze raz i wetknę szlauch w rurę wydechową. Niech sukinsyn zdycha.

– Jesteś większy wariat od niego. Zalewasz, prawda, Mark?

Mark palił niespiesznie. Wtem drzwi od strony kierowcy otworzyły się gwałtownie i z wozu wytoczył się Romey z pistoletem w garści. Bełkocząc głośno, obszedł chwiejnie samochód i znalazłszy znowu wąż leżący nieszkodliwie w trawie, bluznął w niebo wiązanką plugawych przekleństw.

Mark przykucnął nisko i pociągnął za sobą Ricky’ego. Romey odwrócił się niezdarnie i przesunął mętnym wzrokiem po drzewach okalających polankę. Zaklął znowu i zaczął głośno płakać. Pot ściekał mu z włosów, a mokra czarna marynarka lgnęła do ciała. Miotał się za samochodem, szlochając, mamrocząc coś do siebie i pokrzykując w stronę drzew.

Nagle uspokoił się, wtaszczył z trudem swoje zwaliste cielsko na klapę bagażnika, po czym zaczął się wiercić i przesuwać do tylu jak nawalony słoń, dopóki nie natrafił plecami na tylną szybę. Siedział tak przez chwilę z wyciągniętymi przed siebie klocowatymi nogami. Na jednej nie miał buta. Bez pośpiechu, ruchem niemal beznamiętnym, uniósł pistolet i wsadził sobie lufę głęboko w usta. Jego dzikie, przekrwione oczy, ciskając spojrzenia na wszystkie strony, spoczęły na moment na pniu drzewa, pod którym przywarowali chłopcy.

Ściągnął wargi i zacisnął na lufie wielkie, pożółkłe zęby. Zamknął oczy i prawym kciukiem naparł na spust.

Rozdział 2

Buty w najmodniejszym fasonie, jedwabne gatki w kolorze wanilii, spływające poniżej kolan, by pieścić włochate łydy Barry’ego Muldanno, czyli Barry’ego Kosy, albo po prostu Kosy, jak najbardziej lubił być nazywany. Ciemnozielony garnitur miał w sobie coś połyskliwego i na pierwszy rzut oka przywodził na myśl jaszczurkę, iguanę czy innego oślizgłego gada, ale na drugi okazywało się, że to nie zwierzęca skóra, lecz poliester. Dwurzędowa marynara, z przodem całym w guzikach, leżała jak ulał na jego rozłożystych barach. I marszczyła się teraz subtelnie przy każdym kroku, kiedy zmierzał sprężyście do automatu telefonicznego w głębi restauracji. Był to garnitur nie tyle krzykliwy, ile olśniewający. Jego właściciel mógł uchodzić za dobrze ubranego importera narkotyków, ewentualnie wziętego bukmachera z Vegas, i o to właśnie chodziło, bo tym właścicielem był Kosa, Kosa zaś uwielbiał zwracać powszechną uwagę, a każdy, kto na niego spojrzał, miał widzieć sukces. Miał rozdziawiać gębę i dygocząc ze strachu, schodzić mu czym prędzej z drogi.

Czarne gęste włosy, podfarbowane dla zamaskowania pierwszych pasemek siwizny, natarte były brylantyną, zaczesane gładko do tyłu i ściągnięte mocno w idealnie wyprofilowany kucyk, opadający wdzięcznym łukiem ku karczkowi ciemnozielonej poliestrowej marynarki. W tę fryzurę włożono wiele godzin żmudnej pracy. W płatku lewego ucha skrzył się obowiązkowy kolczyk z brylantem. Lewy nadgarstek, tuż pod wysadzanym diamencikami rolexem, opinała gustowna złota bransoleta, na prawym zaś pobrzękiwał dyskretnie przy każdym kroku równie gustowny złoty łańcuszek.

Szpaner zatrzymał się przy automacie zainstalowanym w wąskim korytarzyku na tyłach restauracji, w sąsiedztwie toalet. Stojąc przed aparatem, ciął przez chwilę na wszystkie strony wzrokiem. Szarego obywatela widok tych przeszywających, wypatrujących potencjalnego zagrożenia oczu Barry’ego Kosy przyprawiłby o rozstrój żołądka. Były to oczy ciemnobrunatne i osadzone tak blisko siebie, że śmiałek, który odważyłby się patrzeć w nie dłużej niż sekundę, przysiągłby, że Barry ma zeza. I tu by się mylił. Równiutka linia czarnych brwi biegła od skroni do skroni bez najmniejszej bruzdy u nasady dość długiego, spiczastego nosa. Czoło było wysokie. Półksiężycowate burchle brązowej skóry pod oczami nie pozostawiały cienia wątpliwości, że człowiek ten żyje pełnią życia i nie wylewa za kołnierz. Podkrążone oczy świadczyły między innymi o niejednym przebytym kacu. Kosa kochał swoje oczy. Legendarne oczy.

Wystukał na klawiaturze automatu numer kancelarii prawnika i nie czekając na odpowiedź, rzucił do słuchawki:

– Cześć, tu Barry! Gdzie Jerome? Spóźnia się. Miał się ze mną spotkać czterdzieści minut temu. Gdzie go wcięło? Widziałaś go?

Głos Kosy też nie był przyjemny. Pobrzmiewające w nim złowróżbne nutki zdradzały butnego nowoorleańskiego zbira, który niejednemu już pogruchotał kości i bez zmrużenia oka uczyniłby to po raz kolejny, gdyby ktoś nie dość skwapliwie usuwał mu się z drogi albo ociągał się zbytnio z odpowiadaniem na pytania. Był to głos szorstki, arogancki i wzbudzający grozę. Biedna sekretarka po drugiej stronie linii słyszała go już nieraz, także nieraz widziała te oczy, ten połyskliwy garnitur i ten wypracowany kucyk. Przełknęła z trudem ślinę, wstrzymała oddech, podziękowała niebiosom, że Kosa tylko dzwoni, a nie stoi we własnej osobie przed jej biurkiem, wyłamując sobie z chrzęstem stawy palców, i poinformowała pana Muldanno, że pan Clifford wyszedł z kancelarii około dziewiątej rano i od tamtej pory nie dał znaku życia.

Kosa trzasnął słuchawką i jak burza poszarżował korytarzykiem, ale przed samym wejściem na salę zreflektował się i między stoliki i twarze wkroczył już z wystudiowaną gracją. Restauracja zaczynała się wypełniać. Dochodziła piąta po południu.

Chciał tylko strzelić sobie parę drinków i zjeść sympatyczny obiadek w towarzystwie swojego prawnika, a przy okazji pogadać z nim o bryndzy, w jaką wdepnął. Tylko te parę drinków i obiad, nic więcej. Federalni oczy i uszy mieli szeroko otwarte. Jerome był przewrażliwionym paranoikiem i nie dalej jak w zeszłym tygodniu zwierzył się Barry’emu, że jego zdaniem założono mu w kancelarii podsłuch. Mieli się więc spotkać tutaj i spożyć sympatyczny posiłek, nie przejmując się długouchymi i pluskwami.

Musieli pogadać. Jerome Clifford od piętnastu lat cieszył się sławą wybitnego obrońcy nowoorleańskich mętów – gangsterów, handlarzy narkotykami, polityków – a dorobek miał imponujący. Był człowiekiem przebiegłym i zepsutym do szpiku kości, bez skrupułów kupującym każdego, kogo dało się kupić. Pił z sędziami i sypiał z ich przyjaciółkami. Wręczał łapówki policjantom i zastraszał przysięgłych. Zjednywał sobie polityków i żadnemu nie odmówił finansowego wsparcia. Jerome wiedział, co napędza ten system, i każdy pechowy a zamożny mieszkaniec Nowego Orleanu, któremu zdarzyło się wejść w konflikt z prawem i który potrzebował pomocy, odnajdywał bez pudła drogę do kancelarii adwokackiej W. Jerome’a Clifforda, adwokata i doradcy prawnego. A w kancelarii tej odnajdywał przyjaciela, który prosperował na pożywce wszelkich brudów i potrafił być lojalny do końca.

Sprawa Barry’ego miała jednak inny kaliber. Była ogromna i z każdą chwilą się rozrastała. Do rozpoczęcia procesu pozostał miesiąc i przypominało to czekanie na egzekucję. Już raz był oskarżony o morderstwo, jako osiemnastoletni smarkacz; pewien miejscowy oskarżyciel, dysponując tylko jednym całkowicie niewiarygodnym świadkiem, usiłował wtedy dowieść, że Barry poobcinał palce oprychowi z konkurencyjnej bandy, a następnie poderżnął mu gardło. Wuj Barry’ego, szanowany i wytrawny mafioso, posmarował gdzie trzeba, ława przysięgłych, osądzająca młodego Barry’ego, nie zdołała uzgodnić werdyktu, w związku z czym po prostu się zawiesiła.

Barry spędził potem dwa lata w sympatycznym federalnym pierdlu, skazany za wymuszenia. I w tym przypadku wuj mógł go wyciągnąć z kłopotów, ale Barry miał już wtedy dwadzieścia pięć lat i najwyższy czas było odsiedzieć jakiś niewielki wyrok. Dobrze to wyglądało w życiorysie. Rodzina była z niego dumna. Obrony Barry’ego podjął się Jerome Clifford i od tamtego czasu datowała się ich przyjaźń.

Na podchodzącego do barku i zajmującego swoje miejsce Barry’ego czekała już szklaneczka świeżej wody sodowej i limonka. Z alkoholem wolał się wstrzymać jeszcze tych parę godzin. Ręka nie może mu zadrżeć.

Wycisnął limonkę i zapatrzył się w swoje odbicie w lustrze. Przechwycił kilka spojrzeń; mimo wszystko był w tej chwili chyba najsławniejszym z podejrzanych o morderstwo. Proces za cztery tygodnie, to i ludzie patrzą. Jego twarz można było podziwiać w gazetach w całym kraju.

Ten proces zaliczał się do wyjątkowych. Ofiarą był senator, pierwszy, jak twierdzono, senator zamordowany w trakcie sprawowania urzędu. „Stany Zjednoczone Ameryki przeciw Barry’emu Muldanno”. Ciała, ma się rozumieć, nie było i ten fakt przysparzał Stanom Zjednoczonym Ameryki kolosalnych problemów. Brak trupa, brak raportu patologa, brak wyników ekspertyzy balistycznej, brak krwawych fotografii, którymi można by wymachiwać na sali rozpraw i epatować ławę przysięgłych.

Ale Jerome Clifford zaczynał pękać. Dziwnie się ostatnio zachowywał – znikał, jak teraz, nie pokazywał się w swojej kancelarii, nie odpowiadał na telefony, spóźniał się notorycznie do sądu, bez przerwy mamrotał coś pod nosem i o wiele za dużo pił. Słynął z bezwzględności i nieustępliwości, a teraz zaczął się rozklejać i ludzie już gadali. Nie, Barry stanowczo musi sobie poszukać innego prawnika.

Tylko cztery krótkie tygodnie, a Barry potrzebował czasu. Przełożenia terminu rozprawy, odroczenia, czegokolwiek. Czemu wymiar sprawiedliwości tak się spieszy, kiedy człowiekowi zupełnie na pośpiechu nie zależy? Barry zawsze żył na peryferiach prawa i pamiętał sprawy, które potrafiły się wlec latami. Swego czasu postawiono w stan oskarżenia jego wuja, ale po trzech latach wyczerpującej wojny podjazdowej władze musiały dać w końcu za wygraną. Barry’ego postawiono w stan oskarżenia przed sześcioma miesiącami i bach, już proces! To nie fair. Romey zaniedbywał swoje obowiązki. Trzeba go kimś zastąpić.

W aktach śledztwa prowadzonego przez federalnych było oczywiście parę dziur. Przede wszystkim nie mieli naocznego świadka zabójstwa. Zanosiło się na proces typowo poszlakowy. Co z tego, że jest motyw, skoro nikt nie widział, jak Barry to robi. Ten ich informator to facet niezrównoważony i niewiarygodny i spali się pewnie w krzyżowym ogniu pytań, jeśli w ogóle dociągnie do sprawy. Federalni gdzieś go zamelinowali. No i Barry miał nad nimi jedną cudowną przewagę – ciało Boyda Boyette’a, małego żylastego trupka rozkładającego się powoli w betonie. Bez niego czcigodny Roy nie da rady uzyskać wyroku skazującego. Podbudowany tą refleksją Barry uśmiechnął się i puścił oko do dwóch perhydrolowych blondyn zajmujących stolik przy drzwiach. Odkąd został postawiony w stan oskarżenia, kobiet miał na pęczki. Był sławny.

Akt oskarżenia przygotowany przez czcigodnego Roya był wątlutki bez dwóch zdań; w niczym nie ograniczało to jednak pewności siebie, z jaką ów wygłaszał przed kamerami swoje cowieczorne płomienne kazania, ani buńczuczności, z jaką zapowiadał błyskawiczny cios karzącej ręki sprawiedliwości, ani chełpliwości, z jaką udzielał wywiadów każdemu dziennikarzynie, który się z nim umówił. Czcigodny Roy, złotousty, niespożyty, bogobojny prokurator stanowy, miał niezdrowe aspiracje polityczne oraz niepodważalną opinię na każdy temat. Utrzymywał osobistego agenta prasowego, skrajnie przepracowanego nieboraka, którego zadaniem było dbać, by czcigodny bez ustanku pozostawał w centrum powszechnego zainteresowania, co miało lada dzień zaowocować niezachwianym przekonaniem opinii publicznej, że tylko on, czcigodny Roy, godzien jest ją reprezentować w Senacie Stanów Zjednoczonych. A dokąd stamtąd raczy ewentualnie powieść go Bóg, wiedział tylko sam czcigodny.

Wspomnienie Roya Foltrigga, wymachującego przed kamerami aktem oskarżenia i wieszczącego gromkim głosem triumf dobra nad złem, wywołało u Kosy taką odrazę, że zmiażdżył w zębach kostkę lodu. Ale chociaż od sporządzenia tego aktu upłynęło już sześć miesięcy, ani czcigodny Roy ze swoją świtą, ani FBI nie zdołali odnaleźć ciała Boyda Boyette’a. Łazili za Barrym dzień i noc – pewnie i w tej chwili warują na ulicy, tak jakby mieli go za durnia, który z braku lepszego zajęcia zaraz po obiedzie poleci popatrzeć sobie na ciało. Przekupili już wszystkich drobnych pijaczków i meneli, utrzymujących, że mogą się czegoś wywiedzieć. Osuszyli stawy i jeziora; przebagrowali rzeki. Wyżebrali dziesiątki nakazów na przeszukania budynków i terenów prywatnych. Wywalili niezłą fortunę na koparki i buldożery.

Ale Barry nadal miał ciało Boyda Boyette’a. Przeniósłby je najchętniej w inne miejsce, ale nie mógł. Czcigodny ze swym anielskim zastępem tylko na to czekał.

Clifford spóźniał się już godzinę. Barry zapłacił za dwie kolejki wody sodowej, mrugnął do perhydrolek w skórzanych spódniczkach i wyszedł z lokalu, przeklinając wszystkich prawników w ogóle, a swojego w szczególności.

Musi sobie załatwić nowego prawnika, takiego, który będzie odbierał jego telefony, spotykał się z nim przy drinku i wytypuje przysięgłych skłonnych wziąć w łapę. Prawdziwego prawnika!

Potrzebny mu nowy prawnik i potrzebne mu odroczenie, przesunięcie terminu, wszystko jedno co, byle tylko, cholera, odwlec ten przeklęty proces i zyskać czas na spokojne przemyślenie sprawy.

Zapalił papierosa i ruszył z wolna ulicą Magazine. Było parno. Do kancelarii Clifforda miał stąd, czyli z kwartału pomiędzy Canal i Poydras, cztery przecznice. Jego prawnik chce doprowadzić jak najszybciej do procesu! Kretyn jeden! Nikomu w tym systemie nie pali się do procesu, a tu nagle W. Jerome Clifford zaczyna przeć jak szalony. Niecałe trzy tygodnie temu wyjaśnił Barry’emu, że powinni się twardo domagać przyspieszenia terminu rozprawy, bo dopóki nie ma trupa, nie ma sprawy, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli zaś będą grać na zwłokę, ciało może się znaleźć, a ponieważ Barry jest oczywistym podejrzanym, ponieważ to takie sensacyjne zabójstwo i oskarżyciel znajduje się pod ogromną presją, ponieważ Barry rzeczywiście dokonał tego morderstwa i jest naprawdę winny, lepiej żądać natychmiastowego procesu. Barry był wstrząśnięty. Pożarli się ostro w kancelarii Romeya i od tamtego czasu nie było już między nimi jak dawniej.

Kiedy podczas tej rozmowy trzy tygodnie temu emocje trochę opadły, Barry zapewnił chełpliwie swojego prawnika, że to ciało nigdy się nie odnajdzie. On, Barry, pozbywał się już mnóstwa trupów i zna się na rzeczy. Owszem, w przypadku Boyette’a trochę się spieszył i teraz najchętniej gdzieś by facia przeniósł, ale mimo wszystko ciało jest bezpieczne, spoczywa w pokoju i nie ma obawy, by Roy albo federalni zakłócili mu sen wieczny.

Barry, krocząc sprężyście ulicą Poydras, zachichotał w duchu.

– A właściwie to gdzie jest to ciało? – spytał Clifford.

– Lepiej, żebyś nie wiedział – odparł Barry.

– Ale mnie to ciekawi. Cały świat jest tego ciekaw. No, powiedz, co ci zależy.

– Lepiej, żebyś nie wiedział.

– Nie wygłupiaj się. Powiedz.

– Nie będziesz zachwycony.

– No, mówże.

Barry prztyknął niedopałek na chodnik i o mało nie roześmiał się na całe gardło. Nie powinien był tego mówić Jerome’owi Cliffordowi. Palnął głupstwo, ale nieszkodliwe. Temu człowiekowi można było spokojnie powierzać tajemnice – dyskrecja na linii adwokat–klient i w ogóle. Zresztą Romey od początku miał do Barry’ego żal, że nie wyjawił mu wszystkich makabrycznych szczegółów. Jerome Clifford był tak samo zdeprawowany i spaczony jak jego klienci i jeśli ktoś przychodził do niego z krwią na rękach, on chciał ją koniecznie zobaczyć.

– Pamiętasz datę zniknięcia Boyette’a?

– Jasne. Szesnasty stycznia.

– A pamiętasz, gdzie byłeś szesnastego stycznia?

Romey, zanim odpowiedział, podszedł do ściany za swoim biurkiem i popatrzył na niemożebnie pobazgraną płachtę terminarza.

– W Kolorado, na nartach.

– A klucze od domu zostawiłeś mnie?

– No tak, miałeś schadzkę z żoną jakiegoś lekarza.

– Właśnie. Tylko że ona nie mogła się wyrwać, a więc sprowadziłem sobie do towarzystwa senatora.

Tu Romey zamarł i z rozdziawioną gębą gapił się na swojego klienta.

– Przyjechał w bagażniku – ciągnął Barry – i już tu został.

– Gdzie? – wykrztusił z niedowierzaniem Romey.

– W garażu.

– Zalewasz.

– Pod tą łodzią, która od dziesięciu lat tam stoi.

– Zalewasz.

Drzwi frontowe kancelarii Clifforda były zamknięte na klucz. Barry, połomotawszy w nie trochę, puścił przez okno wiązankę, zapalił następnego papierosa i poszedł sprawdzić, czy czarny lincoln parkuje na swoim miejscu. Znajdzie tego tłustego skurwysyna, choćby mu to miało zająć całą noc.

Pewnego kumpla Barry’ego postawiono kiedyś w Miami w stan oskarżenia pod całą masą zarzutów dotyczących obrotu narkotykami. Facet miał niezłego adwokata, któremu za pomocą rozmaitych kruczków udawało się odwlekać proces przez dwa i pół roku, aż w końcu sędzia stracił cierpliwość i arbitralnie wyznaczył termin. W przeddzień wyboru składu ławy przysięgłych ten kumpel zabił swojego znakomitego adwokata i sędzia, chcąc nie chcąc, musiał znowu odroczyć rozprawę. Do procesu nigdy nie doszło.

Gdyby Romey umarł nagle, upłynęłyby miesiące, a może i lata, zanimby doszło do procesu.

Rozdział 3

Ricky wycofał się powoli spod drzewa w zarośla i natrafiwszy na wąską ścieżkę, puścił się nią biegiem.

– Ricky! – zawołał za nim Mark. – Ej, Ricky, zaczekaj! – Ale nie poskutkowało. Spojrzał jeszcze raz na mężczyznę z pistoletem w ustach, leżącego na bagażniku samochodu. Facet miał na wpół przymknięte oczy, stopy lekko mu podrygiwały.

Mark dosyć się już napatrzył.

– Ricky! – zawołał znowu i pognał za bratem.

Ricky zdążył się już oddalić spory kawałek. Biegł przed nim ścieżką, jakoś dziwnie, z rękami opuszczonymi sztywno wzdłuż tułowia, pochylony w pasie. Nie zważał na tnące twarz zarośla. Potknął się, ale nie upadł. Mark chwycił go za ramiona i obrócił twarzą ku sobie.

– Ricky, słuchaj! Wszystko w porządku.

Ricky, z tą bladą buzią i maślanymi oczami, przypominał zombie. Oddychał ciężko i szybko, wydając jednostajny, bolesny jęk. Nie mógł dobyć z siebie głosu. Wyrwał się Markowi i ruszył znowu tym osobliwym truchtem, jęcząc i nie zwracając uwagi na chlaszczące po twarzy gałęzie. Mark biegł tuż za nim. Przecięli koryto wyschniętego strumienia i skręcili w stronę domu.

Tuż przed rozpadającym się drewnianym płotem, otaczającym prawie cały parking dla przyczep kempingowych, las się przerzedzał. Dwójka malców rzucała kamieniami do rzędu puszek ustawionych równo na masce wraku samochodu. Ricky przyspieszył biegu i przelazł przez dziurę w płocie. Przeskoczył rów odwadniający, przemknął między dwiema przyczepami i skręcił w uliczkę. Mark biegł dwa kroki za nim. Im ciężej dyszał Ricky, tym głośniejsze stawało się to monotonne jęczenie.

Ich dom na kółkach mierzył cztery metry szerokości i dwadzieścia długości i wraz z czterdziestoma podobnymi stał zaparkowany na wąskim pasie ziemi przy Wschodniej Ulicy. Kemping Tucker Wheel Estates miał jeszcze ulice Północną, Południową i Zachodnią; wszystkie cztery wiły się i przecinały wzajemnie po kilka razy, zbiegając się z najprzeróżniejszych kierunków. Był to przyzwoity kemping ze stosunkowo czystymi uliczkami, paroma drzewami, mnóstwem rowerów i kilkoma porzuconymi samochodami. Garby na uliczkach wymuszały ograniczenie szybkości. Jeśli komuś przeszkadzała głośna muzyka czy jakiekolwiek inne zakłócenie spokoju, wystarczyło, że poskarżył się panu Tuckerowi, a natychmiast zjawiała się policja. Do rodziny Tuckerów należał zarówno cały teren kempingu, jak i większość przyczep, w tym siedemnastka ze Wschodniej Ulicy, którą za dwieście osiemdziesiąt dolarów miesięcznie wynajmowała Dianne Sway.

Ricky wpadł do środka przez niezamknięte drzwi i rzucił się na stojący we wnęce tapczan. Niby płakał, lecz łzy mu nie leciały. Podciągnął kolana pod brodę, tak jakby mu było zimno, a potem bardzo powoli włożył do buzi kciuk prawej ręki. Mark przyglądał mu się uważnie.

– Ricky, powiedz coś – odezwał się, delikatnie potrząsając brata za ramiona. – Musisz coś, kurczę, powiedzieć, no, Ricky. Wszystko w porządku.

Mały zaczął jeszcze zachłanniej ssać kciuk. Zamknął oczy i dygotał na całym ciele.

Mark rozejrzał się po wnęce i kuchence. Do jego świadomości dotarło, że wszystko tu jest dokładnie tak jak przed godziną, kiedy stąd wychodzili. Przed godziną! A on miał wrażenie, że upłynęło kilka dni. Zapadał zmierzch i w przyczepie zrobiło się trochę ciemniej. Ich podręczniki i plecaki porzucone jak zawsze, jeden na drugim na kuchennym stole. Na blacie szafki obok telefonu, jak co dzień, karteczka od mamy. Podszedł do zlewu i napełnił wodą czystą filiżankę. Bardzo chciało mu się pić. Siorbał zimną wodę i patrzył przez okno na sąsiednią przyczepę. Nagle usłyszał ciamkanie i spojrzał na brata. Kciuk. Widział kiedyś w telewizji program o dzieciach, które przeżyły trzęsienie ziemi w Kalifornii. Zajmowali się nimi lekarze wszystkich specjalności. I w rok po trzęsieniu ziemi te dzieci dalej ssały kciuki.