Kacper Ryx i król przeklęty - Mariusz Wollny - ebook + audiobook

Kacper Ryx i król przeklęty ebook i audiobook

Mariusz Wollny

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kacper Ryx i król przeklęty

Mariusz Wollny

 

Druga część bestsellerowego cyklu powieści historycznych o renesansowym detektywie Kacprze Ryksie.

Ginie doktor Akademii Krakowskiej, z bibliotek znikają cenne woluminy. W mieście grasuje seryjny morderca. Nocami ukazuje się upiorny jeździec bez głowy.

Kacper Ryx podejmuje śledztwo. Tropy prowadzą go w najmroczniejsze zakamarki Krakowa. Do tego musi zatroszczyć się o bezpieczeństwo „króla przeklętego” Henryka Walezego i stawić czoła najgroźniejszemu ze swych przeciwników – Samuelowi Zborowskiemu. A przede wszystkim odzyskać miłość ukochanej Janki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 873

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 4 min

Lektor: Mariusz Wollny

Oceny
4,4 (15 ocen)
6
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kraków 2015

Copyright © by Mariusz Wollny

Projekt okładki: KRESKA I KROPKA / Michał Pawłowski

Przygotowanie okładki do druku: Katarzyna Bućko

Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak

Redakcja tekstu: Robert Chojnacki

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Opracowanie merytoryczne map: Mariusz Wollny

Opracowanie graficzne map: Elżbieta Totoń / d2d.pl

Adiustacja: Małgorzata Uzarowicz / d2d.pl

Korekta: Małgorzata Poździk / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl

Łamanie: Robert Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-939004-1-1

Konwersja do formatu EPUB/MOBI: Koobe Sp. z o.o.

www.kacperryx.pl

Zapraszamy do sklepu historycznego

SKŁAD TOWARÓW U KACPRA RYXA przy pl. Mariackim 3 w Krakowie

oraz do sklepu internetowego: www.sklep.kacperryx.pl,

w których można kupić książki Mariusza Wollnego

Telefon kontaktowy: 502 708 135

JAMA Mariusz Wollny,

ul. Podgórki 9, 30-616 Kraków

Wydanie I, 2015.

Kochanej Róży i drogiej Reni

Serdeczne podziękowania dla Pana

Roberta Chojnackiego za uwagi, które

wyszły książce na dobre, oraz dla

Pawła Kowalskiego i Janusza Skalskiego

za udostępnienie mi swoich księgozbiorów

PROLOG

Paryż, marzec 1314 roku

Wielki mistrz Rycerzy Świątyni, Jakub de Molay, podniósł oczy do nieba, ale go nie widział. Przez głowę przelatywały mu wszystkie momenty z jego burzliwego żywota. I te istotne, i te zupełnie błahe, bezpowrotnie, zdawałoby się, wyrzucone z pamięci. Wiele razy słyszał, że tak się dzieje w podobnych chwilach, a teraz i on tego doświadczał. Ale choć bardzo się starał, w żaden sposób nie znajdował we wspomnieniach niczego, czego musiałby się wstydzić, ani tym bardziej żadnej winy, która usprawiedliwiałaby jego obecność w tym miejscu i w takiej sytuacji. Mimo to nie złorzeczył Bogu, dobrze wiedząc, że niezbadane są Jego wyroki.

Zbudowany na paryskiej wyspie Cité wysoki stos płonął jasno. Ogień buchał w ołowiane niebo, smrodliwy dym rozwiewał się i niósł fetor palonych ciał. Zgromadzona na obu brzegach Sekwany gawiedź wdychała go z lubością, rada z uczestniczenia w tak niecodziennym widowisku – okrutnej kaźni dwóch najważniejszych przedstawicieli do niedawna potężnego zakonu templariuszy. Oskarżono ich o oddawanie czci diabłu Bahometowi, ponieważ król Francji Filip Piękny zapragnął posiąść ponoć nieprzebrane bogactwa zakonu.

Braci zakonnych od wielu miesięcy tropiono, wtrącano do lochów, torturowano, a jeśli nadal nie przyznawali się do wyssanych z palca zarzutów, w tym sodomii – palono po kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu naraz. Jedni umierali w milczeniu, inni przeklinali albo wzywali pomocy boskiej, jeszcze inni wykrzykiwali coś bez sensu, postradawszy zmysły. Najwięcej szczęścia mieli ci, których gryzące kłęby dymu zadławiły wprzódy, nim dosięgnął ich ogień.

Tego dnia, 18 marca, zostało już tylko dwóch niezłomnych – wielki mistrz oraz prowincjał Normandii. Przywiązani do jednego pala, obaj starcy umierali z godnością, nie dając swym oprawcom satysfakcji. Geoffroy de Charnay już skonał, zaduszony dymem. Jakub de Molay nie dostąpił takiej łaski. Płomienie stosu ogarnęły całe jego umęczone torturami ciało, nie dotarły jedynie do twarzy, strasznej jak upiorna maska, z wytrzeszczonymi oczyma i wyszczerzonymi w cierpieniu zębami. Spękane usta poruszały się w żarliwej modlitwie. Ale de Molay nie modlił się o cudowny ratunek, ani nawet o szybką śmierć. Modlił się o zemstę na głównych sprawcach swych męczarni i zagłady zakonu. Kiedy jego siwa broda zajęła się ogniem, gasnące oczy nagle zabłysły, spojrzenie ogarnęło zgromadzony tłum, z ust zaś wyrwały się donośne słowa:

– Hańba! Hańba! Patrzcie, jak giną niewinni. Hańba na was wszystkich! Bóg was osądzi. Papieżu Klemensie, rycerzu Wilhelmie Nogarecie i ty, królu Filipie! Zanim rok minie, wzywam was na sąd boży po sprawiedliwą karę. Przeklęci! Przeklęci! Wszyscy przeklęci po trzynaste pokolenie waszych rodów!

Chaumont, maj 1560 roku

Tym razem królowa była sama. Tak samo brzydka: niska, pękata i nalana na twarzy jak przed pięciu laty, ale odmieniona. Stało się to nie tylko za sprawą czerni, której miała nie zdejmować aż do śmierci. Przed rokiem, po zgonie męża, włoskim obyczajem odziała się w kir (a nie biel obowiązującą królowe Francji w żałobie). Henryk II zginął bezsensownie, podczas turnieju dźgnięty kopią w oko (a prosiła, by nie zakładał paradnej złotej przyłbicy!) przez młodego kapitana swej gwardii, Montgomery’ego. W jej ruchach była większa pewność siebie. Nareszcie pozbyła się z dworu znienawidzonej staruchy, która opętała Henryka II, Diany de Poitiers diuszesy Valentinois, i została regentką sprawującą władzę w imieniu syna, Franciszka II. Ale stąpała po cienkiej linie i jej panowaniu zagrażały potężne siły wewnątrz kraju i poza granicami. Dlatego bała się o przyszłość.

– Muszę dokładnie poznać los moich synów i Francji – oznajmiła bez ogródek; córki nie obchodziły jej wiele, chłopców zresztą też wcale nie kochała, byli jednak niezbędni dla urzeczywistnienia jej planów. – Obiecałeś mi to. I tym razem ma to być prawda – dodała z nutą groźby w głosie. – A nie to, co chciałabym usłyszeć.

Pięć lat wcześniej zażądała przepowiedni co do losu swojego potomstwa, „dzieci Francji”. Długo wówczas spoglądał (ze starannie skrywanym współczuciem) na wątłego Franciszka z wielką głową, któremu nieustannie lało się z nosa, na Karola z szalonymi oczyma złośliwego gnoma, na Aleksandra Edwarda z gadzim spojrzeniem i mroczną duszą, na szpetnego i głupkowatego Herkulesa; na dziewczynki: ładną Elżbietę nierokującą długiego życia, kaleką Klaudię i maleńką Margot z aurą bezpłodności. Znał przyczynę – te dzieci zostały naznaczone chorobami i śmiercią z powodu grzechów przodków z obu stron, którzy nabawili się choroby zwanej we Francji włoską, a we Włoszech francuską. Tylko jedno dziecko w tym gronie, mała Maria, królowa Szkocji, która wychowywała się z „dziećmi Francji”, była zdrowym, ładnym rudzielcem, ale i jej los rysował się czarno. Mimo to odparł zgodnie z prawdą (choć co do Herkulesa miał wątpliwości):

– Wszystkich czeka świetna przyszłość. A chłopcy zostaną królami.

Nie dodał jedynie, że tego samego kraju. Nie był samobójcą, zaś królowej, nie bez kozery zwanej za plecami Madame le Serpent, Panią Żmiją, towarzyszyli ulubieńcy, Włosi jak ona. Człowiek bez skrupułów – czarnoksiężnik Kosma Ruggieri, przyboczny truciciel messer René oraz Sebastian Montecuculli, który na rozkaz Katarzyny otruł starszego syna Franciszka I, by zwolnić tron dla jej męża.

Medyceuszka bywała naiwna i łatwowierna, ale nie głupia, Nostradamus dobrze to wiedział. Chociaż wtedy mu uwierzyła, nie wyzbyła się lęku i wątpliwości. Tym razem był jednak lepiej przygotowany. Znajdowali się w upiornym zamku w Chaumont nad Loarą, gdzie Katarzyna całą wieżę kazała zaopatrzyć w czarnoksięskie przybory służące do rzucania uroków na jej wrogów przy pomocy sprowadzanych tu przez nią czarowników i wiedźm. On zaś ściągnął medium, przywiózł magiczne zwierciadło i inne przyrządy, w tym dziwną maszynerię z dużym kołem pośrodku, i zastrzegł sobie, by królowa była sama i nikt nie zaglądał do komnaty podczas seansu.

Poczekał, aż zegar na zamkowej wieży wybije północ, po czym wprowadził w hipnotyczny trans kobietę-czarodziejkę i zdjął z wielkiego zwierciadła przysłaniającą je białą materię. Dopiero wówczas zaprowadził królową do wyrysowanego uprzednio magicznego kręgu i posadził ją przed lustrem. Była zalękniona, bo nikt lepiej od niej nie pojmował potęgi magii – uprawiała ją przez całe swoje zabobonne i zbrodnicze życie. Przypomniała sobie starą przepowiednię Nostradamusa:

Le lyon ieune le vieux surmontera,

En champ bellique par singulier duelle:

Dans cage d’or les yeux luy creuera,

Deux classes une, puis mourir, mort cruelle[1].

Zadrżała. Jeśli mag tak dokładnie potrafił przepowiedzieć śmierć jej męża, może nie kusić losu? Ale ciekawość przemogła obawę. On tymczasem, obserwując ją kątem oka i domyślając się dręczących ją obaw, okadzał komnatę wonnym dymem, a następnie zaczął mamrotać niezrozumiałe słowa, na koniec wykrzykując jakieś dziwne imię.

– Wezwałem ducha – wyjaśnił cichym głosem – który zaraz wejdzie w medium.

– Co mam robić? – szepnęła królowa.

– Rachować.

Nagle, nim Katarzyna zdołała pojąć odpowiedź maga, kobieta drgnęła i poruszyła kołem. Równocześnie królowa ujrzała odbity w zwierciadle obraz koła z wyobrażeniem dobrze jej znanej sali tronowej w Luwrze i postacią swego najstarszego syna. Nie sposób było się pomylić. Przygarbiony, z trudem powłóczył nogami i ciekło mu z nosa. Koło zatoczyło niepełny obrót i zatrzymało się. Gdy ruszyło ponownie, tkwiła w nim już inna sylwetka – jak poprzednia w królewskich szatach, z koroną i berłem, ale teraz był to z pewnością Karol, niewiele starszy niż obecnie. Koło z wolna zataczało kręgi, a Katarzyna z napięciem zaczęła liczyć obroty, bowiem zrozumiała nareszcie polecenie Nostradamusa – jeden obrót oznaczał rok panowania każdego z jej synów! Doliczyła się czternastu lat i obraz się zmienił – w zwierciadle pojawiło się widmo postawnego mężczyzny, ale dziwnie zniewieściałego, z kolczykami w obu uszach… Wstrząśnięta, dopiero po chwili rozpoznała go – to Aleksander! Jej oczko w głowie, jej ulubieniec, ale jakże odmieniony… Tym razem doliczyła się piętnastu obrotów koła. Zdruzgotana, pojęła straszną prawdę – jej synowie będą panowali po sobie i umrą bezpotomnie! Znalazła jednak dość siły, by zażądać ochrypłym głosem:

– Chcę wiedzieć wszystko!

Nostradamus poważnie skinął głową i rzekł:

– Duchu, pokaż nam przyszłość tronu Francji.

Koło znów się poruszyło i na tafli lustra ukazała się zjawa niskiego, energicznego człowieka z wielkim nosem, odzianego byle jak i rozczochranego…

– Poznaję go! – zawołała Katarzyna na widok znienawidzonej postaci. – To Bearneńczyk! Burbon! Ten prostak o manierach parobka, cuchnący wieśniak! Nie!

Mimo to liczyła z napięciem obroty, a gdy koło znieruchomiało po dwudziestym drugim razie, wstała i bez słowa, zataczając się jak pijana i przytrzymując ściany, wybiegła z komnaty.

– Szybko! – szepnął Nostradamus do medium. – Nim dojdzie do siebie, musimy już być w drodze do Prowansji.

ROZDZIAŁ 1 | LĘK

Knyszyn, lipiec 1572 roku

7 lipca do zamkowej komnaty, w której leżał umierający, wszedł do ostatka oddany swemu panu Jan Drohojowski.

– Najjaśniejszy panie, poseł francuski Jan Balagny de Montluc i ów karzeł Krasowski, o którym powiadałem waszej miłości, proszą o posłuchanie.

Zygmunt August wiedział, że ta dwójka usilnie zabiega o poparcie kandydata francuskiego na tron polski po jego śmierci, ale nie miał najmniejszej ochoty ich oglądać. Uświadomili mu jednak to, co już wiedział.

– Ród Jagiełłów na zawsze przecina się i gaśnie ze mną, i w tej tak ciężkiej niedoli ni sposobu, ni końca nie widzę, z żoną bezżenny, mąż bez żony, dziwowiskiem małżeństwa we wszystkie wieki w oczach świata zostanę… – poskarżył się. – Nie chcę ich widzieć. Przyślij mi księży. Czy jest pod ręką szkarłatne sukno, w jakim zwykło się chować monarchów?

– Sprawdzę, wasza miłość – patrząc ze wzruszeniem na przeraźliwie smutną twarz króla, Drohojowski skłonił się nisko.

Wychodząc, usłyszał, jak August mówi do siebie:

– Francuz… Czemu nie? Po mnie choćby potop…

Król przyjął wiatyk, po czym odprawił duchownych. Zostawszy sam, po raz pierwszy od wielu dni bez pomocy wstał z łoża i jął przechadzać się po komnacie, pogrążony w myślach. Potem zażądał jadła, spożył z apetytem parę kęsów i legł znów, sprawiając wrażenie, że przemógł śmiertelną niemoc, co przywróciło nadzieję nielicznym wiernym dworzanom, którzy mu jeszcze pozostali. Usnął głębokim, spokojnym snem. We śnie przyszła do niego Barbara, ta prawdziwa, Radziwiłłówna, i wyciągnęła ku niemu ręce. Z okrzykiem radości i uczuciem nieopisanego szczęścia rzucił się w umiłowane ramiona.

Paryż, sierpień 1572 roku

Szedł pewnie w ślad za tym, który go ubezpieczał, panem de Chailly, kamerdynerem księcia d’Aumale. Uśmiechał się pod nosem, gdy towarzysz rzucał mu czasem ukradkowe, trwożne spojrzenia. Reputacja zawodowego zabójcy robiła swoje. Kapelusz miał wciśnięty głęboko na oczy, ale i ta przezorność była właściwie zbędna. Był bowiem wieczór, a ściśle mówiąc, niemal noc 21 sierpnia. I pustki na ulicach. Ludzie nie wychylali nosa z domów, jak przed wielką burzą, która wisiała w powietrzu, odkąd paręnaście dni temu zmarła otruta, rzekomo za sprawą Katarzyny Medycejskiej, królowa Nawarry Joanna. Nie rozproszył chmur odbywający się przed zaledwie trzema dniami uroczysty ślub jej syna, Henryka Nawarskiego, Burbona, z piękną królewną Małgorzatą de Valois. Ślub miał pogodzić protestantów, zwanych we Francji hugenotami (których jednym z przywódców był Henryk), z katolikami i zakończyć krwawe walki wyniszczające kraj od lat. Ale nic takiego nie nastąpiło. Pomimo wspaniałej uroczystości lud Paryża nie świętował, a gdy orszak ślubny wracał z katedry do Luwru, wznosił entuzjastyczne okrzyki na cześć przywódcy katolików, Henryka de Guise, równocześnie miotając pogróżki pod adresem wodza hugenotów, admirała de Coligny. A potem cały Paryż zastygł w oczekiwaniu.

Zatrzymali się przed domem kanonika Villemur, dawnego nauczyciela młodego Gwizjusza.

– To tu, panie de Maurevel – powiedział przewodnik, wymawiając nazwisko drżącym głosem.

– Wiem. – Sam wybrał to miejsce, dobrze mu znane z przeszłości, gdy pracował dla Gwizjuszy, zanim podkupiła go Katarzyna Medycejska, doceniając jego talent.

Otworzył im lokaj kanonika, do którego wnet dołączyła stara służąca i gdy Chailly się pożegnał, oboje powiedli Maurevela na piętro, do pokoju od ulicy, z oknami wychodzącymi dokładnie na dom naprzeciwko. Służąca zeszła na dół przygotować wieczerzę, on tymczasem rozpiął płaszcz, pod którym skrywał dwa arkebuzy, i położył broń na stole, który z pomocą lokaja przestawił pod okno. Potem zjadł przyniesiony posiłek, kazał się budzić przed świtem i położył się. Spał spokojnie jak niemowlę, ale ocknął się natychmiast, gdy tylko sługa dotknął jego ramienia. Ubrał się szybko. Odmówił jedzenia, nakazał jedynie, by pozostawiono otwarte tylne drzwi do ogrodu i podstawiono pod nie osiodłanego konia. Był ostrożny, choć nie dopuszczał myśli o niepowodzeniu. Nie był głupcem. Wiedział doskonale, że królowa chce winę za zbrodnię zrzucić na Gwizjuszy, a jeśli zamachowiec zawiedzie, wtedy Katarzyna nie uniknie podejrzeń, już Gwizjusze się o to postarają. A wówczas jego życie nie będzie warte funta kłaków – Medyceuszka nie daruje mu fuszerki, a Gwizjusze zdrady.

Otworzył okno i dokładnie zasunął zasłony, zostawiając zaledwie małą szparę. Potem sprawdził i załadował broń. Wybrał arkebuzy z gwintowanymi lufami, bo były celniejsze i lżejsze od muszkietów i nie potrzebowały lontu, który uniemożliwiał natychmiastowe użycie strzelby. Niosły bliżej, ale też odległość nie była wielka. Wysunął lufę nieco poza zasłony i przymierzył. Niezadowolony, zabrał z łóżka poduszkę i na niej oparł lufę. Teraz było dobrze. Ukontentowany, odprężył się i jął czekać.

Dokładnie tak jak to robił od przybycia do stolicy, co zabójca ustalił, z uwagą śledząc admirała od momentu otrzymania zlecenia, Kasper de Coligny wyszedł przed swój dom i dosiadł podstawionego konia, aby udać się na posiedzenie Rady Królewskiej. W chwili gdy na ulicę wysypali się towarzysze admirała, Maurevel ruszył cyngla. Ale moment wcześniej de Coligny pochylił się raptownie, by poprawić but. To go ocaliło. Pocisk chybił. Zabójca porwał drugi arkebuz i wypalił ponownie, po czym cisnął broń na stół i na łeb na szyję zbiegł na dół.

Kiedy ludzie admirała z obnażonymi rapierami wbiegli do domu kanonika, znaleźli jedynie dymiące jeszcze strzelby i usłyszeli tętent oddalającego się galopem wierzchowca.

Paryż, sierpień 1572 roku

– Admirał przeżył, madame, i ma się dobrze. Stracił tylko palec, lecz chirurg Paré, który wyjął kulę z ramienia, ręczy za jego życie – rzekł Henryk de Guise dwa dni po zamachu, patrząc na królową matkę ze złośliwą satysfakcją, jakby chciał jej powiedzieć: „Spaprałaś robotę, stara wiedźmo, i teraz całe odium spadnie na ciebie”.

– To prawda – wtrącił Karol IX. – Byliśmy dziś u niego i choć słaby, zapewnił nas o swym oddaniu.

Katarzyna starannie ukrywała rozczarowanie, choć w środku wrzała z wściekłości. Chybiony strzał zepsuł jej przebiegłą intrygę – pozbycia się za jednym zamachem dwóch rodów zagrażających panowaniu Walezjuszy: zlikwidowawszy jeden, chciała obarczyć winą drugi. Zachowując kamienną twarz, dała dyskretny znak rodakowi, Albertowi de Gondi, najbardziej zaufanemu z zaufanych, którego uczyniła diukiem de Retz z rentą stu tysięcy liwrów rocznie.

Gondi, zepsuty do szpiku kości obłudnik udający świętoszka, kochanek Katarzyny i rajfur, który młodocianym królewiczom dostarczał dziewek i chłopców, deprawując ich do cna, i któremu kłamstwa przychodziły tak łatwo jak innym oddychanie, dostrzegł znak i rzekł z przejęciem, jak było ustalone:

– Sire – skłonił się z uszanowaniem, przybierając zatroskaną minę – hugenoci zbierają się w wielkiej liczbie pod domem admirała. Wiem z pewnością, że zawiązano spisek, którego celem jest zamordowanie waszej wysokości. Trzeba działać szybko i zdecydowanie.

– Nie wierzę – odparł Karol IX, który do niedawna chętnie otaczał się protestantami.

– To uwierz – syknęła matka – zanim utną ci głowę. Coligny musi umrzeć, inni przywódcy heretyków też, inaczej twój tron nigdy nie będzie bezpieczny.

– To prawda, najjaśniejszy panie – wtrącił szybko Gwizjusz, kując żelazo póki gorące, bo wiedział, że niezrównoważonego Karola łatwo wprowadzić we wściekłość. – Trzeba uciąć łeb tej hydrze. Cały katolicki Paryż czeka tylko na twój rozkaz, sire.

Skinął na przedstawicieli miasta, Le Charrona i Klaudiusza Marcela, złotnika paryskiego i do niedawna starszego kongregacji kupieckiej, z którym był w zmowie i z którym od pewnego czasu przygotowywali się nie tyle do zlikwidowania przywódców hugenockich, co było też celem Katarzyny, ile do wymordowania wszystkich protestantów w stolicy, co było także życzeniem dążącego do pogrążenia Francji w chaosie króla Hiszpanii, Filipa II. Henryk de Guise, dobrze opłacany agent hiszpański, chciał upiec przy okazji własną pieczeń, którą była ni mniej, ni więcej, tylko francuska korona należąca się właśnie Gwizjuszom, potomkom Merowingów, a nie Walezjuszom, nędznemu pomiotowi uzurpatora Hugona Kapeta.

– Miłościwy panie – rzekł Marcel, kłaniając się nisko – daj znak, a uderzymy choćby dziś.

– A ilu macie ludzi? – król wciąż się wahał, pamiętając, że na ślub przybyło do miasta kilka tysięcy dobrze uzbrojonej i bitnej szlachty protestanckiej.

– Wystarczająco. Sto tysięcy za miesiąc, a dwadzieścia tysięcy jutro.

– Co ty o tym myślisz, Henryku? – Karol poradził się jeszcze młodszego brata, Aleksandra, który od czasu bierzmowania zaczął używać nowego imienia, a od niedawna także tytułu księcia d’Anjou.

Zagadnięty wzruszył ramionami, bawiąc się kolczykiem w uchu.

– Ja umywam ręce. Róbcie, co chcecie. Oszczędźcie tylko na razie Kondeusza, bo inaczej jego żona już nigdy mi nie ulegnie, dobrze ją znam.

– Henryk Burbon też nie może zginąć. Ostatecznie to nasz szwagier… – mruknął Karol, coraz bardziej zapalając się do pomysłu wielkiej rzezi, jak przystało na króla, którego ulubioną rozrywką, oprócz kowalstwa i ślusarstwa, było ścinanie mieczem łbów osłom i mułom napotkanym na drodze oraz szlachtowanie świń, co nie przeszkadzało mu lubić muzyki, ładnie śpiewać i grać na lutni.

– Nie zginie – zapewniła syna Katarzyna. Nienawidziła Burbona z całej duszy i odkąd Nostradamus przepowiedział mu panowanie po Walezjuszach, chętnie zamordowałaby go własnymi rękoma, lecz rozumiała przy tym, że po wygaśnięciu Burbonów Gwizjusze staliby się wszechpotężni, i tylko to powstrzymywało ją przed wydaniem wyroku na zięcia; na razie… – Oto nadarza się nadzwyczajna sposobność, a ty masz niewczesne skrupuły! Basta! Decyduj się wreszcie albo wracam do Włoch, pozostawiając cię na pastwę zdrajców i spiskowców! Wybieraj!

Skołatany Karol, zawsze balansujący na krawędzi szaleństwa, rozdygotany, przytłoczony, wrzasnął:

– A więc chcecie tego? Ale zabijcie wszystkich, by nie pozostał nikt, by mi to wypominać. Zabijajcie wszystkich, wszystkich!

Kraków, październik 1572 roku

Dyszał ciężko, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, płuca z trudem łapały oddech. Strugi wody lejącej się z ołowianego nieba spływały mu po karku, mieszając się z potem. Był całkiem przemoczony, lecz nie zważał na to. Nie ustawał w biegu, czując oddech prześladowców na plecach. Kluczył ulicami jak zając albo królik. Kiedy indziej uśmiałby się z tego, jakże stosownego porównania, gdyż nazywał się Królik, lecz teraz nie było mu do śmiechu. Gra szła o życie. Pojął to od razu, gdy tylko spojrzał w oczy tamtego – bezlitosne i okrutne jak ślepia lewarta. Wyczytał w nich wyrok. I wówczas, przełamując paraliżujący strach, zerwał się do rozpaczliwej ucieczki.

Nie znał dobrze Krakowa, był wieśniakiem i zwykle to żona przynosiła towar na targ. Dlatego był zaskoczony, gdy nagle wybiegł na Rynek. Chwała Bogu, w dzień targowy kręciło się tu sporo ludzi, choć mniej niż dawniej. W tłumie zawsze łatwiej zniknąć ścigającym z oczu. O drugiej stronie medalu pomyślał dopiero wówczas, gdy usłyszał za sobą wołanie: „Łapaj złodzieja!”, i oczy ludzkie natychmiast spoczęły na uciekinierze. Wyciągnęły się ku niemu mnogie ręce.

Nie tracił czasu na dowodzenie swej niewinności. Wyrwał im się z trudem i pognał dalej, rozchlapując wielkie kałuże i potrącając kram z jarzynami i owocami. Główki kapusty i jabłka potoczyły się po kamieniach, wpadając ścigającym pod nogi. A ponieważ bruk i tak był śliski od deszczu, posłyszał za sobą przekleństwa i rumor padających ciał, ale nie odwrócił się.

Wykorzystując chwilową przewagę, skoczył w jakąś boczną ulicę, po czym skręcił w prawo i nagle, pod wiechą oznaczającą piwiarnię, ujrzał zawieszkę w kształcie oka opatrzności. „To znak – pomyślał. – Boże, dopomóż mi!”. Ostatkiem sił wpadł w uchylone gościnnie drzwi.

Ta kobieta mnie intrygowała. Zachodziła do naszej gospody od kilku dni, zawsze o tej samej porze – około południa. Gospoda z wolna wypełniała się wówczas gośćmi, nie było tłoku i być może niewieście właśnie o to chodziło. Było w niej coś znajomego, zwłaszcza w zmysłowym sposobie poruszania się; może mimowolnym, gdyż odziana była skromnie. Zastanawiałem się, skąd mogłem ją znać, lecz do niczego nie doszedłem.

Ostatnio miałem trochę więcej wolnego czasu, dlatego często popołudniami siadywałem w ulubionym kącie, oddzielonym niskim przepierzeniem od reszty izby karczemnej. Co prawda jako magister artium (byłem nim od niespełna roku, czworoboczny biret bakałarza zamieniwszy na okrągły, przysługujący magistrom) udzielałem lekcji żakom w szkole Świętego Ducha, bom był do tego zobligowany, ale za to na wykłady uczęszczałem rzadziej. Nie dlatego że absorbowały mnie inne rzeczy, choć na brak zajęć nie narzekałem – jako inwestygator cieszyłem się całkiem sporym wzięciem, acz sprawy, które prowadziłem, na ogół były błahe: zdobycie dowodu niewierności współmałżonka, wykrycie sprawcy domowej kradzieży i tym podobne. Nie, szło o to, że na akademii działo się coraz gorzej. Magistrzy, a nawet profesorowie, kłócili się na potęgę (zwłaszcza młodzi mistrzowie i bakałarze z Kolegium Mniejszego, wśród których szerzyło się też pijaństwo i łamanie celibatu) i lekce sobie ważyli postanowienia rektora, odwołując się od jego decyzji do sądu kościelnego, miejskiego lub grodzkiego. Zdarzało się coraz częściej, że po protekcji bronili doktoratów na wyższych wydziałach tacy, co nie uzyskali magisterium na wydziale artes liberales, ba! – w ogóle nie studiowali. Jak choćby ów Jakub Montanus, druh serdeczny Jana Kochanowskiego oraz przyboczny phisicus i protegowany biskupa Padniewskiego, który niedawno bez studiów został doktorem teologii mimo protestu niektórych członków kapituły – Marcina Kromera i Franciszka Krasińskiego. Wprowadzono takoż promocje ekstraordynaryjne; znałem pewnego Czecha, który za pieniądze najpierw dostąpił bakalaureatu, a wnet i doktorem został. Bywali też – o zgrozo! – tacy, co zgoła nieprawnie używali tytułów naukowych. Niektórzy profesorowie, urlopowani do italskich uczelni dla podniesienia umiejętności, przeciągali pobyt za granicą w nieskończoność, nie zapominając jednak o korzystaniu z przyznanych prebend, i beneficjów i blokując miejsca drugim wykładowcom. Inni znów lekceważyli swe obowiązki i z lada powodu odwoływali wykłady albo po prostu się na nie nie stawiali, nie przysyłając także substytutów, do czego byli obligowani. Zwłaszcza teraz, w tym niespokojnym czasie, gdy chaos panował nie tylko na uniwersytecie, lecz w całym kraju.

Opuściłem wzrok na przyniesiony rano list i podjąłem czytanie w miejscu, w którym je przerwałem:

…u mnie stara bieda. Awantury, procesy, sejmiki, zajazdy, wieczne turbacje pieniężne. Ojciec mój Joachim zadłużył się był ostatnio u niejakiego Worytki na przeszło tysiąc złotych, po czym wyłudził je od owego, z moim – o wstydzie! – udziałem. A było tak: wzięte pod zastaw obligu nasze Rudno i Zimną Wodę, ów Worytko puścił mi w dzierżawę, a tatko, zwiedziawszy się o tym, pożyczył mi niby tysiąc złotych, a wziął w zastaw… owe dobra uprzednio przez się zastawione. A że Worytce zmarło się tymczasem, tedy jego spadkobiercy na próżno dochodzą swych praw – z moim panem ojcem jeszcze nikt procesu nie wygrał!

I takie to niepiękne sprawy znów są mym udziałem, dlatego moje myśli coraz częściej biegną ku Bogu. Ach, powiadam Ci, Kacprze, jakże chętnie wracam przy tym pamięcią do owych miłych chwil, które spędziłem ongi w Krakowie. Jakże brak mi naszych wspólnych przygód! Bo cóż jest mamona? Marność! Jakom to wyrazić usiłował w niedokończonych jeszcze rymach:

Złoto znać na strzechstenie, człowieka na złocie;

Mieć abo nie mieć złota – nic przez sie ku cnocie;

Próżno chwalą i ganią ten kruszec łagodny:

Komu Pan Bóg dał rozum, zawżdy jest swobodny…[2]

Nie znam zasię nikogo zmyślniejszego od Ciebie, tedy tuszę, iż mnie rozumiesz. Napisz koniecznie, co słychać w Krakowie, całuj lubą Jankę i kłaniaj się jejmości Balcerowej oraz naszym wspólnym przyjaciołom. Twój druh serdeczny aż po zgon

Mikołaj

Ach, Sępie, gdzie jesteś? Bardzo mi go brakowało. Podobnie jak pozostałych towarzyszy, niewidzianych od z górą dwóch lat. Pan Jan Drohojowski bawił u boku króla jegomości, mistrz Jan Kochanowski, jak obiecał, osiadł w rodzinnym Czarnolesie (skąd łońskiego roku przysłał mi miły list), pan Górnicki wyjechał na dobre do Tykocina i czasem słał mi pozdrowienia przez Maćka, który pomagał panu Zamojskiemu porządkować archiwum królewskie i równocześnie studiował na akademii. I tylko pan Zamojski zaglądał czasem do gospody, gdy bawił w mieście. Ale i on niedawno, jako starosta bełski, wyjechał zawiązać konfederację szlachty ziemi bełskiej.

Westchnąwszy, złożyłem list od Sępa i znów obróciłem wzrok na niewiastę. Gdym ujrzał ją po raz pierwszy przed kilku dniami, stanęła tylko w progu i zaraz się cofnęła, za drugim razem dotarła do połowy izby, nim zawróciła, teraz zaś stała u szynkwasu i pytała o coś Grubego Stacha. Po znaczącym spojrzeniu, które mi rzucił, poznałem, iż o mnie wypytuje. Na głowie czepiec z dobrej materii, szaty dostatnie, precjoza na szyi i palcach. Twarz szczelnie zasłaniała rańtuchem w obawie przed rozpoznaniem. Miałem już do czynienia z podobnymi do niej kobietami, próbującymi ukryć tożsamość – nosiły znane nazwiska i miały turbację z niewiernym kochankiem lub zazdrosnym mężem albo na odwrót.

Ostatnio często zabawiałem się w odgadywanie, kim są moi rozmówcy i jaka sprawa ich do mnie przywiodła, zanim jeszcze otworzyli usta. I muszę wyznać, nie chwaląc się (ci, co mnie znają, wiedzą, iż samochwalstwo jest mi wstrętne), że dobrze mi to wychodziło.

Obdarzywszy mnie szybkim spojrzeniem znad woalu, niewiasta w popłochu odwróciła wzrok i prawie biegiem podążyła ku wyjściu.

– Kto to był? – spytałem, podchodząc do szynkwasu.

– Nie przedstawiła się – Gruby Stach wzruszył ramionami. – Spytała jeno o ciebie, a potem sameś widział. Chyba tracisz swój młodzieńczy wdzięk, Kacper, skoro białki czmychają na twój widok jak oparzone. Pora się ustatkować, póki czas – wyszczerzył szczerbate uzębienie w uśmiechu.

– Pilnuj swego nosa – odburknąłem i podszedłem do gościa samotnie sączącego piwo, by wypróbować na nim swą nową metodę.

Był to pleczysty kmiotek, o pełnych odcisków spracowanych łapskach, ogorzałym licu człeka spędzającego dużo czasu na powietrzu i smętnym wzroku tępo wgapionym w dzban. Pewnie przywiózł siano na dzisiejszy targ, bo w wełnistej czuprynie miał pełno źdźbeł, a buty utaplane w końskim łajnie.

– Stachu, dwa piwa! – zawołałem, dosiadając się do wieśniaka. – Dla mnie i tego pracowitego poczciwca, którego za niedługo czeka daleka droga do domu. Sprzedaliście całe siano, dobry człowieku?

– Tego już za wiele! – ryknął tamten, purpurowiejąc i zrywając się na równe nogi. – Najpierw jakiś durny kmiot wywala na mnie wóz z sianem, potem wpadam w wielkie końskie gówno, a na koniec, gdy w spokoju topię sobie w piwie takowe spostponowanie mojej osoby, jakiś bezczelny młokos ubliża mi od wieśniaków! Mnie, najlepszemu kowalowi na Kleparzu i tamtejszemu rajcy! Do kaduka! Udław się swoim piwem, łobuzie! – A nim trzasnął za sobą drzwiami, wrzasnął jeszcze: – Noga moja w tym podłym przybytku, gdzie obrażają gości, więcej nie postanie!

Stachowi szyderstwo natychmiast spełzło z oblicza, gdy napotkał moje srogie spojrzenie, ale serdecznego śmiechu rozbrzmiewającego od schodów nie potrafiłem zatamować – równie dobrze mógłbym próbować zawrócić Wisłę kijem. Ta dziewka była niepoprawna. Nikogo nie słuchała i z nikim się nie liczyła. No, może czasem z ciotką Balcerową.

– Znów zabawiałeś się w jasnowidza? – rzuciła wesoło Janka, gdy już się naśmiała do syta. – Oj, Kacper, Kacper… Kiedy ty dorośniesz?

Z godnością, bo nie łatwo mnie urazić, choć akurat Jance udawało się to jakmiarz za każdym razem, podszedłem do ławy zabrać rzeczy. Wcisnąłem na uszy czapkę, wrzuciłem na grzbiet skórzany kubrak i nie racząc odpowiedzieć, pomaszerowałem ku wyjściu z wysoko podniesioną głową, całkiem ignorując prześmiewców. Od progu rzuciłem tylko:

– Idę do duchaków – i wyszedłem.

Jesień była brzydka tego roku, jak to jesień, choć pamiętałem też wcale ładne. Mało słońca, chmury i co rusz deszcz. Jakby aura dopasowała się do sytuacji politycznej. Przecież nie tak dawno rozdzwoniły się dzwony w całej Rzeczypospolitej, a najgłośniej sławny „Zygmunt” na Wawelu, oznajmiając skon ostatniego z Jagiellonów i pogrążając Koronę i Litwę w przygnębieniu i trwodze. I od tego czasu w ludzkich sercach wciąż panował Wielki Lęk. Już u schyłku życia króla krążyły przepowiednie, jakoby po jego śmierci państwo całe razem z nim zginąć miało. Powtarzano tę wieszczbę z ust do ust, co ludzi strachem i obawą napełniało. Poza tym, ponieważ w ostatnich latach August do rządzenia nie przykładał się zbytnio, urosła swawola i lękano się, by ze skonem króla wszelka bojaźń prawa nie ustała, nie zaczęły się rozboje i mordy. Wszyscy rozumni ludzie zadawali sobie pytanie: „Co dalej?”. Minęły niemal cztery miesiące, kończył się październik, a nadal nikt nie miał pomysłu, jaką drogą podążyć, za to panicznie lękano się bezkrólewia. Wiadomość o śmierci Zygmunta Augusta taki sprawiła zamęt, że nie było właściwie nikogo, kto by obecnym niebezpieczeństwem nierażony i strachem nieprzejęty nie rzucił się natychmiast do broni, do konia i wojennego rynsztunku, o ile był szlachcicem. Jeśli zaś mieszczaninem – zamykał się w domu i pilnował dobytku. Potaniały towary zbytkowne, za to zdrożała broń, bo każdy rad się zbroił. Mój brat Andrzej – miecznik, i szwagier Michał – rusznikarz, zarabiali po dwakroć tyle, co w zwykły czas. Dziwna obawa i troska o losy kraju i własne ogarnęła umysły wszystkich, albowiem nowy stan rzeczy przeraził Polaków. Nawet najstarsi ludzie nie pamiętali, żeby nie było króla, bo też pośledni raz przygodziło się to przed dwustu laty. A tu ani króla, ani hetmana, bo po zgonie Mikołaja Sieniawskiego król nie powołał drugiego, ani wojska, okrom garści kwarcianych pod panem Jerzym Jazłowieckim strzegących ruskiej granicy. Powiadano, że czambuły już ruszyły z Krymu i ciągną ku Rzeczypospolitej, car moskiewski Iwan wojną groził i Litwę chciał zabrać, a Habsburgowie oskomę mieli na Koronę.

Słyszałem, iż prymas Jakub Uchański na wszelki wypadek wywiózł cichaczem skarbiec katedry gnieźnieńskiej do warownego zamku w Uniejowie, a Radziwiłłowie zaczęli przemyśliwać, jak by oderwać Litwę od Polski. W kraju wrzało jak w tyglu. Szlachta zbierała się, zawzięcie dysputowała i radziła. Aby zapobiec rozpasaniu i zbytkom, po raz pierwszy na czas interregnum powoływano na takich zjazdach sądy zastępcze, czy też doraźne, zwane kapturowymi, gdyż podobno samozwańczy sędziowie nosili kaptury, żeby ich nie rozpoznano, ale moim zdaniem prędzej od łacińskiego capere – łapać (złodzieja), choć niektórzy utrzymywali, iż chodziło o czas żałoby po śmierci króla, bo kaptur oznaczał żałobę. Obcym dyplomatom, pod karą opuszczenia Polski, zakazano mieszać się do polityki, aby nie powiększali zamętu. Wysuwano rozmaite rozwiązania turbacji z następstwem tronu, w tym koronację siostry zmarłego króla, wciąż siejącej rutkę Hanny Jagiellonki, i dobranie jej potem małżonka. Ten pomysł, nie tylko moim zdaniem, byłby najlepszy… gdyby rzecz wydarzyła się ze dwadzieścia lat wcześniej. Teraz bowiem królewna, „doletnia dziewica”, miała prawie pięćdziesiątkę i była niczym owa księżniczka uwięziona w wieży, do której nareszcie dotarł ratunek. Tylko, bagatela, o parę dekad za późno.

To wszystko oczywiście najbardziej zajmowało szlachtę, która wszędy, w każdej ziemi, zbierała się na narady, ale Wielki Lęk i niepewność jutra nie ominęły ani mieszczan, ani chłopów. Wystarczyło posłuchać, o czym mówiono na Rynku i po karczmach. Jakby tego było mało, przyszła z dalekiej Francji wieść o wielkiej rzezi kacerzy w Paryżu. Od razu i u nas katolicy z kalwinami jęli się brać za łby, do czego nigdy by nie doszło za życia króla jegomości, prawego apostoła tolerancji. A tak co rusz mieliśmy w Krakowie awantury między szlachtą kalwińską i miejscowym mieszczaństwem sprzyjającym luterskiej herezji a żakami i scholarami z akademii, aż do gardeł gotowymi bronić katolickiej wiary i bijącymi kacerzy, gdzie tylko ich napotkali. Przy tym minęły niedawne jeszcze czasy, gdy żacy musieli kryć się z bronią – dziś nosili ją jawnie, zarówno białą, jak palną, i nie wahali się jej użyć. Kto nie musiał, nie wychodził zatem z domu. I dlatego szedłem dziś jakby wymarłymi ulicami, choć był to wtorek, dzień targowy, i jeszcze niedawno tłum o tej porze wlewałby się i wylewał z Rynku szeroką strugą.

Była i druga przyczyna takiego stanu rzeczy, niezależna od bezkrólewia. Oto bowiem gdzieś w połowie wieku, jak zgodnie prawili starsi kupcy i przedsiębiorcy pamiętający jeszcze króla Starego, skończyły się złote dla Krakowa czasy. Odkąd odkryto antypody zwane Indiami Zachodnimi lub Nowym Światem (a natknąłem się też gdzieś na nowe miano – Ameryka), zmieniły się prastare szlaki handlowe. Konstytucje sejmowe i edykty królewskie co chwila uderzały w mieszczan, zakazując im choćby posiadania dóbr ziemskich. Do tego dochodziły taksy wojewodzińskie tamujące wzrost cen, wzbranianie wieśniakom osiedlania się w miastach, za to nagminne wykupywanie domów w mieście przez szlachtę, ograniczenie prawa składu czy wyrastanie za murami jurydyk szlacheckich i duchownych, konkurujących na potęgę z rzemiosłem cechowym i handlem miejskim. Coraz częstsze były też ataki szlachty na udział delegatów miejskich w obradach sejmowych, choć byli oni jedynie obserwatorami bez prawa głosu. Słowem, źle się działo w państwie polskim.

W szkole duchackiej panowało rozprzężenie nie mniejsze niż gdzie indziej. Na dodatek trafiła mi się chyba najbardziej rozbrykana czereda uprzykrzonych żaków. No, może z wyjątkiem tej, do której sam należałem przed laty. Dobry kwadrans zajęło mi pacyfikowanie rozdokazywanej młodzieży, nim wreszcie wszyscy zasiedli w ławkach z tabliczkami do pisania i rylcami w brudnych łapach. Po nauce rachunków przeszliśmy do łaciny.

– Zanim przystąpicie do czytania w tym szlachetnym języku, przypomnimy sobie niektóre zasady łacińskiej gramatyki – zacząłem. – Wiecie już, że starożytni Rzymianie słowo oznaczające czynność umieszczali na końcu zdania. Jaki zatem porządek winien mieć taki wers, gdyby go wypowiedział Rzymianin: „Litwin ruszył cyngla rusznicy”?

Tak jak się spodziewałem, odpowiedziała mi cisza.

– Mój Michniku[3] – rzekłem do piegowatego rudzielca w ostatniej ławce – jeśli natychmiast nie udzielisz prawidłowej odpowiedzi, tedy skonfiskuję ci tę procę, z której przed chwilą celowałeś do Egidiusza.

– Oho, magister chce się ze mnie pośmiać. Nie ma głupich – odparł zuchwalec, chowając procę za pazuchę.

Zdębiałem.

– Po pierwsze, wstań, młody człowieku. A po wtóre, wyjaw mi, co w tym widzisz trefnego.

– No bo żaden Rzymianin by tak nie powiedział. Rzymianie żyli dawno temu i nie znali Litwinów – usiadł, spoglądając na mnie z tryumfującą miną. – Ani Indyjan z Nowego Świata takoż, gwoli ścisłości i ku wiadomości mistrza.

Otarłem pot z czoła. Patrzyło na to, że z logiki i dziejów powszechnych byli lepsi ode mnie. Nie podniosło mnie to na duchu.

– Widzę cię, Egidiuszu alias Idzi, jeśli wolisz, by tak się do cię zwracać – warknąłem. – Przestań ryć kozikiem w ławce, bo ci natrę uszu. Może ty raczysz mi wreszcie odpowiedzieć na postawione pytanie.

– Niegłupim – zaśmiał się otrok. – Mnie na plewy nie weźmiecie, mistrzu. Toć każdy wie, że w czasach Rzymian nie było rusznic!

To przekraczało moje siły.

– Słuchajcie mnie, łobuzy zatracone, huncwoty, małpy zielone! – wrzasnąłem, przekrzykując śmiech w całej izbie. – Rzymianin powiedziałby: „Litwin cyngla rusznicy ruszył”. A teraz wynocha! Koniec lekcji na dziś.

Zlazłem z katedry i powlokłem się do szpitala, z ulgą powierzając utrapionych basałyków kantorowi. Co za dzień!

– Dobrze, że cię widzę – powitał mnie mój opiekun i mentor, pater Roch z zakonu duchaków, hospitalarius przy pomocy kapelana i infirmierza opiekujący się tutejszym szpitalem Świętego Ducha, na progu którego znaleziono mnie, podrzutka, przed dwudziestoma dwoma laty, w Trzech Króli, czemu zawdzięczam imię i nazwisko. – To mój chowaniec, o którym waćpanom mówiłem, Kacper Ryx – przedstawił mnie dwom mężczyznom, których akurat gościł. – A to wielmożny pan Mikołaj Firlej, starosta kazimierski, i mistrz Marcin Fox, lekarz.

Ukłoniłem się obu. Młody panek, choć wcale miło wyglądający, nie bardzo mnie zajmował, lecz medyk owszem. Syn złotnika, po studiach w Bolonii, uczeń sławnego Ulissesa Aldrovandiego, wybornego lekarza i przyrodnika, sławnego w całym chrześcijaństwie. Po powrocie do kraju Fox nie udzielał się publicznie, gdyż został prywatnym lekarzem Firlejów, bowiem w Bolonii poznał takoż tam odbywającego studia obecnego wojewodę i starostę krakowskiego Jana Firleja, zagorzałego kalwina, zapewne ojca przytomnego tu Mikołaja. Imię Foksa od zgonu króla Augusta było na ustach wszystkich. A to dlatego że kochający się w przepowiedniach monarcha kazał sobie postawić horoskop tyczący daty śmierci. Wedle Foksa król miał umrzeć w pięćdziesiątym drugim roku, zasię wedle jego rywala, astrologa Piotra Proboszczowica – w siedemdziesiątym drugim. I oto umarł w lipcu tegoż, 1572 roku, w pięćdziesiątym drugim roku żywota. Odtąd obaj astrologowie zażywali zasłużonej sławy.

– Jak się ma mistrz Aldrovandi? – spytałem Foksa, wiedząc z jego listów do mojego opiekuna, który co ważniejsze ustępy mi odczytywał, iż koresponduje ze sławnym badaczem.

– O, miło widzieć młodzieńca, któremu nieobce, co dzieje się w naszej profesji po szerokim świecie – pochwalił mnie medyk. – Mistrz Aldrovandi, jak zapewne waści wiadomo, pisze historię naturalną wszystkiego świata. Dowiedziawszy się ode mnie, że pod Kaźmierzem nad Wisłą woda drąży miękkie skały, wypłukując z nich czasem jakieś wielkie kości, zlecił mi poszukanie, czy aby nie trafią się szczątki dawno wymarłych stworów, które mógłby opisać w swej księdze i…

– I wystaw sobie, waść – wtrącił młody starosta, podekscytowany jak małe dziecko – ledwośmy zaczęli kopać, a już mamy całą górę jeszcze większych kości, niźli te zawieszone u wchodu do katedry krakowskiej!

– Dlategośmy przybyli do ojca Rocha, którego wiedzę wielce sobie cenię, by nam pomógł je opisać. Może waści uda się namówić opiekuna, aby zechciał z nami pojechać do Kaźmierza choć na parę dni – zwrócił się do mnie lekarz, a ja dopiero teraz pojąłem, że mówią nie o naszym Kaźmierzu, jeno o tym leżącym w dole Wisły, w połowie drogi między Krakowem a Warszawą; stanowczo nie był to mój najlepszy dzień.

– Czekamy w domu Bonarowskim, lecz co najwyżej dwa, trzy dni – dodał starosta na odchodnym. – Trzeba się spieszyć, bo pora mi ciągnąć na konfederację szlachty sandomierskiej.

– Masz jakiś ciężki przypadek, ojcze? – spytałem ojca Rocha, gdy sobie poszli. – Nie? Tedy pojedź z nimi. Ojciec infirmierz cię zastąpi. Przecie widzę, że ci uczynili skomę. Chyba nie odstręcza cię kacerstwo Firlejów?

Machnął lekceważąco ręką, bo choć zagorzały katolik, był bardzo tolerancyjny w sprawach wiary, zupełnie jak nieboszczyk król August, który chętnie mawiał: „Nie jestem stróżem waszych sumień”.

– Ee tam. Waham się po prostu… Może i pojadę… A co u ciebie?

– Nic zajmującego.

– To nowina, bom przywykł, że awantury trzymają się ciebie jak psa rzepy. Kiedy examen licencjacki?

– Hola! Wpierw muszę odbyć egzamin bakałarski, a czeka mnie jeszcze jedna dysputacja. – Studia medyczne trwały cztery do pięciu lat i były trzystopniowe. – Potem następne dwa lata nauki, biennium complere i tak dalej. Co to, zapomniałeś?

Biennium complere było to „dopełnienie dwulecia”, czyli dwóch lat wykładów z zakresu medycyny teoretycznej i praktycznej, polegające na czytaniu podczas Wielkiego Postu i kanikuły łatwiejszych tekstów medycznych i przeprowadzeniu udanej obrony czworga konkluzji medycznych. Dopiero wówczas można było przystąpić do obrony licencjatu, a po odbyciu jeszcze jednej dysputacji, tym razem uroczystej, w obecności całego uniwersytetu i wicekanclerza, uzyskać doktorat, na co nie każdy się decydował z powodu znacznych kosztów.

– Feliks z Sierpca dalej gnębi scholarów Galenem, wierzy we wpływ gwiazd na przebieg leczenia i wojuje z Zawadzkim?

W 1505 roku sławny Maciej z Miechowa ufundował drugą katedrę medycyny i odtąd mieliśmy dwóch profesorów. Katedrze medycyny teoretycznej hetmanił Feliks z Sierpca, który wierzył ślepo w Galena, Avicennę i Arystotelesa, tudzież parał się alchemią i zwalczał otwartego na nowinki drugiego profesora – doktora Stanisława Zawadzkiego, zwanego Pikiem, wybornego praktyka i światły umysł, kierującego katedrą medycyny praktycznej. Byli jak woda i ogień, choć obaj pobierali nauki w Padwie u tego samego Fallopia.

– A jakże. Tylko że Feliks z Sierpca kwęka ostatnio, rzadko bywa na wykładach i, moim zdaniem, na księżą oborę spoziera.

– Wiem. Badałem go niedawno.

Znów mnie zaskoczył. Jak zwykle. Taki właśnie był – żaden ze znanych mi medyków nie dorastał mu do pięt, a wielu z nich u niego szukało porady.

– I powiem ci jeszcze, w zaufaniu rzecz jasna, iż daję mu najwyżej rok. Będę się starał przekonać doktora Foksa, by w swoim czasie objął wakującą katedrę. Lepszego profesora dla ciebie nigdzie nie znajdę.

Tym razem mnie wzruszył. Miałem swoje lata, a on wciąż troszczył się o mnie lepiej niż ojciec rodzony, którego nie znałem i chyba nigdy nie poznam. Zresztą – co by mi z tego przyszło? Wyściskałem go na pożegnanie, zwłaszcza że mieliśmy się nie widzieć jakiś czas, bo jak go znałem, nie oprze się pokusie i pojedzie do Kaźmierza Dolnego. W połowie drogi do domu złapał mnie deszcz. Gdym wpadł do gospody, otrzepując się z kropel dżdżu jak pies, Gruby Stach wskazał na mój kąt i rzekł znacząco:

– Ona czeka.

Izba była zajęta tylko w części. Nie był to bowiem, jako rzekłem, dobry czas do robienia interesów. Ludziska woleli siedzieć w domach, a jeżeli już wychodzili, to tylko po to by gadać o polityce, jak ci tutaj.

– Niziołek już wrócił? – Wysłałem go z rana, by ugodził się ze szrotarzami w sprawie dostawy wina do naszej prywatnej piwniczki, bo stary zapas już się skończył, a choć nie mieliśmy prawa wyszynku wina, to trzymaliśmy go trochę dla się i zaprzyjaźnionych gości.

– Wrócił, ale znów po coś wyszedł.

– Daj mi garniec grzańca i dwa kubki.

Znów okrom czepca i podwiki miała nasunięty na twarz rańtuch.

– Nazywam się Ryx. Kacper Ryx – usiadłem naprzeciwko, stawiając grzaniec na stole i rzucając na ławę czapkę i mokry kolet. – Czym mogę służyć?

Wolno, tym samym zmysłowym ruchem, który cechował jej chód, odchyliła rąbek rańtucha.

– Poznajesz mnie?

Zazwyczaj niełatwo mnie zaskoczyć, ale jej się udało. Zesztywniałem. Wdowa Anna Waliszewska de domo Polakówna. Luksusowa małpa. Kochanica eksburmistrza Czeczotki. Dopomogła mu zastawić pułapkę na mojego druha, magistra Franciszka Wolskiego, którego za jej sprawą pochwycono, a potem skazano na śmierć.

– Poznaję.

– Wciąż masz do mnie żal o Wolskiego?

– Czego chcesz? – spytałem szorstko, nie trudząc się odpowiedzią.

– Nie myśl, że było mi łatwo tu przyjść. Wiem, jak bardzo nienawidzicie się z Rozmusem… – w jej oczach, wpatrzonych we mnie błagalnie, błysnęły łzy, które otarła ukradkiem.

Nie miałem pewności, czy były szczere; wiedziałem, że jak nikt zna wszystkie niewieście sztuczki. Dla zyskania na czasie nalałem nam wina. Wypiła duszkiem, wręcz łapczywie.

– Przepraszam – zawstydziła się, zauważywszy moje spojrzenie. – Ostatnio piję coraz więcej… Nie byłabym tu przyszła, a-ale boję się! – wyrzuciła z siebie ze szlochem, który chyba jednak nie był udawany.

Sięgnęła w zanadrze po chusteczkę, by otrzeć łzy. W dużych, ładnych oczach rzeczywiście dostrzegłem lęk. I jeszcze coś: smutek i samotność. Oczy nadal miała ładne, lecz lico już nie tak urodziwe, jak to zapamiętałem. Czas nie był dla niej łaskaw.

– Potrzebuję pomocy – chlipnęła. – I nie mam do kogo się zwrócić. Dlatego pomyślałam o tobie.

– Chodzi o Rozmusa?

– Nie. Tak. To znaczy zdaje mi się, że Rozmus już się mną znudził, męczy go moje miłowanie i chętnie by się mnie pozbył…

– Groził ci?

– Nie, on nie. Ale…

Nie ponaglałem jej. Nalałem nam obojgu i znów chętnie wychyliła kielich. Wyglądała na spokojniejszą.

– Co miałbym dla ciebie uczynić?

Położyła mi dłoń na grzbiecie ręki spoczywającej na blacie i pogłaskała.

– Zapomnij o tym. Dobry z ciebie chłopiec, lecz wiem, że mnie nie lubisz. Nie powinnam była tu przychodzić. Zrobiłam błąd. Żegnaj.

Znów zasłoniła twarz, podniosła się i szybkim krokiem, pamiętając wszak o kołysaniu biodrami, poszła wprost do drzwi.

– Oto nasz Kacper, zawsze czuły na niewieście wdzięki. Przyjąłeś robotę?

W oczach Janki, która niepostrzeżenie zajęła miejsce Waliszewskiej, jak zwykle gdy zwracała się do mnie, ujrzałem kpinę. A były to niezwykłe oczy. Wydłużone jak migdały i nieco skośne, z wielkimi, lśniącymi jak szmaragdy zielonymi tęczówkami. Spojrzałem w te oczyska, na tę cudną, lekko trójkątną twarz, pięknie wykrojone usta, na końcach wygięte nieco ku górze, prosty nos, cerę smaglejszą niż moja, związane w grubą kosę włosy czarne jak skrzydło kruka, z niesfornymi kosmykami wymykającymi się spod upięcia, i przełknąłem ślinę. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że wszyscy mężczyźni w gospodzie pożerają ją wzrokiem. W dużym stopniu to dzięki niej nasza karczma „U Balcera”, mieszcząca się w Kąciku przy Szpiglarskiej, mimo ciężkich czasów miała wciąż wcale liczną klientelę.

W ciągu tych niespełna trzech lat, kiedy to wtargnęła w nasze życie, odmieniła je zupełnie. Miała wówczas zaledwie dwanaście lat, a od czwartego roku życia wychowywała się pośród Cyganów, nabierając osobliwych zwyczajów i upodobań. Dla przykładu – nadzwyczaj celnie miotała nożami i przyswoiła sobie przeróżne cygańskie wróżby i zaklęcia. Jak ja nie znała swego pochodzenia, ale nie ustawała w poszukiwaniach, ponieważ w odróżnieniu ode mnie miała punkt zaczepienia – medalion z wyobrażeniem, jak wierzyła, matki. Uratowała mi życie i wymogła obietnicę, że się z nią ożenię.

Ale to było dawno. Teraz skończyła lat piętnaście i wyrosła na piękną pannę, wysoką, smukłą jak trzcina i doskonale uformowaną. Kiedyś to ja z uśmiechem odrzucałem jej dziecinne awanse, teraz ona ani słuchać nie chciała o moich, wszystkie aluzje na ten temat ucinając śmiechem. Ja zaś już świata poza nią nie widziałem i coraz trudniej przychodziło mi skrywać swój afekt. A musiałem, bo im bardziej dawałem mu wyraz, tym więcej ona się jeżyła i prychała jak rozzłoszczona kotka. Wybornie wyuczyła się łaciny, przeczytała wszystkie książki z mego księgozbioru i z trudem odwiodłem ją od szalonego pomysłu, by wzorem Nawojki, która ponoć uskuteczniła ową ideę w czasach króla Włodzisława Jagiełły, w męskim przebraniu podjąć studia na uniwersytecie. Za to zmusiła mnie, bym ją zarekomendował signorowi Giacomo Venturze z domu Włoskiego, u którego pobierałem nauki fechtunku, by nauczył ją włoskiej mowy. Nie poprzestając na tym, tak długo molestowała mego szwagra Michała, który jako czeladnik rusznikarski jakiś czas spędził we Francji, by w wolnych od pracy chwilach dawał jej lekcje francuskiego, aż dopięła swego. Bo też nie znałem nikogo, kto potrafiłby jej odmówić, mimo iż bynajmniej nie wdzięczyła się do nikogo i nie korzystała z większości chytrych białogłowskich sztuczek. Zawżdy jednak umiała postawić na swoim.

Ciotkę Balcerową, wdowę po karczmarzu, zawojowała zupełnie. Doszło do tego, że cioteczka w praktyce tej smarkuli powierzyła kierowanie gospodą, sama usuwając się w cień i oddając ulubionym zajęciom – chodzeniu do kościoła, piastowaniu wnuków i plotkowaniu z kumoszkami. A Janka swoje porządki rozpoczęła od zwolnienia Kasi-Anusi oraz Magdy, dwóch miłych dziewek, u których czasem szukałem wytchnienia i ulgi w wiadomych sprawach, zatrudniając same niegrzeszące urodą świętoszki z przytułku u duchaków, polecone jej przez ojca Rocha, które minęły się z zakonnym powołaniem. Doprowadziła gospodę do takiego stanu, że nawet zapluta dawniej podłoga w izbie karczemnej lśniła jak lustro, przez co straciliśmy parunastu dobrych klientów, acz na bakier z wykwintnymi manierami. Za to pojawili się nowi, w tym zacne matrony, chętnie korzystające z mężowskiej kiesy. Niziołek bez ponaglania kąpał się co tydzień, a Gruby Stach zawsze miał pod ręką czystą szmatkę do wycierania szkła. Ja zaś musiałem ograniczyć nocne biesiady z kolegami ze studiów, domy uciech mijałem z daleka i żyłem jak mnich. A wszystko dlatego żem miłował tę dziewkę z całej duszy, ona zasię mnie wcale i na tym polegał cały ambaras.

– Cóż to, ogłuchłeś? – wyrwała mnie z zadumy.

– A gdybym przyjął, to co?

– No pewnie. Kacper, szlachetny rycerz. Białka jeszcze niczego sobie, zapewne potrafi się odwdzięczyć, i do tego najmniej sto czątych nagrody… – sarknęła. – Zawsze podobały ci się rude. I bogata. Same precjoza, którymi była obwieszona jak podłaźnik na Gody, warte fortunę. Ciekawam, czy spieszyłbyś jej tak ochotnie w sukurs, gdyby była szpetna i bez grosza? Popatrzyła tylko na cię tymi dużymi oczyma, zatrzepotała rzęsami i już gotowyś jej służyć na czterech łapkach.

– Nie zleciła mi roboty, jeśli chcesz wiedzieć. Rozmyśliła się.

Wzruszyłem ramionami i przepłukałem gorycz korzennym winem. Czemu ta diablica tak się mnie wciąż czepiała? Owszem, brałem za usługę sto czerwonych złotych plus koszty. Uważałem, że to uczciwa cena, zwłaszcza jeśli klient do ubogich nie należał, choć można było na to patrzeć dwojako. Z jednej strony dobry rękodzielnik zarabiał rocznie sto dukatów, i to jeśli miał pomyślny rok i bogatych klientów albo możnego mecenasa, z drugiej sto dukatów było zwyczajową stawką, jaką winszowali sobie medycy za poradę, niezależnie od skuteczności leczenia, a niektórzy nawet trzysta. Lekarzy było bowiem niewielu. Ale inwestygator tylko jeden. Trzeba się cenić. Poza tym myliła się: nie sypiałem z klientkami. Na ogół.

– Bierz kubek, siadaj i napij się – rzekłem do wracającego Niziołka, zmokłego jak kura.

Wielkolud o przekornym imionisku zerknął niepewnie na dziewkę i usiadł dopiero, kiedy łaskawie skinęła mu przyzwalająco głową. Do czego to doszło! Już miałem to skomentować, gdy wtem drzwi gospody rozwarły się z hukiem i do izby wpadł człek w podartym i kapiącym od wody odzieniu, z wykrzywionym z wysiłku licem i przerażeniem w rozszerzonych źrenicach.

– Ratunku! – wychrypiał, z trudem łapiąc powietrze. – Ścigają mnie… Gdy dopadną, ubiją jak psa. Na rany Chrysta, ukryjcie mnie, dobrzy ludzie!

Przyglądnąłem mu się z uwagą i podjąłem decyzję.

– Niziołek – rzekłem. – Na górę z nim. Duchem! Do mojej izby.

Olbrzym kopnął się z miejsca i pół wlokąc za sobą, pół niosąc nieszczęśnika, zaciągnął go na piętro.

– To może być złoczyńca – zauważyła Janka, bawiąc się nożem leżącym na stole.

– Ale chyba wystarczająco biedny i szpetny, nawet jak na twoje wymagania?

Zarumieniła się, lecz nie zdążyła odpowiedzieć, bo już mieliśmy następnego gościa. O ile tamten patrzył na ubogiego wieśniaka, ten miał na sobie chędogie, acz niezbyt dostatnie odzienie, kord u boku, bujną, nieco już posiwiałą brodę, której nie powstydziłby się sam święty Mikołaj, i podgolony łeb, który obnażył, ściągając ociekającą wodą czapkę. Wyglądał na niezamożnego szlachcica, totumfackiego jakiegoś wielkiego pana. On też ciężko dyszał, jak po wyczerpującym biegu.

– Przed chwilą wpadł tu pewien człek. Gdzie on? – rzucił donośnym głosem, zaciągając z ruska i tocząc wzrokiem po obecnych.

Wszyscy przerwali rozmowy i pospuszczali głowy.

– Ej, ty – bezceremonialnie trącił w ramię najbliżej siedzącego – gadaj!

Musiałem szybko interweniować, zanim któryś z wystraszonych gości puści parę z gęby.

– Uspokój się, acan – rzekłem zimno i spytałem Niziołka, który właśnie się objawił na schodach: – Widziałeś kogo obcego na górze?

– Nie. Ale drzwi do zadzi są uchylone – odparł przytomnie i podszedłszy do bocznego wejścia, ruszył klamką, jakby je w samej rzeczy domykał; mimo wyglądu matołka miał ostry umysł, wielu już, zmylonych jego tępo patrzącą gębą, srogo potem żałowało swojej pomyłki.

– Widzisz, waść – rozłożyłem ręce. – Owszem, był taki, co patrzył na zbiega, lecz przebiegł jeno przez izbę jak fryga i zemknął na zadź. A stamtąd pewnie do ogrodu Bonerów i przez furtę na ulicę. Ergo szukaj wiatru w polu.

Intruz spojrzał na mnie złym wzrokiem i otworzył usta, lecz nim się odezwał, do gospody weszło kolejnych trzech ludzi. Panek w pysznych szatach i dwóch pachołków z okutymi kijami w łapskach.

– No, Ruski, gdzie ten łotr Królik? – warknął szlachcic.

– Był tu, lecz ten człek – wskazał mnie palcem – utrzymuje, że zemknął na podworzec, a stamtąd jest ponoć wyjście na ulicę.

– Bzdura. Biegliśmy tamtędy i spostrzeglibyśmy łobuza. Jak się zwiesz? – to było do mnie.

Nie podobał mi się jego ton, dlatego nie ruszyłem się z miejsca.

– Ryx. Kacper Ryx.

– Coś za jeden?

– Inwestygator królewski. A także syn właścicielki tego przybytku.

– A jam jest urodzony Samuel Zborowski herbu Jastrzębiec, rotmistrz królewski, więc wstań, jak do mnie mówisz, łyku! I gadaj mi tu zaraz prawdę jak na spowiedzi!

Imię przybysza wystarczyło, by pozostali goście chwalebnie powściągnęli ciekawość i mimo zapowiadającej się niezgorszej awantury, co dla postronnych zawsze bywa niezwykle zajmujące, zaczęli chyłkiem przesuwać się w stronę drzwi. W jednej chwili gospoda opustoszała. Na mój przyzwalający gest do kuchni wycofała się także przerażona dziewka służebna, Marychna, najgładsza z owych nabożniś podnajętych ostatnimi czasy przez Jankę.

Mnie też mróz przeszedł po karku, gdym pojął, z kim mam sprawę. Zborowscy mieli pałac[4] między kościołem Wszystkich Świętych a Franciszkanami, ostatnio zaś wykupili i zaczęli przebudowywać kamienicę Szarą w Rynku na iście „pański dom”. I już zdążyli zaleźć wszystkim w mieście za skórę swą pychą, arogancją i awanturnictwem. Spokrewnieni z najświetniejszymi rodami Rzeczypospolitej: Stadnickimi, Górkami, Opalińskimi, Chodkiewiczami z Litwy, przez małżeństwa sióstr spowinowaceni z Ossolińskimi i Ostrorogami, czuli się bezkarni. Wiedziałem, że z powodu zuchwalstwa i gotowości do zwady lękali się ich nawet najprzedniejsi magnaci w kraju.

A teraz stał oto przede mną, z butną miną i okrucieństwem w ślepiach, najgorszy łotr z całej licznej łotrowskiej familii, prawy wilk w ludzkiej skórze, dla którego zabić człowieka, zwłaszcza podlejszego stanu, humilis loco, było jak splunąć. Mimo to nie miałem zamiaru dać się zastraszyć, jednak pochwyciwszy błagalne spojrzenie Janki (kiedy ona ostatnio tak na mnie patrzyła?), ustąpiłem i wolno podniosłem się z miejsca. Nie byłem przecie samobójcą i zamierzałem dokonać żywota w spokoju, jako stateczny medyk, z kochającą żoną i czeredką dziatek u boku.

– Mówiłem prawdę, wielmożny panie – rzekłem grzecznym tonem, ponieważ drobne kłamstwo, zwłaszcza w zbożnym celu, zawsze gładko przechodziło mi przez gardło i nigdy nie zalegało na żołądku, o sumieniu nie wspominając. – Ów Królik, jeśli to był on, przemknął tylko przez karczmę jak kartacz, pobiegł na zadź i tyleśmy go widzieli.

– To się okaże – gadzie ślepia w okolonej krótką czarną brodą gębie ześliznęły się ze mnie, spoczęły na Jance i już tam zostały, nie próżnując bynajmniej. – Ruski, weź tych dwóch i pójdźcie na górę, ja zaś sprawdzę, czy ta czarna dziewka nie chowa zbiega pod suknią.

Postąpił naprzód, a wilczą twarz wykrzywił mu obleśny grymas. Kątem oka ujrzałem, jak pobladła Janka zaciska dłoń na nożu, zaś Niziołek, który zniknął, gdy tylko pojawili się tamci trzej, teraz, cicho niby duch, co zawsze mnie zadziwiało u człeka tak potężnej postury, objawił się z powrotem. Ostatnia nadzieja, że wszystko rozejdzie się po kościach, przepadła. Jeżeli Janka wypatroszy tego łobuza, a na pewno się nie zawaha, wszyscy damy głowy. Zrobiłem krok, zasłaniając dziewkę, i rzuciłem:

– Niziołku, zezwalam ci skopać w dół każdego, kto się zbliży.

– Naprawdę, mogę? – ucieszył się Nizioł, który od pewnego czasu mało miał okazji do dawania upustu swoim naturalnym instynktom; podobnie jak ja (też bym kogoś wyciął w pysk, najlepiej w tej chwili, alem nie mógł sobie pozwolić na taki zbytek). – Akurat mnie swędzi duży paluch. Prawy.

– Ruski! – ryknął Zborowski, sięgając po miecz. – Bij, zabij!

– Kacper, łap!

Pochwyciłem rapier rzucony mi przez wielkoluda i od razu poczułem się lepiej, zwłaszcza że w rękach Niziołka pojawiły się moje pistolety wymierzone w importunów. Natomiast ich samopoczucie natychmiast wyraźnie się pogorszyło. Zarówno Ruski, jak i dwa draby cofnęli się, panek zdjął dłoń z rękojeści miecza i stanął jak wryty, a gdyby wzrokiem można było zabijać, już byłby ze mnie nieboszczyk jak się patrzy. Rozumiałem go – zawsze miewałem takie samo odczucie, spoglądając w wyloty pistoletowych luf, o ile kolby trzymała obca dłoń, której palec właśnie zginał się na cynglu.

– Co to za rumor? Co się tu dzieje? – zawołała ciotka Balcerowa, widać obudzona z poobiedniej drzemki, pojawiając się na schodach.

To rozładowało napięcie.

– Nic tu po nas. Idziemy! – warknął Zborowski do swoich i sam ruszył za nimi, jednak zatrzymał się w progu i wysyczał: – Jeśli okaże się, żeście jednak pomogli Królikowi, tedy wrócimy tu i kamień na kamieniu nie zostanie z tej budy. A ciebie – to było do mnie – już czuć padliną. Zapamiętaj sobie in perpetuum, o ile znasz łacinę, ścierwo: Nemo me impune lacessit. I jeszcze jedno: Mortui non mordent[5]. To moja dewiza.

Niemal czułem, jak po jego odejściu w naszym domostwie zagnieździł się lęk. Jeszcze większy od tego, w jakim pogrążył się cały kraj po śmierci króla jegomości.

– Stachu, sprawdź, czy odeszli w samej rzeczy, potem zamknij gospodę i przynieś nam flaszkę wina. Najlepszego, jakie mamy – rzekłem, gdy zostaliśmy sami. – A ty, Niziołku, sprowadź sam tego, jak mu tam, Królika.

– Stachu, podaj jeszcze dwa kubki – dodała Janka, ciężko siadając na ławie obok ciotki, która głośno domagała się wyjaśnień.

Tak oględnie, jak tylko się dało, opowiedziałem cioteczce, co się wydarzyło.

– Jezus Maria! Już po nas! – jęknęła, a mnie żal ścisnął serce, żem mimo woli naraził całą naszą familię na zemstę okrutnych i wszechmocnych magnatów.

Nazywałem ją ciotką lub – co najbardziej lubiła – matuchną, bo była moją mamką w szpitalu duchaków, a potem przygarnęła jak swego. Kochałem ją jak rodzoną i dałbym się posiekać, byle oszczędzić jej przykrości. Lecz mleko już się rozlało i nic na to nie mogłem poradzić.

– Może nie będzie tak źle – pocieszałem ją, choć sam w to nie wierzyłem. – Nie odważy się napaść na dom teraz, gdy nie ma króla, szlachta się porozjeżdżała i miasto może go szybko osądzić.

– Patrzy na takiego, co nie cofnie się przed żadnym gwałtem – chlipnęła. – Czy to nie on zabił książęcia Sanguszkę, męża owej pięknej Halszki z Ostroga?

– Pomieszało ci się, matuchno. To jego ojciec, zmarły przed paru laty. – Uśmiechnąłem się pod nosem, widząc, że w oku ciotki, mimo zmartwienia, błysnęła nieposkromiona, białogłowska ciekawość.

Nie dziwiłem się jej, bo choć rzecz tyczyła wyższych sfer, w swoim czasie zyskała rozgłos, który po dziś dzień nie wygasł, żywo zajmując przedstawicieli wszystkich stanów, gwoli ścisłości – nie tylko białki. Mnie także, a to z tej racji, że historia, i ta dawniejsza, i ta nam bliższa, wielce mnie pociągała. Gdybym, idąc w ślady mego mentora, nie znalazł upodobania w sztuce medycznej, bez ochyby zostałbym dziejopisem. W swojej podręcznej biblioteczce miałem wszystkie dzieła z zakresu historii, jakie tylko wyszły ostatnimi czasy. Pilnie nadstawiałem też ucha, gdy mówiono o sprawach i sprawkach dziejących się na dworze królewskim. A już historia owej Halszki i jej matki Beaty, przyrodniej siostry zmarłego króla (córki króla Starego i Katarzyny Ochstat z Telnic na Morawach, zwanej Telniczanką, którą król wydał potem za pana Kościeleckiego, by ożenić się z Boną), była tak niesłychana, że chyba w bajce prędzej mogłaby się zdarzyć niźli w życiu.

Beatę Kościelecką, piękną i bystrą, pojął za żonę książę Ilia Ostrogski, ostatni z wielkiego litewskiego rodu. Mieli przepiękną córkę Elżbietę, zwaną Halszką. Owdowiała matka i córka pospołu rozmiłowały się okrutnie w młodym książęciu Dymitrze Sanguszce, lecz on wybrał młodszą. Wykradł pannę i pospiesznie poślubił. Urażona Beata poskarżyła się bratu-królowi, a ów za rapt skazał Dymitra na banicję i infamię. Tymczasem młoda para zbiegła do Górnych Węgier[6]. Tam dopadł ich pościg prowadzony za wyjętym spod prawa Dymitrem przez panów Kościeleckich, braci Beaty, Łukasza i Andrzeja Górków, oraz Marcina Zborowskiego. Pobitego i poranionego Sanguszkę powiedziono do Jaromierza i z rozkazu Zborowskiego ucięto mu głowę. Chcąc ugłaskać hetmana kacerzy, przeszło pięćdziesięcioletniego Łukasza Górkę, król oddał mu rękę piętnastoletniej Halszki, nie bacząc na łzy matki i córki. Beata wykradła Halszkę z rąk męża i uwiozła do Lwowa, do klasztoru dominikanów. Górka najechał klasztor z wojskiem, zabrał żonę do Szamotuł i zamknął w zamkowej wieży, gdzie ponoć dotąd przebywała, nieboga. Matka nie mogła już jej pomóc, bo niefortunnie rozmiłowawszy się w o dwadzieścia lat młodszym wojewodzie sieradzkim Olbrachcie Łaskim, który jakoby miał już żonę we Francji i dziatki z niej zrodzone, została przezeń zamknięta w jego zamku w Kieżmarku. Zadziwiającym zrządzeniem losu, obie niewiasty spotkał zatem ten sam los[7].

Słyszałem od pewnego wędrownego mnicha, że w kościele w Jaromierzu jest grób z kamienną płytą, zdobną w litewską Pogoń, z takim napisem: „Tu leży książę Dymitr Sanguszko, starosta czerkaski i kaniowski, z rodu wielkich książąt litewskich Olgierdowych, którego zamordował i zabił nieszlachetny mąż Marcin Zborowski, nie mając ku temu żadnej przyczyny”.

Tenże Marcin, wpierw ulubieniec króla Starego, potem przywódca rokoszan podczas „wojny kokoszej”, popadł w niełaskę u królowej Bony, która przyłapała go na konszachtach z Habsburgami, mimo to jakoś wyłgał się od procesu o obrazę majestatu i spadł na cztery łapy, kończąc żywot na najwyższym ziemskim urzędzie jako kasztelan krakowski. Umierając, zostawił pięciu synów, jednego gorszego od drugiego, może z wyjątkiem Jana, kasztelana gnieźnieńskiego. I z synem takiego ojca mieliśmy oto do czynienia. Qualis pater, talis filius[8].

– Zaiste, niedaleko pada jabłko od jabłoni – westchnęła ciotka moim myślom do wtóru.

– Ten potwór bezwstydnie obmacywał mnie wzrokiem – wtrąciła Janka, z przejęcia niemal duszkiem wychylając kubek wina. – Brr, aż mnie mdli z obrzydzenia.

– Za to akurat nie mogę go ganić. Znaczy, że drzemią w nim ludzkie uczucia. Jeno te nie najpoczciwsze – rzekłem.

– Synku, czy ty zawsze musisz się w coś wplątać? – biadała ciotuchna, też ochotnie kojąc nerwy w trunku. – A jeśli ten Królik to jakiś zbrodzień? Przecie nic o nim nie wiesz.

– Kacper z dawna bawi się w jasnowidza – skwapliwie korzystając z okazji, nie omieszkała wbić mi szpilki Janka. – Na pierwszy rzut oka potrafi rozróżnić niewinną ofiarę od złoczyńcy.

– Zaraz się przekonamy – uciąłem.

Zamówiłem piwo i bigos dla nieszczęśnika, a gdy zaspokoił już głód i pragnienie i przestał dygotać ze strachu, rozkazałem:

– Mów, w czymeś zawinił Zborowskiemu, że tak srogi zagiął na cię parol. Ukradłeś mu co? Obraziłeś?

– W niczym, jasny panie, klnę się na Boga! Jam prosty chłop spod Krakowa. Dziś skoro świt przyszedł żem z koszem jajec do miasta na targ. Na Grodzkiej ulicy, opodal domu Podelwie, otoczyli mię jacyś niepoczciwi ludzie i dalej wybierać mi jajca z koszyka i w przechodniów ciskać, nic nie robiąc sobie z mojego błagania, by przestali towar psować. A pan, którego to byli słudzy, tylko się śmiał, pod boki podjąwszy. To mnie złość wzięła i koszyk im wydarłem, aleć jedno już jeno jajco w nim było, ostatnie. I to poślednie jajco spadło na bot owego pana i rozbiło się…

– I to wszystko? – nie wytrzymała Janka, gdy kmiotek przerwał opowiadanie. – Za takie głupstwo cię gonili?

– To był ładny bot, z żółtej skóry… Ale nie wszystko. Potem powlekli mnie do jakowegoś pałacu, wielkiego jak kościół. I tam ukarali… – znów przerwał.

– Co ci uczynili? – zatroszczyła się ciotka.

– To. – Podciągnął porwane giezło.

Ciotka wydała jęk, Janka zbladła, nawet Nizioł się skrzywił, tylko ja, jak przystało na przyszłego medyka, nie okazałem wzruszenia. Plecy nieszczęśnika stanowiły jedną krwawą miazgę, na bokach miał ślady przypalania, a na brzuchu czarne pręgi od kijów. To cud, że z takimi ranami nie tylko przeżył, ale dotarł aż tutaj.

– Myśleli, że nie żyję, tom się zdołał wymknąć, ale zaraz puścili się w pogoń…

Skończył jeść, dopił piwo i wstał.

– Pójdę już. Dość wam narobiłem turbacji…

– Kacperku… – jęknęła ciotka, patrząc na mnie błagalnie.

– Kacper, zrób coś – tym razem w szmaragdowych oczach Janki nie ujrzałem drwiny.

– Kiedy on ma rację – rzekłem. – Nie dziś, to jutro przyjdą go tu szukać. Jak nie oni, to pachołki miejskie, jeśli Zborowski złoży na nas skargę do ratusza, że dajemy schron złoczyńcy. Może nawet zaprezentować Królika jako zbiega ze swoich włości. A wtedy stracimy wszystko, o ile tylko na tym się skończy. Poza tym – obrzuciłem uciekiniera krytycznym wzrokiem – szpetny ci on na gębie i bez grosza. Niech idzie. Tak będzie najlepiej dla wszystkich.

– Kacperku, nie poznaję cię – ciotka patrzyła na mnie oczyma wielkimi jak spodki. – Zali naprawdę oddasz tego nieszczęśnika w łapy tej bestii? Co w ciebie wstąpiło?

– Zmądrzałem, matuchno – odparłem i próbowałem pochwycić spojrzenie Janki, ale umknęła wzrokiem.

– Dworujesz sobie ze mnie – nie dowierzała ciotka.

– Nie inaczej, matuchno. Nie grozi mi to – uśmiechnąłem się i wstałem. – Masz choćby złamanego grosza? – zwróciłem się do kmiotka.

– Nie wiem… – wyjął skraj giezła z portek i zębami rozdarł zaszycie, z którego wysypał na dłoń kilka miedziaków. – Mam jeno dziesięć denarów, miłościwy panie… Na czarną godzinę schowane.

Odebrałem mu mińce, nie bacząc na zgorszone miny kobiet.

– Teraz w świetle prawa jesteś moim klientem – wrzuciłem drobniaki do sakiewki u pasa. – Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Niziołek, znajdź mu jakąś kapotę, a ty, Stachu, wyjrzyj za drzwi, zali nie widać kogo podejrzanego.

Dopiłem wina, nasadziłem czapkę na głowę, wdziałem kubrak i przypasałem rapier do boku.

– Niedługo zmierzchnie i zamkną bramy. Najwyższa, a zarazem najlepsza pora, by wymknąć się z miasta. Idziemy, mój Króliku. Odprowadzę cię do brony, potem musisz sobie radzić sam.

– Nie wiem, jak waszej miłości dziękować – wyjąkał kmiotek, naciągając kapotę przyniesioną przez Niziołka i krzywiąc się z bólu; niestety, nie miałem czasu, by opatrzyć mu skatowane płuca.

– Idę z wami – oznajmił olbrzym stanowczo.

– Nie, Niziołku, zbyt rzucasz się w oczy. Samowtór łacniej się przemkniemy. No jak tam, Stachu?

– Pusto. Nikogo nie widać.

– Idźcie z Bogiem! – zawołała ciotka, gdyśmy wychodzili w deszcz i półmrok; Janka nie rzekła nic.

W Kąciku, zwanym też ulicą Wąską, nikt na nas nie czyhał. Nie wierzyłem w to, że Zborowski poniechał sprawy, ale może w rzeczy samej odłożył zemstę na dal. Równie dobrze mógł jednak czekać u którejś z bram na wymykającego się z miasta Królika. U której? Założyłem, że u Floriańskiej, bo była położona najbliżej naszej gospody i bardzo uczęszczana, a w tłumie, jak wiadomo, łacniej się przemknąć. Zamierzałem bocznymi ulicami przedostać się na ulicę Świętej Anny, u wylotu której znajdowała się nieużywana furta. Zamknięta na głucho, lecz z tym mogłem sobie poradzić bez trudu.

– Zaczekaj – powstrzymałem Królika, gdyśmy doszli do kościoła Świętego Jana, i ostrożnie wyjrzałem zza węgła.

Nic. Nie dziwiłem się – targ już się skończył, a w taką pogodę nawet psa by nie wygonił.

– Trzymaj – podałem mu sakiewkę, którą odpiąłem od pasa. – Przyda ci się. Bez pieniędzy daleko nie ucieczesz.

– Jasny panie… – w jego oczach, gdy brał mieszek, pojawiły się łzy.

Przeszliśmy w Szpiglarską, skręciliśmy w Sławkowską i wtedy się zaczęło. Za naszymi plecami rozległ się gwizd, któremu odpowiedziały gwizdy z kilku stron. A zatem byliśmy śledzeni! Myślałem gorączkowo, co robić. Widok narożnego kościoła Świętego Marka Ewangelisty przy klasztorze Augustianów[9] podsunął mi rozwiązanie. Mnisi, prawe nocne marki, do późna w noc praktykowali pokutę i umartwianie, tedy mimo niewczesnej pory winniśmy drzwi zastać otwarte.

Klasztorny azyl, to było to! Nawet Zborowski nie poważyłby się pogwałcić uświęconego miejsca. Choć kto go tam wie… Połowa Zborowskich była katolikami, połowa sprzyjała kalwińskiemu kacerstwu, zabezpieczając się na obie strony. Do której partii należał Samuel, tegom nie wiedział. Podejrzewałem wszak, że do tej, do której przynależność akurat najlepiej się opłacała – tak postępowało wielu magnatów. Pociągnąłem Królika za połę i już mieliśmy skręcić do kościoła, gdy od Rogackiej i Szrotarskiej pojawiły się czarne sylwetki, odcinając nam wszystkie drogi ucieczki. Z tyłu zbliżała się czwórka drabów, zajmując całą szerokość ulicy. Znaleźliśmy się w saku i nic na to nie mogłem poradzić. O dotarciu do furty musiałem zapomnieć. Mogliśmy jeno iść ku bronie Sławkowskiej, gdzie zapewne nas oczekiwano.

– O Jezusicku! Mają nas… – jęknął Królik, kuląc się ze strachu.

– Nie odwracaj się! Idziemy naprzód.