Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Niezłomny trybun mas pracujących, a zarazem człowiek przez całe życie stroniący od stałej pracy. Potomek znakomitego żydowskiego rodu i jednocześnie zapamiętały ateista. Geniusz ekonomii bezradny wobec domowego budżetu. Charyzmatyczny mówca, który potrafił godzinami, niczym kucyk, wozić dzieci na własnym grzbiecie. Natchniony filozof, któremu zdarzyło się uciekać przed policją po pijackiej awanturze. Karol Marks był człowiekiem sprzeczności. Autorzy licznych poświęconych mu książek widzieli w nim przede wszystkim twórcę najbardziej zaraźliwej ideologii XX wieku, a w powszechnej świadomości stał się ikoną, postacią niemal mityczną. Francis Wheen nie lekceważy znaczenia ekonomicznych i politycznych idei autora Kapitału, ale dostrzega poza nimi człowieka z krwi i kości. Z brawurą i przewrotnym humorem, ale nie bez empatii opisuje skomplikowaną osobowość Marksa, jego burzliwe życie, a także ujawnia wiele nieznanych wcześniej faktów.
[Opis wydawcy]
/Karol Marks. Biografia, Francis Wheen, 2005 rok, ISBN 8374141107, wydanie I, W.A.B./
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 619
Rok wydania: 2005
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Francis WheenKarol Marks
Biografia
dotychczas w serii:
Robert Harvey
Libertadores. Bohaterowie Ameryki Łacińskiej
Henry Gidel
Picasso. Biografia
Julia Frey
Toulouse-Lautrec. Biografia Peter Green
Aleksander Wielki. Biografia
Jackie Wullschläger
Andersen. Zycie baśniopisarza
w przygotowaniu:
Victor Bockris
Andy Warhol. Zycie i śmierć
Myra Friedman
Janis Joplin. Żywcem pogrzebana
Francis WheenKarol Marks
Biografia
przełożyła
Dominika Cieśla
Patronat medialny:
Tytuł oryginału: Karl Marx
Originally published in English by Fourth Estate under the title Karl Marx Copyright © by Francis Wheen, 1999
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2005
Copyright © for the Polish translation Wydawnictwo W.A.B., 2005
Wydanie I
Warszawa 2005
dla Julii
Spis treści
Wstęp
Dziwne zwierzę
Dzik jest dziki
Król, który jadł trawę
Cicho jak myszka
Straszny potwór
Megalozaur
Głodny jak wilk
Na koń!
Szakale i hiena
Goniąc własny ogon
Słoń w składzie porcelany
Jeżozwierz bez kolców
Postscriptum 1. Następstwa
Postscriptum 2. Wyznania
Postscriptum 3. Królobójstwo
Podziękowania
Przypisy
Indeks
Na pogrzeb Karola Marksa 17 marca 1883 roku na londyńskim cmentarzu Highgate przyszło tylko jedenaście osób. „Twoje dzieło i imię Twoje żyć będą przez wieki”1 - przepowiadał Fryderyk Engels nad grobem Marksa. Wtedy wydawało się to jedynie pobożnym życzeniem; Engels miał jednak rację.
Historia XX wieku to dziedzictwo Marksa. Stalin, Mao, Che, Castro - ikony i monstra naszych czasów - wszyscy uważali się za jego spadkobierców. Czy on sam by się z tym zgodził, to zupełnie inna sprawa. Wyczyny samozwańczych uczniów nieraz doprowadzały go do rozpaczy. Na wieść, że kolejna utworzona we Francji partia zdeklarowała się jako ugrupowanie marksistowskie, oświadczył: „Wiem tylko jedno: że nie jestem marksistą”. Mimo to przez całe stulecie po śmierci Marksa połowa ludzkości pozostawała pod rządami ludzi, którzy uważali się za gorliwych wyznawców marksizmu. Jego koncepcje zmieniły sposób uprawiania ekonomii, historii, geografii, socjologii i literaturoznawstwa. Od czasów Chrystusa żaden inny nieznany szerzej biedak nie wzbudził uwielbienia na tak ogromną, ogólnoświatową skalę - nigdy też wcześniej błędna interpretacja czyichś słów nie okazała się tak katastrofalna w skutkach.
Czas więc zedrzeć zasłonę mitu i spróbować ukazać Karola Marksa na nowo - jako człowieka. Na temat marksizmu wydano tysiące książek, ale autorami większości są naukowcy lub gorliwi wyznawcy, dla których niemal bluźnierstwem jest przyznać, że jego twórca był istotą z krwi i kości - pruskim emigrantem, który stał się angielskim dżentelmenem, gniewnym agitatorem, który większość życia spędził w zaciszu biblioteki British Museum, towarzyskim i gościnnym panem domu, który pokłócił się z niemal wszystkimi przyjaciółmi, oddanym ojcem rodziny, który miał dziecko ze służącą, niesłychanie poważnym filozofem, który uwielbiał pić, palić cygara i opowiadać kawały.
Na Zachodzie w czasach zimnej wojny traktowano go jak demonicznego sprawcę wszelkiego zła, założyciela budzącej grozę złowieszczej sekty, człowieka, którego zgubny wpływ należy zwalczać. W Związku Radzieckim lat pięćdziesiątych zyskał status świeckiego boga, z Leninem jako Janem Chrzcicielem i oczywiście towarzyszem Stalinem w roli mesjasza-zbawcy u boku. Już to wystarczyło, by uznać Marksa za współwinnego rzezi i czystek; gdyby żył kilka lat dłużej, jakiś rzutki dziennikarz zapewne wskazałby go jako głównego podejrzanego w sprawie Kuby Rozpruwacza. Ale właściwie dlaczego? Marks z całą pewnością nigdy nie zabiegał o członkostwo w Świętej Trójcy, a zbrodnie popełniane z jego imieniem na ustach wzbudziłyby w nim najgłębszą grozę. Apokryficzne kreda przyjęte przez Stalina, Mao czy Kim Ir Sena odwoływały się do jego dzieł mniej więcej tak, jak współcześni chrześcijanie traktują Nowy Testament: większość koncepcji została po prostu zignorowana lub zlekceważona, podczas gdy kilka wpadających w ucho haseł („religia to opium dla ludu”, „dyktatura proletariatu”) wyrwano z kontekstu, by kompletnie odwrócić ich sens, a następnie cytować je w charakterze boskiego błogosławieństwa dla najbardziej nieludzkich zbrodni. Doskonale (jak wiele innych spraw) opisuje to Kipling: Choćby ten, kto ludzkości
Nowinę dobrą chce nieść,
Serce jej oddał i duszę,
I ciało, i swoją cześć,
I co dzień na golgotę
Szedł, nie żałując nóg,
To jego uczeń sprawi,
Że próżny będzie trud2.
Tylko głupiec mógłby obciążyć Marksa odpowiedzialnością za gułagi, ale głupców niestety zawsze znajdzie się dosyć. „Tak czy owak za najważniejszymi wydarzeniami naszych czasów stoi jeden człowiek: Karol Marks — pisał Leopold Schwarzschild w 1947 roku w przedmowie do pełnej żółci biografii zatytułowanej Red Prussian {Czerwony Prusak). - Trudno podważyć fakt, że to jemu zawdzięczamy istnienie Rosji Sowieckiej i całego systemu sowieckiego”. Podobieństwo między systemem filozoficznym Marksa i metodami wujaszka Stalina było najwyraźniej dla Schwarzschilda tak oczywiste, że nie zadał sobie trudu przytaczania jakichkolwiek dowodów na poparcie swoich absurdalnych tez, zadowalając się stwierdzeniem „po owocach poznacie ich”, które, jak wiele sentencji, nie jest aż tak niepodważalne, jak się wydaje. Ale czy należy obciążać filozofów odpowiedzialnością za kolejne zwyrodniałe wersje ich koncepcji? Gdyby Herr Schwarzschild natknął się w sadzie na jabłka objedzone przez osy albo gdyby na przykład podano mu na deser przypaloną szarlotkę, czy sięgnąłby po siekierę, by w trybie doraźnym wymierzyć sprawiedliwość zbrodniczej jabłonce?
Podczas gdy rozmaici ograniczeni umysłowo lub spragnieni władzy nad światem następcy nadawali Marksowi status boski, jego przeciwnicy ulegali podobnemu odchyleniu, tyle że w odwrotnym kierunku, przedstawiając go jako wysłannika szatana. „Wydawało się czasem, że owładnęły nim demony - pisze Robert Payne, autor jednej ze współczesnych biografii Marksa. - Jego wizja świata była z piekła rodem, on sam był złośliwy jak diabeł. Niekiedy sprawiał wrażenie, jakby świadomie realizował dzieło szatana”. Absurdalnym ukoronowaniem dzieł tej szkoły - lub raczej poprawczaka - jest kuriozalna książka Was Karl Marx a Satanist? (Czy Karol Marks był satanistą?), opublikowana w 1976 roku przez znanego amerykańskiego „kaznodzieję”, wielebnego Richarda Wurmbranda, autora takich wiekopomnych dzieł, jak Tortured for Christ (Umęczeni dla Chrystusa) („ponad dwa miliony sprzedanych egzemplarzy”) czy The Answer to Moscow's Bible (Odpowiedź na moskiewską biblię).
Według Wurmbranda młody Karol Marks stał się wyznawcą „ściśle tajnego Kościoła szatana”, którego lojalnym i nikczemnym sługą był przez całe swoje życie. Oczywiście nie ma na to żadnych dowodów, co tylko utwierdza naszego detektywa w sutannie w jego domysłach: „Ponieważ sekty satanistyczne starannie się ukrywają, jedynie pewne poszlaki wskazują na te związki”. Jakież to „poszlaki”? Cóż, jeszcze na studiach Marks napisał rymowaną sztukę, której tytuł, Oulanem, stanowi z grubsza anagram słowa „Emmanuel”, biblijnego imienia Chrystusa, „co przypomina inwersje spotykane podczas satanistycznych czarnych mszy”. Potworny zarzut; ale to jeszcze nie wszystko. „Czy zwróciliście kiedyś uwagę - pyta Wurmbrand - na zarost Marksa? Mężczyźni w owych czasach nosili zwykle brody, ale nie takie... Marks strzygł się w stylu typowym dla uczniów Joanny Southcott, kapłanki satanistycznego kultu, która twierdziła, że przemawia przez nią demon Shiloh”. W rzeczywistości Anglia za czasów Marksa pełna była jegomościów z brodami jak łopaty, począwszy od gracza w krykieta W.G. Grace’a aż do polityka lorda Salisbury. Czyżby oni także byli w dobrych stosunkach z demonem Shilohem?
Wraz z końcem zimnej wojny i widocznym triumfem Boga nad szatanem całe mnóstwo mędrków ogłosiło, że oto osiągnęliśmy to, co Francis Fukuyama nazwał zgrabnie „końcem historii”. Komunizm umarł, tak samo jak Karol Marks, a słowa: „Niechaj drżą panujące klasy przed rewolucją komunistyczną. Proletariusze nie mają w niej nic do stracenia prócz swych kajdan. Do zdobycia mają cały świat. Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”3, którymi zakończył swój Manifest Partii Komunistycznej, powszechnie znany jako Manifest komunistyczny (żadna inna broszura polityczna na świecie nie wywarła tak dalekosiężnych skutków), niegdyś mrożąca krew w żyłach pogróżka, teraz stały się tylko zabawną ramotą. Jedyne kajdany, jakie dziś pętają klasę pracującą, to podrabiane roleksy, ale ci współcześni proletariusze posiadają dużo więcej rzeczy, których bardzo nie chcieliby stracić, jak choćby kuchenki mikrofalowe, domki letniskowe nad morzem i anteny satelitarne. Wykupili swoje mieszkania komunalne i udziały w sprywatyzowanych elektrowniach, a kiedy ich kasa mieszkaniowa przekształciła się w bank, skapnęło im nawet trochę grosza. Krótko mówiąc, teraz wszyscy jesteśmy burżujami. Nawet brytyjska Partia Pracy przeszła na stronę thatcherystów.
Kiedy zacząłem zbierać materiały do tej książki, znajomi patrzyli na mnie z troską i niedowierzaniem. Dlaczego, dziwili się, ktoś w ogóle chce pisać - nie mówiąc już o czytaniu - o tak skompromitowanej, niemodnej i ostatecznie nieistotnej postaci? Nie zważając na to, kontynuowałem swoje poszukiwania, a im więcej dowiadywałem się o Marksie, tym bardziej - ku mojemu zdumieniu - temat okazywał się aktualny. Współczesne autorytety oraz politycy, którzy uważają się za nowoczesnych myślicieli, lubią przy każdej okazji wtrącać modne słówko „globalizacja”, nie zdając sobie sprawy, że Marks przepowiadał ją już w 1848 roku. Ogólnoświatowa dominacja McDonaldów czy MTV nie zdziwiłaby go ani odrobinę. Przesunięcie centrum światowej gospodarki z rejonu Atlantyku nad Pacyfik - za sprawą azjatyckich tygrysów gospodarczych i rozkwitu przemysłu informatycznego na zachodnim wybrzeżu Stanów - zostało przewidziane przez Marksa sto lat przed narodzinami Billa Gatesa.
Jednego jednak ani Marks, ani ja nie przewidzieliśmy: że pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy nawet snobistyczni liberałowie i lewicujący postmoderniści dawno już postawili na nim krzyżyk, nagle zostanie okrzyknięty geniuszem właśnie przez starych, podłych, kapitalistycznych burżujów. Pierwszym sygnałem tej nieoczekiwanej rehabilitacji było specjalne wydanie „New Yorkera” z października 1997 roku, w którym ogłoszono Marksa „kolejnym z wielkich myślicieli”, człowiekiem, który może wiele nas nauczyć o korupcji w polityce, monopolizacji, alienacji, nierówności społecznej i globalnym rynku. „Im dłużej pracuję na Wall Street, tym bardziej jestem przekonany, że Marks miał rację - powiedział „New Yorkerowi” pewien zamożny urzędnik banku inwestycyjnego. - Jestem zupełnie pewien, że nie ma lepszego podejścia do kapitalizmu niż marksistowskie”. Od tamtego czasu mnożą się podobne hołdy prawicowych ekonomistów i publicystów. Ich zdaniem należy zapomnieć o wszystkich komunistycznych absurdach: Marks był w rzeczywistości „badaczem kapitalizmu”.
Nawet jednak te komplementy w niezamierzony sposób go dyskredytują. Karol Marks był rewolucjonistą - a także filozofem, historykiem, ekonomistą, lingwistą i krytykiem literackim. Chociaż trudno powiedzieć, by miał jakieś stałe „zajęcie”, pracował niewyobrażalnie dużo: jego dzieła, spośród których zaledwie kilka ukazało się za życia autora, obejmują pięćdziesiąt tomów. Zarówno jego przeciwnicy, jak i uczniowie niechętnie dostrzegają w nim jeszcze jedną, najbardziej oczywistą, lecz zdumiewającą cechę: ten mityczny potwór, a zarazem święty, był również człowiekiem. Polowania na czarownice za czasów makkartyzmu, wojny w Wietnamie i Korei, kryzys kubański, inwazje na Czechosłowację i Węgry, masakra studentów na placu Tiananmen - wszystkich tych zbrodni, znaczących krwawym piętnem historię XX wieku, dokonywano w imię marksizmu lub przeciw niemu. To niemało jak na jego twórcę - kogoś, kto przez większość życia był biedny, cierpiał na wrzody i bóle wątroby i kogo raz nawet ścigała na ulicach Londynu policja, kiedy zdarzyło mu się nieco zanadto zaszaleć w kilku pubach.
Pociąg sunie wolno doliną Mozeli - wokół wysokie sosny, opadające tarasowo winnice, schludne wioski, dym unosi się spokojnie w zimowe niebo. Z trudem chwytając oddech w wypełnionym ludźmi bydlęcym wagonie, młody Hiszpan pojmany podczas walki w szeregach francuskiego ruchu oporu odlicza wraz z towarzyszami niedoli dni i noce podróży rozpoczętej w Compiegne, a zbliżającej ich nieubłaganie do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Gdy pociąg zatrzymuje się na stacji, udaje mu się dostrzec nazwę: są w Trewirze. Nagle jakiś niemiecki chłopiec stojący na peronie ciska kamieniem w zakratowane okienko wagonu, za którym kulą się skazani na śmierć pasażerowie.
Tak właśnie zaczyna się wybitna powieść o Holokauście, Wielka podróż Jorge Sempruna. Z tej drogi ku zagładzie nic - nawet wyobrażenia koszmaru obozu w Buchenwaldzie - nie przeszywa narratora tak przejmującym bólem jak wspomnienie dziecka, które rzuciło kamieniem.
Kiedy towarzysz podróży zapytał go, czy zna kogoś w tym mieście, przypomniał sobie przyjaciela z dzieciństwa. Ale w rzeczywistości myślał o kimś, kto mieszkał w Trewirze dużo wcześniej, o pewnym żydowskim chłopcu, urodzonym rankiem 5 maja 1818 roku.
„Beatus ille, kto nie ma rodziny”1 - wzdychał ze znużeniem Karol Marks w liście do Fryderyka Engelsa z czerwca 1854 roku. Miał trzydzieści sześć lat i rodzina dawno już przestała być mu potrzebna. Jego ojciec nie żył, podobnie jak trzej bracia i jedna z pięciu sióstr, druga siostra zmarła dwa lata później, a i z tymi, którzy pozostali, niewiele go łączyło. Jego stosunki z matką były chłodne i na dystans, również dlatego, że nie miała dość taktu, by w porę odejść z tego świata i umożliwić zbuntowanemu potomkowi objęcie należnego mu spadku.
Marks urodził się w mieszczańskiej rodzinie żydowskiej, w mieście, w którym przeważali katolicy, w kraju, gdzie oficjalnym wyznaniem był ewangelicki protestantyzm. Umarł jako ateista i bezpaństwowiec, poświęciwszy całe życie planom obalenia burżuazji i zniesienia granic między narodami. Zrywając więzi z jakimkolwiek wyznaniem, klasą czy narodem, sam stał się doskonałym przykładem alienacji - według niego klątwy, na którą skazał ludzkość kapitalizm.
Ten szacowny dżentelmen wywodzący się z niemieckiej klasy średniej może się wydawać dość nietypowym przedstawicielem uciśnionych mas, ale fakt, że stał się ich symbolem, wcale by go nie zdziwił - wierzył przecież, że jednostka jest odzwierciedleniem świata, w którym żyje. Z domu wyniósł całą potrzebną mu wiedzę o kuszącej tyranii religii, a także nauczycielską elokwencję i pewność siebie, niezbędne, by nakłaniać ludzkość do zrzucenia krępujących ją kajdan.
„Był on jedyny w swoim rodzaju i niedościgniony w opowiadaniu przeróżnych historii - wspominała jego córka Eleanor, notując jedną z nielicznych anegdot z dzieciństwa ojca. - Moje ciotki mówiły mi nieraz, że Murzyn jako chłopak był strasznym tyranem wobec swoich sióstr; w Trewirze pędził je niby swoje konie galopem z góry Markusa na dół i, co gorsze, zmuszał je do zjadania «ciastek», które sam sporządzał brudnymi rękami z jeszcze brudniejszego ciasta. Jednak poddawały mu się bez oporu, gdyż Karol opowiadał w nagrodę przecudowne historie”2. Później - kiedy chętne do zabaw dziewczynki zmieniły się w szacowne mężatki - były już mniej skłonne do ustępstw wobec niesfornego brata. Luise Marks, która wyemigrowała do Afryki Południowej, pewnego razu przy okazji wizyty w Londynie gościła u niego na obiedzie. „Trudno jej było przyjąć do wiadomości, że brat stał się przywódcą socjalistów - wspomina jeden z gości. - Słyszałem, jak powtarzała z naciskiem, że przecież oboje pochodzą z szanowanej rodziny prawnika darzonego w Trewirze powszechną sympatią”3.
Mimo całej determinacji Marks nigdy nie zdołał w pełni wyzwolić się spod wpływu rodziny, religii, klasy i narodowości. Nawet jako szacowny siwobrody starzec pozostał synem marnotrawnym, który zasypywał błagalnymi listami bogatych wujów albo nagle zaprzyjaźniał się z dalekimi kuzynami, szykującymi się właśnie do spisywania ostatniej woli. Kiedy zmarł, okazało się, że w kieszeni na piersiach nosił dagerotypową fotografię ojca. Włożono mu ją do trumny i pochowano wraz z nim na cmentarzu Highgate.
Karol Marks mimowolnie wpadł w sidła swej własnej logiki. Już w bardzo dojrzałym jak na siedemnastoletniego ucznia wypracowaniu Rozważania młodego człowieka nad wyborem zawodu1 zauważył: „Nie zawsze jest nam dane dojść do stanowiska, które według nas jest naszym powołaniem; nasze stosunki społeczne zaczynają się poniekąd wcześniej, zanim jeszcze jesteśmy w stanie na nie wpływać”4. Autor jego pierwszej biografii, Franz Mehring, być może przesadził, dopatrując się zalążków marksizmu w tym jednym zdaniu, ale coś jest na rzeczy. Nawet jako dojrzały człowiek Marks z głębokim przekonaniem twierdził, że jednostki ludzkiej nie można traktować w oderwaniu od jej sytuacji społecznej czy ekonomicznej - ani też od wyblakłych cieni jej przodków.
„Tradycja wszystkich umarłych pokoleń - pisał w Osiemnastym brumaire'a Ludwika Bonaparte - ciąży jak zmora na umysłach żyjących”5. Jeden z przodków Marksa ze strony ojca, Joszua Heszel Lwów, został rabinem Trewiru już w 1723 roku, i od tego czasu stanowisko to było czymś w rodzaju rodzinnej synekury. Po dziadku, Meierze Halevim Marksie, rabinem miasta został wuj Karola Marksa, Samuel. Bagaż umarłych pokoleń powiększył się jeszcze za sprawą matki, Henrietty, holenderskiej Żydówki, w której rodzinie „synowie od wieków zostawali rabinami”6; rabinem był też jej ojciec. Jako pierworodny syn takiej rodziny Karol mógł uniknąć zostania rabinem tylko dzięki „szczególnym warunkom społecznym i ekonomicznym”.
Do tego bagażu umarłych pokoleń należy dołożyć przytłaczającą tradycyjną religijność Trewiru, najstarszego miasta w Nadrenii. Goethe, przygnębiony wizytą tam w 1793 roku, zauważył: „Trewir spoczywa ciężko w swych murach, przytłoczony nadmiarem kościołów, kaplic, klasztorów, kolegiów i domów zakonnych, nie mówiąc już o opactwach, zgromadzeniach kartuzów i zakładach dobroczynnych, które przydają mu chwały, a w istocie dławią”7. Pod zaborem francuskim w czasie wojen napoleońskich trewirczycy mieli okazję zetknąć się z tak obcymi niemieckiej tradycji pojęciami, jak wolność prasy, zapewnione konstytucyjnie swobody i - co miało największe znaczenie dla rodziny Marksa - tolerancja religijna. Choć trzy lata przed narodzinami Marksa na mocy postanowień kongresu wiedeńskiego Nadrenia została na powrót włączona do Prus, w powietrzu wciąż unosił się kuszący aromat francuskiego oświecenia.
Ojciec Karola, Herszel, był właścicielem kilku winnic nad Mozelą i nieźle prosperującym członkiem wykształconej klasy średniej. Był jednak również Żydem. Choć pod rządami Francuzów nadreńscy Żydzi nigdy nie uzyskali pełni praw, zakosztowali dość swobody, by mieć ochotę na więcej. Kiedy Prusy wyrwały Nadrenię z rąk Napoleona, Herszel wystosował petycję do nowego rządu, w której domagał się, by położono kres prawnej dyskryminacji jego samego i jego „braci w wierze”. Trewirscy Żydzi podlegali bowiem pruskiemu edyktowi, który zabraniał im pełnienia funkcji publicznych oraz wykonywania wolnych zawodów. Nie mogąc pogodzić się z towarzyskimi i finansowymi konsekwencjami, jakie niósł ze sobą status obywatela drugiej kategorii, Herszel rozpoczął nowe życie jako Heinrich Marks, niemiecki patriota i chrześcijanin wyznania luterańskiego. Jego judaizm od dawna zresztą był raczej przypadkową pozostałością po przodkach niż głęboką i niezłomną wiarą. („Moja rodzina nie dała mi niczego - powiedział - oprócz, to muszę wyznać, matczynej miłości”). Ojciec zmienił wyznanie jeszcze przed narodzinami Karola'2: z urzędowych rejestrów wynika, że Herszel zaczął pracować jako adwokat w 1815 roku, a w roku 1819 uczcił nową pozycję społeczną rodziny przeprowadzką z pięciopokojowego wynajętego mieszkania do domu z dziesięcioma pokojami, mieszczącego się niedaleko Porta Nigra, dawnej bramy miejskiej z czasów rzymskich.
W przypadku tego w gruncie rzeczy małżeństwa z rozsądku katolicyzm wydawałby się znacznie bardziej oczywistym wyborem: Kościół, którego Heinrich stał się członkiem, miał jedynie trzystu wiernych wśród populacji liczącej 11 400 osób. Do jego wyznawców należeli jednak najbardziej wpływowi mieszkańcy Trewiru. Jak zauważył jeden z historyków, „w zdominowanej przez rzymskich katolików i niebezpiecznie wystawionej na wpływy francuskie Nadrenii nieliczni, ale skonsolidowani przedstawiciele oficjalnej religii stanowili dla państwa pruskiego solidne, godne zaufania i lojalne oparcie”8.
Herszel również uległ galijskiemu urokowi: w latach dominacji napoleońskiej chłonął przesiąknięte duchem swobody francuskie koncepcje polityki, religii, życia i sztuki, stając się „prawdziwym osiemnastowiecznym Francuzem, który z pamięci cytował Woltera i Rousseau”. Działał także aktywnie w trewirskim Kasino Club, w którym zbierali się bardziej oświeceni obywatele, by dyskutować o polityce i literaturze. W styczniu 1834 roku, kiedy Karol miał piętnaście lat, Heinrich wydał w klubie bankiet na cześć nowo wybranych „liberalnych” deputowanych do Zgromadzenia Nadreńskiego; wygłosił wówczas przyjęty z wrzaskliwym aplauzem toast za króla Prus, „którego wielkoduszności zawdzięczamy pierwsze instytucje reprezentujące lud. Pełnią swej wszechwładzy, z własnej woli zarządził, że będą się zbierać zgromadzenia ustawodawcze, aby prawda mogła sięgnąć stopni królewskiego tronu”.
Ta mocno przesadzona pochwała władcy słabego, o antysemickich poglądach, mogła zabrzmieć sarkastycznie i za taką prawdopodobnie uznali ją najbardziej rozochoceni kompani Heinricha. („Pełnią swej wszechwładzy”, zaiste!) Heinrich mówił jednak absolutnie poważnie; nie był z niego żaden rewolucjonista. Niemniej sama wzmianka o „reprezentantach ludu”, choć starannie zamaskowana pochlebstwami i uniżonością, wystarczyła, by zaalarmować władze w Berlinie. W państwie cenzury i policyjnych szpiegów ironia jest często jedyną bronią dysydentów, agenci państwa pruskiego, zawsze czujnie wypatrujący spisków, byli więc specami od wykrywania drwiny nawet tam, gdzie była zupełnie niezamierzona. Zakazano publikacji przemowy w lokalnej prasie. Po kolejnym zebraniu w Kasino Club, które odbyło się osiem dni później i podczas którego śpiewano Marsyliankę oraz inne rewolucyjne pieśni, władze ustanowiły nadzór policyjny nad budynkiem, udzieliły nagany nadprezydentowi prowincji za to, że zezwalał na tak zdradzieckie zgromadzenia, i uznały Heinricha Marksa za niebezpiecznego wichrzyciela.
Co na to jego żona? Całkiem możliwe, że starała się o niczym nie wiedzieć. Henriette Marks nie podzielała intelektualnych upodobań męża: była kobietą niewykształconą (właściwie ledwo umiała pisać i czytać), a interesowała ją wyłącznie rodzina, wokół której krzątała się wśród nieustannych narzekań. Jak sama przyznała, cierpiała na „nadmiar matczynej miłości”, którą to diagnozę potwierdza wystarczająco jeden z nielicznych zachowanych jej listów do syna z okresu, kiedy studiował na uniwersytecie. Dwudziestego dziewiątego listopada 1835 roku pisała: „Chciałabym Ci zwrócić uwagę, drogi Karolu, abyś nigdy nie traktował czystości i porządku jako czegoś drugorzędnego, ponieważ to od nich zależy Twe zdrowie i pogoda ducha. Dopilnuj ściśle, by w Twoich pokojach często myto podłogę, i wyznacz na to określony czas - a sam, drogi Karolu, co tydzień szoruj się dokładnie gąbką i mydłem. Jak sobie radzisz z gotowaniem kawy, czy sam dbasz o to, czyś to jakoś inaczej urządził? Proszę, pisz mi o całym Twoim gospodarstwie”. Wizerunek pani Marks jako osoby z wrodzoną skłonnością do zamartwiania się potwierdza również Heinrich: „Znasz matkę i wiesz, jak się niepokoi...”
Od momentu opuszczenia rodzinnego gniazda Karol nie utrzymywał zbyt intensywnych kontaktów z matką - jeśli nie liczyć tego, że próbował niekiedy, na ogół bez skutku, wyciągnąć od staruszki jakieś pieniądze. Wiele lat później, po śmierci kochanki Engelsa, Mary Burns, Marks wysłał przyjacielowi okropny list z kondolencjami:
„...szarpią mnie o czesne, komorne i w ogóle cała zgraja [...]. Gdybyż zamiast Mary moja matka, która i tak jest teraz zupełnie wyniszczona, a nażyła się jak należy...? Widzisz, na jak osobliwe pomysły wpadają ludzie cywilizowani pod presją określonych okoliczności”9.
Karol Marks urodził się w pokoju na piętrze domu pod numerem 664 przy Brückergasse, ruchliwej ulicy biegnącej aż do mostu na Mozeli. Jego ojciec wynajął budynek zaledwie miesiąc wcześniej, a rodzina wyprowadziła się, zanim Karol skończył półtora roku. Jednak właśnie ten dom, z którego nie zachował żadnych wspomnień, został zakupiony w kwietniu 1928 roku przez Socjaldemokratyczną Partię Niemiec i odtąd mieściło się w nim muzeum poświęcone życiu Marksa i jego czasom - pominąwszy ponury okres między 1933 a 1945, kiedy budynek zajęli naziści i urządzili tam redakcję jednej z partyjnych gazetek. Po wojnie rozesłano listy z apelem o pieniądze na naprawę szkód wyrządzonych przez chuligańskich hitlerowskich intruzów. Jedna z odpowiedzi, datowana na 19 marca 1947 roku, nadeszła od sekretarza do spraw międzynarodowych brytyjskiej Partii Pracy: „Drodzy Towarzysze, z żalem stwierdzamy, że brytyjska Partia Pracy nie jest przygotowana jako organizacja, by wesprzeć Wasz międzynarodowy komitet na rzecz renowacji domu Karola Marksa w Trewirze, ponieważ nasze środki przeznaczamy na utrzymanie podobnych pamiątek po Karolu Marksie na terenie Anglii. Z braterskim pozdrowieniem, Denis Healey”. Ciekawostka: mieszkańcy Londynu próżno szukaliby owych „pamiątek”, na które Healey rzekomo przeznaczył partyjne pieniądze. Cóż, przynajmniej dom w Trewirze nadal stoi. Niecałe sto metrów od niego znajdowała się dawniej synagoga, gdzie ważne funkcje pełniło tak wielu przodków Marksa. Jedynym śladem jej istnienia jest obecnie tabliczka na narożnym słupie, której treści nie trzeba tłumaczyć: „Hier stand die frühere Trierer Synagoge, die in der Pogromnacht im November 1938 durch die Nationalsozialisten zerstört wurde”.
Niewiele wiadomo o wczesnym dzieciństwie Karola Marksa, oprócz tego, że zmuszał swoje siostry do jedzenia brudnych ciasteczek. Prawdopodobnie zanim w 1830 roku poszedł do trewirskiego gimnazjum, którego dyrektorem był Hugo Wyttenbach, przyjaciel Heinricha Marksa i założyciel Kasino Club, brał lekcje u prywatnych nauczycieli. Choć później Karol Marks z lekceważeniem wyrażał się o swoich kolegach, nazywając ich „wiejskimi kmiotkami”, nauczyciele w tej szkole byli humanistami o jak najbardziej liberalnych poglądach i starali się wpoić owym kmiotkom nieco kultury. W roku 1832, kiedy w Hambach odbył się wiec w obronie wolności słowa, funkcjonariusze policji zrobili nalot na szkołę i odkryli, że wśród uczniów krążą materiały wywrotowe - w tym teksty przemówień z protestu w Hambach. Aresztowano jednego z uczniów, a dyrektor Wyttenbach został objęty ścisłym nadzorem. Dwa lata później dwaj nauczyciele - matematyki i hebrajskiego - zostali po sławetnym obiedzie w Kasino Club w styczniu 1834 roku oskarżeni o nikczemną zbrodnię „ateizmu” i „materializmu”. Wtedy też, aby osłabić wpływ Wyttenbacha, władze mianowały na stanowisko wicedyrektora ponurego reakcjonistę o nazwisku Loers.
„Kochany Herr Wyttenbach znalazł się w nad wyraz przykrym położeniu - pisał Heinrich do syna 18 listopada 1835 roku, po powrocie z uroczystości wprowadzenia Loersa na urząd. - Łzy stanęły mi w oczach, gdy zobaczyłem, jak obraża się człowieka, którego jedynym uchybieniem było to, że miał zbyt dobre serce. Starałem się, jak mogłem, okazać mój najwyższy dla niego szacunek, i powiedziałem między innymi, że Ty jesteś mu niezwykle oddany”. Kiedy jednak Marks dał dowód owego oddania, odmawiając rozmowy z konserwatywnym intruzem, ojciec go zganił: „Herr Loers ma ci za złe, że nie złożyłeś mu pożegnalnej wizyty”. W tym samym liście do Karola po jego maturze Heinrich pisał: „Tylko Ty i Clemens [jeden z kolegów] tak postąpiliście [...]. Musiałem uciec się do niewinnego kłamstwa i powiedzieć mu, że byliśmy u niego, gdy go nie było w domu”. W tej wypowiedzi słychać głos prawdziwego Heinricha Marksa, pełnego gniewu, ale nieśmiałego, człowieka niezadowolonego, lecz posłusznego, kogoś, kto zawsze mówił „obawiam się”, zanim powiedział „chciałbym”, niczym przysłowiowy kot, który ma chętkę na rybę, ale obawia się zamoczyć łapy.
W przeciwieństwie do ojca Karol Marks zawsze wołał w działaniu naśladować tygrysa. „By przeprowadzić reformy społeczne - pisał, przestrzegając klasę pracującą, by nie oczekiwała od kapitalizmu filantropii - potrzebna jest nie słabość silnych, ale zawsze siła słabych”10. On sam był poniekąd ucieleśnieniem tej reguły. Choć jego potężny umysł rzadko się męczył, ciało, uginające się pod niezwykle intensywną działalnością twórczą, było naprawdę kruchym filarem. Wydawało się niemal, że postanowił wypróbować na sobie to, do czego starał się nakłonić proletariat, stając ponad fizycznymi ograniczeniami i szukając siły we własnej słabości.
Nawet w rozkwicie młodości - zanim bieda, bezsenność, złe odżywianie, nadmierne picie i palenie odbiły się na jego zdrowiu - był raczej słabowity. „Dziewięć wykładów to moim zdaniem zbyt wiele; wołałbym, abyś nie brał na siebie więcej, niż mogą znieść Twoje ciało i umysł - radził Heinrich Marks w liście datowanym na 18-25 listopada 1835 roku, gdy jego siedemnastoletni syn zaczął studia na uniwersytecie w Bonn. - Dostarczając solidnego i zdrowego pożywienia swemu umysłowi, nie zapomnij, że na tym nieszczęsnym padole jego nieodłącznym towarzyszem jest ciało, od którego zależy prawidłowe działanie całej maszynerii. Chorowity student to najbardziej pożałowania godna istota na ziemi. Nie poświęcaj się więc nauce bardziej, niż pozwala Ci Twoje zdrowie”. Karol oczywiście puszczał te rady mimo uszu, i wówczas, i później: w następnych latach często pracował całymi nocami, popijając tanie piwo i paląc śmierdzące cygara.
Z typową dla siebie niefrasobliwą szczerością chłopak odpowiedział, że rzeczywiście nie czuje się najlepiej, czym sprowokował kolejne żarliwe kazanie ojca. „Grzechy młodości, których źródłem jest wszelka nieprzyzwoita, nieumiarkowana albo nawet szkodliwa rozrywka, zostają okrutnie ukarane. Mamy tu smutny tego przykład w osobie Herr Giinstera. Prawdę mówiąc, w jego przypadku nie można mówić o przywarach, lecz palenie i picie poczyniły spustoszenie w jego i tak słabych płucach i prawdopodobnie nie dożyje lata” - pisał Heinrich do syna na początku roku 1836. Matka Karola, zatroskana jak zawsze, dołożyła własną listę zaleceń: „Musisz unikać wszystkiego, co mogłoby Ci zaszkodzić, nie wolno Ci się przegrzewać, pić zbyt wiele wina lub kawy, powinieneś unikać ostrych przypraw. Porzuć palenie tytoniu, nie przesiaduj długo w noc i wstawaj wcześnie. Uważaj też, byś się nie zaziębił, drogi Karolu, i unikaj tańca, zanim w pełni nie wrócisz do zdrowia”. Frau Marks z pewnością nie można było nazwać osobą niefrasobliwą.
Niedługo po ukończeniu osiemnastu lat Karol Marks został zwolniony ze służby wojskowej z powodu słabych płuc, chociaż pewnie starał się sprawiać wrażenie bardziej chorego, niż był naprawdę. (Podejrzenie o chęć dekownictwa potwierdza list od ojca z poradami, jak uniknąć poboru: „Drogi Karolu, jeśli tylko masz taką możliwość, postaraj się o wiarygodne zaświadczenia od dobrych i powszechnie znanych lekarzy, to możesz zrobić z czystym sumieniem Ale by mieć zupełnie czyste sumienie, nie pal za dużo”). Rzekoma choroba z pewnością nie przeszkodziła Marksowi korzystać z uciech studenckiego życia. Oficjalne świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów w Bonn, oprócz wychwalania jego sukcesów naukowych („wyjątkowa pilność i staranność”), odnotowywało też, że „odbył karę jednego dnia aresztu za zakłócanie spokoju nocnymi pijackimi burdami [...]. Następnie został oskarżony o posiadanie nielegalnej w Kolonii broni. Dochodzenie w toku. Nie był podejrzany o członkostwo w żadnym nielegalnym stowarzyszeniu studenckim”11.
Władze uniwersyteckie nie wiedziały o istnieniu nawet połowy z nich. Co prawda Klub Poetów - do którego Marks wstąpił w pierwszym semestrze - nie był „nielegalnym stowarzyszeniem”, niemniej nie był wcale tak niewinny, jak mogłaby sugerować jego nazwa: dyskusje o poezji i retoryce stanowiły przykrywkę dla bardziej wywrotowych dysput. „Wasze kółko podoba mi się, jak pewnie się domyślasz, dużo bardziej niż zgromadzenia w piwiarni” - pisał w listach Heinrich Marks, z radością myśląc o synu, niczym pracowita pszczółka gromadzącym nektar wiedzy w pełnych zapału dyskusjach o literaturze.
Tymczasem Karol bynajmniej nie stronił od piwiarni i knajp. Był wiceprezesem Trewirskiego Klubu Biesiadnego, stowarzyszenia około trzydziestu studentów z jego rodzinnego miasta, których głównym celem było upijać się tak często i tak hałaśliwie, jak tylko się dało: to właśnie po jednej ze wspólnych hulanek Karol Marks został zamknięty na dwadzieścia cztery godziny, co nie przeszkodziło jego kompanom dostarczyć mu bimbru i kart do gry, by ulżyć doli skazańca. W 1836 roku doszło do kilku bijatyk w piwiarniach między bandą z Trewiru a paczką złotej młodzieży z Borussia Korps, której przedstawiciele zmuszali studenckich obiboków, by na kolanach ślubowali wierność pruskiej arystokracji. Marks, żeby uniknąć upokorzeń, kupił sobie pistolet i kiedy pojechał w kwietniu do Kolonii, „nielegalna broń” została odkryta podczas rewizji. Tylko błagalnemu listowi Heinricha Marksa do sędziego zawdzięczał to, że władze poniechały wyciągania konsekwencji. Dwa miesiące później, po kolejnej awanturze z Borussia Korps, Marks przyjął wyzwanie na pojedynek. Wynik konfrontacji między krótkowzrocznym kujonem a wyćwiczonym żołnierzem był łatwy do przewidzenia, Marks miał więc szczęście, że wyszedł z tego jedynie z niewielką raną nad lewym okiem. „Czyżby więc filozofia tak ściśle wiązała się z pojedynkowaniem? - pytał jego zrozpaczony ojciec w liście z przełomu maja i czerwca 1863 roku. - Nie pozwól, by ta skłonność, czy też chwilowe szaleństwo, zapuściła korzenie. Mógłbyś w ten sposób pozbawić siebie i swych rodziców najpiękniejszych nadziei, jakie daje nam życie”.
Heinrich Marks był bardzo zadowolony, że jego syn po roku „dzikich swawoli w Bonn” przenosi się na uniwersytet w Berlinie, gdzie czekało nań mniej pozalekcyjnych pokus. „Nie ma tu w ogóle mowy o pijaństwach, pojedynkach i przyjemnych wspólnych wycieczkach - zauważył filozof Ludwig Feuerbach, który studiował tam dziesięć lat wcześniej. - Na żadnym innym uniwersytecie nie spotka się takiego zapału do nauki [...]. W porównaniu z tą świątynią pracy inne uniwersytety są niczym domy publiczne”. Nic dziwnego, że Heinrich tak chętnie podpisał wymagany formularz potwierdzający zgodę rodzica na zmianę uczelni. „Nie tylko udzielam memu synowi Karolowi Marksowi pozwolenia, ale jest wręcz mym życzeniem, by od następnego semestru rozpoczął naukę na uniwersytecie berlińskim w celu kontynuowania studiów prawniczych”.
Wszelkie nadzieje na to, że krnąbrny młodzian skupi się teraz całkowicie na nauce, szybko jednak legły w gruzach: Karol się zakochał.
Jedynym kolegą ze szkoły w Trewirze, z którym Marks utrzymywał kontakty jako dorosły człowiek, był Edgar von Westphalen, przemiły matołek i dyletant o zapędach rewolucyjnych. Ta długoletnia przyjaźń nie miała nic wspólnego z zaletami Edgara, chodziło wyłącznie o jego siostrę, uroczą Johannę Berthę Julię Jenny von Westphalen, znaną wszystkim jako Jenny, która miała stać się pierwszą i jedyną panią Karolową Marksową.
Była naprawdę łakomym kąskiem. Podczas wizyty w rodzinnym mieście wiele lat później Karol pisał czule do Jenny: „Każdego dnia, gdziekolwiek się zjawię, jestem pytany o onegdaj «najpiękniejszą dziewczynę w Trewirze» i «królową balu». To diabelnie przyjemne dla mężczyzny, kiedy jego żona wciąż żyje w wyobraźni całego miasta jako «zaklęta księżniczka»”12. Może się wydawać dość zaskakujące, że dwudziestodwuletnia księżniczka z pruskiej klasy panującej - córka barona Ludwiga von Westphalena - zakochała się w młodszym o cztery lata łobuzie z żydowskiej burżuazji, a nie w jakimś szykownym arystokracie w szamerowanym mundurze i z własnymi dochodami; Jenny była jednak inteligentną dziewczyną o szerokich horyzontach, dla której intelektualna arogancja Marksa miała nieodparty urok. Puściła kantem swego oficjalnego narzeczonego, poważnego młodego podporucznika, i zaręczyła się z Karolem podczas letnich wakacji w 1836 roku. Przepełniała go taka duma, że nie mógł się powstrzymać, by nie pochwalić się tym swoim rodzicom, ale rodzina Jenny dowiedziała się o wszystkim dopiero po roku.
Przyczyny tak długiej konspiracji wydają się dość oczywiste. Baron Ludwig von Westphalen, wyższy rangą urzędnik zarządu prowincji, miał podwójnie arystokratyczne pochodzenie: jego ojciec był szefem sztabu generalnego podczas wojny siedmioletniej, a matka, wywodząca się ze Szkocji Anna Wishart, pochodziła z hrabiowskiego rodu Argyll. Taki rasowy szlachcic raczej nie życzyłby sobie, by jego córka wiązała się z pozbawionym arystokratycznych tytułów potomkiem starego rodu rabinów.
Gdy jednak zastanowić się głębiej, utrzymywanie narzeczeństwa w sekrecie daje do myślenia; von Westphalen nie był ani snobem, ani też reakcjonistą. Po typowym dla klasy wyższej małżeństwie, którego owocem było czworo typowych dla klasy wyższej dzieci - jego syn, Ferdinand, został później okrutnym i bezwzględnym ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Prus - baron ożenił się z Caroline Heubel, prostą, obyczajną córką niemieckiej klasy średniej, matką Jenny i Edgara. (Pierwsza żona von Westphalena, Lisette, zmarła w 1807 roku). Nie będąc zmuszonym dłużej obnosić się ze swoim statusem ani troszczyć nadmiernie o pozycję towarzyską, baron Ludwig mógł się zachowywać w sposób bardziej dla siebie naturalny: okazał się człowiekiem o liberalnych poglądach, dobrotliwym i kulturalnym. Jako protestant mieszkający w katolickim mieście czuł się zapewne trochę intruzem, z pewnością też miał wiele współczucia dla tych, których życie zepchnęło na margines. W oficjalnych raportach wysyłanych do Berlina zwracał uwagę na „ogromne i wciąż rosnące ubóstwo” niższych grup społecznych w Trewirze, choć bez wskazywania jego przyczyn czy środków zaradczych. Był doskonałym przykładem pełnego najlepszych intencji, liberalnego konserwatysty, którego martwił niedostatek, w jakim żyli biedacy, ale nie przeszkadzało mu to cieszyć się własną zamożnością.
W gruncie rzeczy to samo można było powiedzieć o Heinrichu Marksie. Obaj panowie spotkali się niedługo po objęciu przez Westphalena stanowiska w Trewirze w 1816 roku i stwierdzili, że mają wiele wspólnego, jak choćby umiłowanie literatury i filozofii oświecenia. Choć obaj byli lojalnymi monarchistami i patriotami, domagali się — sotto voce i niesłychanie uprzejmie - kilku umiarkowanych reform, które powściągnęłyby ekscesy pruskiego absolutyzmu. Podobnie jak Heinrich Marks, Ludwig von Westphalen wstąpił do Kasino Club, co wzbudziło podejrzliwość jego zwierzchników w Berlinie.
Zon obu panów nie łączyło natomiast absolutnie nic. Caroline von Westphalen, energiczna i gościnna pani domu, nieustannie organizowała wieczorki muzyczne lub spotkania poetyckie; Henriette Marks była kobietą o ciasnych horyzontach, pozbawioną elokwencji i talentów towarzyskich. Dla dzieci Marksów dom Westphalenów na Neustrasse stanowił oazę światła i życia. Sophie Marks i Jenny von Westphalen były przez większą część dzieciństwa bliskimi przyjaciółkami: kiedy pięcioletnia Jenny po raz pierwszy zobaczyła swojego przyszłego męża, był jeszcze niemowlęciem. Podobnie jak jej brat, rok starszy od Karola, Jenny szybko uległa urokowi tego chłopca o władczym spojrzeniu ciemnych oczu („był okropnym tyranem”) i już nigdy się spod niego nie wyzwoliła.
Baron również zaczął zwracać uwagę na rozwiniętego nad wiek towarzysza zabaw swoich dzieci. W przeciwieństwie do jego własnego syna, Edgara, mały Marks chłonął wiedzę i natychmiast ją przetwarzał w swym bystrym umyśle. Podczas wspólnych spacerów starszy pan recytował młodemu kompanowi długie ustępy z Homera lub Szekspira. Dzięki temu Marks znał większość dzieł Szekspira na pamięć - co wykorzystywał z dobrym skutkiem, urozmaicając pisane później dzieła trafnymi cytatami i aluzjami do sztuk. „Szekspira ogromnie cenił i studiował nadzwyczaj wnikliwie; znał nawet najpodrzędniejsze postacie jego dzieł - wspominał zięć Marksa, Paul Lafargue. - W całej rodzinie Marksa uprawiano istny kult wielkiego angielskiego dramaturga: trzy córki Marksa znały Szekspira na pamięć. Kiedy po roku 1848 Marks chciał udoskonalić swoją znajomość języka angielskiego - poprzednio już czytał w tym języku - wybierał i segregował wszystkie znamienne dla Szekspira wyrażenia”13.
W późniejszych latach Marks przywoływał szczęśliwe godziny spędzone z Westphalenem, deklamując sceny z Szekspira - a także z Dantego i Goethego - podczas rodzinnych wypraw na niedzielne pikniki w Hampstead Heath. „Dzieci ciągle czytają swego Szekspira” - relacjonował Engelsowi, pełen ojcowskiej dumy, w 1856 roku14. Pewnego razu dwunastoletnia córka Marksa, Jenny, porównała jego byłego sekretarza Wilhelma Piepera do Benedicka z Wiele hałasu o nic, na co jej jedenastoletnia siostra Laura zauważyła, że Benedick był inteligentny, Pieper zaś to tylko klown, „i do tego tani”. Podczas długich lat emigracji w Londynie jedyny kontakt Marksa z kulturą angielską polegał na tym, że od czasu do czasu szedł obejrzeć spektakl z najwybitniejszymi wówczas szekspirowskimi aktorami, Salvinim i Irvingiem. Nie przypadkiem jedna z jego córek, Eleanor, została aktorką, czego gorąco pragnęła również mała Jenny. Jak skomentował to profesor S.S. Prawer, wszyscy w domu Marksów zmuszeni byli żyć „w wirze nieustannych aluzji do literatury angielskiej”15. Cytaty przydawały się przy każdej okazji - by pognębić wroga politycznego, ożywić suchy tekst o ekonomii, doprawić rodzinny dowcip albo by przekonać o sile uczucia. List miłosny do żony, pisany trzynaście lat po ślubie, potwierdza raz jeszcze trwały wpływ, jaki wywarł na Marksa baron von Westphalen:
Mam Cię oto przed sobą, jak żywą, i noszę Cię na rękach, i całuję Cię od głowy do stóp, i padam przed Tobą na kolana, i wzdycham: „Madame, kocham Cię”. I kocham Cię naprawdę, bardziej niż kochał kiedykolwiek ów Murzyn wenecki [...]. Któż spośród wielu moich oszczerców i żmijojęzycznych wrogów pomówił mnie kiedykolwiek o to, że powołany jestem do odgrywania roli pierwszego amanta w drugorzędnym teatrze? A przecież tak właśnie jest. Gdyby ci nikczemnicy mieli trochę oleju w głowie, namalowaliby po jednej stronie „stosunki produkcji i wymiany”, a po drugiej - mnie u Twoich stóp. Look to this picture and to that [Popatrzcie na ten obraz i na tamten] - napisaliby pod obrazem16.
Ostatnie zdanie, czego Jenny z pewnością nie trzeba było wyjaśniać, jest cytatem z Hamleta.
Dlaczego więc Karol i Jenny wzdragali się powiedzieć jej rodzicom o zaręczynach? Karol sądził być może, że różnica wieku będzie argumentem przeciwko niemu: małżeństwa, w których żona jest starsza od męża, były wówczas tak rzadkie, że wydawały się czymś przeciwnym naturze. Być może też obawiali się, że mimo całej wielkoduszności ojciec Jenny będzie próbował odwieść córkę od zamiaru oddania swego losu w ręce błyskotliwego, lecz nieprzewidywalnego nonkonformisty. Życie u boku Karola Marksa z pewnością nie byłoby nudne, ale nie dawało nadziei na zamożność czy poczucie bezpieczeństwa.
Oprócz Jenny von Westphalen najważniejszą pasją młodego Marksa był nieżyjący już wtedy filozof G.W.F. Hegel. Namiętność ta rozwijała się według reguł romansu: nieśmiała rezerwa, potem oszałamiający dreszcz pierwszego uścisku, a później, kiedy już minie szał miłosny, porzucenie ukochanego. Marks pozostał jednak wdzięczny Heglowi za wprowadzenie go w sekrety dorosłości. Jeszcze długo po odrzuceniu heglizmu i zadeklarowaniu niezależności intelektualnej mówił z głębokim uczuciem o człowieku, dzięki któremu utracił młodzieńczą niewinność. Przyznawał sobie prawo do wytykania Heglowi błędów z bezceremonialną szczerością bliskiego przyjaciela, na co nie pozwalał obcym.
Mistyfikującą stronę dialektyki heglowskiej krytykowałem już prawie przed 30 laty, w czasie gdy była jeszcze modą sezonu. Lecz właśnie wówczas, gdy opracowywałem pierwszy tom mego Kapitału, aroganckie, pretensjonalne i mierne pokolenie epigonów, nadające dziś ton w wykształconych Niemczech, upodobało sobie w traktowaniu Hegla tak samo, jak zacny Mojżesz Mendelssohn za czasów Lessinga traktował Spinozę, mianowicie jak „zdechłego psa”. Wobec tego jawnie uznałem się za ucznia tego wielkiego myśliciela, a w rozdziale traktującym o teorii wartości kokietowałem nawet tu i ówdzie właściwym mu sposobem wyrażania się. Mistyfikacja, jakiej dialektyka uległa w rękach Hegla, bynajmniej nie zmienia tego faktu, że on właśnie pierwszy wyczerpująco i świadomie wyłożył jej ogólne formy ruchu17.
Bardzo rzadko zdarzało się, by Marks powiedział taki komplement komuś, z kim się nie zgadzał: zwykle ci, którzy mu się narazili, mogli się spodziewać, że zostaną potępieni na wieki jako parszywe kundle i półgłówki. Wyjątkiem był Heinrich Heine, ponieważ Marks uważał, że wielkim poetom należy wybaczać drobne uchybienia; wydaje się też, że podobną zasadę stosował wobec wielkich, choć niepozbawionych wad filozofów. Jeśli jednak chodzi o miernoty - wierszokletów, prostaków z pretensjami, zapatrzonych w siebie głupków - żaden epitet nie był zbyt obelżywy. Gdy mniej wybitni myśliciele zaczęli atakować Hegla, Marks nie wahał się, po czyjej stanąć stronie.
Jak przyznał wiele lat później, czuł, że wciąż ma dług wobec staruszka. Hegel posługiwał się radykalną metodologią, by dochodzić do konserwatywnych wniosków. Marks natomiast zachował dialektyczny warsztat, odrzucając jednak mistyczną abrakadabrę - trochę jak ktoś, kto kupuje nieużywaną kaplicę i przekształca ją w nadające się do zamieszkania świeckie pomieszczenie.
Czym jest dialektyka? Każdy uczniak z dwoma magnesami w ręku albo agencja matrymonialna mogą to potwierdzić: bywa, że przeciwieństwa się przyciągają. Gdyby było inaczej, ludzkość by wyginęła. Żeńskie łączy się z męskim, a z ich wilgotnego uścisku wyłania się nowa istota, która znowu powtórzy cały proces. Oczywiście nie dzieje się tak zawsze, ale wystarczająco często, by zapewnić przetrwanie i rozwój gatunku.
Dialektyka pełni podobną funkcję wobec ludzkiego umysłu. Naga idea łączy się w gorączkowych zmaganiach ze swą antytezą, z czego powstaje synteza; ona z kolei staje się nową tezą, która jak każę kolej rzeczy, zostaje uwiedziona przez kolejnego demonicznego kochanka. Dwie nieprawdy mogą dać prawdę - ale ta prawda wkrótce po swych narodzinach staje się znów fałszem, który musi zostać poddany tak samo dokładnej rewizji jak poprzednie, i w ten sposób dokonuje się postęp. Związek Marksa z Heglem miał coś z procesu dialektycznego, z którego narodził się bezimienny potomek, znany później jako materializm historyczny.
Oczywiście bardzo upraszczam, ale w przypadku Hegla to jedyne wyjście, ponieważ inaczej większość jego dzieł pozostałaby hermetycznie mętna. Jako osiemnastolatek, niedługo po rozpoczęciu studiów na uniwersytecie berlińskim, Marks sam wyśmiewał tę wieloznaczność i niejasność w serii epigramów zatytułowanych Na Hegla.
Wszystkie me nauki w piekielny łączą się mętlik,
Każdy więc może sądzić, co mu się żywnie podoba,
W kleszcze surowych reguł nikt tu schwytany nie będzie.
Niczym bulgot powodzi lub skok nagły w otchłań
Są słowa i myśli Poety, które tak bardzo hołubi.
On jeden swe myśli pojmuje, sam swe uczucia obmyśla,
Każdy więc może sam spijać pożywny nektar mądrości.
Wiecie już wszystko, skoro rzekłem wam mnóstwo o niczym!18
Marks umieścił ten wiersz w tomiku poezji dedykowanym „mojemu Drogiemu Ojcu z okazji Jego urodzin, jako skromny znak wiecznotrwałej miłości”. Starszy pan z pewnością się ucieszył, że syn nie uległ epidemii uwielbienia dla Hegla, która ogarnęła niemal cały region. W liście z 9 grudnia do przebywającego w Berlinie syna ostrzegał go przed zaraźliwym wpływem heglistów - „demoralizatorów, którzy przekręcają swoje własne słowa tak długo, aż sami przestają je słyszeć, którzy powodzi słów nadają miano wytworu geniuszu, ponieważ próżno w nim szukać myśli”.
Było mało prawdopodobne, by ktoś obdarzony tak ogromną ciekawością i zmysłem krytycznym jak Karol opierał się zbyt długo. Hegel kierował katedrą filozofii w Berlinie od 1818 roku aż do swojej śmierci w roku 1831, a kiedy pięć lat później Marks wstąpił na uniwersytet, intelektualni spadkobiercy wciąż walczyli o spuściznę po mistrzu. W młodości Hegel był pełnym ideałów zwolennikiem rewolucji francuskiej, ale podobnie jak wielu radykałów - zarówno wówczas, jak i obecnie - w wieku średnim rozleniwił się i złagodniał, nabierając przekonania, że człowiek naprawdę dojrzały powinien pogodzić się z obiektywną koniecznością i zasadnością świata takiego, jaki jest. Świat, który miał na myśli - państwo pruskie - był skończonym i ostatecznym przejawem czegoś, co nazywał Duchem albo Ideą (Geist). Takie założenie nie pozostawiało już miejsca na żadną filozoficzną dyskusję. Jakiekolwiek próby kwestionowania status quo były zupełnie jałowe.
Oczywiście ten sposób rozumowania zyskał mu wielką popularność u pruskich władz, które wojowniczo powtarzały jego słowa na dowód, że ich system rządów jest nie tylko koniecznością, ale również doskonałością. „Co jest rzeczywiste, jest rozumne” - pisał Hegel, a ponieważ państwo było bez wątpienia czymś rzeczywistym w tym sensie, że istniało, musiało być racjonalne i pozbawione wad. Zwolennicy jego wczesnych wywrotowych prac - tak zwani młodohegliści — woleli cytować pierwszą część tego sławnego powiedzenia: „Co jest rozumne, jest rzeczywiste”. Monarchia absolutna, wspierana przez cenzurę i tajną policję, była dojmująco irracjonalna, a tym samym nierealna, niczym miraż lub widmo, które zniknie, gdy tylko ktoś odważy się je pochwycić.
Jako student berlińskiego wydziału prawa Marks miał doskonały punkt obserwacyjny. Jego wykładowcą prawoznawstwa był Friedrich Karl von Savigny, szczupły, surowy w obejściu reakcjonista, który choć nie należał do wyznawców Hegla, zgadzał się jednak ze stanowiskiem, że rozwój prawa i rządu w danym kraju jest procesem organicznym, odzwierciedlającym charakter i tradycję zamieszkującego go narodu. Przeciwstawiać się pruskiemu absolutyzmowi to jakby sprzeciwiać się naturze: równie dobrze można by żądać zreformowania struktury dębu albo zniesienia deszczu. Alternatywą były poglądy reprezentowane przez pulchnego i pogodnego profesora prawa karnego, Eduarda Gansa, radykalnego heglistę, który żywił przekonanie, że do instytucji powinno się podchodzić raczej z racjonalnym krytycyzmem niż mistycznym uwielbieniem.
Przez pierwszy rok w Berlinie Marks starał się ignorować pokusy filozofii: ostatecznie miał przecież studiować prawo. Zresztą czyż nie odrzucił już piekielnego Hegla wraz ze wszystkimi jego dziełami? Szukał wytchnienia, pisząc liryczne wiersze, ale efektem były jedynie „rozwlekłe i niewydarzone opisy uczuć, pozbawione naturalności, wyssane z palca, zupełne przeciwieństwo tego, czym być powinny, retoryczne rozważania zamiast poetyckich myśli” - zwierzał się ojcu w liście datowanym na 10-11 listopada 1837 roku. (Jak powiada W.B. Yeats, ze sporów z innymi powstaje retoryka, poezja rodzi się ze sporów z sobą samym). Później zaczął pisać książkę na temat prawoznawstwa - „dzieło około trzystustronicowe” - jedynie po to, by szybko odkryć tę samą przepaść między zamierzeniami a rzeczywistością: „Wszystko, co upodobałem sobie nazywać metafizyką prawa, to znaczy podstawowe zasady, rozważania, definicje pojęć, rozmija się z całym istniejącym prawem w każdej jego postaci”. Co gorsza, nie tylko nie udało mu się znaleźć połączenia między teorią a praktyką, lecz okazało się też, że nie potrafi pogodzić kształtu prawa z jego treścią. Przyczyna błędu, który popełniał - a za który winił von Savigny’ego - „leżała w mym przekonaniu, że substancja i forma mogą i muszą rozwijać się niezależnie od siebie, w efekcie otrzymałem więc nie prawdziwy kształt, lecz coś na podobieństwo biurka z szufladami, do których później wsypałem piasek”.
Jego wysiłki nie były zupełnie daremne. „W trakcie mojej pracy - stwierdził - nabrałem zwyczaju sporządzania streszczeń wszystkich książek, jakie czytałem”. Zwyczaj ten pozostał mu już na zawsze. Jego lista lektur z tego okresu dowodzi, jak szeroko zakrojone były te intelektualne poszukiwania: któż inny, pisząc o prawoznawstwie, uznałby, że warto jednocześnie zapoznać się dokładnie z Historią sztukiJohanna Joachima Winckelmanna? Tłumaczył Germanię Tacyta i Tristia Owidiusza, zaczął też „samodzielnie, to znaczy z podręczników gramatyki, uczyć się angielskiego i włoskiego”. W następnym semestrze, pochłaniając kolejne podręczniki postępowania cywilnego i prawa kanonicznego, tłumaczył Retorykę Arystotelesa, czytał Francisa Bacona i spędził sporo czasu nad Reimarusem, którego książka poświęcona artystycznym instynktom u zwierząt sprawiła mu wiele przyjemności.
Niewątpliwie wszystko to było doskonałą gimnastyką dla umysłu, ale nawet uzdolnione artystycznie zwierzęta nie mogły uratować jego opus magnum. Porzucając pracę nad trzystustronicowym rękopisem, zrozpaczony Marks znów zwrócił się ku „tańcom muz i muzyce satyrów”. Błyskawicznie skomponował krótką „powiastkę humorystyczną” pod tytułem Skorpion i Feniks, nonsensowny potok fantazji i drwin, napisany najwyraźniej pod wpływem Tristrama Shandy Sterne’a. Jest w niej jednak fragment wart zacytowania:
Każdy olbrzym [...] wymaga istnienia karła, każdy geniusz - filistra o ciasnych horyzontach, każdy sztorm na morzu - mułu. Gdy tylko jeden znika, pojawia się drugi, siada przy stole, arogancko wyciągając nogi. Pierwsi są zbyt wielcy dla tego świata, toteż się ich odrzuca. Drudzy jednak zapuszczają tu korzenie i trwają, jak można zaobserwować. Tak jak szampan zostawia po sobie długotrwałe uczucie niesmaku, po Cezarze zostaje komediant Oktawian, po cesarzu Napoleonie burżuazyjny król Ludwik Filip...
Nikt dotąd nie dostrzegł podobieństwa między tym żartobliwym konceptem a znanym początkiem rozdziału Osiemnastego brumaire'a Ludwika Bonaparte, napisanego piętnaście lat później:
Hegel powiada gdzieś, że wszystkie wielkie wydarzenia i postacie historyczne występują, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim - jako farsa. Caussidiere zamiast Dantona, Louis Blanc zamiast Robespierre’a, Góra z lat 1848-1851 zamiast Góry z lat 1793-1795, bratanek zamiast stryja. I tak samo karykaturalne są okoliczności towarzyszące drugiemu wydaniu osiemnastego brumaire’a19.
Oprócz tego działającego na wyobraźnię echa niewiele jest w Skorpionie i Feniksie myśli, nad którymi warto byłoby się zatrzymać; jeszcze mniej w Oulanem, przestylizowanej wierszowanej sztuce, która aż jęczy pod ciężarem wpływu Goethego. Po tych eksperymentach Marks ostatecznie pożegnał się z ambicjami literackimi. „Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - dotknięciem ledwie, choć najpierw wydawało mi się druzgoczącym ciosem - dostrzegłem odległe królestwo prawdziwej poezji, niczym pałac wróżek w oddali, i wszystkie moje utwory rozsypały się w pył. — Odkrycie to kosztowało go wiele bezsennych nocy i udręki. - Zasłona opadła, to, co było dla mnie najświętsze, zostało rozdarte na kawałki; trzeba mi teraz ustanowić sobie nowe bóstwa”. Ponieważ wpadł w rodzaj załamania nerwowego, lekarz zalecił mu wyjazd na wieś i długi odpoczynek. Wynajął więc dom w maleńkiej wiosce Stralau, na brzegu Szprewy, tuż pod Berlinem.
W tym okresie wydawał się wybity z równowagi psychicznej. Starając się wciąż ignorować syreni śpiew Hegla („ta groteskowa, koślawa melodia już na mnie nie działa”), napisał dwudziestoczterostronicowy dialog o religii, naturze i historii - jedynie po to, by odkryć, że jego „ostatnie stwierdzenie stało u początków systemu heglowskiego”. Wpadł więc w ręce swego wroga. „Przez kilka dni irytacja zupełnie nie pozwalała mi myśleć; biegałem jak szaleniec po ogrodzie nad brudnymi wodami Szprewy, która «obmywa dusze i rozcieńcza herbatę» [cytat z Heinricha Heinego]. Wybrałem się nawet z moim gospodarzem na polowanie, pojechałem też znienacka do Berlina i chciałem uściskać każdego włóczęgę na rogu ulicy”. Co ciekawe, Hegel również przeżył podobny kryzys, kiedy próbował odrzucić ideały i zmierzyć się z „dojrzałością”. Nieprzypadkowo i Hegel, i Marks poświęcali wiele miejsca problemowi alienacji - wyobcowania jednostek ludzkich zarówno od nich samych, jak i ze społeczeństwa. W XIX wieku „alienacja” miała jeszcze drugie znaczenie, była mianowicie synonimem obłędu lub szaleństwa: dlatego też lekarzy zajmujących się odchyleniami umysłowymi (albo „lekarzy od wariatów”) nazywano alienistami.
Podczas rekonwalescencji - odzyskując siły dzięki długim spacerom, regularnym posiłkom i wysypianiu się - Marks przeczytał Hegla od deski do deski. Gdy wrócił, kolega z uczelni wprowadził go do Klubu Doktorów, grupy młodoheglistów, którzy spotykali się regularnie w kawiarni „Hippel” w Berlinie, by spędzać wieczory na hałaśliwych pijackich dysputach. Wśród członków klubu był wykładowca teologii Bruno Bauer i filozof-radykał Arnold Ruge - obaj mieli stać się w niedalekiej przyszłości intelektualnymi partnerami Marksa, a kilka lat później jego zaprzysięgłymi wrogami.
W nocy 10 listopada 1837 roku Marks napisał do ojca bardzo długi list, w którym opisał swoje nawrócenie i intelektualne peregrynacje, jakie go do niego doprowadziły. Bywają takie chwile w życiu człowieka - zaczął - które są niczym słupy graniczne znaczące zamknięcie jednego okresu, ale jednocześnie jasno wskazujące nowy kierunek. W takim momencie zwrotnym coś każę nam trzeźwym okiem spojrzeć na przeszłość i teraźniejszość, aby uświadomić sobie, w jakim naprawdę miejscu jesteśmy. Nawet historia świata lubi oglądać się za siebie i czynić podsumowania ”
Bez fałszywej skromności: w wieku dziewiętnastu lat Marks przymierzał już szaty męża opatrznościowego i stwierdził, że wygląda w nich całkiem elegancko. Teraz, gdy zaczął nowy etap życia, pragnął wznieść pomnik temu, co miał już za sobą - „a gdzież można znaleźć bardziej uświęcone miejsce niż w sercu rodziców, ono jest wszak najlitościwszym z sędziów, najbliższym sprzymierzeńcem, słońcem miłości, którego rozgrzewający ogień czujemy w najgłębszym centrum naszych dążeń”.
Próżno silił się na kwieciste pochlebstwa. Heinrich, czytając z rosnącym przerażeniem historię intelektualnych przygód swego syna, był jak najdalszy od współczucia czy litości. Heglista w rodzinie to wystarczający powód do wstydu; jeszcze gorsza była jednak świadomość, że chłopak trwonił czas i talent na filozofię, podczas gdy powinien skupić się wyłącznie na uzyskaniu dyplomu prawnika i lukratywnego zawodu. Czy nie dbał zupełnie o rodziców, którzy tak wiele wycierpieli? Czyż nie czuł się zobowiązany wobec Boga, który obdarzył go tak wspaniałymi uzdolnieniami? A co z poczuciem odpowiedzialności za przyszłą żonę, „dziewczynę o tak nadzwyczajnych przymiotach i wspaniałej sytuacji towarzyskiej, która zdobyła się na wielkie poświęcenie, wyrzekając się swojej doskonałej pozycji i perspektyw na rzecz niepewnej i nieciekawej przyszłości i wiążąc swój los z młodszym od siebie mężczyzną?”. Nawet jeśli Karol nie dba zupełnie o wiecznie zatroskaną matkę i niedomagającego ojca, z pewnością musi uznać za swój obowiązek zapewnienie szczęśliwej i dostatniej przyszłości wspaniałej Jenny, a to raczej trudno osiągnąć, przesiadując w zadymionym pokoju nad książkami o uzdolnionych artystycznie zwierzętach.
Na miły Bóg! Bezład, bezcelowe wyprawy we wszystkie dziedziny wiedzy, przesiadywanie przy ponurej lampce olejnej, bieganie samopas w todze uczonego i z rozczochranymi włosami zamiast zabaw przy szklance piwa, wycofanie się z towarzystwa i zaniedbanie wszelkich form... Czy tutaj właśnie, w tym warsztacie bezsensownej i nieprzydatnej wiedzy dojrzeć mają owoce, które wykarmią Ciebie i Twoją ukochaną, czy stąd zbierzesz plon, dzięki któremu będziesz mógł wypełnić swoje święte powinności?
Ta bolesna reprymenda, doskonale opisująca typową dla Marksa metodę pracy, wysłana została 9 grudnia 1837 roku, kiedy Heinrich był już poważnie chory na gruźlicę3. Brzmi więc jak ostatni rozpaczliwy jęk umierającego człowieka, który wszystkie swe nadzieje pokładał w następnym pokoleniu - tylko po to, by ujrzeć, jak zostają zmięte niczym zużyty papier. Wzmocniwszy się garścią pigułek przepisanych przez lekarza, Heinrich Marks zasypywał marnotrawnego syna pretensjami. Karol z rzadka odpowiadał na listy rodziców, nigdy nie interesował się ich zdrowiem, w ciągu jednego roku wydał siedemset talarów, które od nich dostał, „podczas gdy najbogatsi wydają mniej niż pięćset”; nadwerężył swój umysł i ciało, goniąc za abstrakcjami i „pozwalając się rodzić potworom”; nigdy nie przyjeżdżał do domu na ferie oraz całkowicie ignorował istnienie braci i sióstr. Nawet Jenny von Westphalen, poprzednio wychwalana pod niebiosa, teraz okazała się jeszcze jednym powodem do irytacji: „Ledwo skończyły się Twoje wyczyny w Bonn, ledwo zapomnieliśmy o Twoich starych grzechach - których była wielka rozmaitość - a już, ku naszej trosce, zaczęły się udręki miłości... Choć tak młody, już stałeś się obcy dla swoich bliskich”. Sporo w tym racji, lecz ta litania żalów nie była dobrym sposobem, żeby ich na nowo zbliżyć. Rodzice Karola błagali go, by przyjechał do Trewiru choć na kilka dni podczas ferii wielkanocnych w 1838 roku, ale odmówił.
Prawda była taka, że Marks odciął się od rodziny. Jak duży powstał między nimi dystans, można ocenić na podstawie listu Heinricha z 2 marca 1837 roku z radą, by Karol próbował zyskać popularność, pisząc heroiczną odę: „Powinna głosić chwałę Prus i podkreślać rolę królewskiego geniuszu. Jeśli będzie w patriotycznym i niemieckim duchu, pełna głębokich uczuć, wystarczy, aby otworzyć Ci drogę do sławy”. Czy starszy pan naprawdę sądził, że jego syn miałby ochotę głosić chwałę Niemiec lub monarchii? Być może nie. „Mogę Ci tylko proponować, radzić - przyznawał z żalem. - Przerosłeś mnie; w tej kwestii masz nade mną przewagę, muszę więc pozwolić Ci zadecydować zgodnie z Twoją wolą”.
Heinrich Marks zmarł w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat 10 maja 1838 roku. Karol nie przyjechał na pogrzeb4. Wyjaśnił, że podróż z Berlina zajęłaby mu zbyt dużo czasu, a ma wiele innych ważniejszych rzeczy do roboty.
W ciągu trzech lat, które spędził na uniwersytecie berlińskim, Marks rzadko wpadał na wykłady, często za to wpadał w długi. Śmierć ojca oznaczała koniec regularnego dopływu gotówki, zniknęła jednak także presja, by przykładał się solidnie do studiów prawniczych. „Głupotą z Twojej strony byłoby - pisał do niego Bruno Bauer - gdybyś poświęcił się jakiemuś praktycznemu zajęciu. Obecnie najmocniejszą praktyką jest teoria, i zupełnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jakim stopniu znajdzie ona zastosowanie”. Młodohegliści postawili sobie za cel przemycić na uczelnię swoje teorie i nadać im status ogólnie przyjętej wiedzy. Marks zaczął pracę nad doktoratem, za temat obierając różnicę między filozofią demokrytejską a epikurejską.
Trudno było o mniej sprzyjający moment, ponieważ szeregi lewicujących uczniów Hegla właśnie bardzo się przerzedziły. Eduard Gans, ostatni heglista na wydziale prawa, zmarł niespodziewanie w 1839 roku, a na jego miejsce pojawił się surowy reakcjonista Julius Stahl. Sam Bauer został niedługo później wyrzucony z wydziału teologii, co zmusiło go do szukania azylu na uniwersytecie w Bonn. Jeszcze w 1836 roku dowodził z dużym zapałem, że religia powinna być ponad krytyką filozoficzną; teraz głosił wszem wobec swój ateizm. Namawiał Marksa, by jak najszybciej skończył swoją dysertację i dołączył do niego w Bonn. Inny młody radykał przepowiadał, że „jeśli Marks, Bruno Bauer i Feuerbach założą wspólnie pismo filozoficzno-teologiczne, Bogu pozostanie tylko pogrążyć się w żalu nad sobą w otoczeniu wszystkich swych aniołów, ponieważ ci trzej z pewnością wypędzą go z nieba”1. Na szczęście dla Boga, miał on w Prusach wielu wysoko postawionych sprzymierzeńców. Po wstąpieniu na tron Fryderyka Wilhelma IV w 1840 roku nasiliły się prześladowania dysydentów, surowej cenzurze podlegały teraz wszystkie wydawnictwa, znikła swoboda życia akademickiego.
Marks, zdany na własne siły w niegościnnym Berlinie, nie zawracał sobie więcej głowy uczęszczaniem na zajęcia. W ciągu dnia przesiadywał na swojej stancji, czytając, pisząc i paląc; wieczorami oddawał się dyskusjom i libacjom wraz z bratnimi duszami w Klubie Doktorów, gdzie wszyscy dla dodania sobie animuszu spotykali się niemal codziennie. Chociaż rozważania Marksa nad Epikurem i Demokrytem mogłyby wydawać się zupełnie niewinne, wiedział, że nie ma mowy o przedstawieniu rozprawy doktorskiej berlińskim profesorom - przede wszystkim dlatego, że poddałby ją wnikliwej ocenie F.W. von Schelling. Ten stary wróg heglizmu został sprowadzony na uniwersytet na osobiste polecenie nowego króla, by wykorzenić niezdrowe wpływy. Mimo że temat był pozornie dość nudny, dokonane przez Marksa porównanie filozofii Demokryta i Epikura okazało się śmiałym i oryginalnym studium, próbą wykazania, że teologia musi uznać wyższość filozofii i że sceptycyzm zatriumfuje nad dogmatem. Jego teza, niczym rzucona rękawica, widniała na samym początku:
Filozofia, dopóki choć jedna kropla krwi tętnić będzie w jej sercu władczym wobec świata i absolutnie wolnym, będzie zawsze swym nieprzyjaciołom powtarzać słowa Epikura: Bezbożny jest nie ten, kto odrzuca bogów uznawanych przez pospolitą opinię, lecz ten, kto uznaje bogów takich, jakimi widzi ich pospolita opinia. Filozofia tego nie ukrywa. Wyznanie Prometeusza: Zaprawdę, wszystkich nienawidzę bogów, jest jej wyznaniem wiary, jej dewizą wymierzoną przeciw wszystkim bogom niebiańskim i ziemskim, którzy samowiedzy człowieka nie uznają za bóstwo najwyższe. A poza nią nie ma bóstw innych2.
W duchu wojowniczej przekory, tak charakterystycznej dla jego późniejszych pism polemicznych, Marks dołączył do swojej pracy krótki aneks. Kpił w nim ze swego nauczyciela, który utracił wiarę w liberalizm. Cytując esej napisany przez Schellinga czterdzieści lat wcześniej: „Już czas najwyższy, żeby lepszej [części] ludzkości obwieścić wolność ducha i nie tolerować już dłużej tego, by opłakiwała utratę swych kajdan - pytał: -Jeżeli już anno 1795 był czas najwyższy, to jak w roku 1841?”3
Schellingowi nie było dane odpowiedzieć na to pytanie. Marks, zamiast u niego, złożył pracę na uniwersytecie w Jenie, znanym z przyznawania dyplomów szybko i bez zbędnych dyskusji. Musiał dołączyć do niej świadectwo ukończenia studiów z Bonn (w którym znajdowała się wzmianka o jego pijackich wybrykach i posiadaniu broni) oraz opinię królewskiego pełnomocnika na uniwersytecie berlińskim, który nie znalazł „niczego szczególnie ujemnego pod względem dyscypliny”, z wyjątkiem tego, że „zdarzyło mu się kilkakrotnie procesować się za długi”. Dziekan wydziału filozofii w Jenie, doktor Carl Friedrich Bahmann, zdecydował, że te błahe wykroczenia można zlekceważyć, ponieważ esej o Demokrycie i Epikurze „świadczy tak o inteligencji i przenikliwości, jak i erudycji, dlatego uznaję kandydata za wybitnie zdolnego”. Piętnastego kwietnia 1841 roku, zaledwie dziewięć dni po wysłaniu dysertacji do Jeny, Karol Marks uzyskał stopień doktora.
Herr doktor Marks był teraz gotów ruszyć na podbój świata. Lecz przez następny rok przemieszczał się tylko między Bonn, Trewirem i Kolonią, najwyraźniej nie wiedząc, co począć dalej. Doktorat zadedykował „Swemu Drogiemu Przyjacielowi i Ojcu, Tajnemu Radcy Stanu, panu Ludwikowi von Westphalen z Trewiru [...] jako znak synowskiej miłości” i podczas kolejnych wizyt w Trewirze demonstracyjnie ignorował swą wciąż żyjącą matkę, poświęcając się całkowicie niedomagającemu baronowi (który zmarł w marcu 1842) i cierpliwej Jenny, której podziw dla jej „małego dziczka” był niezmienny, mimo że narzeczony opuszczał ją często i na długo. „Moje serduszko przepełnia miłość i tęsknota, płomienne pragnienie Ciebie, mój nieskończenie ukochany — pisała w sierpniu 1841 roku. - To pewne, czyż nie, że będę mogła zostać Twoją żoną?” Oczywiście, oczywiście, zgadzał się, ale jeszcze nie teraz. Małżeństwo musi poczekać, dopóki on nie znajdzie intratnego zajęcia, ponieważ jego podła matka przestała wypłacać mu pensję i nie chce przekazać należnej części majątku Heinricha Marksa.
W czerwcu 1841 roku odwiedził Bruno Bauera w Bonn, gdzie dwóch łobuzów hucznie spędziło lato, szokując miejscowe mieszczaństwo pijatykami, głośnym śmiechem w kościele, galopami przez miasto na grzbiecie osła i (co już było nieco bardziej wywrotowe) publikacją anonimowej parodii Trąba Sądu Ostatecznego o ateiście i antychryście Heglu. Na pierwszy rzut oka była to pełna hipokryzji napaść, napisana, jak można było przypuszczać, przez pobożnego i konserwatywnego chrześcijanina, który próbował dowieść, że Hegel był ateistą o nastawieniu rewolucyjnym. Prawdziwe intencje autorów szybko jednak wyszły na jaw, podobnie jak ich nazwiska. Jedna z gazet sprzyjających heglizmowi skomentowała owo dzieło aluzyjnie, pisząc, że każdy „bauer” (co po niemiecku oznacza wieśniaka) zdołałby pojąć jego prawdziwe znaczenie. Bruno Bauer został wyrzucony z uczelni, a wraz z nim znikła ostatnia szansa Marksa na karierę naukową 5.
„Muszę też za kilka dni wyjechać do Kolonii - pisał do radykalnego heglisty, filozofa Arnolda Rugego, w marcu 1842 roku - bo nie mogę żyć w pobliżu bońskich profesorów. Któż chciałby wiecznie prowadzić konwersację z intelektualnymi śmierdzielami, ludźmi, którzy po to tylko się uczą, żeby gromadzić w swych zakurzonych łbach wiadomości ze wszystkich zakątków świata!”4 Miesiąc później po namyśle zmienił zdanie: „Zrezygnowałem z planu osiedlenia się w Kolonii, bo życie tam jest dla mnie zbyt hałaśliwe, a nadmiar dobrych przyjaciół uniemożliwiłby poświęcenie się lepszej filozofii”5.
Trudno jednak było mu się oprzeć czarowi Kolonii, ponieważ „hałas”, na który narzekał, pobrzmiewał echem spotkań Klubu Doktorów w kawiarni „Hippel” - główna różnica leżała w jakości alkoholu. „Jakże się cieszę, żeś wesół - pisała Jenny do Karola 10 sierpnia 1841 roku - i że piłeś w Kolonii szampana, i że są tam kluby heglistów, i że marzysz...” Szampan wydawał się bardziej odpowiednim trunkiem niż piwo preferowane w Berlinie: Kolonia była najbogatszym i największym miastem w Nadrenii, która z kolei była najbardziej rozwiniętą pod względem politycznym i przemysłowym prowincją w całych Prusach, a tamtejsi bankierzy i przedsiębiorcy zaczęli ostatnio agitować na rzecz formy rządów bardziej przystającej do nowej gospodarki niż skrzypiąca przestarzała maszyneria monarchii absolutnej i biurokratycznego ucisku, w którym żyli. Jak wielokrotnie w późniejszych latach twierdził sam Marks, charakter społeczeństwa determinują istniejące w nim formy produkcji; kiedy nastał kapitalizm przemysłowy, w kolońskich gospodach zaczęto mówić, że jego konsekwencją powinna być demokracja, wolna prasa i zjednoczenie Niemiec. Niedziwne więc, że miasto to niczym magnes przyciągało myślicieli-heretyków i malkontentów z cyganerii - oferowali oni bogactwo swej wiedzy w zamian za wiedzę o bogaceniu się, którą posiedli przemysłowi potentaci. Dzieckiem z tego związku było „Rheinische Zeitung”, liberalne czasopismo założone jesienią 1841 roku przez grupę zamożnych fabrykantów i finansistów (z prezesem Kolońskiej Izby Handlowej włącznie), które miało być konkurencją dla nudnego, konserwatywnego „Kölnische Zeitung”.
Patrząc z naszej perspektywy, to, że Marks zaczął pisać dla tej gazety i szybko zyskał w niej status naczelnego geniusza, wydaje się całkowicie oczywiste. Często wprawdzie przedstawiano złośliwie marksizm jako doktrynę „historycznej konieczności”, sam Marks jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że losy jednostek nie są im przypisane - choć zwykle nie doceniał wpływu przypadku i zbiegu okoliczności. Co by było, gdyby Bruno Bauer nie został wyrzucony z uczelni? A gdyby doktor Marks znalazł sobie akademicką posadkę, zamiast z braku czegoś lepszego zostać dziennikarzem i w ten sposób dać upust swemu niespożytemu intelektowi?
Może o jego losie pomogła zadecydować sprzyjająca okazja, ale sam tej okazji szukał. Był to kolejny ze słupów granicznych wyznaczających niezbadane terytorium rozciągające się dalej. Hegel spełnił swoje zadanie; od kiedy Marks opuścił Berlin, jego myśli krążyły od idealizmu do materializmu, od abstraktu do konkretu. „Ponieważ każda filozofia jest duchową kwintesencją swej epoki - pisał w roku 1842 - musi nadejść czas, kiedy filozofia nie tylko wewnętrznie, przez swą treść, lecz i zewnętrznie, przez swój przejaw, wchodzi w styczność z rzeczywistym światem swej epoki i kiedy rozpoczyna się ich wzajemne oddziaływanie na siebie”6. Nienawidził mętnych wywodów tych spośród niemieckich liberałów, którzy, jak pisał w „Neue Rheinische Zeitung” 14 czerwca, „sądzą, że oddadzą wolności należną cześć, umieszczając ją na gwiaździstym firmamencie wyobraźni zamiast na solidnym gruncie rzeczywistości”. Właśnie za sprawą tych bujających w obłokach marzycieli wolność w Niemczech stała się jedynie sentymentalną fantazją. Pójście w nowym kierunku będzie oczywiście wymagało kolejnych wyczerpujących i dogłębnych kursów samokształceniowych, ale nie było to żadną przeszkodą dla tak nienasyconego samouka.
Swój pierwszy tekst publicystyczny napisał w lutym 1842 roku, podczas wizyty u umierającego barona von Westphalen w Trewirze, i wysłał go Arnoldowi Rugemu do Drezna, by zamieścił go w nowym dzienniku młodoheglistów „Deutsche Jahrbücher”. Artykuł stanowił błyskotliwą polemikę z ostatnimi zarządzeniami króla Fryderyka Wilhelma IV dotyczącymi cenzury i - co stanowiło wprost fantastyczny, choć niezamierzony paradoks - cenzor natychmiast zakazał jego druku. Samo czasopismo zostało zamknięte kilka miesięcy później, uchwałą parlamentu federalnego.
Narzekając na „nagłe odnowienie saksońskiej cenzury”, Marks liczył na więcej szczęścia w Kolonii, gdzie wielu spośród jego kolegów znalazło już miejsce w „Rheinische Zeitung”. Redaktor naczelny, Adolf Rutenberg, był kompanem Marksa z Klubu Doktorów (i szwagrem Bruno Bauera), ale ponieważ zwykle przychodził pod dobrą datą, odpowiedzialność za ukazywanie się gazety spadła na barki Mosesa Hessa, młodego bogatego socjalisty. Moses Hess stał się później zagorzałym wrogiem Marksa, tak jak niemal wszyscy jego przyjaciele, ale wtedy jeszcze żywił ogromny szacunek dla wojowniczego młodszego kolegi. Pisał o tym do swojego przyjaciela Bertholda Auerbacha:
To fenomen, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie, mimo że obaj zajmujemy się bardzo podobnymi dziedzinami. Krótko mówiąc, przygotuj się na spotkanie z największym - a może jedynym prawdziwym — filozofem naszego pokolenia. Kiedy zaprezentuje swe poglądy publicznie, czy to w artykule, czy na sali wykładowej, przyciągnie uwagę całych Niemiec. Doktor Marks (bo tak nazywa się mój idol) to wciąż człowiek bardzo młody — ma najwyżej 24 lata. Wymierzy średniowiecznej religii i filozofii należny im coup de grace; łączy najgłębszą filozoficzną powagę z najbardziej ciętym dowcipem. Wyobraź sobie Rousseau, Woltera, Holbacha, Lessinga, Heinego i Hegla stopionych w jedno - stopionych, nie zestawionych ze sobą - a otrzymasz doktora Marksa7.
Marks robił takie samo wrażenie na niemal wszystkich, którzy się z nim w owym czasie stykali. Chociaż członkowie berlińskiego Klubu Doktorów i Koła Kolońskiego byli osiem-dziesięć lat od niego starsi, większość z nich traktowała go tak, jakby starszy był on. Kiedy kilka miesięcy po wyjeździe Marksa przybył do Berlina Fryderyk Engels, by odbyć służbę wojskową, młody Nadreńczyk był już postacią legendarną. Wiersz Engelsa z 1841 roku stanowi plastyczny opis jego przyszłego współpracownika - którego dotychczas nie spotkał - oparty wyłącznie na entuzjastycznych relacjach znajomych intelektualistów.
A cóż to za gwałtownik biegnie obłąkany?
To ciemny typ z Trewiru, potwór wszystkim znany, nie skacze i nie bryka, daje wielkie susy,
wyjąć i wrzeszcząc wściekle. Na niebo zakusy
ma chyba: Płachtę jego ściągnąć chce na ziemię, ramiona wzwyż wyciąga ten dziki szaleniec,
pięścią potrząsa z furią, drąc się wniebogłosy, jakby go tysiąc diabłów trzymało za włosy8.
Był rzeczywiście smagły (stąd towarzyszące mu przez całe życie przezwisko „Murzyn”), wrażenie to potęgowały jeszcze grube czarne włosy, które zdawały się wyrastać z każdego pora na jego policzkach, ramionach, uszach i nosie.
To, co oczywiste, jest łatwo przegapić, i może właśnie dlatego tak niewielu autorów książek o Marksie9 zauważyło tę wręcz narzucającą się oczywistość: oto Marks podobnie jak biblijny Ezaw był mocno owłosionym mężczyzną. We wspomnieniach tych, którzy go znali, groźne wrażenie, jakie robiła jego wspaniała grzywa, pojawia się jednak raz po raz. Oto słowa Gustava Mevissena,