Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tragiczny wypadek, w którym ginie chłopak Evie, sprawia, że dziewczyna porzuca marzenie o szczęśliwej miłości. Chce za to uciec z rodzinnego miasta. Po zamieszkaniu z bratem rozpoczyna studia, nie spodziewając się jeszcze, że przeszłość ją dopadnie. Aby naprawić zszarganą reputację, zamierza pilnie się uczyć i wyjechać na praktyki dla najlepszego studenta literatury w Instytucie Szekspira. Nie będzie mieć litości dla tych, którzy spróbują odebrać jej ten tytuł.
Aiden nie może znów zawieść ojca. Za wszelką cenę musi wygrać. I wie, że to zrobi, bo nie ma nikogo, kto znałby się na literaturze tak jak on. Tylko że gdy jego i Evie – tę upartą wariatkę, która okazuje się siostrą jego najlepszego przyjaciela, zaczyna łączyć niezobowiązująca relacja, w życie chłopaka wkrada się rozproszenie. A to może pokrzyżować wszystkie jego plany.
Lęki mieszają się z pragnieniami, a w „rywalizację z korzyściami” wplątują się uczucia, oczekiwania innych, niepisane, lecz złamane zasady… i poezja.
Ryzykować albo nie ryzykować – oto jest pytanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ktokolwiek wypowiedział kiedyś słowa: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, chyba nigdy nie sypał ziemi na trumnę ukochanej osoby. Tego bólu nie można z niczym porównać. Stojąc w tłumie, nie dostrzegasz nic oprócz ciemności. Istniejesz, ale nie żyjesz. Nie oddychasz, bo jak mógłbyś oddychać, skoro osoba, której oddałeś serce, już nigdy nie nabierze powietrza do płuc? Jesteście złączeni, więc jak ludzie mają prawo wmawiać ci, że cierpienie kiedyś minie? „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” – pocieszajcie się, jak chcecie, ale wiecie, że to nieprawda. Co cię nie zabije, wypali w twoim sercu dziurę, której nikt nigdy nie załata.
Może to właśnie dlatego tak bardzo śmieszyło mnie zachowanie ludzi na pogrzebie. Podchodzili do mnie – oczywiście, że podchodzili. Wiedzieli, że ja i on byliśmy nierozłączni. Na każdym kroku trzymał mnie za rękę, a gdy wpadałam w kłopoty, stał przy moim boku. Nikt tak jak on nie sprawiał, że upadek okazywał się delikatny, wygodny… ale tak już było. Jeśli mieliśmy upadać – upadaliśmy razem. Wtedy łatwiej było się nam podnieść. Tym bardziej nienawidziłam go za to, że na ten ostatni upadek mnie nie zaprosił. Był egoistą, myśląc, że sam poradzi sobie na dnie. Był egoistą, dlatego też pod koniec przedostatniej klasy – dzień przed uroczystością – pojechał nad jezioro ze swoimi przyjaciółmi. Nie miałam o to pretensji – nie byliśmy o siebie zazdrośni… to znaczy byliśmy, ale za bardzo mu ufałam, by nie puścić go na imprezę z kolegami, których już dawno mi przedstawił. Schlał się. Jasne, że się schlał, miał co świętować – zdał do kolejnej klasy. Tylko że o drugiej w nocy to już nie było ważne. Pijany skoczył na główkę do wody. Uderzył o dno jeziora. Sparaliżowany utonął. Nikt nie zdążył go uratować. Był na dnie, a wtedy zazwyczaj mogliśmy liczyć tylko na siebie – jak poetycko.
Od pogrzebu najbardziej dręczyło mnie jednak to, że ktoś postanowił mnie pocieszyć słowami: „Wiem, że to boli, ale cierpienie kiedyś minie. Kiedyś znajdziesz innego”. Czy to uspokoiłoby kogokolwiek? Czy naprawdę ktoś sądzi, że w taki sposób może pomóc? Przez dwa lata byliśmy nierozłączni. Kochałam go, a on kochał mnie. Można by powiedzieć, że to nie miłość, przecież byliśmy bardzo młodzi, ale… ale to była miłość. I gdyby w którymkolwiek momencie mojego życia spytał mnie, czy wezmę z nim ślub lub czy uciekniemy razem na koniec świata, od razu bym się zgodziła. Nigdy nie czułam tak bardzo, przy nikim nie czułam tak mocno. Patrzyłam więc, jak opuszczają trumnę, marząc, by też się w niej znaleźć. To nie tak, że miałam jakieś skłonności autodestrukcyjne… Kochałam życie. Ale bardziej kochałam jego. I obawiałam się, że miłość do świata jest złudna – może kochałam życie tylko dlatego, że dało mi miłość? I może, skoro mi ją odebrało, miało stać się gówniane?
Ale tkwiłam w miejscu. I patrzyłam. Nogi drżały mi tak, że musieli mnie podtrzymywać rodzice. Gdyby odeszli, moje ciało runęłoby na ziemię. Ludzie zaczęliby po mnie chodzić. Pewnie nawet nie zauważyliby, że tam jestem – byłam blada jak bruk na cmentarzu. Ale jasne… kiedyś znajdę innego – żmije wokół mnie nie znały litości. Nie chodziło o to, czy kogoś sobie znajdę. Chodziło o to, że ten, którego znalazłam, mnie zostawił, a ja musiałam przyzwyczajać się do nowej rzeczywistości. Do rzeczywistości, w której mam czas w każdy wieczór – nawet ten czwartkowy, dotąd zarezerwowany dla niego. Do rzeczywistości, w której w szkolnej ławce obok mnie nikt nie siedzi. Miałam wprawdzie koleżanki, które z chęcią by mnie pocieszyły i ze mną usiadły, ale nie mogłabym mu tego zrobić. Zostawił mnie, lecz nie pozwoliłabym nikomu na zajęcie miejsca, które należało do niego. Chociaż nigdy nie miał już z niego skorzystać, nadal musiałam trzymać je zarezerwowane – na wszelki wypadek.
Zaraz po pogrzebie wylądowałam w jakiejś górskiej chatce. Spędziłam tam dwa miesiące. Moi rodzice myśleli, że wyjazd z nimi dobrze mi zrobi, ale tamtego lata nie wyszłam na żadną górę. Leżałam tylko na łóżku i ze łzami w oczach przeglądałam moje zdjęcia. Zdjęcia z duchem, z trupem… z ostatnią osobą, przy której czułam się szczęśliwa.
Z początkiem września byłam jednak gotowa na powrót do szkoły. Nie chciałam stać się tą zamkniętą w sobie cichą myszką, która chowa się za kapturem i książką, gdy tylko ktokolwiek do niej podejdzie. Miałam nadzieję, że jeśli wystroję się w pierwszy dzień, ludzie zapomną o mojej przeszłości, a w końcu również i ja o niej zapomnę. O dziewiątej jeden, czyli zaraz po tym, jak weszłam do auli, zrozumiałam, że to tak nie działa. Już nie tylko płakali nad moim losem i użalali się nade mną, ale i próbowali wzbudzić we mnie poczucie winy. Według innych nie powinnam bowiem zakładać tak opinającej sukienki, malować się tak mocną szminką, a najlepiej byłoby, gdybym w ogóle nie robiła sobie makijażu. Miałam być smutna. Oczekiwali tego ode mnie i kiedy udawałam, że tak nie jest, jako pierwsi mnie osądzali. Już nie byłam biedna – byłam szują. Bo „umarł dopiero dwa miesiące temu”, bo „był dla ciebie ważny”, bo „spędzaliście ze sobą tyle czasu” – chcieli, żebym ruszyła dalej, lecz gdy tylko zrobiłam krok w przód, ciągnęli mnie w tył.
Wierzyłam, że po jakimś czasie im się to znudzi. Szkoła jednak musiała być niezbyt zajmująca, bo w kwietniu mój związek dalej był najciekawszym tematem plotek. Jedna mówiła nawet, że to ja go popchnęłam, bo podobno flirtował z innymi. Czy flirtował? Nie wiedziałam. Czy podejmowałam czasem irracjonalne decyzje? Z pewnością. Ale żeby wmawiać pierwszakom, że zabiłam jedyną osobę, która zawsze była przy mnie? To tych wrednych ludzi miałam ochotę popchnąć, nie jego! No ale cóż… nieważne. Z ofiary stałam się złoczyńcą, z pogrążonej w smutku dziewczyny – szaleńcem na miarę lady Makbet. Odsunięta na margines, doskonale wiedziałam, że nie mogę dłużej dać się poniżać. Dawniej miałam inne plany – po zakończeniu szkoły poczekać rok, a następnie wraz z przyjaciółką wyjechać na studia. Niestety, młodsza o rok Sal musiała przeżyć ostatnią klasę beze mnie, gdyż wiedziałam, że nie wytrzymałabym dłużej wśród bestii czekających jedynie na moje załamanie nerwowe.
– Spakowałaś wszystko?
Wskazałam ojcu całą górę bagaży.
– Mam nadzieję, że to pytanie retoryczne – rzuciłam, rozsuwając plecak, po czym wepchnęłam do niego zrobione przez mamę kanapki z serem.
– Za chwilę przyjedzie Lincoln, musimy się upewnić, czy nic nie zostało…
– Mam wszystko, tato – zapewniłam. – A jeśli czegoś nam zabraknie, to to dokupimy. Albo będę mieć pretekst, żeby do was przyjechać.
– Znając naszą córkę, pewnie sprawdziła wszystko pięćdziesiąt razy, żeby już nigdy nas nie odwiedzić. – Mama ucałowała mnie w czoło.
Zaśmiałam się. Miała rację, nie zamierzałam często wpadać z wizytą. Nie przez nich, ale przez to miasto, które stało się nie do zniesienia, odkąd David odszedł. Wyprowadzka do Manchesteru była moją jedyną nadzieją na nowy rozdział.
– Siema! – krzyknął ktoś przy wejściu. Wszedł do kuchni.
– Buty, Lin! – wrzasnęłam oskarżycielsko w jego stronę.
Przewrócił oczami i ściągnął adidasy.
– Zaraz poczujesz zapach zwany „jechałem tu trzy godziny, więc jako grzeczna siostrzyczka powinnaś się zamknąć”.
Moi rodzice już nawet nie słuchali naszej wymiany zdań. Podbiegli do Lincolna i objęli swoje „idealne dziecko”.
Po jakichś dwóch godzinach mama wreszcie pozwoliła nam wyjść z domu. Spakowaliśmy wszystko do bagażnika i na tylne fotele w aucie. Nie było tam jeszcze tylko nas.
– Dzwońcie, gdyby coś się działo. – Uścisk matki był silniejszy niż zazwyczaj.
W końcu udało mi się z niego wyplątać. Wyszliśmy na zewnątrz. Usiadłam na miejscu pasażera, a brat obok mnie.
– Zamierzamy ze sobą rozmawiać?
– Nie. – Byłam pewna swojej odpowiedzi. Nie miałam ochoty na wymianę czułości z osobą, która w okresie trzech lat przyjechała do domu może z cztery razy.
Niewzruszony przekręcił kluczyk. Wcisnął gaz. Po chwili włączył radio. I wszystko byłoby dobrze, gdyby po jakimś czasie z głośników nie poleciało Crying in the Club Camili Cabello. Po moich policzkach popłynęły łzy. Mój brat to zauważył.
– Chyba umknął ci sens tej piosenki. – Uznał swój żart za śmieszny. Zawsze śmiał się wtedy, gdy nie wypadało.
Jak miałam jednak nie ryczeć, słysząc słowa You fear that you lay alone forever now*? Przeprowadzka była dla mnie sytuacją wymagającą ogromnej siły. Siły, o której posiadanie sama siebie nie podejrzewałam. Zostawiałam za sobą wszystko, by zacząć życie od nowa, ale jednocześnie bałam się nowego początku. Bałam się samotności. Nigdy, mając przy sobie tyle osób, nie czułam się tak odseparowana od reszty świata.
– Jeśli ci gorąco, to mów, włączę mocniej klimę.
Spojrzałam na brata. Mówił wszystko od niechcenia, ale czy słusznie wyczuwałam troskę w jego słowach? A może po prostu tak dawno się nie widzieliśmy, że chciałam widzieć w jego zachowaniu coś, czego w rzeczywistości nie było?
– Dzięki, jest okej.
Skinął głową. Do kolejnych słów przymierzał się dwadzieścia minut. Wiem, bo co chwilę na mnie zerkał, po czym rezygnował i zmieniał stację w radiu.
– Może być naprawdę fajnie. – Odchrząknął. – Studiujemy we dwójkę, rodzice dorzucają się do czynszu, a dodatkowo nie musimy ich słuchać.
– Już przez ostatnie trzy lata nie musiałeś ich słuchać…
– Tak, ale wszystko w mieszkaniu robiłem sam, teraz będziesz mi pomagać. I uwierz, też odżyjesz bez ciągłego narzekania mamy.
Uśmiechnęłam się ukradkiem. Lincoln wyłączył radio i podał mi chusteczkę.
– To na jakie studia się wybierasz?
– Na literaturę – oznajmiłam.
– Serio? – Wydawał się zdziwiony. – Czemu?
– Czekam na Sal, więc wybrałam pierwszy lepszy kierunek, który mnie zainteresował. Jak mi podpasuje, to na nim zostanę, jak nie, to nie. Przynajmniej nie czuję presji, żeby być jak najlepszą.
– Jak cię znam, i tak będziesz wkuwać po nocach.
Przytaknęłam z uśmiechem. Nie miałam siły rozmawiać o tym, że wcale mnie nie zna. Nie byłam typem kujonki czy prymuski, ale mój brat nigdy nie starał się do mnie zbliżyć, więc nie mógł tego wiedzieć. Byłam mu oczywiście wdzięczna za to, że pozwolił mi u siebie zamieszkać, lecz wkurzała mnie jego chęć pogłębienia naszej relacji. Nie było czego pogłębiać – już on się o to postarał.
– A ty? Jesteś gotowy na magisterkę?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Dla mnie to po prostu przedłużenie kierunku, więc nie czuję się inaczej niż rok temu czy coś… Znaczy… – Silnik zgasł, gdy Lincoln chciał ruszyć na światłach. Zestresowany spróbował go zapalić kilka razy. W końcu ruszyliśmy. – Wybacz…
– Nie przepraszaj. I tak jesteś lepszym kierowcą niż ja.
– Nie… chodzi mi o ten „rok temu”.
– Co?
– O ciebie i…
Zaśmiałam się nerwowo.
– Serio, Lin? Nawet o tym nie pomyślałam.
Był wyraźnie zmieszany. Z jednej strony zasłużył na to… Po pogrzebie potrzebowałam wsparcia bliskich osób. Mój brat jednak odwiedził mnie tylko dwa razy od tego wydarzenia. Z drugiej strony nie miałam ochoty o tym rozmawiać.
– Nie wszystko, co zdarzyło się rok temu, przypomina mi o śmierci Davida.
– Fakt. Wybacz. Chodzi o to, że…
– Skończmy – przerwałam mu. – To nie jest temat, który chcę dzisiaj poruszać.
Przytaknął. Jechaliśmy dalej. Zamknęłam oczy, wczuwając się w uderzenia swojego serca. Było spokojniejsze, co jednocześnie mnie cieszyło i martwiło. Martwiło, ponieważ nie wiedziałam, jak na to reagować. Niepokój towarzyszył mi już od jakiegoś czasu i nie miałam pojęcia, jak funkcjonować bez szybszego tętna.
Otworzyłam oczy. Ostatnie, czego potrzebowałam, to niepokojenie się tym, że się nie niepokoję.
– Jest pusto – zaczęłam na nowo, widząc brak samochodów. Byliśmy tylko my i autostrada. – Czemu nie dodasz gazu?
– Bo już i tak jadę szybko.
– I ostrożnie.
– To miała być obelga?
– Tak. – Nie rozumiałam „rozwagi” brata. Zawsze udawał przed rodzicami ideał, ale przecież nie było ich z nami. Mógł robić, co chce. – Dociśnij pedał, to będziemy szybciej.
– Szybciej i bliżej mandatu…
– Jesteś nudny. – Przewróciłam oczami. – David ciągle wyjeżdżał na puste drogi i się rozpędzał. To właśnie…
– Ryzyko.
– Wolność!
Widziałam, że chce powiedzieć coś jeszcze. Pewnie coś w stylu: „A czy twój chłopak był wolny, gdy postanowił skoczyć na główkę? Czy był wolny, gdy umierał?”. Prawda była jednak taka, że nie zamierzałam myśleć o powodach, dla których David zrobił to, co zrobił. Nie chciałam, żeby jego zachowanie było dla mnie nauczką. Ryzykował przez całe życie, ale tylko raz skończyło się to źle. Czemu więc miałabym stać się ostrożna? Czemu miałabym bać się ryzyka, skoro w większości przypadków okazywało się takie satysfakcjonujące?
Jedyną zaletą śmierci mojego chłopaka było to, że ludzie traktowali mnie ulgowo. Wystarczyło o nim wspomnieć, żeby moi rodzice czy przyjaciółka zaczęli widzieć we mnie biedną, zagubioną dziewczynkę. Robili wtedy wszystko, bym poczuła się lepiej. Może właśnie dlatego Lincoln postanowił w końcu docisnąć pedał gazu. Sześćdziesiąt mil na godzinę… siedemdziesiąt… osiemdziesiąt… osiemdziesiąt pięć…
Byłam wolna. Przynajmniej przez tamtą jedną chwilę.
*You fear that…(ang.) – „Boisz się, że już zawsze będziesz sama”. Fragment piosenki Crying in the Club Camili Cabello z jej debiutanckiego albumu Camila, słowa: Pam Sheyne, Happy Perez, Cashmere Cat, Steve Kipner, David Frank, Benny Blanco, Sia, Camila Cabello.
Nie przyjechałam na pierwszy tydzień roku akademickiego, który był poświęcony poznaniu uczelni i innych studentów. Byłam już raz na kampusie, oprowadzał mnie po nim tata, i może nie pamiętałam wszystkiego, ale nie zamierzałam przenosić się wcześniej. Nie chciałam poznawać tych osób. Wiem, brzmi to co najmniej niegrzecznie, miałam jednak dość ludzi, ich słów i śmiechów. Chciałam zająć głowę studiowaniem, dlatego wyprowadziłam się z domu dopiero w przedostatni tydzień września. Studia zaczynały się w ostatnim tygodniu, więc miałam jeszcze trochę czasu na zrobienie zakupów w galerii.
– Długopisy? Są. Markery? Są. Zeszyty? Też są – mruczałam pod nosem, odhaczając kolejne pozycje na swojej liście. W końcu „fajeczki” pojawiły się przy wszystkich. Mogłam pójść do kasy.
Nazajutrz miałam zacząć zajęcia. Już mnie to stresowało. Nie chciałam poznawać tych ludzi, ale nie chciałam też, by oni nie chcieli poznawać mnie. Czy miało to jakiś sens? Tak bardzo bałam się uprzedzeń, że nie mogłam wyobrazić sobie swojej reakcji na jakąkolwiek niemiłą uwagę. Uniwersytet Santer nie był w angielskiej topce, ale chodziło tam mnóstwo osób z bogatych rodzin. Drżałam na samą myśl, że jakiś bogacz będzie się ze mnie wyśmiewał. Próbowałam się uspokajać, że na pewno nie będzie aż tak tragicznie, jak sobie to wyobrażam, lecz trudno było uwierzyć samej sobie. Moje obietnice były bez pokrycia.
Przez galerię handlową szłam z ogromną ulgą. Budynek miał spore rozmiary, a obok mnie przechodzili ludzie, których kompletnie nie znałam. Nie oceniali mnie, nie wytykali palcami. Byłam zwykłym człowiekiem, bez przeszłości. Ta anonimowość sprawiła, że znów pomyślałam o studiach. Literatura oferowała mały wybór kursów, dlatego większość studentów miała chodzić ze mną na każde zajęcia. Z jednej strony mnie to stresowało, ponieważ jeśli mieliby mieć o mnie złe zdanie, mieliby takie wszyscy, ale z drugiej uspokajało – im więcej osób w sali, tym mniejsze skupienie na jednostce.
Na literaturze mieliśmy wybór: mogliśmy rozłożyć zajęcia na pięć lub trzy dni. Osobiście wolałam mieć zawalone trzy, żeby znaleźć czas na pracę, ale w sierpniu oznajmiono nam, że większość studentów zgodziła się na system pięciodniowy. Może nie powinnam się zastanawiać, czy mnie polubią. Przecież sama za nimi nie przepadałam, a nawet jeszcze ich nie poznałam.
Rodzice na szczęście oszczędzali na moje studia. Zbierali pieniądze, odkąd ja i Lin byliśmy mali. Również z tego powodu chciałam zostać właśnie na tym kierunku, chociaż wszystkim wmawiałam, że wcale mnie on nie obchodzi. Nie chciałam marnować pieniędzy rodziców, szczególnie że kazali mi skupić się na nauce. „Pieniądze to nie problem, kruszynko” – powiedział mi tata. „Ucz się, znajdź nowych przyjaciół i czas na odpoczynek. Resztą się nie przejmuj”.
Gdy wyszłam z galerii, zorientowałam się, że na zewnątrz jest jeszcze jasno. Postanowiłam powłóczyć się po Manchesterze i trochę go poznać.
Po jakimś czasie trafiłam do parku. Wokół biegały psy, gołębie walczyły o kawałek bułki, a przede mną szła para staruszków trzymających się za ręce. Jeden z nich przystanął, schylił się, podtrzymując przy tym swojego partnera, i drżącą dłonią podniósł monetę znalezioną na chodniku. Drugi uśmiechnął się, gdy tamten powoli się prostował. Gdy ich mijałam, usłyszałam jego parsknięcie: „Przynajmniej wzrok masz dobry”. Również się uśmiechnęłam.
Usiadłam na ławce. Przysłuchiwałam się dźwiękom i próbowałam poczuć zapachy. Chciałam doświadczyć tej chwili każdym zmysłem. Zaczynałam nowy etap, nowe życie.
Gdy chwila minęła, a ja po pierwszym wyciszeniu poczułam narastającą nudę, wyciągnęłam z materiałowej torby szydełko i fioletową włóczkę. Zamierzałam zrobić sobie szalik na zimę, ale po kilku minutach uznałam, że włóczka jest zbyt gruba, przez co już mały kawałek szalika był dosyć ciężki. Chciałam czegoś nowego i swojego, lecz jeśli kontynuowałabym robótkę, szalik przygwoździłby mnie chyba na całą zimę do ziemi. Być może gdybym kupiła cieńszą włóczkę…? Szydełkowanie nie szło mi najlepiej, umiałam tylko jeden splot, ale nie chciałam się tak szybko poddawać. Uznałam, że może to być fragment koca. Tak, taki ciężar byłby idealny. Koc mógłby imitować kołdrę obciążeniową, bo nie chciałam wydawać na nią pieniędzy.
– Cześć – usłyszałam gdzieś z bliska.
Nie podniosłam wzroku, wiedząc, że nie ma tu moich znajomych… no, przynajmniej miałam taką nadzieję.
– Hej!
Przez te krzyki zrobiłam błąd – ominęłam jedną z dziurek w swoim przyszłym kocu. Westchnęłam ciężko, próbując nie wybuchnąć. Nie to, że miałam powód, byłam przecież w miejscu publicznym, ale wydawało się, że ta osoba jest coraz bliżej mnie, a ja musiałam się naprawdę skupić, żeby poradzić sobie z szydełkiem. Poza tym miałam trzeci dzień okresu. Chociaż po co to tłumaczenie? Nawet osobę z idealną równowagą hormonalną wnerwiłby ktoś tak irytujący.
– Hej! Co tam szyjesz?
Oderwałam się od robótki i spojrzałam spode łba na osobę, która miała czelność mi przerwać. Przyglądał mi się jakiś chłopak. Szatyn. Ciemne oczy. Niezły styl – jakby Tom Holland dowiedział się, czym jest light academia. Skanowałam go wzrokiem. Jednak im dłużej na niego patrzyłam, tym szerszy uśmiech wykwitał mu na twarzy. Jakby był zadowolony, że się w niego wpatruję. Jakby myślał, że go podziwiam.
Zmarszczyłam brwi.
– Robię koc – odparłam surowo z kamienną miną.
Widząc moją reakcję, odwrócił się do swojego roześmianego kolegi i odchrząknął, nerwowo mrugając powiekami. Najwidoczniej poczuł się niepewnie. Naprawdę był przyzwyczajony do tego, że jego osobliwe zaloty są przyjmowane z entuzjazmem?
– Idziemy z przyjacielem do…
– W takim razie miłego spaceru. – Zmusiłam się do uśmiechu.
– Nie jesteś duszą towarzystwa, co? Słuchaj, jeśli myślisz, że chciałem być chamski, to…
– Jestem duszą towarzystwa. – Schowałam włóczkę i szydełko z powrotem do torby. – A co do ciebie, nie zastanawiałam się, czy to chamskie, czy nie. Zastanawiam się tylko, czemu podszedłeś. Długie nogi, blond włosy, kształtne cycki… co konkretnie?
– Pewnie wszystko naraz! – krzyknął jego przyjaciel. – Dołóż do tego jego zawyżoną samoocenę i wychodzi taki cyrk.
– Cyrk to bardzo dobre określenie. – Wstałam, zbierając swoje rzeczy.
Następnie znów zwróciłam się w stronę chłopaka. Może i miałam długie nogi, ale byłam stosunkowo niska. No okej, nie niska, mierzyłam metr sześćdziesiąt siedem, więc byłam po prostu przeciętna, lecz przy chłopaku wydawałam się niższa. To tak jak wtedy, gdy obejmowałam mamę i odnosiłam wrażenie, że skoro patrzę na nią z góry, muszę być serio wyrośnięta, a później obejmowałam tatę i pokorniałam, opierając czoło na jego klatce piersiowej.
– Myśl, co chcesz, ale nie siedziałam tutaj, żeby ktoś zaczął ze mną gadać. Zajmowałam się czymś, chciałam spokoju, a ty go naruszyłeś. I nie – dodałam, widząc, że łapie oddech, by odpowiedzieć – nie obchodzi mnie, czy ci się spodobałam. Nie obchodzi mnie, czy będziesz patrzył na mnie tęsknym wzrokiem, gdy już stąd pójdę. Możesz to zostawić dla siebie. I zanim powiesz, że przecież chciałeś tylko zagadać… Ja nie chciałam odpowiadać, a ty wciąż mnie męczyłeś. Następnym razem rozegraj to inaczej. Jesteś przystojny, ale jeśli masz też łeb, może znajdziesz coś lepszego. Nie zaczepiaj kogoś, kto, jak widzisz, jest zajęty, a już na pewno nie krzycz do niego trzy razy. Jeśli za drugim wciąż nie chce z tobą gadać, po prostu idź dalej.
Jego uszy zrobiły się całe czerwone. Wkrótce rumieńce wykwitły również na jego policzkach i szyi. Przełknął głośno ślinę, ale nadal nie odchodził. Może obawiał się wrócić do kolegi upokorzony. Niestety nic mnie to nie obchodziło.
– Uważasz, że jestem przystojny?
– Naprawdę? – Zerknęłam na jego przyjaciela, a ten tylko wzruszył ramionami, wciąż chichocząc. Zrobiłam krok, zbliżając się do tego, który mnie zaczepił.
Zamiast się cofnąć, i on się przybliżył, przez co musiałam unieść głowę jeszcze wyżej.
– Słuchaj, możesz być przystojny. Możesz być nawet greckim bogiem, nie obchodzi mnie to. Chciałam usiąść w parku i poszydełkować. Zrobić sobie szalik albo obciążający koc, cokolwiek. Twoja obecność nie jest więc dla mnie niczym porywającym, wręcz przeciwnie. Rozumiesz?
– Rozumiem – przytaknął, chowając ręce do kieszeni i odsuwając się ode mnie. – Mamy odejść czy ty odejdziesz?
– Ja odejdę. – Przecież już i tak wstałam. Już i tak zniszczył mi chwilę spokoju.
– W takim razie będziemy patrzeć na ciebie tęsknym wzrokiem.
– Świetnie. – Uśmiechnęłam się kpiąco.
Muszę się do czegoś przyznać. Wybrałam literaturę nie tylko dlatego, że od dzieciństwa kochałam czytać książki, ale też dlatego, że w filmach, które oglądałam, na tym kierunku studiów można było gadać i wyrażać swoje zdanie. Widziałam mnóstwo scen, w których główne bohaterki kłóciły się z kimś, kto zachwycał się kolejną starą książką napisaną przez białego faceta hetero, i sama się zastanawiałam, jaki utwór mogłabym przytoczyć, żeby wyjść poza ramy. Zaczęłam czytać azjatycką literaturę i większość książek, które zajmowały moją głowę, została napisana przez kobiety. Ktoś może uznać to, co robiłam, za protekcjonalne, bo przecież w filmach tak to wyglądało, prawda? Dziewczyna na początku kłóciła się z chłopakiem, a później się z nim wiązała, tak jakby jej opinie były tylko przeszkodą, z którą ten ma sobie poradzić. Ja chciałam czegoś innego. Chciałam krwi (nie dosłownie). Chciałam, żeby jakiś chłopak wspomniał geniusz swojego ulubionego autora, bym mogła opowiedzieć o fantastycznych autorkach, a gdy chłopak się ze mną nie zgodzi – brnąć w to i nie zachwycać się przy tym jego dołeczkami albo tym, jak włosy opadają mu na czoło. Miałam w sobie silną potrzebę kłótni, a zajęcia z literatury wydawały się do tego idealne. I nie, nie miałam pretensji do głównych bohaterek, które zakochiwały się i zmieniały dla miłości. Nienawiścią darzyłam jedynie reżyserów płci męskiej, którzy twierdzili, że każdą kobietę da się do siebie przekonać ciągłymi kłótniami. Niestety, chłopcy, potrzeba trochę więcej, by zasłużyć na miejsce w naszych sercach.
Rano przed pierwszymi zajęciami ściskało mnie w żołądku, ale ponieważ łatwo pomylić stres z ekscytacją, stawiałam, że więcej we mnie tego drugiego. Czytałam całe wakacje. W porządku, większość moich lektur bardziej nadawałaby się na dyskusję o roli fantasy we współczesnym świecie niż na zajęcia z literatury światowej, ale hej, literatura o smokach to też literatura światowa, prawda? Może dla niektórych nie tak wybitna jak Tołstoj, lecz ja bawiłam się przednio.
– Odwieźć cię? – Lin wyszedł ze swojego pokoju w bluzie i dresach. Stanął jedną nogą na płytkach, drugą na panelach, między salonem a otwartą kuchnią, i spoglądał z utęsknieniem na kanapę.
Mnie też przywoływała. Powstrzymując ziewnięcie, wyobraziłam sobie, że olewam studia, kładę się na niej, zarzucam na siebie koc i zamykam oczy.
– Nie – próbowałam opanować swoje rozmarzenie – ale możesz przyjechać o pierwszej. Mam tylko wykład o Szekspirze, a potem literaturę angielską. Idziesz biegać?
– A widziałaś, żebym z jakiegokolwiek innego powodu wkładał ten komplet?
Zerknęłam na dres, który pamiętał jeszcze szesnastoletniego Lincolna mającego problem z kopaniem piłki, odbijaniem piłki, rzucaniem piłki… ze wszystkim, co było związane z piłką. W okresie licealnym Lin czasami biegał, ale zazwyczaj nudziło mu się po jakimś miesiącu. Najwidoczniej odzyskał motywację.
– Nie masz dzisiaj zajęć?
– Nie mam – potwierdził, wyciągając z lodówki sok. – Magisterka jest jak na razie świetna. Przyjadę. Akurat zdążę wszystko ogarnąć. Tylko szybko wyrzucę cię przed kamienicą, bo jadę do galerii, okej? – Powąchał odkręcony sok, skrzywił się i postawił butelkę na blacie. – Nie proponuję ci wspólnego wyjścia, bo pewnie będziesz zmęczona po zajęciach.
Nie sądziłam, że cztery godziny będą dla mnie wyczerpujące, ale to nie miało znaczenia. Wspomniał o tym z grzeczności, w rzeczywistości nie chciał spędzać ze mną czasu. Kiedyś próbowałam zmienić jego zdanie. Próbowałam udowodnić mu, że możemy się przyjaźnić, ale on tego nie chciał. Nie zamierzałam naciskać. Już nie.
– Okej, dzięki.
Wyszłam z mieszkania i wróciłam do niego po jakichś dwóch minutach. Może i zbliżał się październik, ale na zewnątrz świeciło słońce, było gorąco, a ja jako jedyna miałam na sobie długie spodnie. Wymieniłam je na spódnicę, a sweter zastąpiłam białą koszulą z długim rękawem. Chciałam wyglądać profesjonalnie, żeby wykładowcy zapamiętali mnie z tej najlepszej strony. Moje motto na ten rok brzmiało: „Zrób wszystko, by mówili o tobie w samych superlatywach”. Nie obchodziła mnie sława ani nic z tych rzeczy, to już miałam za sobą. Teraz chciałam się po prostu nie wyróżniać, a jeśli wyróżniać, to tylko tym, że inteligentnie odpowiedziałam na jakieś pytanie lub miałam najwyższą ocenę na teście.
Wyszłam po raz kolejny. Gdyby nie mapy w internecie, zgubiłabym się trzy razy, ale w końcu dotarłam na kampus. Był przepiękny. Najpiękniejszy (i jedyny), jaki widziałam. To wszystko zachwycało i przytłaczało jednocześnie. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam przed siebie.
– Przepraszam. – Tłok na korytarzu był znacznie większy, niżbym przypuszczała. Wciąż się o kogoś obijałam. – Przepraszam. – Dałam komuś z łokcia. – Przepraszam. – Uderzyłam kogoś torebką.
Po dziesięciu minutach byłam już cała spocona, ale się nie poddawałam. Gdy znalazłam salę, zerknęłam na zegarek. Dotarłam minutę przed czasem, lecz reszta grupy siedziała już w środku. Dołączyłam do nich.
Sala ta była typową salą studencką. Mnóstwo krzeseł, każdy kolejny rząd wyżej od poprzedniego, wszystkie skierowane wprost na podest z biurkiem. Na ekranie za nim wyświetlała się już prezentacja. Szekspir z pierwszego slajdu zdawał się bacznie nas obserwować. W końcu w drzwiach pojawiła się kobieta, na oko pięćdziesięcioletnia, w spiętych brązowych włosach i sztywnej marynarce z poduszkami na ramionach, przez co wyglądała, jakby pakowała na siłowni. A może poduszek wcale tam nie było? Może faktycznie pakowała? Jej twarz od razu zdradzała, że kobieta czuje się młodo, żywo i wspaniale, i byłam tym zachwycona, ponieważ w liceum każda nauczycielka patrzyła na nas tak posępnie, jakby zamierzała nas zamordować i zastanawiała się tylko nad tym, jak dokonać tego mordu. Ta była inna. Uśmiechnięta. Tyle mi wystarczyło.
– Wyobraźcie sobie świat bez słów – zaczęła tajemniczo, gasząc światła w pomieszczeniu. – Wyobraźcie sobie, że nie możecie nic powiedzieć. Nigdy nie dowiecie się, jak brzmi wasz głos. – Stanęła na podeście i oparła dłonie na biurku. – Wasze milczenie nie zrobi światu żadnej różnicy. Każde z was jest tylko jedną, małą, nic nieznaczącą istotą. – Wciąż się uśmiechała.
Spojrzałam na dziewczynę obok mnie, ale nie chciała uraczyć mnie żadną reakcją. Wpatrywała się w kobietę jak zaczarowana.
– „Życie jest tylko przechodnym półcieniem, nędznym aktorem, który swoją rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie, w nicość przepada, powieścią idyoty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”*.Jeśli tak… czemu się przejmować? Jeśli nasze słowa nic nie znaczą, jeśli nasze życie nic nie znaczy, po co próbować? Za dwieście lat nikt o nas przecież nie wspomni. – Kobieta włączyła kolejny slajd, przedstawiający inne zdjęcie Szekspira. Nie było tam nawet żadnego nagłówka. – Artyści od wieków zastanawiają się nad tym, jak dać się zapamiętać. Jak nie być kolejnym marnym życiem, za to stać się wyjątkową jednostką. Powiecie, że to kompleks Boga, i być może będziecie mieć rację. Exegi monumentum, to już nie Szekspir, ale Horacy. – Zaśmiała się wraz z połową sali. – „Pomnik trwalszy stworzyłem, niźli w spiżu ryty”**. Tego właśnie chcemy. Stworzyć coś, zrobić coś, co będzie naszym pomnikiem. Zaistnieć. – Wykładowczyni spojrzała wyżej, żeby przyjrzeć się osobom z mojego rzędu.
Gdy nasze oczy się spotkały, poczułam, jak pot spływa mi po plecach. Jednocześnie chciałam, żeby ucięła nasz kontakt wzrokowy i żeby mnie kojarzyła. Chciałam zaistnieć.
– William Szekspir to jedna z postaci, którym się to udało – kontynuowała, a gdy zerknęła w bok, odetchnęłam z ulgą. – Studiowałam jego biografię przez kilkanaście ostatnich lat, a każdy z jego dramatów czytałam przynajmniej trzy razy. Nie mogę się doczekać, aż podzielę się z wami swoją wiedzą, ale nie mogę się również doczekać waszych przemyśleń. Tak, to wykład i musicie notować, lecz dyskusja zawsze jest mile widziana na moich zajęciach. Rozmawiajmy szczerze i otwarcie. Nauczmy się mówić o życiu na podstawie utworów literackich, bo utwory literackie to słowa i znaczenie, a więc życie. – Wyprostowała się i wzniosła głowę wyżej. – Zaczniemy jednak od podstaw. – Odwróciła się i zapisała na tablicy: „Prof. Williams”. – A pod spodem mój mail i numer telefonu. Tylko nie dzwońcie do mnie o trzeciej w nocy, w połowie imprezy, żeby porozmawiać o Śnie nocy letniej. Zostawcie coś na zajęcia. No a teraz lista obecności…
Po jakiejś godzinie ktoś zapukał. Drzwi się otworzyły i wparował przez nie…
– Przepraszam za spóźnienie – …ten sam chłopak, który zaczepił mnie w parku. Miał czerwone policzki i szybko oddychał. – Auto się nie zatrzymało.
– Słucham? – Profesorka podeszła do niego.
– Na przejściu dla pieszych.
– Ale wszystko w porządku? Może musisz się zbadać, sprawdzić, czy nie masz żadnych urazów lub…
– Wszystko w porządku – odpowiedział. – Przepraszam za spóźnienie – powtórzył i zaczął wspinać się po schodach, próbując znaleźć odpowiednie miejsce.
Gdy mnie zauważył, uśmiechnął się i usiadł obok. Dzieliło nas tylko jedno krzesło, na którym wcześniej położyłam kurtkę i torbę.
– Znowu się spotykamy. – Rozsiadł się wygodnie, postawił butelkę wody na rozkładanym stoliczku, a ja zastanawiałam się, czy mogę być dla niego niemiła, skoro dopiero co brał udział w wypadku.
– Notuję – mruknęłam, wpatrując się w zeszyt.
Pani Williams mówiła właśnie o sposobach zaliczenia przedmiotu. Na ostatnich zajęciach mieliśmy rozwiązać test. Całkiem w porządku. Co prawda nie byłam znawczynią Szekspira, ale profesorka mówiła zbyt ciekawie, żebym przysypiała na jej wykładach, więc za kilka tygodni powinnam wiedzieć już tyle, ile trzeba, by zdać. Tak przynajmniej myślałam, dopóki kobieta nie spytała:
– Kto przeczytał dramaty z listy?
– Z jakiej listy? – Zerknęłam instynktownie na chłopaka koło mnie, wiedząc już, że nie mogę liczyć na koleżankę wciąż wpatrującą się w panią Williams.
Twarz spóźnialskiego rozpromieniła się, jakby usłyszał najlepszą wiadomość pod słońcem.
– Nie przeczytałaś książek z listy?
Odwróciłam się do dziewczyny, ale ta trzymała już rękę w górze. Wszyscy to robili. Nawet ten pyszałek obok mnie. Więc też się zgłosiłam, a to rozbawiło go jeszcze bardziej. Zakrył usta drugą dłonią.
– Za tydzień – pani Williams zaczęła pisać na tablicy – wprowadzę was w Hamleta, aza dwa opowiemy sobie o Romeo i Julii oraz Makbecie. Wktóryś poniedziałek, jeszcze nie mogę powiedzieć wam który, będę musiała wyjechać na seminarium, dlatego zostawiam jedne zajęcia w rezerwie. Jeśli jednak nie wyjadę lub znajdę zastępstwo, zrobimy sobie podsumowanie. Nie będziecie musieli czytać nic nowego, nie martwcie się tym.
– Ale widziałaś listy z innych przedmiotów?
Pytanie chłopaka wytrąciło mnie z równowagi. Uderzyłam łokciem w stolik, przez co zeszyt i długopis spadły mi na podłogę. Czytałam w wakacje dużo książek, które mogłyby pomóc mi zrobić dobre wrażenie, ale nie miałam pojęcia, czy są na listach. Nie miałam pojęcia, że są listy.
– Czytałam niektóre lektury, tyle wystarczy. – Pokiwałam głową, jakbym zgadzała się sama ze sobą.
– Będę prosiła niektórych, żeby przygotowali prezentacje na zajęcia. Mamy łącznie trzynaście wykładów. Jeśli odjąć ten dzisiejszy, ostatni, na którym rozwiążecie test, ten, na którym mnie nie będzie, oraz dwa przyszłe, zostaje osiem spotkań. Najpierw proszę kogoś o zrobienie prezentacji o Królu Learze na za trzy tygodnie. – Pani Williams znów wyprostowała się jak struna. Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy, szukając chętnych.
– Czytałaś? – wyszeptał chłopak, na co prychnęłam.
– Czytałam Hamleta, Makbeta, Romea i Julię oraz Sen nocy letniej. – Wkrótce miałam pożałować, że to powiedziałam. – Tyle wystarczy na początek.
Ktoś musiał się zgłosić, bo profesorka kontynuowała:
– Teraz Otello.
Znów ktoś wyraził chęć.
– Juliusz Cezar.
Kolejne zgłoszenie.
– Sen nocy letniej.
Już miałam podnieść rękę, gdy zauważyłam, że trzyma ją ktoś inny. Otworzyłam buzię z niedowierzania.
– W porządku, panie Harris. – Zapisała jego nazwisko w swoim notatniku. – Poskromienie złośnicy?
Podniosłam dłoń, by znów ktoś mnie nie wyprzedził. Patrzyłam przy tym z nienawiścią na kolegę obok. On za to tylko się uśmiechał, podłym, prowokującym uśmieszkiem, który chętnie starłabym mu z twarzy.
– Mhm. – Kobieta nie uraczyła mnie nawet jednym słowem. – Kupiec wenecki?
Ręka Harrisa znów wystrzeliła. Pani Williams była zaskoczona, tak jak i reszta grupy.
– Na pewno? – spytała.
– Z chęcią. – Przybrał maskę idealnego ucznia, a profesorce aż zaświeciły się oczy.
Tyle z mojej chęci przypodobania się jej.
– Wieczór Trzech Króli?
Nawet nie wiedziałam, kiedy moja ręka znalazła się w górze. Pani Williams nie mogła powstrzymać uśmiechu, więc również się uśmiechnęłam. I tak uśmiechałyśmy się razem, wspaniałe doświadczenie. Czułam, jakbym mogła wszystko. Oczywiście mogłabym to „wszystko”, gdybym uprzednio przeczytała dwa dramaty, których treści nie kojarzyłam.
– I ostatni utwór…
Spojrzałam na chłopaka, on na mnie. Nie był już uśmiechnięty, raczej skoncentrowany. Starał się zinterpretować moją minę, co nie było trudne, bo teraz to ja zaczęłam się uśmiechać.
– Burza.
Wznieśliśmy dłonie w tym samym momencie. Próbowałam podnieść swoją wyżej, przez co wstałam, a składane drewniane krzesło zamknęło się z trzaskiem.
– Mam nadzieję, że nie wyczerpiecie ambicji na samym początku. – Kobieta się uśmiechnęła. – Prezentację o Burzy zrobicie razem.
Tyle wystarczyło, żebym spoważniała. Chłopak również nie uraczył mnie wyszczerzem godnym zwycięzcy.
– Na ostatnich zajęciach przed świętami będziecie zdawali test. Jak wiecie, w Santer rok dzielimy na dwa półrocza, ale trzy etapy. Pierwszy trwa do świąt bożonarodzeniowych, drugi do końca kwietnia. Podczas trzeciego, zwanego trymestrem egzaminacyjnym, przystępujecie do najtrudniejszych egzaminów. Przeważnie wyrabiamy się ze wszystkim do końca maja lub połowy czerwca. Uczeń z najwyższą średnią w danym półroczu, a więc po pierwszym lub trzecim etapie, włączając w to majowe testy, zostanie nagrodzony. Najlepszy student w półroczu zimowym trafi na praktyki do Instytutu Szekspira na Uniwersytecie w Birmingham, gdzie będzie asystował mi przy badaniach, a także brał udział w seminariach, szkoleniach i spotkaniach z najsławniejszymi badaczami Szekspira, jego sztuk i teatru. Dodatkowo ten, kto zdobędzie najwięcej punktów z tego kursu, dostanie ode mnie złotą statuetkę. Jest ciężka, więc nie tylko czytajcie, ale też pracujcie nad siłą mięśni – zażartowała, rumieniąc się przy tym. – Z powodu dostępności i czasu nagrody zimowe nie są tak zachwycające jak miesięczne praktyki letnie, które wygrywa student z najlepszą średnią roczną, ale mam nadzieję, że perspektywa badań w Instytucie Szekspira choć trochę was zmotywuje. Poza tym wygrana w pierwszym półroczu często otwiera drzwi do kolejnych nagród, gdyż inni wykładowcy będą już was kojarzyć.
Bacznie przyglądałam się chłopakowi obok. Wyglądał na takiego, który będzie próbował wygrać. Uznałam, że muszę się uczyć pilniej. Musiałam wyjechać do Birmingham. I musiałam zgarnąć złotą statuetkę. Chociażby po to, żeby zdzielić nią chłopaka w łeb.
* W. Szekspir, Makbet, przeł. Józef Paszkowski, Lwów–Złoczów 1908.
** J. Zawirowski, Pieśni Horacego na język polski przełożone, Pieśń III, 30 [Do Melpomeny], Kraków 1921.
Redakcja: Adrianna Hess
Korekta: Katarzyna Skwark, Monika Pertek-Koprowska
Projekt okładki i stron tytułowych: Małgorzata Uglik
Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Kawephoto/Shutterstock
Skład i łamanie: pagegraph.pl
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-42-0