Kacper Ryx i tyran nienawistny - Mariusz Wollny - ebook

Kacper Ryx i tyran nienawistny ebook

Mariusz Wollny

4,7

Opis

Kacper Ryx i tyran nienawistny

Mariusz Wollny

 

Trzecia część bestsellerowego cyklu powieści historycznych o renesansowym detektywie Kacprze Ryksie.

Ryx nie umarł! A jednak coś umarło w nim.

Rany na jego ciele się zabliźniły, rany na duszy wciąż krwawią. Pragnie hańby i śmierci swoich wrogów. Ale zemsta musi poczekać, bo ojczyzna wzywa. Z rozkazu panującego Stefana Batorego Ryx ma wytropić zdrajcę na królewskim dworze. Zło, które pozna, przeraża bardziej niż mroki spowijające jego duszę...

Umarli, którzy wstają z grobów, Szatan przemierzający Dzikie Pola, piękna grafini urządzająca dzikie orgie – wszystko to w nowym tomie przygód Kacpra Ryksa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 753

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (9 ocen)
7
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kraków 2015

Copyright © by Mariusz Wollny

Projekt okładki: KRESKA I KROPKA / Michał Pawłowski

Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak

Redakcja tekstu: Robert Chojnacki

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Opracowanie merytoryczne map: Mariusz Wollny

Opracowanie graficzne map: Elżbieta Totoń / d2d.pl

Adiustacja: Małgorzata Uzarowicz / d2d.pl

Korekta: Zuzanna Szatanik / d2d.pl, Magdalena Kędzierska / d2d.pl

Łamanie: Robert Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-939004-2-8

Konwersja do formatu EPUB/MOBI: Koobe Sp. z o.o.

www.kacperryx.pl

Zapraszamy do sklepu historycznego

SKŁAD TOWARÓW U KACPRA RYXA przy pl. Mariackim 3 w Krakowie

oraz do sklepu internetowego: www.sklep.kacperryx.pl,

w których można kupić książki Mariusza Wollnego

Telefon kontaktowy: 502 708 135

JAMA Mariusz Wollny,

ul. Podgórki 9, 30-616 Kraków

Wydanie I, 2015.

Mojej Róży

Wielkie dzięki przyjaciołom, Ewie i Waldkowi Tomankiewiczom, za możliwość ujrzenia cząstki kresów dawnej Rzeczypospolitej oraz (już tradycyjnie) Panu Robertowi Chojnackiemu za uwagi, które pomogły książce

PROLOG

Okolice Nowego Miasta nad Wagiem, styczeń 1578 roku

Rozciągnięta na kształt węża gromada zbrojnych mknęła galopem przez ciemniejący w zapadającym zmierzchu las. Czarni jeźdźcy na karych koniach przypominali demony z piekła rodem. Z końskich chrapów wydobywały się kłęby pary, mieszając się z wirującymi w powietrzu płatkami śniegu, strącanymi z gałęzi przez wiatr, ponuro świszczący między drzewami. Wypadli na otwartą przestrzeń i sprawnie rozdzielili się, otaczając kuźnię i chatę usadowione samotnie na rozstaju dróg, w sporej odległości od wioski.

Młody mężczyzna wyrwał się z uścisku chabrookiej blondynki i uniósł na posłaniu, wytężając uwagę.

– Słyszałaś?

– Daj spokój, to tylko wiatr. Chodź do mnie – wyciągnęła ku niemu nagie ramiona.

Zignorował kuszące zaproszenie. Zaniepokojony wciągnął portki i podszedł do okna. Kiedy odwrócił się ku niej, twarz miał białą jak kreda.

– To Ujvary i jego zbiry – wyszeptał ochryple przez ściśnięte gardło. – Jakim sposobem tak szybko cię znaleźli?

Nie odpowiedziała. Strach odebrał jej głos. Podbiegł ku niej i szarpnięciem poderwał z legowiska, ciągnąc w stronę okna na tyłach chaty.

– Prędko! Może uda nam się jeszcze wymknąć…

Ale było za późno.

Čachtice, styczeń 1578 roku

Kraj był górzysty i obficie zalesiony, poprzecinany licznymi rzekami i potokami. Na drugi brzeg rwącego Wagu przeprawili się na wysokości Nowego Miasta. Ale i tu nie zabawili długo, zasięgnęli jedynie języka co do dalszej drogi. Z każdą chwilą zbliżali się do czeskiej granicy. Krajobraz niby był ten sam co wcześniej, znów teren wznosił się od doliny rzecznej ku widocznemu na horyzoncie pasmu górskiemu, lecz jednak coś się zmieniło. Początkowo nie pojmowali dlaczego, wreszcie zrozumieli – okolica sprawiała wrażenie wyludnionej, a jeśli już kogoś napotkali, na jego twarzy malowało się przerażenie i umykał przed nimi co sił w nogach. Nareszcie sabatom udało się pochwycić starca o lasce, kuśtykającego z tobołkiem na plecach zbyt wolno, by mógł im uciec.

– Csejte – zagadnął go rozkazująco, a gdy żebrak pokręcił głową, dodał: – Czachtice.

Górne Węgry[1] w wyniku skomplikowanej historii zamieszkiwała istna mozaika narodów, stąd rozmaitość używanych tu języków i nazw, w których ciężko było rozeznać się przybyszom. Po wsiach przeważali Słowacy, Polacy i, na wschodzie, Rusini zwani Rusakami, a także sporo osiadłych Cyganów. W miastach nie brakowało Niemców i Żydów, zaś po warownych dworach i zamkach siedziała szlachta węgierska, a na Spiszu również polska.

Staruszek zaczął dygotać jak osika, wreszcie wyciągnął drżący palec, wskazując kierunek, i zaraz pospiesznie uczynił znak krzyża.

– Daleko?

– Przed nocą nie dojedziecie, panie.

Nie była to dobra wiadomość, zwłaszcza że dawno zapadł zmierzch. Na szczęście pełnia i leżący dokoła śnieg sprawiały, że było w miarę widno. Trakt odbijał się wyraźnie na tle zimowej bieli, więc nie mogli pobłądzić. Wtem przeleciało im nad głowami stado wron, czy też gawronów, kracząc donośnie i złowrogo, a ziemia jakby zadrgała. Z oddali wiatr, który się raptem zerwał, przyniósł wycie wyruszającej na łów wilczej watahy. Ten i ów z sabatów przeżegnał się jak wcześniej starzec. Ziemia drgała coraz mocniej, w końcu, mimo śniegu tłumiącego stukot kopyt zorientowali się, że prosto na nich pędzi gromada jezdnych. Tętent narastał. Indygen wrzasnął ze strachu, cisnął na ziemię swą żebraczą sakwę i pomagając sobie kosturem, czmychnął w las z szybkością, o jaką go nie podejrzewali. Najemnicy, twarde typy, które niejedno już widziały i przeżyły, zbili się w kupę i zjechali z gościńca, zdejmując z pleców flinty lub dobywając bandoletów z olstrów i szykując broń do strzału. Na środku gościńca pozostał tylko on. Z jedną ręką na biodrze, drugą na kulbace, obrócony twarzą ku nadjeżdżającym, tkwił na środku drogi nieruchomo jak skała.

Wyłonili się zza zakrętu, czarni jak otaczający las. Opatuleni ciemnymi opończami z kapturami zasłaniającymi twarze. Poły płaszczy furkotały za galopującymi, przez co zdawali się ogromnymi nietoperzami lub innymi bestiami z nocnych koszmarów, polatującymi tuż nad ziemią. Śnieg bryzgał spod kopyt. Prowadził ich człowiek okazałej postury, zakapturzony jak pozostali, dosiadający wielkiego karego rumaka, któremu z pyska kapała piana. Trzymał coś w lewej ręce, swobodnie zwieszonej wzdłuż boku. Z bliska okazało się, że jest to umazana krwią, odcięta głowa młodego mężczyzny. Na widok tarasującego przejazd samotnego jeźdźca w polskim stroju i gromady zbrojnych na poboczu, zakapturzeni konni bynajmniej nie zwolnili, tylko prowadzący wrzasnął z daleka rozkazująco:

– Z drogi!

Zjechał w ostatniej chwili, wzruszając ramionami i zupełnie bez pośpiechu, jakby pragnął zademonstrować, że ustępuje z własnej i nieprzymuszonej woli. Równocześnie liczył mijających go pędem jeźdźców. Było ich dwa razy tyle, co jego sabatów, ale to go nie stropiło. Bywał w większych tarapatach. A przynajmniej tak mu się zdawało.

– Chryste! – zawołał stłumionym głosem jeden z najemników. – Widzieliście?

Ostatni z jeźdźców wiódł za sobą luzaka z przytroczonym do siodła tobołem. W chwili gdy koń mijał sabatów, tobół zaczął się poruszać, po czym pękł jeden ze spowijających worek rzemieni, puściły szwy i ujrzano zsiniałą twarz dziewczyny o długich blond włosach, z zakneblowanymi ustami. Żyła jeszcze, rozpaczliwie rzucając głową na wszystkie strony. Z wytrzeszczonych oczu wyzierały nieludzki strach i nieme błaganie o pomoc.

Kiedy noc pochłonęła niesamowitych jeźdźców, ruszyli za nimi w ślad. Kulili się w siodłach, ponieważ i tak siarczysty mróz jakby jeszcze tężał. Z końskich pysków buchała para. Niejeden chętnie by zawrócił, ale swego dowódcy bali się bardziej niż tamtych diabłów w ludzkich skórach. W zawiei, która na szczęście rychło ustała, trochę pobłądzili. Dopiero około północy w świetle księżyca ujrzeli przed sobą baszty i wieże ponurego zamczyska. Gdzieś nad nimi zahukał polujący puchacz. Przeżegnali się zalęknieni. Tylko dowódca nie stracił rezonu. Podjechał do zawartej na głucho bramy i zakołatał. Metaliczne dźwięki rozdarły nocną ciszę.

– Werda? – rozległo się po dłuższej chwili.

– Urodzony Stanisław Stadnicki do jego wielmożności Samuela Zborowskiego. Otwierać!

Zgrzytnęły wrzeciądze, uchyliło się jedno skrzydło okutej bramy i wjechali na przestronny dziedziniec. Na jego środku, oświetlony wbitymi w śnieg dopalającymi się już pochodniami, stał słup, a przy nim coś nieokreślonego, lśniącego w poświacie księżycowej niczym wielki szklany bałwan lub sopel lodu. I w samej rzeczy miało to kształt odwróconego lodowego sopla. Dolną część pokrył już szron, ale górna partia była jeszcze na wpół przezroczysta. Za lodową skorupą majaczyła sina twarz dziewczyny o długich blond włosach, z zakneblowanymi ustami, przywiązanej za szyję do słupa. Z wytrzeszczonych oczu wyzierały nieludzki strach i nieme błaganie o pomoc, utrwalone w lodzie na wieczność.

– Jezusie Nazareński… – wyrwało się któremuś z przybyłych.

– Luby Samku, dowiem się nareszcie, po co mnie tu wezwałeś i co tu się, na Boga Ojca, dzieje? – choć tamten był jego wujem, dzieliła ich tak mała różnica wieku, że byli dla siebie raczej druhami, stąd bezceremonialna poufałość w głosie siostrzeńca.

– Później, teraz opowiadaj. Co u Zofii?

Samuel, niezbyt przejęty swoją banicją i niespecjalnie się kryjąc, kilka razy odwiedził kraj. Znalazł nawet czas, by zaręczyć się z najmłodszą z pięciu córek nieżyjącego już kasztelana krakowskiego Wawrzyńca Spytka Jordana, dziedziczką podkrakowskich Mogilan i Głogoczowa.

– Zaglądnąłem do Mogilan jakoś tak przed Godami... Zofia wciąż czeka, wierna i kochająca niby Odysowa Penelopa.

– A w mojej sprawie co słychać?

Stadnicki uciekł wzrokiem.

– Twoja banicja wciąż pozostaje w mocy.

– Jak to? Nawet pomimo tego, iż Jan tak pięknie sprawił się pod Tczewem[2]?

– Nawet – odparł Stadnicki, który sam przybywał niemal prosto spod Gdańska, gdzie dzielnie stawał na czele pięćdziesięcioosobowej roty.

– Piekło i szatani! A to niewdzięcznik! Hetka‐pętelka, samozwańcze książątko, a w istocie ledwie wojewoda z łaski sułtana zarządzający Siedmiogrodem! Zobaczył już, komu zawdzięcza tron! – spąsowiały z wściekłości Zborowski walnął pięścią w stół, rozchlapując rozgrzewającą palinkę.

Przed z górą trzema laty, skazany na infamię po zabójstwie senatora Wapowskiego, zbiegł do Siedmiogrodu. Sławne ongi i potężne Królestwo Węgierskie rozpadło się przed półwieczem. Węgry zachodnie i Górne znalazły się we władaniu Habsburgów, część południowo‐środkową (ze stolicą w Budzie) zajęli Turcy i tylko Siedmiogród (Transylwania) zachował pozory suwerenności, choć de facto stał się tureckim lennem. Jego wojewoda, Stefan Batory, przygarnął zbiega, który w zamian, po ucieczce z Polski Henryka Walezego, zalecił swoim braciom, wpływowej familii, kandydaturę mizernego książątka na nowego króla polskiego. Zabiegi Zborowskich wśród senatorów i Jana Zamojskiego, do którego, znając jego popularność wśród szlachty, Samuel wystosował listowny apel, przyniosły nadspodziewany skutek.

– Do tego stopnia zapomniał – mlasnął siostrzeniec, jednym haustem pochłaniając pucharek mocnego trunku – że żaden ze Zborowskich dotąd nie dostąpił królewskiej łaski, a i na dal rokowania są marne. Andrzej miał obiecane podkanclerstwo, Jan buławę hetmańską i nic! Na obietnicach się skończyło. Pieczęć mniejszą wziął Zamojski, który na elekcji gardłował za koronacją królewny Hanny jako „Piasta” i przydaniu jej za męża Batorego. Pociągnął za sobą masy szlacheckie, przesądzając sprawę na rzecz księcia siedmiogrodzkiego i sobie przypisując całą zasługę. Ale o tym już chyba wiesz.

– Nic nie wiem! Pewni, że w kraju sprawy idą po naszej myśli, odwiedziliśmy z Krzychnikiem króla Henryka we Francji. Dopiero co wróciliśmy.

– I co?

– I nic. Walezy nie potrzebuje już naszych usług. Przebóg, czy nie ma na świecie żadnej wdzięczności!? A może nad Zborowskimi zawisła jakaś klątwa? – Samuel ścisnął głowę rękoma.

– Coś w tym jest. Wpierw Batory, teraz Henryk... Nie zapominaj o Zamojskim – podsunął mu uczynnie siostrzeniec, uśmiechając się w duchu złośliwie, gdyż przy możnych wujach czuł się chudopachołkiem i ich kłopoty bynajmniej go nie martwiły, chociaż chętnie im się wysługiwał i rad korzystał z protekcji.

– Łotr bezecny! Nouveau riche! I pomyśleć, żeśmy tego żmija wypiastowali na własnej piersi! – zgrzytnął zębami z na nowo rozbudzoną wściekłością Zborowski, wspominając swój niefortunny list do Zamojskiego, który kutemu na cztery nogi statyście podsunął pomysł wykreowania króla i zyskania u niego dokładnie takich faworów, jakich dla siebie oczekiwali Zborowscy.

Kiedy podczas sprawy z Wapowskim Zamojski niespodziewanie nie przyłączył się do głosów żądających głowy zabójcy, Zborowscy uwierzyli, że przystał do ich frakcji. Tymczasem była to tylko przebiegła gra ze strony szczwanego lisa, który odważył się rzucić wyzwanie członkom najpotężniejszego rodu w Polsce, wcześniej uśpiwszy ich czujność. I oto wygrał pierwsze starcie. „Mój Boże, jak to możliwe? – pomyślał z goryczą. – Pal diabli mnie, nigdy nie byłem mocny w dworskich intrygach. Ale żeby Piotr, a zwłaszcza Jędrzej i kuty na cztery nogi Krzychnik, dali się tak łacno wystrychnąć na dudka?”. Piątego z braci, Jana, nie brał pod uwagę. Zwycięzcą spod Tczewa, prostolinijnym, uczciwym i mało ambitnym, reszta braci pogardzała. Duszkiem wychylił kubek palącej trzewia śliwowicy, jakby to była woda. Potem długo milczał, rozmyślając i uspokajając się, wreszcie rzekł:

– Dobrze. Skoro tak, to jeszcze mnie popamiętają. Trochę zębów mi zostało. Dlatego cię sam ściągnąłem...

– Właśnie! Gdzie my właściwie jesteśmy?

– W piekle, luby Stasieńku – powiedział Samuel bez uśmiechu.

– Piekło niestraszne temu, którego obzywają Diabłem – chełpliwie odparł Stadnicki, dumny ze swego groźnego imioniska, chociaż nie lubił, kiedy się tak do niego zwracano. – Chciałbym jednak wiedzieć, co to za człek, ów wielkolud z dziobatą gębą i w czarnym dominie, któregośmy spotkali wpierw na trakcie, a potem na dziedzińcu.

– To totumfacki pani tego zamku. Burgrabia Johannes Ujvary. Bestia w ludzkiej skórze. A jego ludzie nie lepsi.

– A o co poszło z tą dziewką, którą widzielim otuloną lodowym całunem?

– Była tutejszą służką, lecz próbowała zbiec do narzeczonego, więc oboje zostali ujęci i ukarani. Przed waszym przyjazdem polewano ją wodą, aż skonała. Jej pani przyglądała się temu z blanek.

– Przebóg, jak się zwie owa diablica? – tym razem Stadnicki, sam okrutnik pierwszej wody, był naprawdę poruszony.

– Elżbieta, po madziarsku Erzsébet, de domo Batory, po mężu hrabina Ferencowa Nádasdy. Jej matka jest rodzoną siostrą króla Stefana.

– Fiu, fiu! – gwizdnął Stadnicki. – Królewska siostrzenica!

– Wprosiłem się w gości pod pozorem chęci złożenia uszanowania krewniaczce mego króla przed powrotem do ojczyzny.

– Chcesz ją porwać? Toż to ziemie cesarskie! I bez tego mogą nas obwiesić jako szpiegów. Zwłaszcza teraz, gdyśmy cudem uniknęli wojny z Rakuzami.

Rywalizacja Habsburgów z Batorym o zwolniony przez Walezego tron polski niechybnie doprowadziłaby do wojny, gdyby staremu cesarzowi nie zmarło się niespodzianie. Do teraz jednak stosunki między Rzecząpospolitą a Cesarstwem pozostawały napięte.

– Nie trap się, nie zamierzam jej porywać – odparł Zborowski. – A ze strony cesarskich nic nam nie grozi. Mam glejt jeszcze od Maksymiliana, potwierdzony przez jego następcę. Zresztą Krzychnik u boku Rudolfa II mocno pracuje na jego przychylność dla naszej familii.

Siostrzeniec pokręcił głową z podziwem. Jakie to typowe dla Zborowskich! Niby poparli Batorego, a jednak utrzymywali konszachty z Cesarstwem, zabezpieczając się na obie strony (a może i więcej?).

– W takim razie może się wreszcie dowiem, co obaj robimy w tym zapowietrzonym miejscu?

– Chcę, żebyś coś zobaczył. Akurat pora jest odpowiednia. Tylko sza! Inaczej damy głowę i skończymy jako lodowe sople albo gorzej. I bacz na karła Fritzkę, któren wszędy węszy i nader zręcznie włada nożem.

Na ponurym, brodatym obliczu Samuela pojawił się osobliwy grymas. Nie strachu, bo zuchwalstwo i pewność siebie nigdy go nie opuszczały. Niby uśmiech, lecz nie było w nim nic radosnego. Była za to obietnica, która wprawiła Stadnickiego w podniecenie i wzmogła jego ciekawość.

Podłoże i nieregularne ściany znajdującej się na poziomie piwnic ni to komnaty, ni wykutej w skale groty upstrzone były czarnymi plamami. Śmierdziało zgnilizną i kocimi szczynami. Pod jedną ścianą widniało ogromnych rozmiarów zwierciadło, oświetlone dziesiątkami świec i pochodni. Stała przed nim młodziutka grafina w białej sukni z niezwykle okazałą kryzą i podziwiała swą urodę. Z lekko smagłej, idealnie gładkiej twarzy okolonej kruczymi splotami, spoglądały wielkie, czarne oczy. Nos długi, kształtny, grecki. Nieduże, lekko wypukłe usta, które wzbudziłyby zazdrość u francuskich piękności z królową Margot na czele, kusiły obietnicą. Ale biada temu, kto dałby się uwieść tym ustom i palącemu spojrzeniu, bowiem z bezdennych mrocznych źrenic oprócz żądzy wyzierały także szaleństwo i nieludzkie, zimne okrucieństwo. Po chwili uklękła i wznosząc ręce ku górze, zaczęła mamrotać coś na kształt błagalnej modlitwy do jakiejś Isten, wszechmogącego obłoku, pani dziewięćdziesięciu kotów, prosząc bóstwo o ochronę i długie życie. Koty były wszędzie: rude, pręgowane, szare, białe, mieszańce, ale najwięcej czarnych. Miauczały, goniły po całej grocie, łasiły się do swej pani, fukały na siebie i gziły lub gryzły między sobą.

– Darvulia, Dorka, Jo! – zawołała hrabina. – Zaczynajcie!

Z haka u powały zwisał łańcuch z doczepioną do niego klatką z grubych stalowych prętów zaopatrzonych w ostre, długie na palec, sterczące do wewnątrz kolce. Stara wiedźma o siwych, rozczochranych włosach, wepchnęła do klatki nagą dziewczynę, odurzoną jakimś specyfikiem. Zamknąwszy klatkę, dała znak dwom innym, młodszym wiedźmom, które jęły obracać kołowrotem. Łańcuch nawijał się na bęben, a klatka unosiła w górę, aż zawisła około sążnia nad ziemią. Wówczas jędze zablokowały kołowrót. Jedna z młodszych wiedźm podeszła do paleniska w kącie, które oświetlało całą scenę, i wyjęła rozpalony długi żelazny ożóg, zaś stara zawołała:

– Pani nasza, już czas!

Hrabina oderwała się od lustra i stanęła pod klatką. Teraz wiedźma z pogrzebaczem przypalała nim uwięzione dziewczę, które rozpaczliwie rzucało się po klatce, raniąc ciało o sterczące kolce. Krew tryskała całymi strumieniami, ochlapując ściany lśniącym szkarłatem. Stąd brały się owe czarne plamy – z zaschniętej krwi. Zapach świeżej posoki przywabił koty. Z przeraźliwym chóralnym miaukiem kocia czereda rzuciła się zlizywać świeżą juchę z pawimentu. Dziewczyna, już oprzytomniała, krzyczała, potem wyła. Najwięcej krwi spływało w dół, wprost na hrabinę, której suknia już nie była biała. Elżbieta uniosła twarz w górę i łapała krew w otwarte usta, wołając w ekstazie:

– Jeszcze, jeszcze!

Ale dziewka tylko jęczała, wnet całkiem umilkła, a krew przestała ciec. Wtedy Elżbieta podeszła znów do lustra i rozsmarowała juchę po całej twarzy, pytając:

– Zwierciadło, zwierciadło, powiedz Erzsébet, kto jest najpiękniejszy w świecie?

– Ty, grafino, teraz i na zawsze – odpowiedział jej osobliwy, głęboki głos.

Stadnickiego przeszedł dreszcz. Byłby chyba krzyknął z wrażenia, gdyby nie to, że oglądał kiedyś trupę kuglarzy i linoskoków, więc pojął, że to któraś z wiedźm, najpewniej najstarsza, zabawia się w brzuchomówcę.

– Wiedziałam – westchnęła hrabina z zadowoleniem.

Niecierpliwym ruchem zerwała kryzę i szarpnęła suknię pod szyją, aż prysnęły oderwane guziki, obnażając nieduże, lecz krągłe piersi i toczone ramiona, po czym jedną ręką zaczęła rozsmarowywać po nich krew, drugą zaś głaskać się po podbrzuszu. Jęczała z rozkoszy coraz głośniej, nabrzmiałe sutki sterczały niby ostre skały, aż wreszcie krzyknęła donośnie i dysząc, upadła na kamienie, wstrząsana drgawkami.

Stadnickiemu przyrodzenie omal nie rozerwało spodni. Cały drżał. Twarz płonęła mu z podniecenia. Przygryzł wargi do krwi, by nie zaryczeć niczym jeleń podczas rui. Gdyby nie mocny uścisk Zborowskiego, który lepiej nad sobą panował, chyba by nie zdzierżył, rzucił się na hrabinę i posiadł ją, zlizując krew z jej nagiego ciała. Widzieli jednak dosyć, więc gdy wiedźmy spuściły klatkę, usunęły trupa i szykowały się do zamęczenia następnej otumanionej i związanej dziewki, Zborowski złapał za kołnierz siostrzeńca, który tak się zapatrzył, że nieostrożnie cały wychylił się zza załomu, i pociągnął go wstecz.

– Chryste w niebiesiech! – po powrocie do komnaty Zborowskiego Stadnicki nalał sobie pełny puchar palinki i opróżnił dwoma haustami. – Tutejsza pani jest szalona!

Z jego poczerwieniałej z emocji gęby z wolna schodził rumieniec.

– Ergo już wiesz, czemu miejscowi za plecami zowią ją Blut-grafin[3]. Zdążyła zgładzić więcej ludzi, niż ma lat, a liczy ich niecałe osiemnaście. Dowiedziałem się o jej sprawkach w zaufaniu, ale musiałem się upewnić.

– Skąd u niej takowe upodobania?

– Ponoć w dziecięctwie widziała, jak Cygana podejrzanego o sprzedanie dzieci Turkom uśmiercono przez zaszycie w rozciętym końskim brzuchu. A jakiś czas potem przy niej oberżnięto uszy i nosy pięćdziesięciu zbuntowanym chłopom. Bardzo jej się to spodobało.

– Co na to jej mąż?

– Pociągnął na wojnę z Turkami. Pobrali się przed trzema laty, choć panna młoda była już wówczas brzemienna z prostym chłopem. Bez ochyby spostrzegłeś, jak niewiele tu służby, i to wyłącznie dziewek. Młodych, ładnych i... niemych. Tylko strażnicy są mężczyznami, ale z wyjątkiem burgrabiego trzymają się murów i bramy wjazdowej. Kiedyś hrabina odkryła, że okropny ból głowy, który ją nęka, ukoić może jedynie słuchanie dziewczęcych pisków i krzyków. Odtąd kąsa do krwi i nakłuwa igłami swoje służki. Aby nie mogły się poskarżyć, kazała wyrwać im języki. Zmusza też owe do usług zgoła innego rodzaju, bowiem graf Ferenc rzadko bywa w domu, ona zaś od swej niepoczciwej ciotki Klary Batory nabrała ponoć upodobania do sodomii na modłę Safony lesbijskiej...

Wychylił kielich. Oczy miał trochę szkliste, językiem zwilżył wargi. Stadnicki ze zdumieniem skonstatował, że opanowanie wuja było tylko pozorne. Samuela tak samo jak jego podnieciło to, co zobaczył, tylko nie chciał się do tego przyznać. Jednak ani jeden, ani drugi nie zdawali sobie jeszcze sprawy, jak wielkie piętno odcisnęło na nich szaleństwo hrabiny: że zabiło w nich resztki człowieczeństwa i zrodziło potwory. Wkrótce mieli się o tym przekonać.

– Nieposłuszne, jeśli to lato, nakazuje gołe przywiązać do drzewa, nasmarować miodem i rada patrzy, jak muchy, mrówki i pszczoły pożerają owe żywcem; zimą zasię są wodą polewane na mrozie, aż zmienią się w sople lodu – ciągnął Zborowski. – Hrabina jest dumna ze swojej urody i pół dnia spędza przed lustrem. A niedawno pewna wiedźma z lasu, Anna Darvulia, to ta siwa, przekonała ją, że aby na zawsze zachować młodość i krasę, musi się kąpać w krwi dziewiczej. Odtąd burgrabia Ujvary, na czele gromady zaufanych zbrojnych, krąży nocami po okolicy i porywa młode dziewki. Co grafina oraz Darvulia i dwie inne wiedźmy, ochmistrzyni Dorothea Szantes, zwana Dorką, i Ilona Jo, robią z nimi w lochach, to sam widziałeś. Ponoć hrabina karmi potem dziewki mięsem ich zakatowanych towarzyszek...

Znów ten dziwny uśmieszek. Stadnickiego przeszedł dreszcz. Bynajmniej nie obrzydzenia. Wprost przeciwnie.

– Jak się tego wszystkiego dowiedziałeś?

– Łatwo nie było. Jednak Ruskiemu udało się odnaleźć starą piastunkę grafiny, mieszkającą w szałasie pod lasem, która rzuciła służbę u swej zbrodniczej pani zaraz po tym, gdy do złożonej niemocą Blutgrafin przywiedziono skrępowaną dziewkę, a hrabina jęła ją pożerać żywcem... Starowina ma bodaj ze sto lat i żadnych krewnych, więc nie dba o własne życie i zgodziła się mówić. Zresztą uchodzi za szaloną i chyba dlatego jeszcze jej nie zabili.

– Psiakrew, wciąż nie wiem, co my tu u diaska robimy!?

– Jeszcze nie pojmujesz? Zali król Stefan odmówi łaski człekowi, który w przeciwnym razie gotów jest rozgłosić po świecie, że jego bliska krewniaczka to prawa bestia w ludzkiej postaci? Zwłaszcza że nowy cesarz z radością skorzysta z okazji, by rozprawić się z winowajczynią i okryć hańbą ród Batorych, którzy ośmielili się ubiec Habsburgów w staraniach o polską koronę.

Stadnickiemu opadła szczęka, gdy wreszcie pojął zamiary wuja. Chociaż w przeciwieństwie do Samuela lepiej znał włoski od francuskiego, przypomniał sobie właściwe słowo: chantage. Szantażować króla! Do tego naprawdę trzeba mieć jajca.

Dwa dni później na bezludnym trakcie wiodącym przez niewysokie, lecz gęsto zalesione góry, natknęli się na ciężką karocę tarasującą przejazd. Woźnica z pięcioma hajdukami biedzili się nad osadzeniem koła. Obok, w towarzystwie żony i córki, z zafrasowaną miną stał zamożny kupiec wracający do domu po udanej transakcji w spiskim Kieżmarku. Wpierw ciężko wystraszony, ucieszył się na ich widok, zwłaszcza gdy usłyszał, kim są.

– Chwała Bogu! – dobrze mówił po polsku. – Bo jużeśmy się bali, że mrok nas tu zastanie albo zbójcy ogarną. Pomożecie, łaskawi panowie?

Złożył ręce jak do modlitwy. Popatrzyli wpierw na dziewczynę, uderzająco podobną do Elżbiety Batorówny, i w podobnym wieku, potem na siebie i w tym samym momencie zaświtała im w głowach identyczna myśl.

– Pomożemy – odparł Diabeł ochrypłym głosem i odwrócił się do swoich sabatów. – Słyszeliście? To do roboty!

Nieznacznym gestem przeciągnął palcem po gardle.

– Dzięku... – zaczął kupiec i umilkł, gdy Zborowski czekanem rozszczepił mu czerep na dwoje.

Za chwilę wszyscy słudzy kupca padli pod ciosami szabel sabatów, którzy następnie rzucili się na oniemiałą ze zgrozy kupcową. Podczas gdy najemnicy gwałcili starą, wuj i bratanek ciągnęli krzyczącą wniebogłosy młódkę w głąb lasu. Wrócili po półgodzinie, umazani krwią jak rzeźnicy. Opłukiwali się z niej w pobliskim strumieniu, kiedy ich ludzie wywlekali nagie trupy w las. Następnie odtoczyli w krzaki karetę i wypięli konie, które zabrali ze sobą.

Rozstali się następnego dnia, na granicy polskiego Spiża[4], tuż przed Lubowlą, siedzibą starostwa.

– Jedź ze mną do Krakowa – namawiał Stadnicki. – Zobaczysz Zofię, a potem pohulamy społem w mieście. Jakem to uczynił przed z górą dwoma laty, kiedy żacy i drudzy papieżnicy zruderowali Bróg. Urządzilim sobie potem istne łowy na scholarów – wyszczerzył zęby na miłe wspomnienie łatwych przewag, bowiem studenci ustępowali mu ćwiczeniem i byli łatwym celem, zwłaszcza że towarzyszyło mu kilkunastu rębajłów. – Nic ci nie grozi teraz, gdy masz króla w garści.

– To ostateczność.

– Co zatem zamierzasz począć?

– Nie trap się. Mam pewien koncept.

– Zatem: do rychłego zobaczenia. Gdzie cię szukać w razie potrzeby?

– Dowiesz się. Wkrótce znów będzie o mnie głośno.

ROZDZIAŁ 1 | SKRYTOBÓJSTWO

Warszawa, styczeń 1580 roku

9 stycznia zakończył obrady sejm rozpoczęty w listopadzie roku poprzedniego, zaraz po kampanii zakończonej zdobyciem Połocka i pogromieniem znacznych sił moskiewskich. Jeżeli jednak Batory spodziewał się, że te sukcesy i zwycięstwa zachęcą szlachtę do hojnego i entuzjastycznego sypnięcia groszem na nową kampanię, to nie znał jeszcze Polaków. Swoje zrobiła też gra dyplomatyczna, którą przebiegle prowadził Iwan Groźny, przez posłów i szpiegów pozując wobec panów braci na orędownika pokoju. Mimo wszystko obrady zakończyły się po myśli króla – sejm zapewnił środki na dalszą wojnę z Moskwą. Ale nie byłoby tego, gdyby nie zabiegi i oratorskie popisy kanclerza Jana Zamojskiego, dzięki którym zwolennicy królewskiej polityki przemogli oponentów.

Zmęczony wielotygodniowymi targami, ale w gruncie rzeczy kontent z osiągniętego rezultatu, król wybierał się na Litwę, by osobiście dopilnować przygotowań do tegorocznej wyprawy.

– Mości panowie – rzekł po łacinie, którą władał wybornie, do zaufanych senatorów i doradców, wygodnie rozparty w krześle; ku zgorszeniu światowców jak zwykle w nieoficjalnych sytuacjach odziany w wytarty kubrak, a chcąc dać odpocząć nogom (też jak zwykle), zzuł buty, publicznie pokazując dziurawe (jak zazwyczaj) „spodnie ciżmy”. – Jutro udajemy się do Grodna, wam pozostawiając zebranie i przyprowadzenie wojsk. Tedy jeśli macie coś do powiedzenia, mówcie, byle zwięźle. Zaraz bowiem musimy złożyć uszanowanie jej królewskiej mości.

Podobnie jak poprzednika, Henryka Walezego, również Batorego nic bardziej nie irytowało od próżnego polskiego gadulstwa. Choć zatem ten i ów uśmiechnął się pod nosem, słysząc ostatnie słowa, gdyż król wizyty u małżonki traktował jak dopust boży i unikał ich i jej jak ognia, to nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy. Popatrywali tylko po sobie z zakłopotaniem.

– Daruj, wasza wysokość, lecz wciąż nie mianowałeś nowego hetmana wielkiego koronnego – rzekł wreszcie Zamojski, poruszając kwestię, która wszystkich żywo zajmowała.

Mikołaj Mielecki, który hetmanił wojsku koronnemu w kampanii połockiej i dobrze się zasłużył, obraził się bowiem na króla za, jego zdaniem niezasłużone, faworyzowanie Zamojskiego oraz Radziwiłłów i złożył urząd.

– Wiemy o tym.

– Zali wolno wobec tego polecić jako najlepszego kandydata na ów wakat przytomnego tu pogromcę gdańszczan, hetmana nadwornego, imć Jana Zborowskiego? – drążył Zamojski.

Jan Zborowski, jedyny sprawiedliwy z całej licznej familii, zarumienił się i posłał Zamojskiemu wdzięczne spojrzenie. W rzeczy samej, z koroniarzy niewątpliwie on był najzdolniejszym z dowódców, temu nikt nie mógł zaprzeczyć. Raczej dziwne się wszystkim zdawało, że do tej pory nie dostąpił tego zaszczytu, skoro wiadomo było, ile Batory zawdzięczał Zborowskim. A jednak skąpił im swoich łask tym bardziej ostentacyjnie, im bardziej Andrzej Zborowski się ich domagał w imieniu swoim i braci. Król znał się wszak dobrze na ludziach i dlatego trzymał u swego boku Jana Zborowskiego. Wiadomo też było, że nie znosi nacisków. Dlatego niektórzy z obecnych wątpili w szczerość intencji Zamojskiego, podejrzewając, iż teraz król gotów jest postąpić wręcz przeciwnie. I nie pomylili się.

– Imć Jan Zborowski pozostanie na swoim urzędzie i nadal będzie sprawował pieczę nad jazdą nadworną – uciął Batory, marszcząc krzaczaste brwi. – Zaś obowiązki hetmana wielkiego koronnego tymczasowo przejmiesz waszmość, panie Zamojski, i osobliwie zatroszczysz się o armatę. Tak postanowiliśmy i tak będzie.

Zborowski pobladł, Zamojski dla odmiany pokraśniał, a wszyscy pospołu zostali zaskoczeni nieoczekiwaną decyzją króla. Bo choć Zamojski był ulubieńcem Batorego, to jednak nie miał wojennego doświadczenia i powierzanie mu takiej funkcji było ryzykowne. Ale nikt nie ośmielił się zaprotestować. Zapadło pełne zakłopotania milczenie, które przerwał zniecierpliwiony król.

– Coś jeszcze, mości panowie? Spieszy nam się.

– Gdzie ma się zbierać wojsko? – przytomnie spytał hetman polny koronny, Mikołaj Sieniawski, ze swymi kwarcianymi strzegący dotąd południowych kresów, który mógł wziąć udział w wojnie, gdyż chan ordy krymskiej Mehmed Girej II niedawno zawarł z Batorym sojusz wymierzony w Moskwę.

– W Czaśnikach.

Czaśniki leżały nad Ułą w takim miejscu, że możliwy był stamtąd atak zarówno w kierunku Smoleńska, jak Wielkich Łuk, czy nawet Pskowa.

– A dokąd potem pomaszerujemy?

Batory cenił klasyków wojskowości, starożytnych i nowszych, w których się rozczytywał, wątpliwe jednak, by znał (choć ją stosował) metodę Jagiełły, której Litwin zawdzięczał sukcesy: do końca nie ujawniać swoich zamysłów, nawet najbliższym.

– Dowiecie się na miejscu.

Miejsce koncentracji sił musiało zdezorientować Iwana i jego szpiegów. Tym sposobem przeciwnik nie mógł odgadnąć zamiarów króla. Kiwając głowami z uznaniem, towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Zamojski zatrzymał zmierzającego do wyjścia Jana Zborowskiego. Hetman nadworny nie wyglądał na obrażonego, był jedynie smutny.

– Wasza królewska mość pomni – zagadnął króla Zamojski – jakem na sejmie gardłował w odpowiedzi na zarzuty, że niesprawiedliwie szafujesz zaszczytami, iże każdy, kto takowe skargi zanosi, winien na wojnę iść i zasługi położyć, a wówczas i jego łaska pańska nie ominie?

– Ad rem. Wiesz, że nie lubimy gadania ogródkami – Batory znów namarszczył krzaczaste brwi.

– Chodzi o imć Samuela Zborowskiego, na którym wciąż ciąży infamia, a który przebywa na Zaporożu, dzielnie między Kozaki sobie poczynając i Tatarom srodze dając się we znaki. Zali nie zezwolić mu na przybycie do Czaśnik, by w wojnie z Moskwą chwałę zdobywszy, dawne winy mógł zmazać?

Batory chwilę spoglądał przenikliwie na ulubieńca, jakby i on nie dowierzał jego czystym intencjom, po czym przeniósł wzrok na Zborowskiego i rzekł:

– Niepotrzebne nam teraz zatargi z ordą krymską, zwłaszcza odkąd chan poparł nas przeciw Moskwie. Zatem zgoda. Niechaj się stawi.

Obrócił się na pięcie i odszedł, a Zborowski jął wylewnie dziękować Zamojskiemu, zupełnie zapomniawszy, że z jego powodu utracił wymarzone stanowisko. Kiedy i on opuścił izbę, osamotniony Zamojski usiadł na ławie i zamyślił się. Tak zastał go krewniak, Stanisław Żółkiewski.

– Widzę, że coś poszło po twojej myśli – odgadł, widząc uśmieszek błąkający się na twarzy kuzyna.

– Nawet nie wiesz jak bardzo, mój Stachniku. Bo widzisz, cała sztuka polega na tym, by osiągnąć cel, stwarzając pozór, że ci na tym nie zależy, gdyż wówczas będą podziwiać twą szlachetność, a nikt nie zauważy twojej gry. Idealnie zaś jest, gdy twoi wrogowie tuszą, iż mają w twej osobie przyjaciela, bo to im wróży jak najgorzej, tobie zaś wybornie. Nauczyłem się tego od niejakiego Makiawela, którego miłośnikiem był nasz poprzedni pan, Henryk Walezy.

Nie miał nic przeciwko Janowi Zborowskiemu, cenił go i nawet lubił. Ale klan Zborowskich wciąż był potężny i stanowił ostatnią przeszkodę na drodze do zajęcia pierwszego po królu miejsca w kraju, w które celował Zamojski, i dlatego kanclerz nie zaniedbywał żadnej okazji do pognębienia rywali, dla zachowania pozorów mamiąc ich swą rzekomą życzliwością.

– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział Żółkiewski, niespecjalnie nawet chcąc wiedzieć, był bowiem naturą szlachetną i prostolinijną.

– Nie szkodzi.

Warszawa, luty 1580 roku

Janka ostatecznie wyzbyła się złudzeń, że zdoła się przystosować do życia na dworze, zwłaszcza na tym dworze. Jakkolwiek przez chwilę zdawało się, że będzie inaczej.

Małżeństwo z Węgrem i korona królewska kosztowały Annę Jagiellonkę wiele, chociaż dostała męża tylko o dziesięć lat młodszego, co nie narażało jej na pośmiewisko całego świata jak niedoszły niestosowny związek z Henrykiem Walezym, który mógłby być jej synem. Pierwsze kilka dni małżeństwa wskazywały, że królowa areszcie złapała fortunę za nogi, a może nawet jakimś cudem zdoła doczekać się potomstwa. Co prawda Janka usłyszała podczas składania życzeń „młodej” parze szept jakiegoś szlachcica: „Zródź, babo, dziecko, a babie sto lat”, ale łudzono się jeszcze. Król, gburowaty żołdak, początkowo okazywał żonie przywiązanie, obdarował ją nawet po nocy poślubnej naszyjnikami z pereł i brylantów oraz całą tacą szczerozłotych portugałów. Zasuszona stara panna, przezywana „doletnią dziewicą”, nosiła potem „gębę wysoko i hardo, jak każda baba, która nareszcie chłopa dopadła”, jak niezbyt szarmancko wyraził się Litwin Jan Hlebowicz, kasztelan miński. Wkrótce dało się zauważyć, że „pani Infantka jest mocno niezadowolona, nie ma bowiem tej władzy, jaką się mieć spodziewała, po wtóre pożycie małżeńskie nie daje jej zadowolenia”. Po drugiej czy trzeciej wizycie w jej sypialni, gdzie poczynał sobie z żoną niczym żołnierz, a nie czuły kochanek (Janka podsłuchała przypadkiem, jak szeptały o tym przyjaciółki królowej), bezceremonialnie jak to on, król oświadczył, że na tym koniec jego odwiedzin, lecz małżonka może go nawiedzać, ilekroć zechce. Tylko że pierwszej nocy czekała u drzwi mężowskiej sypialni, dobijając się daremnie, bagatela (!) pięć godzin, następnej – siedem. Na próżno. Okazało się, że król opuścił łożnicę tylnym wyjściem. Rano dostała febry i spazmów, kazała sobie puszczać krew, ale Stefana to nie wzruszyło, choć złożył cierpiącej ceremonialną wizytę. I tyle.

Zaraz latem, w obliczu konfliktu z Gdańskiem, Batory wyjechał do Warszawy. Królowa pociągnęła za nim, gotując mężowi bale, bankiety i inne rozrywki. Wszystko na nic. Człowiek, który na co dzień chodził w wytartym kaftanie i jadł byle co, gardził także wszelkimi pustymi rozrywkami. Korzyść z opuszczenia stolicy była głównie taka, że Anna pozbyła się Zborowskich, trzęsących Krakowem i wciąż mających silną pozycję u boku króla, a nieznoszących królowej.

Jako osoba rozsądna i trzeźwo myśląca Janka podejrzewała, że zasadniczą przyczyną rozdźwięku między małżonkami było to, że króla w całości pochłaniały sprawy publiczne, królową zaś wcale. Dlatego między bajki wrzucała to, jakoby powodem, dla którego Batory unikał Warszawy jak ognia, była obawa przed otruciem przez żonę, rzekomo nieodrodną córkę Bony. Jednakże otoczenie króla, całe życie lękającego się trucizny, umacniało go w tym podejrzeniu. Prym wiódł tu marszałek nadworny Andrzej Zborowski, który niedługo po ślubie pouczył monarchę, dwornie podającego ramię kroczącej obok królowej, iż polski obyczaj wymaga, aby żona stąpała dwa kroki za mężem.

Rok temu, zimą na przełomie 1578 i 1579 roku, gdy Batory zjechał na Gody do Warszawy, zdawało się, że w stosunkach między małżonkami nareszcie nastąpił przełom. Lecz wszystko skończyło się na początku lutego, gdy Batory nagle opuścił Warszawę w obliczu wojny z Moskwą, i to akurat przed wielkim balem, wydawanym przez królową. Od tej pory nie było większego przeciwnika wojny z Moskwą od królowej, co Janka brała za kolejny przykład głupoty swej pani, która irytowała ją coraz bardziej. I to uczucie ostatnio przeważało nad współczuciem jednej odtrąconej kobiety dla drugiej w podobnej sytuacji.

Janka miała już prawie dwadzieścia trzy lata i była najstarszą dwórką z fraucymeru, nie licząc leciwych dam dworu. Wszystkie jej rówieśnice dawno powychodziły za mąż. Zdawała sobie sprawę, że za plecami plotkuje się na temat jej staropanieństwa, lecz w oczy nikt nie odważył się rzec złego słowa. Bano się jej inteligencji i ciętego języka, a poza tym awansowała w hierarchii na miejsce tuż za ochmistrzynią Żalińską i matronami‐przyjaciółkami Jagiellonki. Nawet jędzowata pani stara obchodziła Jankę ostrożnie niby jeża i jako jedynej wydawała polecenia tonem bardziej proszącym niż rozkazującym. Jej rozpuszczony syn Janek Żaliński nie narzucał się dziewczynie, gdyż na koszt królowej bawił na studiach w Italii. Za to wielu lepszych od niego młodzieńców wciąż nie traciło nadziei, iż kiedyś Janka spojrzy na nich łaskawiej.

Właściwie nie miała więc powodów do narzekania, a jednak tęskniła za Krakowem i dawno wróciłaby do gościnnego domu ciotki Balcerowej, gdyby nie Kacper. Na myśl o nim i ich ostatniej (i ostatecznej) rozmowie zacisnęła mocno usta i ostro wzięła się do haftowania kapy na jakiś ołtarz, czego szczerze nie znosiła, podobnie jak większości typowo niewieścich zajęć.

Pełna wersja książki do kupienia w księgarni internetowej koobe.pl

PRZYPISY

1. Północna część dawnego Królestwa Węgierskiego, obecnie Słowacja. [«]
2. 17 IV 1577 r. Jan Zborowski nad Jeziorem Lubieszowskim opodal Tczewa z zaledwie dwoma tysiącami wojska rozgromił dwunastotysięczne siły zbuntowanych gdańszczan dowodzonych przez znanego niemieckiego kondotiera Jana Wilkenbrucha, w Polsce zwanego Hansem von Köln; mimo to niepokorne miasto się nie poddało i król musiał iść na ustępstwa. [«]
3. Krwawa Hrabina (niem.). [«]
4. Dziś Spisz (zaś Lubowla zwie się Lubownia i należy do Słowacji), który od XV w. był podzielony między Polskę i Węgry. [«]
5. Fragmenty współczesnej popularnej piosenki. [«]
6. Stąd nazwa oznaczająca zasieki. [«]
7. W przyszłości kilkakrotnie przenoszono ją w inne miejsca w dół rzeki. [«]
8. Przodek późniejszego króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. [«]
9. Swobodnie i bezpiecznie w granicach państwa (łac.). [«]
10. Fragmenty współczesnej popularnej piosenki. [«]
11. Gdzie dokładnie, nie wiadomo; zapewne w pobliżu kamienicy nr 28 (być może pod nr 27). [«]
12. Dziś Floriańska 18 (godło się nie zachowało). [«]
13. Dziś Floriańska 24. [«]
14. Dziś dom przy Floriańskiej 35. [«]
15. Jan Kochanowski, Pieśń o spustoszeniu Podola, [w:] tegoż, Pieśni, oprac. L. Szczerbicka-Ślęsk, wyd. 4 zmienione, Wrocław 1997, s. 62. [«]
16. Bezrozumnym (ros.) [«]
17. Wydrukowana po raz pierwszy u Andrzeja Piotrkowczyka w Krakowie w 1612 roku w dziele Joannis Cochanovii, Lyricorum libellus et alia opuscula latina. [«]
18. Wydana w 1578 roku; pierwszy druk warszawski. [«]
19. Mikołaj Gomółka, Melodie na psałterz polski, I wyd. w Krakowie, w drukarni Łazarzowej, w 1580 roku. [«]
20. Pierwsze wykonano legalnie dopiero w XVII w. [«]
21. Strzeżcie się, łotry! (łac.). [«]
22. Wendeta (Tandeta) – obecny Mały Rynek w Krakowie. [«]
23. Do wielkiego pożaru Krakowa w 1850 r. przed kościołem Dominikanów stała masywna dzwonnica. [«]
24. Zmyślona, choć od kilkudziesięciu lat znajduje się w tej zabytkowej budowli ciesząca się zasłużoną sławą restauracja „Nowina”, prowadzona przez pana Krzysztofa Nowina‑Konopkę, potomka ostatnich dziedziców Mogilan i Głogoczowa, który zaszczyca autora swą przyjaźnią. [«]
25. W jego miejscu na początku XVII w. stanął murowany. [«]
26. Najlepsza kiełbasa podkrakowska, z Liszek (z tradycją sięgającą XVI w.). [«]

Ryx nie umarł! A jednak coś umarło w nim. Rany na jego ciele się zabliźniły, rany na duszy wciąż krwawią. Pragnie hańby i śmierci swoich wrogów. Ale zemsta musi poczekać, bo ojczyzna wzywa. Z rozkazu panującego Stefana Batorego Ryx ma wytropić zdrajce na królewskim dworze. Zło, które pozna, przeraża bardziej niż mroki spowijające jego dusze...

Umarli, którzy wstają z grobów, Szatan przemierzający Dzikie Pola, piękna grafini urządzająca dzikie orgie – wszystko to w nowym tomie przygód Kacpra Ryksa.

MARIUSZ WOLLNY kocha historię i porywająco o niej opowiada. Pisze powieści i książki popularnonaukowe. Wiernych czytelników zyskał dzięki powieściom o przygodach królewskiego inwestygatora z cyklu Kacper Ryx.

Kup książkę z osobistą dedykacją Mariusza Wollnego

www.sklep.kacperryx.pl