Każdy dzień jest cudem - Kamila Drecka, Joanna Kurowska - ebook

Każdy dzień jest cudem ebook

Kamila Drecka, Joanna Kurowska

0,0
42,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nasza Kasieńka to taka śmieszna jest, ta nasza perełka, żywe srebro, ona nas zawsze potrafi rozśmieszyć, zawsze ukoi nasze bóle.

Przebojowa i utalentowana, ale też wrażliwa i prostolinijna Kaszubka, pieszczotliwie nazywana przez rodzinę Kasieńką (naprawdę ma na imię Katarzyna), świetnie odnalazła się w filmowym i teatralnym świecie.

Silny instynkt przetrwania i zachłanność na życie uczyniły z Joanny Kurowskiej jedną z najciekawszych absolwentek łódzkiej filmówki, cenioną aktorkę, twórczynię ról, które kochają miliony widzów.

Nieliczni znają prawdziwą Joannę – kobietę skrywającą się za błazeńską maską, kobietę, której życie nie szczędziło traum i która zawsze podnosi się i idzie naprzód jak taran. Czy kiedykolwiek się zatrzymuje? Czy ma odwagę zajrzeć w głąb siebie?

W szczerej rozmowie z Kamilą Drecką aktorka opowiada o tym, jak bez żadnego wsparcia wydarła od życia tak wiele. O wieloletniej terapii, trudnych relacjach z ludźmi, osobistych tragediach, a w końcu o radości i zachwycie nad cudem każdego dnia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 265

Data ważności licencji: 1/26/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojej ukochanej siostrze Hani w pokłonie dla naszego dzieciństwa, które płynęło nam cicho pośród kaszubskich łąk, gdzie drzewa dawały nam schron na długo przed tym, co i tak przyszło.

Jak bliskie jest pani słowo „pokora”?

Właściwie to w ostatnich latach już się tylko z pokory składam. Tak mnie życie doświadcza, że stałam się bardzo pokorna. Wydawało mi się, że wreszcie zakończą się pewne sprawy, ale tak się nie stało. Tak, mam w sobie dużo pokory. Czasami zapominam o niej i natychmiast dostaję bęcki od życia.

Powiedziała pani kiedyś w wywiadzie: „Życie mnie nie oszczędzało i zaliczyłam wiele upadków, ale się z nich podniosłam. To były śmierci, rozstania, traumy”. Przecież nie zawsze tak bywało…

Były chwile szczęśliwości. Było wiele szczęścia w moim małżeństwie. Po dwóch latach urodziło mi się dziecko. To były piękne chwile. Tyle że zanim urodziła się Zosia, jedno dziecko zmarło. Zmarł też mój brat – jeszcze jak był mały. Noszę w sobie wiele traum, którymi mnie życie zaskoczyło. Moje małżeństwo było wspaniałe, dopóki mąż nie zaczął poważnie chorować. Doświadczyłam dużo dobrego i złego. Wiem jednak, że gdybym miała jeszcze raz podjąć decyzję, czy poślubić mojego męża, bez wahania zrobiłabym to. Połączyła nas ogromna miłość, ale życia nie da się przebujać w obłokach. Składa się na nie również cierpienie, wtedy odczuwa się jego pełnię. Ludzie biorą przez lata antydepresanty…

… bo nie chcą cierpieć.

Do tego zmierzam – ludzie biorą antydepresanty, żeby nie czuć życia. Wolę cierpieć, ale mieć też chwile uniesień i szczęścia, które tworzą sinusoidę życia, nie chcę trwać na równinie, którą zapewniają środki antydepresyjne. Nic cię nie cieszy ani nie smuci. Masz wyrównane emocje. Po śmierci męża przez jakiś czas musiałam sięgać po antydepresanty, przerosło mnie to doświadczenie. Brałam je przez rok, bo obawiałam się, że tak łatwo nie wygrzebię się z dołka rozpaczy, a przecież miałam nastoletnie dziecko, które musiałam wychować. Potem trudno mi było odstawić leki, bo człowiek się uzależnia. Znalazłam jednak siłę, żeby się od nich uwolnić.

Jak sobie pani radziła ze stratą? Czy z tym w ogóle można „poradzić sobie”?

Dostałam od Pana Boga, w którego wierzę, ogromną radość życia. Jak mi urwą lewą nogę, to cieszę się, że mam prawą.

Ślad grabek

Co to znaczy być Kaszubką?

Nikt mi nigdy nie zadał pytania, co to znaczy być Kaszubką.

Chodzi mi o jakieś cechy lub zasady, które Kaszubów wyróżniają.

Podobnie jak babcia, która była rdzenną Kaszubką, urodziłam się w Gdyni. Myślę, że bycie Kaszubką na pewno miało jakiś wpływ na moje życie. Kiedy przyjechałam z Rumi – miasta, w którym spędziłam dzieciństwo – do Łodzi, gdzie studiowałam aktorstwo, dokonałam zdumiewającego odkrycia, mianowicie, że wszyscy co innego mówią, a co innego myślą, co innego deklarują, a co innego robią. U Kaszuba jest prosto…

Kaszubi mówią prawdę?

Tak.

Każdą prawdę, nawet najgorszą?

I to jest straszne. Potem jednak nauczyłam się dryfować po nieznanym morzu.

Ale najpierw nie umiała pani kłamać.

Nie umiałam, ale też nie rozumiałam, jak mam się zachowywać. Pamiętam, a to było pierwsze moje wrażenie po przyjeździe do Łodzi, że każdy, kogo spotkałam, wydawał się zagadką, którą trzeba rozszyfrowywać. Co on chciał przez to powiedzieć? Co ukryć? Byłam w szoku. U Kaszuba komunikat jest prosty, na przykład: „Wiesz co, ty się chyba dzisiaj nie za dobrze ubrałaś”.

Bez zawoalowania?

No pewnie. Podam inny przykład. Gdy Kaszub dostaje prezent, który jego zdaniem jest za skromny, oczywiście nie powie tego wprost, ale to jest tak jak z papierkiem lakmusowym – natychmiast da się odczytać, co na ten temat myśli. Oni żyją prosto. Może to wynika z mentalności, z ryzyka wpisanego w los i ich stosunku do życia, które szanowali, bo kiedy rybak szedł w morze, nie wiadomo było, czy wróci, czy zginie. Sądzę, że oni nie mieli czasu na odwalanie teatrów. Jednocześnie Kaszubi są potwornie zacietrzewieni, zadziorni. Kiedy prowadziłam Biesiadę Kaszubską, mieszkańcy Pucka przekonywali mnie, że to oni są tymi prawdziwymi Kaszubami. Podobnie mieszkańcy Kartuz, Wejherowa czy Sianowa. Ci z Helu to byli torf-Kaszëbi, czyli prawdziwi Kaszubi. Każdy z nich się licytuje, kto jest prawdziwszy. Każdy z nich uważa, że jego miasto jest stolicą Kaszub. I każdy mówi do mnie to samo: „Ty nic nie rozumiesz, bo za długo jesteś w Warszawie”. Ciekawe, bo odróżniam, że w Wejherowie mówią inaczej, a inaczej na Helu. Kiedy mówią po belocku, to już niewiele rozumiem. Ja, która znam kaszubski, nie zawsze rozumiem, o czym mówią. Ale kartuziaka zrozumiem bez problemu.

Jako dziecko porozumiewała się pani po kaszubsku?

Jechałam nad morze do Pucka, nad zatokę, do Rewy, do Mechelinek, gdzie wszyscy mówią po kaszubsku, i uczyłam się przez osmozę.

Kiedy teraz przyjeżdża pani nad morze, zawodowo albo prywatnie, rozmawia pani po kaszubsku?

Rozumiem wszystko, co do mnie mówią, choć zdarza mi się zapomnieć niektórych słów. Przecież kaszubski to mój język dzieciństwa. Potem używałam go sporadycznie.

Kaszubi trzymają się razem czy też krytykują się nawzajem?

Raczej trzymają się razem. To jest jakaś potrzeba ważności.

Uważają się za lepszych?

Myślę, że są dumni ze swojej ziemi. Kaszubi są mocni. Pewnie dzięki temu, że tam się urodziłam i wychowałam, nabrałam siły w życiu. Tam nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli żyjesz w pewnych schematach, one dają ci ogromną siłę i poczucie bezpieczeństwa. Kaszuby to moje ramy. Mimo to uciekłam z nich, ale mojej córce są one potrzebne.

Czym wyróżniają się Kaszubi?

Kiedy wracałam ze szkoły filmowej z Łodzi, to na terenach kaszubskich rzucał się w oczy niezwykły porządek na podwórkach. Tak jakby wszyscy brali udział w konkursie na najschludniejsze obejście. Na Kaszubach jeden drugiego ocenia. Często słychać takie uwagi: „Ten a ten jeszcze nie sprzątnął w sobotę, a przecież idzie niedziela, czemu to jeszcze niesprzątnięte?”. Najważniejsze jest grabienie. W dzieciństwie stale jakieś grabki dostawałam. Tymczasem uwielbiałam chodzić po drzewach albo czytać, a nie grabić. Moje dzieciństwo to jest ślad grabek na ziemi. Co sobotę wręczano mi żelazne grabie i nakazywano sprzątać przed domem. Taki miałyśmy z siostrą obowiązek. Wycwaniłam się jednak i zamiast grabić śmieci, tylko grabiami ślady robiłam. Dziadek, kiedy zobaczył ślady, myślał, że zrobiłam to porządnie. Od dziecka uczyłam się lawirować.

Kaszuby kojarzą się pani z ładem?

Tak, zdecydowanie. Może to są pozostałości po zaborze pruskim? Porządek musi być, i systematyczność, bardzo tu ważna.

Nie ma odpuszczania sobie.

Nie ma, musi być zamiecione. Pamiętam wizytę papieża. Jechałam pociągiem z Rumi do Gdańska, widok był niesamowity. Kwiaty, przystrojone okna, światełka… Tak, jakby się przez Las Vegas mknęło.

A w domu? Jak jest w kaszubskich domach?

Kaszubi trzymają się razem, wbrew pozorom są raczej zamkniętym narodem. Funkcjonują tam klany rodzinne.

Na czym polega kaszubska klanowość?

Kaszubi to nie jest nacja, która łatwo wpuści obcego do siebie. To hermetyczna społeczność. Po wojnie zjawiło się u nas wielu przesiedleńców. I mimo że minęło sporo lat, to zawsze mówiło się: „Białystoki zrobiły to czy tamto”.

Nie pani Kasia, tylko…

… tylko Białystoki. W ten sposób miejscowi manifestowali odrębność narodową. Tamci to nie byli „nasi”. Przyjezdni nie mieli większych szans na pełną asymilację. Kogoś, kto się osiedlił nawet w latach pięćdziesiątych, zawsze będzie się określało nazwą miejscowości, z której przybył. Sąsiadka przyjechała z rodziną z Białegostoku i kiedy szłam do jej córek, matka zawsze podkreślała, że do Białystoków idę. Choć mieszkali na Kaszubach od 1945 roku, dla rdzennych Kaszubów to były nadal Białystoki.

Mówiła pani, że Kaszubi trzymają się razem…

Bycie Kaszubami jest dla nich ważne. Niedawno Filip Bajon nakręcił film Kamerdyner, którego akcja toczy się na Kaszubach. Byłam zdumiona, że nie zaproponował mi roli, komuś, kto ma kaszubskość we krwi. Tego nie można się nauczyć, i nie chodzi tylko o język. Bycie Kaszubem to sposób na życie, to mentalność. Jestem wiarygodna, bo pochodzę z Kaszub, tam się urodziłam, rozpoznaję Kaszubów. Chodzi przecież o to, żeby uwiarygodnić postać. Gdy natomiast biorą kogoś, kto udaje, że jest z Kaszub i że mówi tym językiem, wydaje mi się to dziwne. Kiedy na moim Facebooku pojawia się wpis: „Ale w tej sukience to pani nieładnie”, od razu wiem, że to napisał Kaszub. Ja z kolei piszę, że kocham Pojezierze Kaszubskie, ziemię kaszubską, morze. Będąc nad morzem, wrzucam post: „U nas najpiękniej”. Szare morze, zimny Bałtyk, ale najpiękniej. Dla mnie Bałtyk będzie zawsze najpiękniejszy – bo jest mój, bo go oswoiłam.

W domu mówiło się po kaszubsku?

Nie, ale rodzina matki znała ten język, wszyscy mówili płynnie. Tylko mój ojciec, który pochodził z Warszawy, do końca życia nie nauczył się kaszubskiego.

Czy Kaszubi piorą brudy w domu, czy wynoszą je na widok publiczny?

U Kaszubów szczególnie, ale w ogóle w polskiej kulturze jest mocno zakorzenione przeświadczenie o świętości matki. Stwierdzenie, że matki się nie kochało albo matka była niedobra, wiąże się ze strasznym ostracyzmem społecznym, z hejtem, jak to się teraz mówi. Nie wolno pewnych wartości kalać – to jest kaszubskie, ale to jest też polskie. Uwielbiam Kaszubów, bo niczego nie udają. Są prawi. Tak ich postrzegam. Podczas pogrzebu mojego ojca żegnali go pięknie: śpiewami, modlitwami, jak jednego ze swoich. To było tak wzruszające i piękne, tak szczere i prawdziwe, mimo że ojciec był warszawiakiem. Kiedy składali kondolencje, nie było w tym cienia obłudy. Panowała atmosfera pełna skupienia. Ten ich porządek, te rytuały dały mi ogromną siłę w życiu.

No tak, a kiedyś powiedziała pani, że przekleństwem jest kaszubskość. Co miała pani na myśli?

Przekleństwem jest pozostałość po zaborze pruskim, która genetycznie warunkuje moją przypadłość, że nie zasnę, dopóki w zlewie mam choćby jeden brudny kubek. To jest przekleństwo.

Nie może sobie pani odpuścić?

No właśnie nie. Kiedy czytam książkę – i tu muszę przyznać się do mojego uzależnienia od dwóch rzeczy: od czytania i od czekolady – nie mogę skupić się na tym, co czytam, bo stale mam w głowie nieumyty kubek w zlewie. W końcu biegnę do kuchni, żeby go umyć, a po drodze przecieram rękawem szybę. Może to się już w jakieś natręctwo przerodziło?

Czy to więc jest wartość dla pani, czy obciążenie?

Jednak chyba wartość. Koleżanki z okresu studiów wspominają: „Aśka, jak się do ciebie przychodziło do akademika, to twój pokój był przytulny, zapraszał, żeby w nim dłużej posiedzieć”. Zawsze w pokoju w akademiku miałam kwiaty. Wtedy nie było mnie stać na cięte, ale w wazonikach stały jakieś słomki, polne kwiaty, do tego talerzyk z pierniczkami. I tak mi zostało… „Pańsko izba”, jak mówią na Kaszubach. I proszę zobaczyć, to się nie zmieniło.

Tajemnice

Czyj był dom, w którym mieszkała pani jako dziecko?

Wybudował go dziadek ze strony matki.

Kto zatem u was sprzątał? Bo jeśli te kaszubskie domy były wypucowane…

Matka robiła generalnie wokół siebie dużo szumu, ale głównie zajmowała się ulubioną czynnością, czyli gotowaniem. Przy okazji ciągle gadała o tym sprzątaniu. Jestem identyczna. Stale o nim mówię, jakby od tego losy świata miały zależeć. Czasem też łapię się na tym, że używam słów mojej matki, i bardzo mi się to nie podoba. Znalazłam kiedyś w internecie wielkanocny mem przedstawiający Jezusa z gorejącym sercem i podniesionym palcem. Podpis: „Pamiętaj, że przyjdę sprawdzić, czy umyłeś szyby”. Mem mnie rozbawił, ale zakasałam rękawy i wzięłam się za mycie okien. Mnie śmieszy kołtuństwo, ale sama też jestem kołtunem. I myję szyby. Na Wielkanoc należy umyć okna, posprzątać i pozostawić na ziemi ślad grabek.

Pani dziadkowie, pradziadowie też byli Kaszubami?

Bardzo dziwna sprawa jest z tą moją rodziną…

Ze strony mamy czy taty?

Ze strony mamy. Babcia na początku nazywała się Szuldbaum, a potem Szulta. Wszystko jest owiane dziwną tajemnicą. I ta rodzinna tajemnica jest siłą przewodnią mojego życia.

Nazwisko Szulta pisało się…

Z umlautem i przez „sch”: Schülta. Taka pisownia zachowała się między innymi na przedwojennych nagrobkach pradziadków.

Kiedy ono zostało spolszczone na Szulta?

Już w 1939 roku byli Jakub Szulta, Anastazja Szulta.

Co się mówi o tym w rodzinie, a o czym się milczy?

Właściwie nic się nie mówi. Mam wrażenie, że skrywana jest jakaś tajemnica. Matka, podobnie jak jej rodzeństwo, urodziła się w późnym wieku rodziców. Siostry babci zawsze wydawały mi się jakieś stare. Wszystko wyglądało tak, jakbym grała w Sklepach cynamonowych. Ciotki mówiły między sobą po niemiecku, żeby dzieci nic nie rozumiały. Pamiętam, jak szeptały do siebie: „Kuck mals zygel” – „Patrz, ona się przygląda”. Czułam się jak…

W innym świecie?

Całe moje dzieciństwo czułam się jak w dekoracjach teatralnych. Pewnie dlatego takie ogromne wrażenie zrobił na mnie film Fanny i Aleksander Bergmana, z tymi kukiełkami, z tymi elementami fantastycznymi, z tymi teatrami… Film oglądałam, jakbym widziała własne dzieciństwo. Dziwni wujowie, szepczące ciotki, tajemnice…

Czyli nic pani nie wie?

Właściwie nic. Kiedyś zapytałam Gabrielę, najmłodszą siostrę mojej matki, dlaczego ciotka Marta powiedziała, że w Wejherowie jest dużo naszej rodziny, której nigdy nie poznaliśmy. Na pytanie, jak dużo, usłyszałam w odpowiedzi, że bardzo dużo. W tym momencie ktoś z obecnych spojrzał znacząco i ciotka zamilkła. Pamiętam z dzieciństwa takie…

… niedopowiedzenia?

Nieustanne. Z matki nie można było nic wyciągnąć. Miałam silne wrażenie, że wszyscy w tej rodzinie czegoś się bali. Dlaczego na przykład dziadkowe nazwisko Schülta pisało się z umlautem, a teraz jest Szulta po polsku? Jakby coś zacierali, nigdy nic nie było jasne… Matka od lat chorowała na alzheimera, więc nie byłam w stanie się niczego dowiedzieć. Miała parkinsona z ciałami Lewy’ego – to takie wymieszanie parkinsona z alzheimerem.

Rozumiem, że mama traciła świadomość…

Tak. Po godzinie szesnastej już trudno się było z nią porozumieć. Ostatnie trzy lata przed odejściem cierpiała na tego typu zaniki świadomości.

Wróćmy do tajemnicy pochodzenia rodziny ze strony pani mamy.

Chciałam wraz z Iwoną, córką ciotki Gabrieli, przeprowadzić małe śledztwo i odkryć te tajemnice, zrozumieć powody szeptania i urywanych w pół zdań.

Udało się czegoś dowiedzieć?

Okazuje się, że gdy mija sto lat, to w archiwum już ci nic nie powiedzą. Nie znam miejsca urodzenia pradziadków… Nic nie wiem. I nikt nigdy nic nie chciał powiedzieć.

Chciałyście z kuzynką poszukiwać tropów rodzinnych historii?

Iwona jest historykiem. Kiedy ciotka Gabriela była nastolatką, zapytała moją babcię o tę rodzinę z Wejherowa i o to, dlaczego się z nią nie spotykamy. Usłyszała: „A ty nie masz nic do nauki?”. Tak się skończyła rozmowa. Iwona poszła do archiwum, żeby sprawdzić, jakie nazwisko rodowe nosiła nasza babka. Okazało się, że dostęp do takich informacji może uzyskać najstarsza wnuczka. A właściwie mogła, bo miała na to czas do roku 2009. Wtedy minęło sto lat i tę możliwość utraciła. Natomiast najmłodsza siostra babci była z rocznika 1916, więc do 2016 roku mogła mieć dostęp do archiwaliów.

Zatem i ta możliwość przepadła.

Ale i tak ciotka zawsze powtarzała, że nie będzie niczego sprawdzać, bo ma to gdzieś. Być może bała się dowiedzieć czegoś o sobie.

Wielu ludzi ukrywało podczas wojny swoje pochodzenie, zwłaszcza w takich newralgicznych miejscach jak Kaszuby.

Gabriela na moje pytanie o pochodzenie odpowiedziała: „Twoja mama wie, ale ona ma alzheimera”. Wiem tylko, że w archiwach nie zachowały się akty urodzenia. Jakby je wywiało. Nie ma nic. Sytuacja jest tym bardziej dziwna, że jednak sąsiedzi rodziców wszelkie dokumenty posiadają. Może umyślnie je usunięto? Archiwalia dotyczące rodziny zostały zniszczone. W księgach parafialnych też nie znalazłam żadnych informacji. Zapytałam ciotkę: „Czy to byli Żydzi?”. „Nie wiem” – odpowiedziała. Jeszcze tę ciotkę Gabrielę pociągnę za język. Kiedy ostatnio do niej zadzwoniłam, żeby się czegoś dowiedzieć, zapytałam, czy znajdzie dla mnie minutę. Coś wyczuła, bo odpowiedziała, że nie, gdyż dopiero co wróciła z fitnessu.

Z fitnessu?

Tak, chodzi na fitness dla seniorów i na jogę. Jest niesamowita. Mimo że ma już swoje lata, stale się rozwija. Kiedyś wraz z córką pojechały na warsztaty genealogiczne. Dowiedziały się tam, w jaki sposób można poznać prawdziwą historię przodków. Niestety z archiwów poznikały odpowiednie dokumenty. Babcia miała sześć sióstr i dokumenty żadnej z nich się nie zachowały. Nie ma śladu.

Wcześniej powiedziała pani, że wujowie wydawali się pani dziwni. Dlaczego?

Nie wiem, nigdy nie miałam z nimi normalnego kontaktu. Pamiętam ich jako nieco gburowatych. W przeciwieństwie do ciotek, które były ciepłe i fajne. Dziwni byli, potwornie dziwni. Szorstcy, nieprzyjemni i traktowali dzieci jak zło konieczne. Kiedy grali w karty, wyrzucali nas z pokoju. Nie wolno było im przeszkadzać w tym procederze. Zdaje się, że grali na pieniądze, ale chyba nieduże. Poza tym dzieci nie miały prawa głosu. Jakbyśmy byli powietrzem. Podglądałyśmy ich z siostrą przez dziurkę od klucza i jeśli któryś się zbliżał, żeby wyjść do toalety, uciekałyśmy w popłochu. To była zabawa w potwora: uwaga, potwór nadchodzi! Kiedy otwierały się drzwi, czmychałyśmy, piszcząc ze strachu. Wraz z wychodzącym wujem z pokoju buchały kłębu dymu z cygar.

Skąd cygara w tamtych czasach?

Jeden z wujków, mąż cioci Poli, pracował już wtedy za granicą. Zdaje się, że w Kairze. Poza tym mój ojciec, pracownik Baltony, miał dostęp do takich cudów. Trzeba przypomnieć, że Baltona prowadziła sieć sklepów, w których za dolary albo bony dolarowe kupowało się luksusowe towary.

A może tak zapamiętała pani wujów, bo poniosła ją wyobraźnia dziecięca? Może to byli normalni faceci?

Być może, ale rzeczywiście z tamtego czasu pozostał mi obraz mężczyzn nieosiągalnych i szorstkich. Może rzeczywiście potem te dorosłe dziewczynki, na co zwrócił uwagę Mrożek, kochają łobuzów, a na poczciwców rzygają z trzeciego piętra? Może być też tak, że ponieważ w mojej rodzinie rządziła matka, to okazywałam bezbrzeżne zdumienie, obserwując inne rodziny, w których to jednak mężczyźni nosili portki, a nie kobiety.

Jakie wspomnienia wyniosła pani z dzieciństwa?

Myślę, że wczesne dzieciństwo spędziłam szczęśliwie, ale rodzice chyba nie byli przygotowani na tak nadwrażliwe dziecko jak ja. O siostrze, która jest wybitnie inteligentna, mówili, że mądra, a o mnie, że ładna.

Rozumiem, że raniła panią ta charakterystyka?

Nie wiedziałam, dlaczego tak mówili, bo czułam, że w środku jestem inna. Kiedy starsza siostra dostała się na psychologię na Uniwersytecie Gdańskim, powiedziałam: „Mamo, a ja będę fryzjerką”. Na co usłyszałam: „No to fajnie, będę miała włosy zrobione”. Tak jakby do głowy jej nie przyszło, że to dziecko może mieć bardziej szalone marzenia. Nie miałam wsparcia, a role zostały rozdane.

Tak o was mówili rodzice czy dziadkowie?

Wszyscy. Rodzina nas podziwiała – dwie ładne dziewczynki, które się udały i są takie inteligentne. Już w wieku trzech lat recytowałam w kościele w Rumi. Szybko się nauczyłam mówić i posługiwałam się poprawną polszczyzną, a do tego miałam mocny głos, co wszystkich dziwiło. Uważali, że jestem za mała na przemowy, a ja ryknęłam do mikrofonu: „JESTEM ANIOŁEM, PRZYSZŁAM TUTAJ, ŻEBY WAM ZWIASTOWAĆ”. Ludzie niemal pospadali z ławek kościelnych. Rodzice chwalili się nami. Siostra, bogata w mądrość, pokazywała siedemdziesiąt dyplomów. Pierwsze miejsce w konkursie z angielskiego, pierwsze miejsce w konkursie takim i takim. Ja miałam pierwsze miejsca w łapaniu nie wiem czego, w skoku o tyczce, w skoku w dal… Żadnych intelektualnych dokonań, tylko wyczyny sportowe, ale takie byle jakie… Bieganie z jajkiem… Jajcara. Zawsze się słyszało: Hania to ma dyplomy, Hania się nauczyła, Hania, powiedz inwokację z pamięci. „A ja co mam zrobić?” – pytałam. „Szpagat zrób”. Role zostały więc wyraźnie podzielone. Dopiero na terapii usłyszałam: „Pani Asiu, pani jest bardzo inteligentna, tylko pani nie wierzy w siebie”.

Jednak powiedziała pani, że to wczesne dzieciństwo było szczęśliwe.

Tylko ono się skończyło wraz ze śmiercią dziadków. Byli mądrymi ludźmi. Oni mnie chronili. W ich domu znajdowało się wiele książek. Babcia Barbara napisała książkę o trudnych czasach pod tytułem Przeżyłam wojnę. Współpracowała też z wydawnictwem Pomerania. Miała świetne pióro, odznaczała się wybitną inteligencją. Niestety, była to osoba złamana przez osobistą tragedię – czterech jej synów zmarło. Z niewiadomych przyczyn dożywali tylko trzeciego roku życia. Moja matka była jej pierwszym dzieckiem, które żyło dłużej.

W którym roku się urodziła?

W 1943, w czasie wojny. Podejrzewam, że przez całe życie nosiła w sobie ogromne poczucie winy, które mnie przekazała pamięcią komórkową. Obwiniała siebie za to, że to ona przeżyła braci. Babcia często wspominała synów.

Czy pamięta pani coś z jej książki?

Pamiętam tylko jedną historię, bo potem zarzuciłam czytanie. To dlatego, że wszystko, co w niej zostało opisane, wydawało mi się niewiarygodne. Przed wojną dziadkowie byli zamożnymi ludźmi, mieli w Sianowie piękny dworek. Babcia pisała, że podczas nalotu uciekła ze strachu z domu. Kiedy się obejrzała, żeby spojrzeć na dwór, walnęła bomba i w tym miejscu zionęła dziura. Po dworku nie pozostał ślad.

Ktoś w dworku został?

Nie. Babcia była wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży, uciekła z synkiem, którego trzymała za rękę. Z kolei dziadek, który był oficerem, w czasie wojny został osadzony w obozie w Sztutowie koło Gdańska. Przebywał tam bardzo długo.

Opowiadał o pobycie w obozie?

To była kolejna tajemnica. Pamiętam, miałam może wtedy trzy lata, kiedy siedzieliśmy przy stole. Jedliśmy zupę i nagle dziadek wstał, wziął talerz, rozbił go o podłogę, wyszedł z domu i trzy dni go nie widzieliśmy. Okazało się, że babcia zrobiła zupę z brukwi na gęsinie, zapominając, że dziadek w obozie żywił się głównie brukwią. Miał taki uraz, że kiedy czuł jej smak, dostawał białej gorączki. Wtedy byłam za mała, żeby coś zrozumieć, ale później, kiedy podrosłam i przypomniałam sobie tę scenę, zapytałam, o co chodziło. Ktoś z dorosłych w dużym skrócie mi wytłumaczył: „Babcia zapomniała, że dziadek nie może patrzeć na brukiew”. Będąc w obozie, wykopał brukiew, za co został przez Niemców zbity kolbami i postawiony jako złodziej przed plutonem egzekucyjnym. Dziadek mi opowiadał, bo nikt z rodziny nie chciał ze mną o tym mówić, że już wycelowano w niego lufy karabinów, ale nagle jakiś wyższy stopniem oficer wstrzymał egzekucję. Dziadek był wysokim, przystojnym mężczyzną, miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i wyglądał jak Gregory Peck. Ten niemiecki oficer skierował go do jakichś prac fizycznych.

Po pobycie w obozie dziadek się rozpił. A potem przestał pić, nie pamiętam go nietrzeźwego. Czasami mu się rozwiązywał język i wtedy mnie, ośmio- czy dziewięcioletniej dziewczynce, opowiadał. Między innymi o tym, z jakiego powodu znalazł się w Sztutowie. W czasie wojny wszyscy Kaszubi mieli obowiązek podpisywać volkslistę. Dziadek odmówił, w konsekwencji czego Niemcy wsadzili go do obozu. Bardzo dużo Kaszubów podpisywało. Odmowa musiała się tak skończyć. Zdaje się, że po dziadku odziedziczyłam zaciętość Kaszuba. Odziedziczyłam charakter po nim i jak mnie ktoś wkurzy, to nie ma pyty na Olesia… Po swoich trudnych przeżyciach dziadek nigdy nie wrócił do formy. Matka przypłaciła niedożywienie w czasach wojny osteoporozą kości i latami poruszała się na wózku inwalidzkim.

Do kiedy dziadek przebywał w obozie?

Chyba do 1944 roku. Babcia do tego czasu była sama z malutkim dzieckiem. Sama musiała zdobywać jedzenie, zwłaszcza że odbierano kartki na żywność rodzinom tych, którzy nie podpisali volkslisty. Była bida, że aż piszczało.

To z czego ona żyła?

Nie wiem. Pewnie jakiś ogródek miała, jakieś uprawy, ale musiało być biednie, skoro matka była dzieckiem niedożywionym. Opowiadała, że pamiętając głód z czasów wojny, w przedszkolu bez opamiętania opychała się chlebem.

Pewnie się w domu nie wyrzucało ani okruszka?

Zanim pokroiło się chleb, najpierw się go całowało. W naszym domu panował kult jedzenia. Jako że dziadek przeżył obóz, jedzenia musiało być w bród.

Jak dziadkowi udało się wydostać z obozu jeszcze przed wyzwoleniem?

Kluczem była ciotka Helena, siostra mojej babci – znała jakiegoś Niemca. Zebrała się cała rodzina i zrzucili się, żeby wykupić dziadka. Każdy powyciągał, co miał najcenniejszego: złoto, brylanty, pieniądze, papierosy… Jeśliby tego nie zrobili, dziadek obozu by nie przeżył. Podobno ważył czterdzieści kilogramów przy wzroście metr dziewięćdziesiąt cztery. Z obozu przeciekały informacje, że jest w bardzo złym stanie, miał kłopoty z chodzeniem. Wtedy wkroczyła do akcji ciotka Helena, wyjątkowej urody baba. Kiedyś zapytałam jedną z ciotek: „Jak to ciocia Helena załatwiła?”. „No wiesz, piękną kobietą była”. Zapytałam: „Co to ma do rzeczy?”. Ciotka natychmiast nabrała wody w usta. Podejrzewam, że musiała uwieść tego Niemca. Dziadek całe życie miał poczucie winy, że został wykupiony, bo właściwie powinien umrzeć z kolegami w obozie. Przecież nie każda rodzina była zamożna, nie każda miała możliwość wykupienia. Doskwierało mu to poczucie winy, zwłaszcza że był człowiekiem wrażliwym i inteligentnym.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Dom rodzinny

Dostępne w wersji pełnej

Tabletki z krzyżykiem

Dostępne w wersji pełnej

Maski

Dostępne w wersji pełnej

Kasia

Dostępne w wersji pełnej

Joanna

Dostępne w wersji pełnej

Początki

Dostępne w wersji pełnej

Hanuszkiewicz

Dostępne w wersji pełnej

Bez wspomagania

Dostępne w wersji pełnej

Młynarski

Dostępne w wersji pełnej

Słowiańska dusza

Dostępne w wersji pełnej

Seriale

Dostępne w wersji pełnej

Dystans do siebie

Dostępne w wersji pełnej

Chciwa życia

Dostępne w wersji pełnej

Żebractwo

Dostępne w wersji pełnej

Grzegorz

Dostępne w wersji pełnej

Zosia

Dostępne w wersji pełnej

Fotografie

Dostępne w wersji pełnej

COPYRIGHT © by Joanna Kurowska i Kamila Drecka-Anderman COPYRIGHT © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2022 OPIEKA REDAKCYJNA: Dagmara Małysza REDAKCJA TEKSTU: Weronika Werewka PROJEKT GRAFICZNY WNĘTRZA KSIĄŻKI: Design Partners s.c. ADIUSTACJA: Mirosław Dąbrowski / Wydawnictwo JAK KOREKTA: Anna Sidorek / Wydawnictwo JAK, Joanna Hołdys / Wydawnictwo JAK PROJEKT OKŁADKI: Magda Gardeła FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: Tomasz Adamowicz / Forum FOTOGRAFIE NA WKŁADCE: z archiwum Joanny Kurowskiej; Krzysztof Barański / Forum; © Juliusz Multarzyński; Zygmunt Rytka / z archiwum Joanny Kurowskiej; TRICOLORS / East News; Bartosz Arszyński / z archiwum Joanny Kurowskiej; Krzysztof Jarosz / Forum; Zenon Zyburtowicz / East News; Grzegorz Świątkiewicz / z archiwum Joanny Kurowskiej

ISBN 978-83-8135-960-3

www.otwarte.eu

DYSTRYBUCJA: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski