Karawana niewolników - Karol May - ebook

Karawana niewolników ebook

Karol May

0,0

Opis

Bohaterami powieści są europejscy przyrodnicy, badający faunę Afryki. Zostają jednak wciągnięci w niebezpieczną przygodę na afrykańskiej pustyni. Stają się mimowolnymi uczestnikami walk wioski murzyńskiej z arabskimi łowcami niewolników. Karl May (1842–1912) – niezwykle płodny powieściopisarz niemiecki, popularność przyniosły mu powieści przygodowe o wartkiej akcji, okraszone humorem i dobrodusznością. Najsłynniejsze rozgrywały się na Dzikim Zachodzie, który autor na własne oczy zobaczył dopiero po ich napisaniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 668

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Karawana niewolników

Warszawa 2021

Rozdział I

Ojciec czworga oczu

– Rai es sala – zawołał nabożny szejch el dżemali, dowódca karawany. – Do modlitwy! Nadszedł el asr, czas zgięcia kolan w trzy godziny po południu!

Wszyscy zeszli się, padli na przepaloną słońcem ziemię i w braku wody potrzebnej do przepisanego umycia zaczęli piaskiem lekko pocierać sobie ręce a potem policzki. Podczas tej czynności odmawiali głośno słowa Fathy, pierwszej sury koranu:

– W imię wszechmiłościwego Boga! Chwała i dzięki Panu świata, wszechmiłosiernemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie chcemy służyć i Ciebie błagać, abyś nas wiódł drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się Twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!

Rozmodleni klęczeli w kierunku kibbli, to znaczy z twarzą, zwróconą na wschód, czyli w stronę Mekki. Wśród ukłonów zmywali się dalej piaskiem, aż szejch powstał ze swego miejsca i dał znak, że święta czynność skończona. Prawo pozwala podróżnemu w bezwodnej pustyni obrazowo, za pomocą piasku wykonywać zmywania należące do modłów codziennych. To ułatwienie nie sprzeciwia się wcale zapatrywaniom syna pustyni. Nazywa on ją bahr bala molje lakin milian nukat er rami, morzem bez wody, ale pełnym kropel piasku. Porównuje więc piasek pozornie nieskończonego pustkowia z wodami morza przedstawiającego się również nieskończenie.

Niewielka karawana nie znajdowała się co prawda na bezmiernej Saharze, ani na Hamadzie podobnej do morza, dzięki falistym wzgórzom piaszczystym, ale w każdym razie na pustyni, której końca oko na próżno wypatrywało. Piasek, piasek i nic, tylko piasek! Ani jedno drzewo, ani jeden krzak, ani nawet źdźbło trawy nie przerywało tej jednostajności. W dodatku świeciło z nieba słońce jak ogień, nigdzie nie było cienia, prócz tylko za poszarpaną i chropowatą grupą skał wznoszącą się z piaszczystej równiny i podobną do ruin zamczyska.

Tam spoczywała karawana od godziny przed południem do teraz, ażeby w najgorętszej porze dnia dać wypocząć wielbłądom. Czas asru minął, chciano więc wyruszyć dalej. Muzułmanin, a szczególnie syn pustyni, wybiera się w ogóle w podróż zawsze w godzinie asru i tylko z wielkiej konieczności robi w tym wyjątek. Jeśli podróż potem nie wypadnie pomyślnie, jak się tego spodziewał, przypisuje oczywiście winę temu, że nie rozpoczął podróży o szczęśliwej godzinie.

Karawana była mała, bo składała się tylko z sześciu osób, tyluż wielbłądów wierzchowych i pięciu jucznych. Pięciu ludzi było Arabami Homr, którzy uchodzą za bardzo nabożnych muzułmanów. Że zasługują na tę sławę, okazało się teraz po modlitwie. Kiedy bowiem tych pięciu wstało i udało się do zwierząt, mruknął szejch z cicha do nich:

– Allah jenahrl el kelb, el nuzrani, niech Bóg zniszczy tego psa, chrześcijanina!

Spojrzał przy tym wrogo na szóstego podróżnego, który siedział tuż pod skałą zajęty zdejmowaniem skóry z małego ptaka.

Człowiek ten nie miał ostro wykrojonych rysów i gorących oczu Arabów, ani też ich wysmukłej postaci. Kiedy zauważył, że zamierzają wyruszyć, wstał i wtedy wystąpiła wyraźnie jego wysoka postać o szerokich plecach. Włosy miał jasne, a taki sam pełny zarost okalał mu całą twarz. Oczy jego były niebieskie, a rysy twarzy tak miękkie, jak się to u mężczyzn semitów prawie nie zdarza.

Ubrany był tak samo jak jego arabscy towarzysze, to jest w jasny burnus z kapturem, nasuniętym na głowę. Kiedy jednak dosiadł wielbłąda i burnus mu się otworzył na przedzie, pokazało się jeszcze, że miał na sobie wysokie buty z cholewami, co w tych stronach było rzadkim zjawiskiem. Zza jego pasa wyglądały głownie dwu rewolwerów i noża, u siodła zaś wisiały dwie strzelby, jedna lżejsza do strzelania ptaków, a druga cięższa do większych zwierząt. Na oczach miał szkła ochronne.

– Czy pojedziemy teraz dalej? – zapytał szejcha el dżemali w dialekcie Kahiry (Kairu).

– Jeśli sobie Abu l’arba ijun tego sobie życzy – odpowiedział Arab.

Słowa jego były uprzejme, lecz na próżno starał się nadać twarzy wyraz przyjazny. Abu l’arba ijun znaczy ojciec czworga oczu. Arab lubi drugim, zwłaszcza obcym, których imienia nie może wymówić, nadawać określenia odnoszące się do czegoś uderzającego na nich lub do rzucającej się w oczy jakiejś ich właściwości. Tu zawdzięczał podróżny swoją szczególną nazwę okularom.

Nazwy takie zaczynają się zwykle od abu, ben, ibn, omm albo bent, czyli od wyrazów, znaczących: ojciec, syn, wnuk, matka albo córka. Słyszy się więc takie nazwy, jak: ojciec szabli – mąż waleczny; syn rozumu – mądry młodzieniec; matka kuskusu – kobieta umiejąca dobrze przyrządzać tę potrawę; córka rozmowy – gadatliwa dziewczyna. Nie tylko na wschodzie panuje taki zwyczaj. W Stanach Zjednoczonych np. powtarza się słowo old. Old Firehand, Old Shatterhand, Old Coon, to znane nazwiska słynnych myśliwców preriowych.

– Kiedy dojedziemy do Bahr el Abiad – zapytał obcy podróżny.

– Jutro jeszcze przed wieczorem.

– A do Faszody?

– O tym samym czasie. Jeśli bowiem Allah zechce, dotrzemy do rzeki właśnie w tym miejscu, gdzie to miasto leży.

– To dobrze! Nie znam dokładnie tych stron. Spodziewam się, że wy znacie je lepiej i nie zabłądzicie!

– Beni Homr nigdy nie błądzą. Znają całą przestrzeń między Dżesirah, Sennar i krajem Wadai. Niech Ojciec czworga oczu będzie spokojny!

Powiedział te słowa tonem pewności siebie i rzucił na towarzyszy szydercze spojrzenie, które byłoby się obcemu wydało podejrzane, gdyby je był zauważył. Mówiło bowiem najwyraźniej, że podróżny nie dojedzie ani do Nilu, ani do Faszody.

– A gdzie dziś przenocujemy? – pytał dalej obcy.

– Nad Bir Aslan. Dostaniemy się tam w godzinę po mogrebie.

– Nazwa tego miejsca brzmi groźnie. Czy może lwy niepokoją okolicę studni?

– Obecnie już nie. Ale przed wielu laty osiedlił się był tam pan z grubą głową z żoną i dziećmi. Wielu ludzi i zwierząt padło jego ofiarą, wszyscy wojownicy i myśliwi, którzy wyruszali, żeby go zabić, wracali z poszarpanymi członkami albo nawet ginęli pożarci przez niego. Niech Allah potępi duszę jego i dusze wszystkich jego przodków i potomków! Po pewnym czasie przybył tam mąż z Frankistanu, zawinął w kawałek mięsa truciznę i położył w pobliżu studni. Nazajutrz leżał żarłok nieżywy, a żona jego tak się tym przestraszyła, że się wyniosła, Allah wie dokąd. Oby z synami i córkami zginęła w nędzy! Od tego czasu wolna jest okolica tej studni od lwa, ale zachowała jego imię.

Arabski mieszkaniec pustyni wtedy tylko mówi o lwie w tak złym tonie, jeśli lew już nie żyje i nie może mu zaszkodzić. Wobec żyjącego lwa boi się używać tak obelżywych wyrazów lub przekleństw. Unika nawet słowa: saba, lew, a jeśli się nim posługuje, to wymawia je szeptem, ażeby drapieżnik tego nie usłyszał. Arabowi wydaje się, że lew słyszy to słowo z odległości wielu mil i zaraz się zjawia, gdy je tylko człowiek wymówi.

Jak Murzyni w Sudanie tak wielu Arabów jest zdania, że w lwie mieszka dusza jakiegoś szejka. Znoszą więc długo jego rozboje, dopóki nie wymaga od nich zbyt wielu ofiar. Gdy się miarka przebierze, wyruszają tłumnie, żeby go zabić, a rozpoczynają walkę z nim wzniosłymi mowami wystosowanymi do niego.

Gdy śmiały myśliwiec europejski nie boi się stanąć sam naprzeciwko lwa i najchętniej szuka go przy pójle w nocy, ażeby go wziąć na celny strzał, to Arab nie uważa tego za odwagę, lecz za szaleństwo. Gdy lew tak przerzedzi trzody arabskiego duaru, że ludziom w końcu zabraknie cierpliwości, wybierają się na polowanie wszyscy zdolni do walki mieszkańcy, oczywiście w biały dzień. Zaopatrują się w broń najrozmaitszą, nawet w kamienie, potem odmawiają Fathę i udają się przed legowisko lwa, między skałami albo w kolczastych krzakach.

Tam uczestnik wyprawy obdarzony szczególną swadą zaczyna przedstawiać królowi zwierząt w uprzejmych wyrazach, że cała wieś życzy sobie, ażeby on opuścił tę okolicę i poszedł jeść bydło, wielbłądy i owce innej wsi. To pozostaje oczywiście bez skutku. Potem zawiadamia go natarczywiej i poważniej o postanowieniu starszyzny... Również na próżno. Potem oświadcza mówca, że wobec jego obojętności zmuszeni są użyć gwałtownych środków i zaczynają dopóty rzucać kamieniami w gęstwinę, dopóki lew, wypłoszony ze swej drzemki codziennej, nie wyjdzie majestatycznie zza skał i z zarośli. Na jego widok rozbrzmiewa świst strzał, oszczepów i trzask strzelb. Towarzyszy temu taki wrzask i takie wycie, że gdyby lew miał choć trochę muzykalny słuch, umknąłby w tej samej chwili.

Nikt nie stara się dobrze wymierzyć, dlatego większość pocisków przelatuje obok lwa, a ledwie kilka rani go lekko. Oczy lwa zaczynają błyszczeć, a on za jednym skokiem bierze pod siebie któregoś z myśliwych. Znów zahuczą strzały, a król pustyni, ranny już ciężko, porywa drugą i trzecią ofiarę, aż wreszcie podziurawiony wprost pociskami, z których żaden nie był śmiertelny, pada na ziemię.

Z tą chwilą kończy się szacunek, z którym dotąd przemawiano do lwa, bo groźny zwierz już nie żyje i nie może pomścić żadnej obelgi. Wszyscy nań się rzucają, kopią go nogami, biją pięściami, plują na niego, kalają pamięć jego oraz jego przodków i krewnych przezwiskami, których nieprzebrane skarby posiada język arabski.

Obcy uśmiał się nieco z opowiadania szejcha, czym dał dowód, że nie pozwoliłby się dać pożreć panu z grubą głową i jego rodzinie.

Ta krótka rozmowa odbyła się jeszcze podczas przygotowań do wyruszenia, które nie odbywają się tak łatwo, jakby sobie może Europejczyk wyobrażał. Jeśli się jedzie konno, to wsiada się na siodło i rusza się w drogę. Ale z wielbłądami przedstawia się sprawa inaczej, zwłaszcza z wielbłądami jucznymi. Nie są to bowiem cierpliwe stworzenia, jak nam je liczne książki opisują, lecz leniwe, złośliwe i podstępne, pomijając już ich naturalną brzydotę i niemiłą woń, jaką wydzielają z siebie. Woń ta jest tak odrażająca, że konie nie chcą w nocy pozostać z wielbłądami na tym samym miejscu. Okręt pustyni to zwierzę kąśliwe, kopie przodem i tyłem, nie przywiązuje się do człowieka i odznacza się niedołęstwem mniejszym chyba tylko od jego mściwości. Bywają wielbłądy, do których Europejczyk nie może się zbliżyć, jeśli nie chce się narazić na pokąsanie i podeptanie nogami.

Prawda, że wielbłąd zadawala się byle czym, że jest bardzo wytrwały, ale te nadzwyczajne przymioty, o których tyle już bajano, polegają na przesadzie. Żaden wielbłąd nie zniesie pragnienia dłużej niż przez trzy dni. Na taki czas starczy jego zapas wody w żołądku. Jeśli się go po upływie tego czasu nie napoi, to położy się na ziemi, a wtedy nawet największe okrucieństwa nie poruszą go z miejsca. Zginie i nie wstanie.

Tak samo kłamstwem jest twierdzenie, że Beduin, kiedy mu zabraknie wody, dla ocalenia swego życia przebija wielbłąda i wypija wodę z jego żołądka. Żołądek zabitego wielbłąda nie zawiera wody, lecz jak krew ciepłą i gęstą ciecz pomieszaną z resztkami paszy, śmierdzącą rozmaitymi solami amoniakowymi gorzej niż kupa gnoju i podobną do cieczy w naszych dołach ustępowych.

Wady wielbłąda występują w czasie podróży szczególnie po spoczynku, kiedy go trzeba znowu objuczyć. Broni się wtedy ze wszystkich sił pyskiem i nogami, jęczy, chrapie, stęka i ryczy, co ma siły. Do tego należy sobie wyobrazić łajania, krzyki i przekleństwa tych, którzy z nim się szarpią, nakładając juki, a wtedy przedstawi się nam scena, której widok niejednego odstraszyłby od podróży.

Nieco lepszym charakterem odznaczają się wielbłądy wierzchowe, zwane hedżin. Bywają między nimi i bardzo drogie. Widziałem wielbłądy z Biszarin, za które płacono dziesięć do dwunastu tysięcy franków. Siodło wielbłąda jucznego to jakby dach z podniesionymi szczytami, które tworzą przednią i tylną kulę. Takie siodło nazywa się hauiah, siodło zaś na wysokiego, smukłego hedżina – machlufah. To drugie jest tak urządzone, że jeździec siada w wygodnym wgłębieniu, a nogi skrzyżowuje przed przednią kulą na szyi wielbłąda. Podczas wsiadania musi wielbłąd leżeć na ziemi. Ledwie wsiadający dotknie siodła, zrywa się wielbłąd w górę najpierw tylnymi, a potem przednimi nogami. Wskutek tego pochyla się jeździec najpierw naprzód, a potem wstecz. Trzeba być zręcznym i przytomnym, aby podczas tego utrzymać równowagę i nie spaść na ziemię.

Jeśli wielbłąd już jest w ruchu, to nawet juczny ma tak równomierny i wydatny krok, że stosunkowo szybko przebywa się znaczne przestrzenie.

Nasi Beni Homr musieli sobie zadać dużo trudu, zanim włożyli ładunek na wielbłądy. Obcy, nie czekając na nich, dosiadł swojego hedżina i pojechał powoli naprzód. Nie znał wprawdzie tych stron, ale wiedział, w którym kierunku się zwrócić.

– Ten pies nie ruszył się nawet podczas naszej modlitwy – rzekł szejch. – Ani rąk nie złożył, ani nie drgnął ustami. Oby się spalił w najgłębszej jamie dżehenny!

– Czemu nie wysłałeś go tam już dawno? – mruknął jeden z członków karawany.

– Jeśli sam się tego nie domyślasz, to Allah nie dał ci mózgu. Czy nie widziałeś broni tego chrześcijanina? Nie zauważyłeś, że z obu małych pistoletów może wystrzelić po sześć razy bez nabijania? A w strzelbach ma cztery naboje. To znaczy razem szesnaście, a nas jest pięciu.

– To musimy go zabić, gdy będzie spał!

– Nie. Ja jestem wojownikiem, nie tchórzem! Nie zabijam nikogo we śnie. Przeciw szesnastu kulom nic nie wskóramy, dlatego powiedziałem Abu el Motowi, że dziś dojedziemy do Bir Aslan. Tam on zrobi, co mu się spodoba, a my z nim się podzielimy.

– Jeśli dostaniemy coś godnego podziału. Co ten chrześcijanin ma przy sobie? Skórki ze zwierząt i ptaków, które chce wypchać, oraz flaszki pełne niedźwiadków, wężów i jaszczurek, z którymi oby go Allah usmażył! Wiezie także kwiaty, liście i trawy, pogniecione w papierze. Zdaje mi się, że czasami odwiedza go szejtan, którego on karmi tymi rzeczami.

– A mnie się zdaje, że ty albo rzeczywiście straciłeś rozum, albo go nigdy nie miałeś. Czy byłeś głuchy wtedy, kiedy nam mówił, co zrobi z tymi rzeczami?

– Ja tych rzeczy nie potrzebuję, dlatego nie słuchałem, gdy o nich mówił.

– Ale wiesz, co to jest medresa?

– Słyszałem coś o tym.

– Otóż on jest w takiej medresie nauczycielem. Uczy o roślinach i zwierzętach całego świata. Do nas przybył po to, ażeby zabrać nasze rośliny i zwierzęta i zawieźć je swoim uczniom. Oprócz tego chce wielkie skrzynie tych rzeczy darować swemu sułtanowi, który posiada osobne domy do ich przechowywania.

– Ale czy nam się to przyda?

– Nawet bardzo! Wszak sułtanowi składa się tylko drogocenne podarki. Wobec tego zwierzęta i rośliny, które ten giaur u nas pozbierał, mają bez wątpienia wysoką wartość. Rozumiesz teraz?

– Rozumiem. Allah i ty oświeciliście mnie – odpowiedział z przekąsem towarzysz szejcha.

– Otóż ja pomyślałem o tym, żeby mu te zbiory odebrać, a potem sprzedać w Chartumie. Tam można by dostać za nie dobrą cenę. Czy nie widziałeś u niego niczego więcej?

– Całe ładunki sukien i materii, pereł szklanych i innych przedmiotów, które zamienia się u Murzynów na kość słoniową i na niewolników.

– A co jeszcze?

– Więcej nic nie zauważyłem.

– Bo oczy twe pociemniały. A jego broń, pierścienie i zegarek nie mają wartości?

– Nawet bardzo dużą. Oprócz tego ma skórzaną torebkę pod kamizelką. Kiedy ją raz otworzył, zobaczyłem tam wielkie papiery z obcym pismem i stemplami. Raz w Chartumie widziałem u pewnego kupca taki papier i dowiedziałem się, że można za taki papier dostać bardzo dużo pieniędzy, jeśli się go odda temu, czyje nazwisko jest tam napisane. Przy podziale ja zażądam tych papierów razem z bronią, materiami i zegarkiem. Tym my się wzbogacimy, a wszystko inne, to jest wielbłądy ze zbiorem zwierząt i roślin otrzyma Abu el Mot.

– Czy na to przystanie?

– Już się na to zgodził i dał mi słowo.

– A przyjdzie na pewno? Dzisiaj ostatni dzień. Giaur wynajął nas, żebyśmy go na naszych wielbłądach zawieźli do Faszody. Jeśli przybędziemy tam jutro, to nasz plan się nie uda. Giaur pojedzie potem dalej bez nas.

– Nie dojedzie tam. Jestem pewien, że Abu el Mot idzie zaraz za nami. Napad nastąpi dziś w nocy, tuż przed samym świtem. W dwie godziny po północy mam pójść sześćset kroków na zachód od studni i tam spotkam starego.

– O tym nic nam nie powiedziałeś. Jeśli umówiliście się w ten sposób, to przyjdzie na pewno i zdobycz będzie nasza. Jesteśmy Beni Arab, mieszkamy na pustyni i z niej żyjemy. Wszystko, co się na niej znajduje, jest naszą własnością, a zatem i ten giaur parszywy, który nie skłoni się nawet, kiedy my modlimy się do Allaha.

Tymi słowy wyraził powszechne zapatrywanie mieszkańców pustyni, uważających grabież za tak rycerskie rzemiosło, że nim się chlubią publicznie.

Podczas tej rozmowy puścili Arabowie wielbłądy za obcym, który nawet nie przeczuwał, że śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Gdy się doń zbliżyli, nie zwracał uwagi na nich, lecz na przedmiot całkiem inny. Naraz zawołał na wielbłąda khe, khe! na znak, żeby stanął i uklęknął, a sam zeskoczył z siodła i pochwycił strzelbę.

– Allah! – zawołał szejch. – Czy jest gdzie jaki nieprzyjaciel?

– Nie – odpowiedział podróżny, wskazując w powietrze. – Chodzi mi o jednego z tych ptaków.

Arabowie spojrzeli w górę.

– To hedż z żoną – rzekł szech. – Czy go w waszym kraju nie ma?

– Jest, ale w innym gatunku. Nazywa się u nas kania, a ja chcę mieć hedża.

– Chcesz go zastrzelić?

– Tak.

– To niemożebne! Tego nikt nie potrafi nawet z najlepszej strzelby!

– Zobaczymy! – rzekł obcy, śmiejąc się.

Dwie kanie ciągle unosiły się nad karawaną zwyczajem ptaków drapieżnych, a teraz, kiedy jeźdźcy pozsiadali, zaczęły powoli się spuszczać, zataczając regularne kręgi w pewnej odległości. Obcy poprawił okulary, odwrócił się od słońca, żeby go światło nie raziło, mierzył przez kilka sekund, wodząc końcem strzelby za lotem ptaków i wypalił.

Lecący przodem samiec drgnął, złożył skrzydła, rozpostarł je znowu, ale tylko na krótki czas, bo nie mógł już utrzymać się w powietrzu i spadł na ziemię. Obcy pospieszył na to miejsce, podniósł ptaka i zaczął mu się przypatrywać. Nadeszli też Arabowie, wzięli mu z rąk kanię i badali ją z ciekawością.

– Allah akbar – Bóg jest wielki! – zawołał szejch w zdumieniu. – Czy miałeś kulę w lufie?

– Tak, małą kulę, nie śrut.

– I mimo to go trafiłeś!

– Jak widzisz – skinął dobry strzelec głową. – Kula wbiła mu się w piersi, w samo życie, co stało się zresztą przypadkiem, bo w całe ciało mierzyłem. Cieszy mnie to, że mi się strzał tak udał, bo dzięki temu nie uszkodziłem skóry.

– Zastrzelił hedża kulą w takiej wysokości! Trafił go w to miejsce! Effendi, jesteś znakomitym strzelcem! Nauczyciele na naszych medresach nie umieją tak strzelać. Gdzie ty nauczyłeś się tego?

– Na polowaniu.

– To już dawniej polowałeś na takie ptaki?

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.