Józki, Jaśki i Franki - Janusz Korczak - ebook

Józki, Jaśki i Franki ebook

Janusz Korczak

0,0

Opis

Józki, Jaśki i Franki” to utwór Janusza Korczaka, polsko-żydowskiego lekarza, pedagoga, pisarza i publicysty, który był prekursorem działań na rzecz praw dziecka.


Józki, Jaśki i Franki to chłopcy z Warszawy, którzy dzięki staraniom Towarzystwa Kolonii Letnich przyjechali na wypoczynek do Wilhelmówki. Nieopodal Wilhelmówki – w Zofiówce – odpoczywają dziewczynki: siostry, kuzynki i koleżanki. Obie grupy często się spotykają, bawią razem, a z czasem zaczynają ze sobą rywalizować.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Janusz Korczak

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-450-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Bardzo krótki wstęp

Niedawno ukończyłem opowieść o Mośkach, Joskach i Srulach. Wszystko, co robili chłopcy żydowscy w Michałówce, było tam dokładnie opowiedziane. Książka się podobała.I jakże mogły się nie podobać ciekawe przygody aż stu pięćdziesięciu chłopców na wsi?Opowieść o Józkach, Jaśkach i Frankach zapewne będzie jeszcze ciekawsza.Po pierwsze las w Wilhelmówce jest wielki, więc chłopcy zbierają jagody i grzyby, a z gałęzi budują szałasy. — Z szałasów tych dwie powstały osady: Miłosna i Łysa Góra.Po drugie, obok Wilhelmówki jest kolonia dla dziewcząt, Zofiówka; a stąd wiele ciekawych zdarzeń, jak naprzykład napad na domek Paulinki. — Bo i w Wilhelmówce jest stu pięćdziesięciu chłopców, a między nimi, jak się łatwo domyśleć, nie brak porządnych łobuzów.

I

Podróż. — Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. — Ot, jutro będzie wesoło.

Pierwszy rozdział „Mośków“ poświęcony był opisowi, jak zbieraliśmy się na dworcu, ustawiali w pary, jak rodzice żegnali się z dziećmi, jak wreszcie ruszyliśmy w drogę.  Tam dozorca wywołuje z kajetu:  — Frydman, Miller, Grinbaum, Bromberg.  A tu: — Kowalski, Górski, Frankowski, Trelewicz.  Pozatem wszystko tak samo.  W wilię podróży zbierają się chłopcy w biurze na Ś-to Krzyskiej; bada ich lekarz, szewc przymierza kolonijne obuwie, fryzyer strzyże, gdy kto ma zbyt długie włosy. W dzień wyjazdu tak samo dozorcy ustawiają ich w pary i po dzwonku prowadzą do wagonów.  Dozorca i tu zapytuje:  — Czy kto z was worka nie zgubił? — Nie wychylajcie się z okien.  A chłopcy tak samo pchają się w wagonie do okien, wołając:  — Odsuń się, to moje okno. Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.  Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:  — Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.  I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel z oka i chwalił się potem:  — A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.  Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina, i chustka mu wyfrunęła.  — O wrony, wrony... Ooo, bocian...  I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem — bocianem.  — O, ule, ule!  I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.  W Tłuszczu, gdzie pociąg się cofa przechodząc na inną linię, kolonijni bywalcy straszą nowicyuszów:  — Do Warszawy jedziemy, o, nazad wracamy.  A im bliżej Goworowa, tem częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:  — Czy jeszcze daleko?  Bo ciekawi są zobaczyć kolonię, i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie, i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.  Leon Kopeć, którego Achcyk później nazywał Kopiejką, — poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:  — Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.  — A przyjemnie jechać koleją?  — Przyjemnie, — mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem.  Mały Sulejewski, nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu — popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!  — O, patrzcie, jak owies.  — To żyto, ośle, nie owies.  — A ty co?  Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża — i zaraz ktoś zapytuje: „Jak się ta Wisła nazywa?“  Słupy wiorstowe liczą, spierają się, czy mila ma siedm, czy czternaście wiorst — i coby się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.  — Stacya Goworów!  Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.  Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje. — Dalej w drogę.  Kto ma w Zofiówce siostrę, albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.  — Czy dziś jeszcze dostaniemy kolonijne ubrania?  — Czy jutro listy będziemy pisali?  — Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?  Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu.  Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.  — Proszę pana, czy na kolonii są zmory?  — Zmory? Cóż to ma być takiego?  — A no, złe duchy... Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.  — Nie, na kolonii niema złych duchów; są tylko dobre duchy, — wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody — nie zmory.  Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.  — Już?  — Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.  Wybiegły przed las i zdaleka powiewają chustkami.  — Wiwat! — krzyczą chłopcy.  Chętnieby się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacyą.  Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.  — Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali — a myśmy pieszo przywędrowali.  — Kolacya, modlitwa — umyć się z drogi i jazda do łóżek. A wtedy opowie się, co będzie jutro.  Spiesznie się myją i raz wraz któryś daje nurka do łóżka — bo ciekawi, co też im pan o dniu jutrzejszym opowie. Spiesznie się myją i spiesznie kładą, bo się jeszcze nie znają i nic nie mają sobie do powiedzenia. Spiesznie idą do łóżek, bo jeszcze są skrępowani i grzeczni, bo to pierwszy wieczór dopiero.  Wprost nie wypada pierwszego zaraz wieczora wleźć pod łóżko i przechodzących łapać za nogi, albo ukryć się w szatni i udawać stracha, albo schować Tomkowi poduszkę, niby że mu ją skradziono.  — Czy wszyscy już leżą?  — Wszyscy.  — A więc zaczynam.  I zaczął pan opowiadać co będzie jutro.  — Rano hałasować nie wolno, dopóki nie wejdę na salę i nie powiem dzień dobry; ubrania wydamy, ważyć was będziemy, paznokcie wam się obetnie, kolonię pokaże.  Potem pan zaczął coraz nudniej mówić:  — Trzeba sobie wzajemnie ustępować, nie bić się, przezwisk nie dawać, ubrań nie niszczyć, zwierząt nie męczyć, dziewczynkom nie dokuczać. — Zawsze w pierwszym tygodniu dużo broją chłopcy: i pocóż — czyż nie lepiej dobrze się sprawować?  Ale że to co pan mówi, nie jest zajmujące, a chłopcy zmęczeni drogą, — więc coraz mniej tych co słuchają, a więcej tych, co zasnęli.  Spostrzegł pan wreszcie, że wszystkich uśpił długą przemową; poszedł do swego pokoju, tylko na wszelki przypadek zostawił okienko na salę otwarte.  A sosny już wiedzą, że nowa partya dzieci przyjechała i mówią:  — Ot, jutro będzie wesoło.

II

Minister w niebieskiej koszuli. — Już znają Boćka. — Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba.

Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? — Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega — niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.  — Ty gdzie mieszkasz? — Ty jak się nazywasz? — Ty który raz na kolonii?  Odbywa się ważna praca w tym szepcie, przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą, — na złe, czy na dobre?

Dylu — dylu na badylu, Nie potrzeba smyczka. Czarne oczy u dziewczyny, Czerwona spódniczka.

 Snać piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.  — Chłopaki cicho, pana obudzicie.  — No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?  — Kukuryku, wstawajta chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!  Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa: słychać głuche ich uderzenia.  — Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.  — Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.  — Minister poczty.  — Lizuch! Skarżypyta!  Teraz jeden mówi półgłosem, coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą, — tylko czy w dobrem, czy w złem?  — No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.  — Cicho, bąki Wilanowskie.  — Ty sam bąk.  — Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?  Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.  — Patrzcie chłopaki, na dole jest karuzela.  Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.  — Idź głupi! To kierat od studni: konia się wprzęga i wodę się kręci.  — A jakże: konia. — Może nie? Widzisz, tam ośka wisi, co się konia przyprzęga. — To się nie ośka wcale nazywa. — A jak? — Ja sam nie wiem. — Jak nie wiesz, to nie gadaj. — A wiem, bo ośka jest przy kołach.  — Chłopcy, wróćcie do łóżek — ostrzega ktoś przezornie. — Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie dzień dobry.  — Dziś pierwszy dzień, to wolno.  Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie wprawdzie, ale powracają do łóżek.  — Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.  Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?  Złudne nadzieje, — znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:  — Dzień dobry chłopcy, wstawajcie.  A inny, zapewne minister poczty:  — Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.  Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt już nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.  — Dzień dobry chłopcy.  — Dzień dobry.  Otwierają oczy, podnoszą głowy, — oto spali przykładnie, a pan ich obudził. Zupełnie, jak w powiastce dla grzecznych dzieci. — Ach, jaki ten pan głupi, że niczego się nie domyśla.  — A który to z was jest ministrem w niebieskiej koszuli?  Piorun z jasnego nieba! Pan udawał, że śpi i wszystko słyszał. Co będzie teraz? Okropne, straszne, przerażające. Sam nawet minister poczty się stropił.  Ale pan się śmieje. Wszystko słyszał, a śmieje się. Wszystko słyszał i wcale się nie gniewa. — Pan chodzi po sali wesół, tryumfujący, jak Napoleon po wygranej bitwie: jednym udanym atakiem zdobył zaufanie dzieci, bez którego nietylko książki o dzieciach napisać nie można, ale nie można ani ich kochać, ani wychowywać, ani dozorować nawet.  Ośmiu chłopców, którzy śpią przy oknach, będą dyżurnymi okien: obowiązkiem ich okna rano otwierać. Ci, którzy najlepiej łóżka pościelą, będą dyżurnymi łóżek, — po jednym na każdy z pięciu rzędów.  — No, wstawać i myć się porządnie, bo będę uszy oglądał.  Zygmunt Boćkiewicz przeciąga się leniwie, zapytuje sennym głosem:  Czy ja mam także wstać? Bo jabym jeszcze trochę pospał.  Zbiegło się pół sali, by obejrzeć chłopca, któryby jeszcze trochę pospał, — już wiedzą, jak się nazywa, — już Boćkiem go przezwali — już Achcyk, przyszły woźny kolonijnego sądu, wyraża przypuszczenie:  — On bocian, to pewnie się żabów najadł i taki teraz ciężki.  A Łazarkiewicz poprawia poważnie:  — Nie mówi się: żabów, tylko żab.  Kiedy pół sali skupiło się koło Boćka, drugie pół sali słucha ciekawego opowiadania Olka Ligaszewskiego. Obok Olka śpi Wiktor. Budzi się w nocy Olek, patrzy, a tu niema kołdry — i zląkł się; myślał zapewne, że kołdra wyfrunęła przez okno, jak chustka do nosa z pociągu. Zaczyna budzić Wiktora; Wiktor patrzy, a jego kołdra leży po drugiej stronie łóżka. Kołdra spaść musiała, a on był zaspany, ściągnął kołdrę z Olka i sam się w nią owinął.  — A ja, proszę pana, spadłem w nocy z łóżka.  — A mnie, proszę pana, komar ugryzł.  — To musiał być wściekły komar, proszę pana, bo mu taki duży bąbel wyskoczył.  Biegną do umywalni, gdzie są dobre i złe krany, w złe krany dmuchają, żeby więcej wody leciało.  — A moje uszy czyste, proszę pana?  — A moje czyste? Eee, pan jemu długo uszy oglądał, a mnie tylko tak po łebku.  — Och, jak mi mokro w uszach, — wzdycha ktoś, otrząsając się srodze.  Teraz każdy staje po prawej stronie łóżka, dozorca rozdaje bieliznę, potem spodnie z szarego płótna, wreszcie szelki i bluzy.  — Oo, szelki z knota zrobione.  — Oo, jaka luźna dziurka.  — Proszę pana, — mówi smutnie mały Kosieradzki ze łzami w oczach, — ta bluza na mnie za skąpa.  Zaremba nie czekał na bluzę, bez bluzy i czapki poleciał na werandę. Sprowadzono zbiega, a pan taki czterowiersz ułożył:

Łobuz wielki imć Zaremba: Złapał szelki i dał dęba.

 Wiersz spotkał się z uznaniem, nie mniejszem, niż chustki do nosa.  — O, chustki w tym roku ładniejsze, bo ze szlakiem.  — A moja bez szlaka.  — Ale twoja większa.  — Chcesz zamień się. — A twój jaki szlak? — Niebieski. — Ja chcę czerwony. — Idź głupi: niebieski lepszy. — A nie, bo czerwony. — A najlepiej bez szlaka.  Trąbka wzywa na modlitwę poranną.  — Na werandę — brzmi komenda.  Dyżurny sali zamyka drzwi na klucz.

III

Nieudana próba. — Pan zatrąbił, pan zatrąbił. — Pamiętnik chłopca i podpis z zakrętasem.

Kiedy zaproponowano chłopcom pisanie pamiętników i zapowiedziano, że tym, którzy je pisać zechcą, wydane zostaną kajety, — wielu znalazło się chętnych.  — Ja chcę pisać, proszę pana. — I ja. — I ja także.  Zaczynało wielu, nie wszyscy jednak umieli; a ci nawet, którzy umieli, — pisali parę dni, potem im się nudziło — i przestawali.  Zanim kto kajet otrzyma, musi na kartce opowiedzieć na próbę, jak spędził dzień jeden.  Oto nieudana próba Antosia:  „Jak rano wstałem, pan zatrąbił i zmówiłem pacierz, potem pan zatrąbił i zjadłem śniadanie, potem pan zatrąbił i poszliśmy do kąpieli, potem pan zatrąbił i był obiad, i pan zatrąbił i poszliśmy do lasu“.  — Idź głupi, — zgromił go kolega — pan ci nie da kajetu. Nic nie piszesz tylko: pan zatrąbił, pan zatrąbił.  — A jak mam pisać?  — Jak nie wiesz, to nie pisz, a na pośmiewisko się nie narażaj, widzisz.  Potem chłopcy najbardziej się wystrzegali, żeby w pamiętniku nie było za dużo: pan zatrąbił.  Wielu chłopców pisać zaczynało. Franek Przybylski, Chabelski Zygmunt, Karaśkiewicz, Fabisiak, Piechowicz, Gryczyński Czesio, Olek Suwiński, — ale ten został burmistrzem, ów kapitanem okrętu, trzeci sędzią lub prezesem jednego z licznych towarzystw, — i do końca dotrwali tylko: Troszkiewicz i Łęgowski.  Zamieszczę tu kilka urywków pamiętnika dla tych chłopców, którzyby chcieli kiedyś też pisać, — by ich ustrzedz od zbyt częstego i fatalnego: „pan zatrąbił,“ — co, jak wiadomo, naraża autora na pośmiewisko.  Wybieram, rzecz jasna urywki najciekawsze.

*

 Mój pamiętnik. Wrażenia z pobytu na kolonii w Wilhelmówce.  Pierwszy dzień na wsi tak spędziłem.  Wyjechaliśmy z Warszawy we czwartek o godzinie 6 po południu. Jechaliśmy koleją do Goworowa, a potem szliśmy, a młodsi jechali na furach. W Wilhelmówce pan ustawił nas w pary, i posadził na ławki, żebyśmy zawsze tak siedzieli i rozdano kolacyę. Po kolacyi pan zaprowadził nas na górę do sypialni. Grupa A i B śpią na dole, a grupy C i D śpią na pierwszem piętrze. Grupa E śpi na różnych salach, bo są tylko cztery sypialnie. W każdej grupie jest 30 chłopców. Na sali pan pokazywał każdemu z nas łóżko, dla mnie wybrał także jedno łóżko i położyłem się, a pan chodził po sali i mówił, czego nie wolno robić i jak kto ma zmartwienie, żeby przyszedł do pana. Potem nie mogłem zasnąć, ale zasnąłem.  Na drugi dzień umyłem się, ubrałem, posłałem łóżko i poszliśmy na werandę. Po paru minutach, kiedy się już wszyscy zebrali, klękliśmy przed ołtarzem, który jest na werandzie i zmówiliśmy pacierz a potem śpiewaliśmy: Kiedy ranne wstają zorze. Potem dyżurni rozdali chleb i mleko. Po śniadaniu pan ustawił nas w pary i pokazywał granice kolonii, dokąd wolno się bawić i chodzić. Po obiedzie poszliśmy do lasu, ale dziewczynki nie przyszły, bo od nich jest dalej, więc się bały że będzie deszcz.  Potem graliśmy w palanta, a po kolacyi umyłem nogi i jak już wszyscy leżeli, pan opowiedział historyę trzech łóżek, kto na nich spał przedtem.  I to jest próba mojego pamiętnika.

Sobota. 

 Dziś byliśmy w kąpieli. Później, jak kto umie pływać, będzie się mógł kąpać koło łazienki, żeby mógł pływać.  Potem razem z Wojdakiem robiliśmy domki z piasku i mosty zwodzone, ale chłopcy nam przeszkadzali i psuli, więc przyglądaliśmy się jak robią inni.  Po obiedzie grałem w warcaby, ale chłopcy zaczęli krzyczeć, że chodźcie, bo pan puszcza ogromnego latawca. Pan A. puścił go wysoko i świetnie szedł, bo był duży wiatr, a potem puszczaliśmy pocztę do latawca, ale deszcz zaczął padać więc go pan ściągnął, żeby płótno nie rozmokło.  Potem na werandzie był sąd na chłopca, że męczył żabę.

Niedziela.

 Dziś jest niedziela. Ołtarz był ładnie ubrany i ławki były poustawiane; zaraz przyszła Zofiówka i widziałem się z Helenką.  Potem przyjechał ksiądz i odprawił mszę, i dziewczynki jadły u nas drugie śniadanie.  Po obiedzie poszliśmy z podwieczorkiem do lasu, i pan opowiadał nam bajki, jedną śmieszną, a drugą o królewiczu, i czytałem książkę.  Po śniadaniu p. B. ma z nami śpiewy, i nauczyłem się piosenki:

Dni wiosenne zawitały Słonko jasne, piękne świeci. Skowroneczek ptaszek mały Z ciepłych krajów do nas leci. Za skowronkiem, mości panie Przylatujesz, mój bocianie, A za boćkiem jaskółeczka, Za jaskółką kukułeczka. I słowiczek ulubiony Spiesznie ciągnie w nasze strony.

 Potem była kąpiel a po obiedzie zbierałem gałęzie i zaczęliśmy budować szałas, który pierwszy raz w życiu robię, więc udał się niebardzo.

*

 Po śniadaniu były śpiewy, a potem pan poszedł z nami do lasu i stawiał stopnie ze sprawowania i pytał się komu tu jest dobrze i komu źle. Potem nazbieraliśmy dużo gałęzi i zbudowaliśmy szałas, który się udał.  Potem znów byliśmy w lesie i jedna dziewczynka, którą nazywają Kropeleczka, ładnie deklamowała.  Po podwieczorku grałem w palanta i zarobiłem dwie mety, a potem położyłem się, żeby trochę odpocząć, ale zasnąłem i tak mocno spałem, że nie słyszałem trąbki na kolacyę, lecz się obudziłem i jeszcze zdążyłem. 

*

 Po obiedzie, który się składał z zupy, kaszy z pieczenią i chleba, dostałem łopatę i robiliśmy z Ligaszewskim wały przy szałasie.  Po deszczu było w lesie dużo grzybów, ja znalazłem dwa prawdziwe i trzy maślaki, i w lesie jeden chłopiec zginął, ale się znalazł. A potem rozmawialiśmy o wypadkach.