Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Marian Taylor przybywa do odosobnionego zamku jako dama do towarzystwa dla samotnej kobiety. Na miejscu zdaje sobie sprawę, że jej pracodawczyni jest więźniem nie tylko własnych obsesji, lecz także swojego bezlitosnego męża. Hannah, na pozór ucieleśnienie prześladowanych cnót, fascynuje otaczających ją ludzi, spośród których kilkoro pragnie wyrwać ją ze snu. Kim jednak naprawdę jest Hannah: niewinną ofiarą, opętaną kobietą czy wiedźmą? Czy jej życie duchowe pozostaje pod złym urokiem? Czy jeśli zostanie siłą ocalona - umrze?
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Rok wydania: 1978
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
The Unicorn
Okładka, strona tytułowa, ilustracje
JANUSZ BRUCHNALSKI
Redaktor
APOLONIA BEJSKA
Redaktor techniczny
BOŻENA KORBUT
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie. Kraków 1978
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978
Wvd I. Nakład 20000 283 egz.
Ark. wyd. 16.1 Ark. druk. 16.25
Papier druk. mat. kl. III. 82 * 104 cm. 70 g
Oddano do składania 28 III 1977
Podpisano do druku 27 VII 1978
Druk ukończono w sierpniu I1)78
Zam. nr 222/77 C-22-175. Cena zł 40.
Drukarnia Wydawnicza. Kraków, ul. Wadowicka 8
Dawidowi Pears
Patrzyli na nią ze spokojnym, sennym zaciekawieniem. Opowiadano jej, że ludzie tutejsi są „przyjacielscy”, ale ci wielcy, powolni mężczyźni, jeśli nawet nie zachowywali się wrogo, wydawali się zupełnie nieucywilizowani. Patrzyli na nią trochę dziwnie, gdy im powiedziała, dokąd się wybiera. Może to dlatego.
Zrozumiała teraz, że postąpiła głupio, a nawet niegrzecznie, nie zawiadamiając o dokładnej porze swego przyjazdu. Ale wydawało jej się, że będzie ciekawiej, bardziej romantycznie i że sprawi może mniej zamieszania, jeśli sama da sobie radę. Lecz teraz, gdy mała, zabłocona kolejka, która przywiozła ją z węzłowej stacji Greytown, zniknęła, krztusząc się, wśród skał i zostawiła ją pod milczącym spojrzeniem tych ludzi, uczuła się bezradna i niemal przestraszona. Nie spodziewała się, że zastanie tu takie pustkowie. Nie spodziewała się tak przerażającego krajobrazu.
Poprzez popołudniową mgiełkę na stoku wzgórza wpatrzyła się w oddalone nagie i monumentalne występy żółtawoszarych skał. Tu i ówdzie ich gładkie odcinki pozwalały domyślać się zakrętówstromo opadającej drogi. Gdy zbliżał się land-rover, zobaczyła, że odstąpiła od niej mała grupka ludzi, a gdy pojazd zajechał przed dworzec, zniknęli wszyscy.
- Czy pani jest Marian Taylor?
Z ulgą, wypływającą z poczucia odzyskanej tożsamości, przyjęła dodający otuchy uścisk ręki wysokiego mężczyzny, który wysiadł z samochodu.
Marian uczuła, że skarcono ją i zaopiekowano się nią równocześnie. Spodobał się jej ten człowiek.
Poszła za nim do samochodu, uśmiechnięta i godna, sądząc, że sprawiła dobre wrażenie. Ten moment przestrachu przed chwilą wydał się jej bardzo niemądry.
Gdy upychał jej walizy w tyle land-rovera, dojrzała w mrocznym wnętrzu wozu coś, co w pierwszej chwili wzięła za dużego psa, lecz potem zorientowała się, że jest to bardzo ładny, mniej więcej piętnastoletni chłopiec. Chłopiec nie wysiadł, ukłonił się jej spoza waliz.
Nic jej to nie mówiło, ale pozdrawiając chłopca zastanawiała się, czy to nie on jest właśnie jej przyszłym uczniem.
- Ależ skąd! Bardzo jestem przejęta, że znalazłam się w tym zakątku świata.
Gdy Marian, która także to zauważyła, myślała, jak by to uznać za zaletę, land-rover wziął nagły zakręt i ukazało się morze. Krzyknęła.
Morze było jak lśniący zielony szmaragd, pokryty smugami ciemnej purpury. Małe, garbate wysepki mętniejszej, bledszej zieleni,
przepołowione cieniem, unosiły się z niego wśród pierścieni białej piany. 1 w miarę jak wóz skręcał i piął się w górę, widok ten znikał i znów się pojawiał w obramowaniu spękanych wież szarej skały, które - jak teraz Marian zauważyła, zbliżywszy się do nich - pokryte były żółtym rozchodnikiem i skalnicą, i kępkami różowych porostów.
Dotknięta nagłym złym przeczuciem, Marian pomyślała, że może Geoffrey jednak miał słuszność. Razem patrzyli na mapę, a on kiwał nad nią głową. A przecież Gaze było oznaczone wcale dużą czcionką i Marian była pewna, że to musi być naprawdę cywilizowane miasteczko ze sklepami i gospodą.
W ciągu ostatniego miesiąca doznawała tak gwałtownych przypływów i odpływów podniecenia i rozpaczy; teraz zrozumiała, jak naiwnie wyobrażała sobie, że koniec jej podróży będzie początkiem czegoś w rodzaju szczęścia. Miłość do Geoffreya nie była jej pierwszą miłością, lecz miała w sobie gwałtowność pierwszej przygody, a zarazem głębię i drobiazgowość wynikającą z rozsądku. Ostatecznie nie była już taka młoda. Dobiegała trzydziestki; a ponieważ czuła, że jej życie było dotychczas serią prowizorycznie inscenizowanych wstępów, tym zachłanniej witała coś, co wyglądało w końcu na jakiś rezultat. Gdy stało się jasne, że Geoffrey jej nie kocha i nie potrafi kochać, postanowiła, że musi odejść. Związana była - może zanadto związana - ze swoim zawodem nauczycielki. Teraz nagle okazało się, że to samo miasto, a nawet ten sam kraj jest za mały dla nich dwojga. Podziwiała w sobie tę bezwzględność. Ale bardziej jeszcze podziwiała to, co nastąpiło: jak po tym, gdy poniechała już zupełnego wymazania go ze swych myśli, zapomnienia o jego istnieniu, odkryła, że mogą jednak rozsądnie z sobą rozmawiać i być dla siebie mili. Stała się więc świadomie wielkoduszna. Pozwalała mu, aby pocieszał ją nieco po jego stracie; i miała bolesną satysfakcję widząc, że był prawie gotów zakochać się w niej właśnie wtedy, gdy ona w zdumiewający, niecny sposób zaczęła przychodzić do siebie.
To małe, interesujące ogłoszenie zauważyła zupełnie przypadkowo. Geoffrey, dokuczając jej, mówił, że po prostu wywarła na niej wrażenie imponująca nazwa i wizja „wielkiego świata”. Istotnie pociągała ją nazwa Zamku Gaze i odległa, rzekomo piękna część kraju. Niejaka pani Crean-Smith poszukiwała guwernantki ze znajomością francuskiego i włoskiego. Wspominano o wysokiej pensji; podejrzanie wysokiej, mówił Geoffrey, nawet biorąc pod uwagę te dalekie strony. Był przeciwny tym planom; częściowo (Marian czuła to ze smutną do niego słabością) z powodu jakby zazdrości czy zawiści, gdy widział, że tak szybko przyszła do siebie i pragnęła przygody.
Marian napisała, podając swoje kwalifikacje, i otrzymała przyjazny list od niejakiego Geralda Scottow. Wywiązała się korespondencja i zaproponowano jej posadę, nie wspominając jednak, a nawet wcale nie pragnąc jej poinformować o wieku i ilości przyszłych uczniów. Ze sposobu, w jaki Scottow pisał, nie mogła też zorientować się, czy jest przyjacielem, krewnym, czy służącym owej pani Crean-Smith, w której imieniu występował.
Teraz Marian ostrożnie odwróciła głowę i obserwowała Geralda Scottow. Było to łatwe, bo siedział pomiędzy nią a rozległym widokiem na morze. Miałaby też ochotę odwrócić się i spojrzeć na chłopca, którego milczącą obecność za sobą odczuwała bardzo nieprzyjemnie, ale była na to zbyt nieśmiała. Z pewnością Scottow - według terminologii, za którą Geoffrey zaraz by ją wyśmiał - był kimś „ze szlachty”. Jego akcent i sposób bycia świadczyły, że nie jest niczyim podwładnym, więc Marian przypuszczała, że może być krewnym lub przyjacielem domu. Ale jeśli tu mieszkał, cóż tutaj robił? Był wysokim, przystojnym mężczyzną o twarzy wyrażającej siłę; miał gładką, świeżą cerę i nieco żołnierską postawę. Masa falistych, brunatnych włosów opadała w małych, płaskich i okrągłych kędziorach dość nisko na czerwonawy, ogorzały kark. Spojrzenie brązowych oczu było raczej świadomie delikatne. Wyglądał na niewiele ponad czterdziestkę i może stracił już trochę dawnej urody. Sprawiał teraz Wrażenie tęższego i nieco ociężałego, lecz jego krzepkość nie była pozbawiona wdzięku. Marian przeniosła wzrok na silne, owłosione ręce na kierownicy. Na moment drgnęła. Przyszło jej na myśl pytanie, czy istnieje jakaś pani Scottow.
Marian czytała o wielkich urwiskach czarnego piaskowca. W zamglonym świetle wydawały się teraz brązowawe, jak okiem sięgnąć ciągnęły się partiami olbrzymich skarp, prążkowanych, pionowych, niezwykle wyniosłych, opadających stromo w białą kipiel. Tutaj morze było czarne, zmieszane z pianą jak atrament ze śmietaną.
Marian, która była świetną pływaczką, postanowiła sobie prywatnie, że będzie tu pływać pomimo wszystko.
Zachodzące słońce lśniło teraz na wodzie i oślepiało ją. Spojrzała w stronę lądu, ciągle onieśmielona świadomością, że siedzi za nią milczący chłopiec. Naga wapienna pustynia kończyła się, wznosząc się wyraźnie zaznaczonymi, skalnymi występami, kształtującymi niskie, garbate płaskowyże, leżące jedne za drugimi jak olbrzymie, skamieniałe potwory. Kilka nędznych, czerwonawych krzaków i małe, pochylone ku wschodowi leszczyny przylgnęły do skały, która pod słońcem nabrała bladej, piaskowożółtej barwy.
Jeśli pani poszuka, znajdzie pani tu małe, dziwaczne kwiaty i rośliny mięsożerne. Są tu też ogromnie ciekawe jaskinie i podziemne rzeki. Interesuje się pani geologią, kwiatami i takimi różnymi rzeczami? Widzę, że przywiozła pani lornetkę.
- Tak, bardzo. Wyobrażam sobie, że tutaj można by zaraz pobłądzić.
Droga skręcała w głąb lądu i wiła się między płytkimi występami skalnymi. Niepewny termakadam zaczął przechodzić w wyboisty, żwirowaty trakt. Scottow zwolnił. Z przodu zaczerniało coś, co okazało się małą gromadką osłów. Między nimi znajdowały się dwa małe oślątka, niewiele większe od foksterierów. Samochód torował sobie wśród nich drogę, a one leniwie plątały się na delikatnych łapkach. Za nimi polatywał niesamowity krzyk.
Marian wykorzystała okazję spotkania z osiołkami, by się odwrócić i spojrzeć na siedzącego za nią chłopca. Uśmiechnął się do niej z dziwną słodyczą, ale nie mogła dostrzec całej jego twarzy.
Zakręt drogi odsłonił nagle w oddali wielki, piękny dom. Zdumiewające było jego pojawienie się, w tym nagim pustkowiu i w mglistym słońcu wyglądał trochę jak miraż. Wznosił się wysoko od strony morza, na skalnym cyplu, długi i szary, trzypiętrowy, osiemnastowieczny dom. Marian widziała już kilka takich domów w ciągu swojej podróży, ale wszystkie były bez dachów.
- Niestety nie. Ten dom nazywa się Riders. Nasz najbliższy sąsiad. Gaze nie jest ani w połowie taki duży. Mam nadzieję, że nie rozczaruje się pani. Wszystkie szlacheckie siedziby w okolicy chcą się nazywać zamkami.
Rozległ się za nią dziwny, piskliwy hałas. Marian zorientowała się, że to roześmiał się chłopiec. W tej samej chwili zrozumiała, że musiał być starszy, niż się jej zdawało. To nie był śmiech piętnastolatka. Obróciła się szybko, żeby nań spojrzeć, i wyraźniej zobaczyła teraz jego twarz. Był to blady, mniej więcej dziewiętnastoletni, trochę zepsuty cherubinek o podłużnej głowie i wystającym podbródku.
Gładkie i jedwabiste długie i jasne kędziory opadały mu na czoło i przesłaniały do połowy podłużne, jasnoniebieskie, inteligentne oczy, nadając mu nieco psi wygląd. Odrzucił je do tyłu, otwarł oczy szeroko i obrzucił Marian szelmowskim spojrzeniem, które czyniło z niej kpiącą partnerkę jego prywatnego żartu.
Marian była ciekawa, któż to tworzył „naszą małą bandę”. No cóż, na złe czy na dobre, wkrótce się o tym dowie.
Marian roześmiała się z zakłopotaniem. Nie wiedziała, jak zaklasyfikować Jamesie. Nie wiedziała nawet jeszcze, jak naprawdę zaklasyfikować Scottowa.
Scottow, jakby zgadując jej myśli, ciągnął:
Marian zaczerwieniła się. Czy powinna była w jakiś sposób dowiedzieć się, że Jamesie jest „służącym”?
Wielki dom znikł im teraz z oczu za zwałami wapienia. Krajobraz nieco złagodniał, i trochę wyschniętej trawy albo może to były kępki porostu - tworzyło szafranowe rozlewiska wśród skał. Na niskiej stromiźnie pojawiły się nagle jakieś czarne owce o lśniących, bursztynowych oczach, a poza nimi wyrósł dolmen, wznoszący się ku zielonkawemu niebu. Dwa ogromne, pionowo ustawione głazy podtrzymywały wielki głaz, leżący na nich w poprzek i wystający daleko z każdej strony. Była to dziwaczna, koślawa budowla, pozornie banalna, a przecież mająca jakieś straszne znaczenie.
Gdy samochód zaczął zjeżdżać w dół, Marian ujrzała na przeciwległym stoku wielki szary i posępny dom o fasadzie zakończonej blankami i o wysokich, wąskich oknach, lśniących teraz blaskiem od morza. Dom, wzniesiony z tutejszego wapienia, wyłamywał się z krajobrazu niby dolmen należący, a przecież nie należący do otoczenia.
Samochód zwolnił, aby z trudem przebrnąć przez długi drewniany most ponad kanałem z wielkich, niemal kuliście obtoczonych kamieni. Mała struga wody koloru brązowego sherry kapryśnie przebijała się wśród kamieni i po stronie morza rozlewała się na płytkim, pomarszczonym obszarze, otoczonym gmatwaniną połyskliwych, żółtych wodorostów. Przy drodze stłoczyło się bezradną gromadą trochę bielonych, jednoizbowych domków. Marian zauważyła, że niektóre z nich nie miały dachów. Nie było widać żadnych ludzi. Poniżej i w oddali, obramowane z każdej strony pionowymi czarnymi skałami, których olbrzymią wysokość znów było teraz widać, rozciągało się morze, zupełnie złote. Spoza skał ukazał się teraz znowu dom Riders. Samochód zaczął się wspinać drugim stokiem doliny.
Marian ogarnęła nagle straszliwa, paraliżująca panika. Przeraził ją bardzo sam pomysł przyjazdu. Ale nie tylko to. Bała się skał i urwisk, i groteskowego dolmenu, i owych starożytnych tajemniczych spraw. Dwaj towarzysze już jej nie uspokajali - przeciwnie, wydawali się teraz okropnie obcy, a nawet groźni. Po raz pierwszy w życiu poczuła się zupełnie osamotniona i zagrożona niebezpieczeństwem. W jednej chwili omal nie zemdlała z przerażenia.
Powiedziała, jakby wołając o pomoc:
Znów usłyszała za sobą piskliwy śmiech chłopca.
Samochód przejechał, podskakując, poprzez dźwięczącą zastawkę dla bydła i olbrzymią oflankowaną bramę. Domek dozorcy, o czystych, otwartych oknach, stał pośród krzewów poszarpanych wichrem. Nierówny, żwirowany trakt, zniszczony deszczem i zarośnięty chwastami, skręcał w lewo, kołując górą ku domowi. Poza suchymi skałami ziemia tu była nagle wilgotna i czarna, pokryta pstrokato sztywną trawą o intensywnej zieleni. Czerwone kwiaty fuksji pstrzyły stok między ciemnymi, zmierzwionymi kępami rododendronów. Trakt skręcał znowu i dom się przybliżył. Marian ujrzała kamienną balustradę tarasu, otaczającą go ze wszech stron i unoszącą wysoko ponad torfiastą ziemią. Z tyłu, w pewnej odległości, znajdował się mur z szarego kamienia i ślady nadmiernie rozrośniętego ogrodu z jodłą i araukarią. Wóz stanął i Scottow wyłączył silnik.
Marian przerażona była nagłą ciszą. Ale jej szaleńcza panika minęła. Bała się teraz zwyczajnie, mdliło ją: nieśmiało, ze zdrętwiałym językiem i bardzo zdecydowanie stanęła na progu nowego świata.
Scottow i Jamesie wynieśli jej walizy. Nie patrząc w górę na rzucające się w oczy okna, weszła na taras schodkami z popękanych i zarośniętych chwastem kamiennych płyt do wielkiej, ozdobnej, kamiennej sieni i poprzez szklane, wahadłowe drzwi. Wewnątrz panowała cisza innego rodzaju, było mroczno, raczej chłodno i unosił się słodkawy zapach starych kotar i starej wilgoci. Dwie pokojówki w wysokich czepkach z białej koronki, o czarnych włosach i oczach, wyszły, żeby odebrać jej bagaż.
Jamesie zniknął w mroku. Scottow powiedział:
- Pewnie chciałaby pani się umyć i tak dalej. Nie ma pośpiechu.
Oczywiście nie przebieramy się tu zwykle do obiadu. To znaczy - nie przebieramy się uroczyście. Dziewczęta zaprowadzą panią do jej pokoju. Może zechce pani zejść na dół za jakieś pół godziny: będę czekał na tarasie.
Dziewczęta niosły już szybko bagaże po schodach. Marian poszła za nimi przez półmrok. Podłogi były przeważnie bez dywanów, pochyłe, trzeszczące, odbijające echo, lecz nad głową miała miękkie draperie, kotary w przejściach, a nieuchwytne, cienkie jak pajęczyna tkaniny, wiszące w drzwiach i w kątach, czepiały się jej rękawów. W końcu wprowadzono ją do dużego pokoju, pełnego wieczornej poświaty. Dziewczęta zniknęły.
Podeszła do okna. Rozciągał się stąd rozległy widok przez dolinę na Riders i na morze. Morze było teraz pawioniebieskie, a skały czarne jak węgiel ciągnęły się daleko, aż tam, gdzie na tle gorejącego nieba widać było dalekie wyspy. Spojrzała i westchnęła, zapominając o wszystkim.
Na szyi miała futerał z nowiutką lornetką. Wyjęła ją, wciąż patrząc. Lornetka była teraz cudowną zabawką. Nastawiła ją na dolinę. Zdumiewająco blisko zjawił się w szkłach widok mostu i magiczny krąg z wolna wędrował wzgórzem ku sąsiedniemu domowi. Doszedł do ściany domu, rozróżniając szorstką. powierzchnię kamienia tam, gdzie zachodzące słońce ukośnie ją oświetlało, rzucając niewielki cień; potem niespodziewanie pojawiła się kamienna balustrada, taka jak w Gaze, a za nią zamknięte okno. Marian powoli prowadziła lornetkę, zatrzymując się na kilku wesołych leżakach i białym stole, na którym stała butelka. W następnej chwili zobaczyła jakiegoś mężczyznę. Stał na tarasie i patrzył jej wprost w oczy przez lornetkę, skierowaną na Gaze. Marian opuściła własne szkła i szybko odeszła od okna. Znowu ogarnął ją paniczny lęk.
- Pani Crean-Smith jest jeszcze niezupełnie gotowa - powiedział Gerald Scottow. - Może pani będzie tak uprzejma i zaczeka chwilę, a ja poszukam innych.
Marian niedługo zabawiła na górze. Ochłonąwszy z przerażenia, szybko obejrzała pokój, oceniła wartość osiemnastowiecznego biurka, z wdzięcznością spojrzała na puste lakierowane półki na książki, z przyjemnością na stare miękkie fotele, kryte perkalem, podejrzliwie na potężne łoże, którego poobijane, mosiężne gałki lśniły jak delikatne złoto, i z przerażeniem na niebywałe, kolorowe reprodukcje na ścianie, co do których miała nadzieję, że nikt nie będzie sprzeciwiał się ich usunięciu. Umyła się szybko, znalazłszy letnią wodę w dzbanie, ozdobionym deseniem z kwiatków, i miednicę na umywalni z zielonych i żółtych kafelków. Nerwowo odważyła się wyjść na cichy, duszny korytarz; i obok znalazła toaletę z olbrzymim mahoniowym sedesem, który wydawał się jeszcze wygrzany przez całe pokolenia tych, którzy na nim zasiadali, i z szeroką, płytką muszlą, ozdobioną girlandami kwiatów. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy denerwować odkryciem, że muszla była wspanialsza od jej dzbanka i miednicy.
Szybko przebrała się w suknię i obejrzała się w ładnym lusterku, oprawnym w palisander. Nie było dużego lustra. Przypudrowała swój długi nos i odczesała do tyłu krótkie, proste, ciemne włosy. Jej twarz o zbyt wydatnych rysach, by ją nazwać „ładną”, mogła (jak sądziła) uchodzić za „przystojną”, a przynajmniej za „energiczną”. Ale trzeba też było uważać na jej wyraz. Geoffrey często jej powtarzał, że wygląda posępnie i agresywnie. Teraz nie wolno jej było tak wyglądać. Geoffrey powiedział kiedyś: „Przestań myśleć, że życie cię oszukuje.
Bierz to, co jest i korzystaj z tego. Czy nigdy nie będziesz realistką?” No cóż, cokolwiek by tutaj było, przyjmie to z pełnym oddaniem i uwagą. Być może zaczyna się era realizmu. Być może miała słuszność myśląc, że wraz z miłością do Geoffrey a skończyły się wszelkie wstępy. A przecież z nagłym uczuciem strasznej samotności, z nagłą nostalgią za minionym światem dawnych uczuć, poczuła, jak rozpaczliwie pragnie stać się potrzebna i kochana przez ludzi w Gaze. Przybrała odpowiedni wyraz twarzy, zebrała całą odwagę, na jaką mogła się zdobyć, i zeszła na dół.
Scottow wprowadził ją do wielkiego salonu na parterze, gdzie stała teraz sama, obracając w palcach nie zapalonego papierosa i wcale nieciekawa „innych”. Pokój pachniał zadumą nad przeszłością, był chłodny i mroczny w ów ciepły wrześniowy wieczór. Dwa wysokie okna, sięgające niemal podłogi, i wysokie szklane drzwi łączyły go ze słonecznym tarasem. Były osłonięte zwojami udrapowanej białej koronki nie pierwszej czystości. Grube, czerwone kotary, sztywne jak pożłobione kolumny, emanowały kadzidlany zapach kurzu, a płowożółty dywan wydawał jakby ciche pyknięcia, gdy się po nim stąpało. Ciemna, mahoniowa konstrukcja, mieszcząca zwierciadło, górowała nad kominkiem i sięgała niemal do wyblakłego sufitu szeregiem półek i półeczek, na których nagromadzono małe, skomplikowane przedmioty z mosiądzu. Smoliście czarny, wielki fortepian chroniony był całym hufcem małych stoliczków, osłoniętych aż do ziemi haftowanymi, aksamitnymi serwetami. Wśród tego kramu lśniły tu i ówdzie kryształy, stała też szafa na książki o potężnych drzwiach, mieszcząca wyleniałe rzędy tomów oprawnych w cielęcą skórę na półkach ozdobionych skórzaną frędzlą. Nieład panujący w pokoju pozwalał przypuszczać, że nieczęsto go używano lub przebywano w nim. Kimkolwiek były tutejsze dzieci, nie przychodziły tutaj.
Marian ostrożnie rozejrzała się wokoło. Panował żółtawy mrok, refleks słonecznego wieczoru i wielka cisza. A przecież pokój jak gdyby czuwał, i Marian bała się niemal, że może obserwuje ją ktoś milcząco stojący w kącie. Poruszyła się bezszelestnie szukając zapałki, żeby móc zapalić papierosa. Na jednym z aksamitnych stolików leżało srebrne, matowe pudełko, ale zapałek w nim nie było. Poszukała przy drzwiach elektrycznego kontaktu, lecz nie znalazła go i potrąciła tylko oderwany kawałek kwiecistej tapety. Pomyślała, że oczywiście w Gaze nie ma elektryczności. Aby zająć czymś uwagę i uspokoić nerwy, podeszła do szafy z książkami i usiłowała odczytać tytuły tomów, lecz szkło było zbyt brudne, a w pokoju zbyt ciemno. Spróbowała otworzyć szafę.
- Jest zamknięta - powiedział tuż za nią jakiś głos.
Marian gwałtownie odskoczyła. Podeszła do niej bardzo blisko jakaś wysoka kobieta. Nie widziała wyraźnie jej twarzy, ale zdawało się jej, że miała siwe albo bardzo jasne, albo bezbarwne włosy upięte w kok. Odziana była w ciemną suknię z kołnierzykiem i mankietami z białej koronki.
Serce Marian zaczęło bić tak mocno, że omal nie upadła.
Usłyszała za sobą uspokajający głos Geralda Scottow:
W drzwiach błysnęło światło i weszły trzy czarnowłose pokojówki, niosąc wielkie lampy naftowe ze szklanymi, matowymi, kremowymi umbrami. Porozstawiały je na różnych stolikach. Pokój zmienił się, stał się przytulny, pełen cieni, a postacie zbliżyły się do siebie. Teraz Marian mogła przyjrzeć się Miss Evercreech. Była chuda, miała wąską, przezroczystą twarz o wystających kościach policzkowych, wilgotne, jasnoniebieskie oczy i duże. delikatne usta. Wciąż trudno było określić kolor jej włosów. A także jej wiek. Mogła mieć lat czterdzieści albo sześćdziesiąt. Wpatrywała się w Marian bez uśmiechu, lekko marszcząc brwi, z napięciem, które, choć nieco zatrważające, nie było wrogie.
Miss Evercreech milczała przez chwilę; w końcu przestała obserwować Marian.
Z lekko zrezygnowanym spojrzeniem, które Marian odczytała sobie jako porozumiewawcze, Scottow zaczął zdejmować jedną po drugiej mosiężne ozdoby i ustawiać je na stole, gdzie Miss Evercreech wyjmowała z nich zbieraninę guzików, spinaczy, niedopałków cygar, opasek elastycznych, a także coś, co wyglądało na złotego suwerena, którego schowała do kieszeni. Klucz znalazł się w końcu w koszu na grzbiecie mosiężnego osiołka i Miss Evercreech wręczyła go Marian, a ona, sztywna teraz z zakłopotania, przekręciła go w zamku i udała, że ogląda zawartość szafy, bo wydawało się jej, że tego się od niej oczekuje.
Marian, nie wiedząc, czy zaspokojono jej zachciankę, czy ją ukarano, odparła:
Miss Evercreech chwyciła nagle Marian silnie za rękę i podprowadziła do okna. Przyciągnęła ją tuż do szyby, tak że ramię dziewczyny zaplątało się w koronkową firankę, wznosząc falę suchego zapachu kurzu. Za oknem wciąż było jasno, barwy wieczoru obmywały wszystko złotem, a pomarańczowopurpurowy zachód trwał ponad morzem. Lecz Marian nie śmiała odwrócić oczu od badawczej twarzy, oświetlonej teraz jakby na małej scenie.
Miss Evercreech wciąż przytrzymywała rękę Marian, leciutko ją ściskając.
Marian mruknęła jakieś podziękowanie i cofnęła się pośpiesznie. Trwała w nieznośnym niemal napięciu. Zwróciła się z ulgą ku przyjaznej postaci Scottowa.
Jakby umyślnie chcąc zmienić nastrój, Scottow powiedział wesoło: - No! Nic tu nie zostało, żadna torebka ani nic w tym rodzaju? Obawiam się, że niezbyt często używamy tego pokoju i czasem go się zamyka. A teraz proszę tylko iść za mną, dobrze?
Wyszli do hallu, którego wnętrze rozjaśniał zamglony blask pomarańczowego światła z zewnątrz. W tej samej chwili jakiś człowiek wszedł przez szklane drzwi z tarasu.
Przeszła obok nich pokojówka, niosąc jedną z naftowych lamp.
Salon znowu pogrążył się w mroku. W mijającym ich świetle Marian zobaczyła niskiego mężczyznę mniej więcej jej wzrostu, trzymającego wielką cynową misę. Miał ciemne włosy i niebieskie oczy tutejszych ludzi; rzeczywiście, gdy odwrócił się ku nim, zanim minęła ich lampa, Marian ujrzała oczy niebieskie jak szafiry. Mówił silnym miejscowym akcentem i miał wygląd (pomyślała) raczej ponury i służalczy.
Denis chrząknął.
Nieznajomy wyciągnął przed siebie cynową misę i Marian zobaczyła z pewnym zdziwieniem, że była w niej woda i dość duża złota rybka. „Truskawkowy Nos”.
Scottow, uśmiechając się za nich obu, rzekł:
Ogromnie zdenerwowana Marian szła teraz za Scottowem po niemal ciemnych schodach, na półpiętrze minęła lampę świecącą przyćmionym światłem niby w świątyni, potem szli jeszcze którędyś, aż doszli do wielkich podwójnych drzwi. Scottow otwarł je delikatnie. Weszli do mrocznego przedpokoju i Marian ujrzała przed sobą smugę złotego światła. Gerald Scottow zapukał.
Wszedł z wielkim szacunkiem, a za nim Marian.
Pokój był jaskrawo oświetlony mnóstwem lamp, a kotary były zaciągnięte, choć na dworze było jeszcze jasno. Ulewa świateł i strach oślepiły niemal Marian.
Po grubym dywanie Marian podeszła do kogoś w oddalonym kącie pokoju.
Nie zastanawiając się nad tym, Marian spodziewała się zobaczyć starszą kobietę. Lecz stojąca przed nią osoba była młoda, może niewiele tylko od niej starsza, i jeśli nie skończenie piękna, to przecież uderzająco ładna. Miała bujne, czerwonozłote włosy, oczy niemal tego samego koloru i bladą piegowatą twarz. Nie używała makijażu. Ubrana była w powiewną szatę z haftowanego, żółtego jedwabiu, która mogła być albo wieczorową suknią, albo szlafrokiem.
Marian ujęła podaną jej białą, piegowatą rękę i powiedziała, że bardzo jej przyjemnie. Czuła jakiś znany, przenikliwy zapach, którego nie umiała określić; a w pokoju wyczuwało się jakieś napięcie, nie tylko jej własne.
Stojący za nią Scottow powiedział:
Marian usunęła się pod ścianę, żeby tych dwoje mogło się widzieć.
Marian, której zrobiło się słabo, powiedziała:
Zapadło krótkie milczenie. Potem Scottow skłonił się i wyszedł, a Marian odeszła spod ściany.
Na wielkim palenisku płonął mały ogień, podsycany torfem, a czarny, marmurowy kominek zastawiony był piękną porcelaną. Było tu wiele luster, niektóre z nich ładne, ale żadnych obrazów i nie bardzo starano się chyba o jakieś upiększenie wnętrza. Dwie mosiężne wazy, pełne stepowej trawy i uschniętej miesięcznicy, stały tu z pewnością już od dawna. Pokój miał wygląd zaniedbany i ociężale staroświecki, podobnie jak ten na parterze, lecz sprawiał wrażenie ogromnie, aż zanadto zamieszkanego; i Marian poczuła się zamknięta, niemal zagrożona kręgiem wyblakłych foteli, zarzuconych książkami i papierami. Na biurku pokrytym skórą i zaśmieconym manuskryptami zauważyła fotografię jakiegoś mężczyzny w mundurze. Podeszła do swojej pracodawczyni bliżej ognia i popatrzyły na siebie.
Marian zobaczyła teraz, że pani Crean-Smith była bosa. To spostrzeżenie od razu określiło żółtą szatę jako szlafrok; a wraz z tym na ogólne wrażenie złożyło się coś leciutko nieporządnego: włosy zmierzwione, paznokcie niezbyt czyste, śliczna twarz nieco zmęczona, trochę ziemista i nalana, jak u osoby od dawna chorej. Marian pomyślała od razu, czy pani Crean-Smith rzeczywiście nie jest chora i nieco ją to zaniepokoiło. A przecież była już zupełnie swobodna i natychmiast poczuła do niej sympatię.
Marian zorientowała się teraz, że ów zapach w pokoju był zapachem whisky.
W oczach pani Crean-Smith odbiło się zakłopotanie, które nagle znów Marian bardzo przestraszyło. Czy ktoś popełnił tu jakąś straszną, jakąś groteskową pomyłkę?
Pani Crean-Smith, która w zdumieniu na chwilę przystanęła, podeszła do karafki z whisky.
„Najdroższa Marian, myślałem, że będę mógł napisać do Ciebie natychmiast, ale paskudnie ugrzązłem w egzaminach i w pracy przy kampanii wyborczej. Nie wiem dokładnie, jak długo idzie list w Twoje odległe strony. Zanotuję dokładny dzień i godzinę wysłania tego listu i jeśli Ty podasz mi dokładny czas jego otrzymania, będziemy mogli zbudować jakąś roboczą hipotezę. Będę oczekiwał wiadomości od Ciebie raczej szybko. Przejrzałem trochę książek i map i kiedy będę miał sekundę czasu, ułożę pewne proste trasy wędrówek. Są tam jakieś przedhistoryczne obiekty, które absolutnie trzeba zobaczyć. Napisz mi przy okazji, czy posłać Ci Twój rower. Byłaś głupiutka, że się wybrałaś bez niego.
Bardziej zazdroszczę Ci świata ptaków niż wielkiego świata.
A propos tego pierwszego, właśnie zapakowałem i jutro Ci wyślę te dwie książki o ptakach, które chciałaś mieć, a także książkę o muszlach i tę o wapiennych formacjach skalnych (ta jest najbardziej interesująca i dziwna). No, proszę, przyjmij je ode mnie w prezencie! A propos wielkiego świata, myślę, że dobrze się bawisz i stwierdzasz, że Twoje (suknie są w odpowiednim tonie.) Moim skromnym zdaniem, ta niebieska nadaje się na każdą okazję). Jakie tam są puby i czy możesz do nich chodzić? A co ważniejsze, jakie są dzieci i czego ich uczysz? Mam nadzieję, że nie są to mali kretyni. Jeśli nie będziesz mogła wytrzymać, daj mi znać, a ja zaraz wyślę depeszę, że ktoś umarł.
To tylko te kilka słów w pośpiechu, bo muszę pędzić do biura kampanii na zwykły kierat. Mam nadzieję, że będzie Ci tam dobrze, kochana Marian, i że nie będzie Cię już denerwować moja bezwartościowa osoba. Ale z drugiej strony, nie zapominaj o mnie! Ma się tak niewielu prawdziwych przyjaciół, że nie mógłbym Cię stracić.
Muszę pędzić. Tęga, lubieżna dziewczyna nazwiskiem Freda jakaś tam, którą poznałem na kawie w biurze wyborczym i która twierdzi, że Cię zna, upiera się, żebym Ci przesłał od niej pozdrowienia, co właśnie robię. Jestem okropnie zmęczony i żyję tylko zrywami. Dobrze zrobiłaś, żeś z tego wyszła. Floreas i zawiadamiaj mnie o najgorszym.
Zawsze Twój
Geoffrey.”
„Drogi, kochany Geoff, ogromnie ucieszyłam się Twoim listem.
Nie żeby tu było strasznie, ale to miejsce jest tak okropnie odludne, że już po pięciu dniach zaczynam zapominać, kim jestem. Nie wiem, jak tubylcy mogą tu być normalnymi ludźmi, ale zdaje się, że nie mogą. Napiszę Ci, jak tu jest.
Muszę zacząć od tego, że nie ma żadnych dzieci! Mam „uczyć” samą panią Crean-Smith, to znaczy czytać z nią trochę po francusku, a potem może zacząć ją uczyć włoskiego. Podejrzewam, a oni mniej więcej sami to przyznają, że naprawdę poszukiwali „damy do towarzystwa”, a dali ogłoszenie o „guwernantce”, żeby dostać kogoś inteligentnego! Stawiam na tym krzyżyk i nie czuję się oszukana. Pani Crean-Smith jest młoda i piękna i wygląda na uduchowioną w sposób może trochę nienormalny. Jest tu także polujący i strzelający typ nazwiskiem Scottow (to ten, który do mnie pisał), całkiem miły i zwyczajny, jest czymś w rodzaju rządcy i przyjaciela domu równocześnie. Dalej jest dość oślizgła dama nazwiskiem Evercreech, która jest kimś w rodzaju gospodyni (wszyscy tu są trochę „kimś w rodzaju”!) i zdaje się, że jest jakąś ubogą krewną pani C.-S. Jej brat Jamesie (sic) Evercreech pracuje jako szofer. Z początku myślałam, że to zwykły szofer, ale nie przypuszczam, żeby był krewnym. Nie mogę się zorientować, czy istnieje jakiś pan Crean-Smith, ale ponieważ nigdy się o nim nie wspomina, więc przyjmuję, że pani jest wdową. Jest tu także mały, ponury urzędnik nazwiskiem Nolan i mnóstwo czarnych pokojówek, mających zeza i mówiących niepojętym akcentem (jedna z nich przyniosła mi Twój list, w piątek o 4,30). Nie mam pojęcia, jak tutaj doszedł, a gdy się nad tym zastanowić, wygląda to na cud (Proszę, pisz często!). Nie ma wielkiego świata! ,,Zamek” - to wielki, wiktoriański dom, a w pobliżu nie ma nic oprócz kilku wiejskich domków i jeszcze jednej ziemiańskiej rezydencji. Najbliższy pub jest w Blackport i kobiety nie mają tam wstępu! Na szczęście tu, w Gaze, whisky płynie jak woda. Wszyscy tu mnóstwo piją i wcześnie kładą się spać. Jak zacznę wariować, dam Ci znać.
Muszę teraz kończyć i pójść popływać. Moje obowiązki nie są zbyt uciążliwe! Mam nawet nadzieję, że ktoś mi zaproponuje, żebym uczyła się jeździć. (Konno, wiesz! Jest tu kilka koni. Widziałam kiedyś, jak Scottow i Jamesie na nich jeździli. Zazdrościłam im!). Ta Freda to musi być Freda Darsey, miła i spokojna dziewczyna, wcale nie lubieżna! Chodziłam z nią do szkoły. Oddaj jej pozdrowienia ode mnie. Mam nadzieję, że kampania postępuje dobrze.
Od kiedy tu przyjechałam, nie widziałam gazety i w tej chwili dopiero się zorientowałam, że nawet za żadną nie tęskniłam! Może już uległam wpływom. Wszystko wydaje mi się takie odległe - ale nie Ty, który jesteś tak wspaniale obecny w swoim liście i w moim sercu. Nie denerwuję się. Nie martw się o mnie, Kochanie. Całuję Cię i wkrótce napiszę znowu.
Mnóstwo pozdrowień
M.
PS. Pan Scottow mówi, że są tu złote orły, ale nie wierzę, żeby potrafił rozpoznać jakiegokolwiek ptaka, oprócz tych, do których strzela i które zjada.”
Marian skończyła list, zakleiła kopertę, a potem zaczęła się zastanawiać, jak go wysłać. Na dole w hallu znajdowała się staroświecka skrzynka z napisem „Listy” i z danymi o opłatach pocztowych sprzed lat pięćdziesięciu. Wrzucenie tam listu nie było zbyt pewne, jeśli się nie zasięgnie dalszych informacji. Postanowiła zapytać Jamesie przy herbacie. Zwinęła swoje kostiumy kąpielowe.
Było dopiero późne popołudnie. W Gaze ludzie po lunchu wycofywali się do swych pokojów i nie dawali znaku życia aż do piątej. Pewnie spali. Marian dziwiła się, że potrafią tyle spać, bo potem rozchodzili się na noc około dziesiątej; a chodząc po tarasie do jedenastej przez dwa wieczory z rzędu, nie widziała żadnych świateł.
Poczucie lojalności Marian wobec jej pracodawców przeszkadzało jej przyznać, że była rozczarowana. Spodziewała się rzeczywiście czegoś więcej. Chciała, zawsze chciała, z czego niejasno zdawała sobie sprawę, jakiejś barwnej, podniosłej, poważnej ceremonialności, jakiejś dystynkcji życia, które się jej tak wymykało. Ona sama nigdy naprawdę nie umiała żyć, nigdy nie umiała z satysfakcją wyrażać swej osobowości, a środowisko, w którym dotychczas żyła, nie pomagało jej w tym. Wiedziała, że brakowało jej wdzięku, brakowało jej stylu. Udając, że uchodzi za to, czym jest, czuła się niesprawiedliwie pomniejszona i przerażona wewnętrznie. W chwilach, kiedy poddawała się badaniu własnej osobowości, a takie chwile często się Marian zdarzały, zapytywała siebie, czy jej tęsknota do bardziej uładzonego i pewnego siebie towarzyskiego świata to nie zwykły snobizm, i nie była pewna odpowiedzi. Jej miłość do Geoffreya, tak całkowicie należąca do świata, do którego była przyzwyczajona, będąca w istocie jedną z jego cech suwerennych, wydawała się jej z początku usprawiedliwieniem tego świata i jej własnej zwykłej persona, która pod wpływem Geoffreya promieniowała tak prawdziwie. Ale po rozstaniu z nim uznała, że jej powszednie życie jest tak puste, a jej codzienny chleb tak gorzki, iż dawna, na pół zrozumiała tęsknota za czymś zupełnie innym wzmogła się do szaleństwa, dodającego jej bodźca do wyjazdu, które tak chętnie przyjęła i które podziwiała.
Wydawało się, że położyło ono kres jej nieśmiałości. Marian była dzieckiem nieśmiałych rodziców, wiodących spokojne życie w małym miasteczku w jednym ze środkowych hrabstw, gdzie jej ojciec miał sklep spożywczy. Najwcześniejszym wspomnieniem Marian był sklep.
Czasem czuła się tak, jakby ją dostarczono w kartonowym pudle z napisem: „Tu góra”. Z pewnością jedno z takich pudeł służyło jej za kołyskę. Była jedynaczką. Kochała rodziców i - o ile pamiętała - nie wstydziła się ich, ale ciągle się bała, że może w końcu stać się taka sama jak oni. W tym wypadku to, że była zdolna, nie miało żadnego znaczenia. Uniwersytet był dla niej bardziej wygraną w konkursie niż terenem życia towarzyskiego; a to znowu dlatego, że była nieśmiała.
Myślała więc o Gaze jak o początku czegoś zupełnie nowego; i jeśli w tych pierwszych dniach była rozczarowana, to nie dlatego - jak to niejasno czuła - że nie było tam żadnej ceremonialności, nie było nawet towarzystwa i rozrywek, lecz dlatego, że samo to miejsce nie dawało jej żadnego poczucia bezpieczeństwa. To miejsce w jakiś dziwny sposób przypominało ją samą; było także nerwowe. Jego cisza oznaczała raczej brak jakiegokolwiek celu niż spokój, a senna, ociężała rutyna domu była raczej wyrazem pewnej jałowości niż owej feudalnej insouciance, której Marian wciąż usiłowała się doszukać. Dni dłużyły się niezmiernie, a ich prosty szablon już się jej wydawał potworny, jak gdyby ich monotonia nie narastała, lecz była od każdego z nich nieodłączna. Było to coś jak ledwie dosłyszalna, nudna muzyka. Dzień zaczynał się o dziewiątej śniadaniem, które przynosiła jej zezowata i małomówna pokojówka. Około pół do jedenastej szła do pani Crean-Smith i zostawała tam przez część przedpołudnia. Na razie rozmawiały tylko i dyskutowały na temat przyszłych lektur. Pani Crean-Smith, chociaż bardziej wykształconej i bystrej, niż Marian początkowo sądziła, nie śpieszyło się specjalnie do nauki, a naglenie do pośpiechu nie należało do Marian, która zawsze uczyła chętnie. Lunch jadła znowu sama w swoim pokoju i była wolna do piątej po południu, gdy w pokoju Miss Evercreech podawano herbatę. Pani Crean-Smith nie zjawiała się na tej ceremonii, kiedy spotykali się Scottow, Jamesie, czasem Nolan, i na której panowała wymuszona wesołość. Miss Evercreech przywiązywała wagę do obecności Marian i mogło się wydawać, że uważa ten posiłek za pewien rodzaj potwierdzenia własnej wszechwładzy. Scottow zachowywał się nieco protekcjonalnie, Jamesie chichotał, a Nolan siedział w milczeniu. Marian rozmawiała z wysiłkiem; a przecież cieszyła się na te spotkania. Jak dotąd, była to w Gaze jedyna możliwość życia towarzyskiego. Około pół do siódmej wracała do pani Crean-Smith, która o tej porze piła whisky, i zostawała z nią na kolacji o ósmej trzydzieści. O dziewiątej trzydzieści pani C.-S. ziewała i chciała już się położyć.
Nie był to szczególnie wesoły tryb życia ani zbyt uspokajające miejsce i zdarzały się chwile, że późno w nocy Marian czuła się dziwnie przestraszona, choć nigdy już nie wróciła jej panika z pierwszego dnia. Ludzie w Gaze nie byli właściwie nudni, lecz mieli w sobie - nawet Gerald Scottow - jakiś niepokój, który, jak przypuszczała, wynikał z osamotnienia tego miejsca. Jednakże dwie rzeczy bardzo ją podnosiły na duchu. Jedną z nich była zwykła ciekawość. Wiele było spraw zagadkowych w tym wielkim, zaabsorbowanym sobą domu, i wciąż jeszcze Marian czuła, czasem z niepokojem, że nie potrafi „rozpracować” wzajemnego stosunku do siebie tych wszystkich indywidualności. Ciekawa była także Riders i trochę się dziwiła, że nikt jak dotąd nie wspomniał o jakichś stosunkach towarzyskich z drugą siedzibą, ani nawet - po tym, co Scottow powiedział jej w pierwszym dniu - nikt w ogóle nie mówił o tym drugim domu.
Drugą rzeczą, która ją - i to bardziej jeszcze - podnosiła na duchu, była świadomość, że pani Crean-Smith bardzo się cieszy z jej obecności. Marian chciała kochać i być kochaną, potrzebowała tego; więc bardzo szybko przywiązała się do swej pracodawczyni, która okazała się wzruszająco miła i nieśmiała. To właśnie ta nieśmiałość, połączona z dziwną jakąś niezbornością i brakiem pewności siebie - co było u pani Crean-Smith jej prywatną odmianą ogólnie panującego niepokoju - stwarzała dotychczas pomiędzy nimi barierę. Marian gotowa była też polubić Jamesie; był to człowiek, z którym, na chichocząco-przekomarzający się sposób, czuła się najswobodniej. Dużo myślała o Geraldzie Scottow, lecz nie miała jeszcze żadnego nowego materiału do refleksji na jego temat. Nie potrafiła jednak dotychczas polubić Violet Evercreech.
Miała jeszcze ponad godzinę czasu do herbaty, a dom był milczący i uśpiony. Marian z niejakim poczuciem winy zeszła na palcach po schodach, niosąc swoje przybory kąpielowe w zamkniętej torbie na wypadek, gdyby ktoś chciał sprzeciwić się jej planom. Nie schodziła jeszcze nad morze i był to pierwszy dzień, kiedy poczuła się na tyle pewna siebie, żeby opuścić dom na własną rękę; dotychczas robiła tylko małe przechadzki po najbliższej okolicy. Myślała sobie, że teraz zna już najlepsze zejście do zatoki, bo dokładnie zbadała jej wygląd przez lornetkę. W murze otaczającym ogród, po stronie najbliższej morza, były dwie bramy. Jedna, południowa, wychodziła na ścieżkę wiodącą na szczyt skalnego urwiska; lecz północna prowadziła na stromy, kamienny trakt, wiodący w dół, między poszarpanymi przez wiatr krzewami fuksji, pokrytymi mchem głazami i szeroko rozpostartymi kępami aksamitnej trawy. Kiedy Marian minęła bramę, słońce przygrzewało, a morze otwierające się teraz przed nią, gdy szybko jak kozica schodziła po kamienistej ścieżce, było delikatnie lazurowe. Szybciej, niż się spodziewała, znalazła się u podnóża stromizny i szła nad ciemnobrązowym strumieniem o szerokim łożysku, pełnym okrągłych, szarych kamieni. Wioska poza nią była teraz ledwie widoczna, urwiska piętrzyły się z obu stron zatoki, a Gaze i Riders ukryły się za krzywiznami wzgórz. Przystanęła na chwilę, wsłuchując się w lekki, bliski szmer strumienia i nieco dalszy łoskot morza. Strumyk ślizgał się i przemykał, pojawiając się i niknąc wśród wielkich, szarych, cętkowanych głazów, błyszcząc i migocąc w słońcu, jakby zapadając się pod ziemię, a potem wynurzając się jako maleńki wodospad, to znów rozlewając się w małą, pomarszczoną sadzawkę. Potem nagle opuszczał kamienie i staczał się bezszelestnie w głęboką rozpadlinę w ciemnej, torfiastej ziemi, biegnąc teraz już prościej i szybciej ku morzu. Marian, która bezmyślnie szła za jego biegiem, zauważyła, że jej stopy nagle zapadają się w ziemię o konsystencji miękkiej zawiesiny. Zawahała się, a potem niemal gubiąc pantofle, przeszła na lewo, gdzie sterczały z ziemi jakieś szare skały. Przebrnęła przez kilka ciemnych, ciepłych, i lepkich rozlewisk, obramowanych kłującymi, złotawożółtymi chwastami i w końcu znalazła się na małej kamienistej plaży u stóp urwiska, na którym wznosiło się Gaze. Przeszła jeszcze kawałek drogi. Serce biło jej mocno.
Czarna ściana urwiska wznosiła się tuż za nią, połyskując nieco i jakby jej grożąc. Słońce świeciło wprost na ścianę, lecz jej mrok zwisał nad głową jak cień. Plaża też była czarna, piaszczysta u stóp urwiska i kamienista nad wodą. Marian nigdy nie bała się morza. Myśl o wejściu do wody dawała jej frisson, coś w rodzaju dreszczu seksualnego, niemiłego i niepokojąco przyjemnego równocześnie. Nagle zaczęła oddychać z trudem; musiała stanąć i zrobić kilka głębokich, regularnych oddechów. Rzuciła torbę na piasek i podeszła do morza.
Z góry wydawało się pogodne i spokojne, i wciąż jeszcze wyglądało spokojnie w niewielkiej odległości od brzegu. Lecz jakieś dwadzieścia jardów poza gładką powierzchnią piętrzyły się ogromne fale, nadbiegające z nagłym, gwałtownym przyśpieszeniem, by w szalonym tempie rozbić się o kamienie, które później z rozdzierającym rykiem wsysały w dół i odrzucały do, tyłu. Poza dzikimi, śnieżnymi falami, gdy ustępowała piana, morze było teraz - w jaskrawym słońcu - atramentowo czarne. Marian badała kamieniste nabrzeże. Zdawało się, że plaża opada bardzo stromo, tworząc cofającą się falę, że każda fala następna bywa złośliwie i gwałtownie wciągana z powrotem pod wysoki grzebień swej bezpośredniej następczyni. Marian zastanawiała się, co robić. Potem uniosła głowę i zobaczyła twarz.
Twarz pływała w morzu naprzeciw niej, tuż za miejscem, w którym fale zaczynały się burzyć. W momencie, w którym ją ujrzała, twarz znikła. Marian wśród ryku morza wydała krótki okrzyk przerażenia. W następnej chwili zdała sobie sprawę, że oczywiście była to tylko foka. Nigdy nie widziała foki z tak bliska. Zwierzę znów wypłynęło, unosząc swą lśniącą, ociekającą wodą, antyczną głowę, podobną do głowy psa, i patrzyło na nią wielkimi, wypukłymi oczami. Marian mogła dostrzec wąsy i nieco otwarty, ciemny pysk. Foka pływała leniwie tuż pod powierzchnią, z wbitym w nią obojętnym spojrzeniem. Marian uznała, że jest wzruszająca i przerażająca zarazem. Z tą głową prymitywnego morskiego bożka wyglądała jak jakaś złowroga zapowiedź. Ale Marian nie mogła się zdecydować, czy foka ostrzega ją przed morzem, czy ją do niego zaprasza. Po chwili odpłynęła, pozostawiając ją drżącą.
Marian stanowczo bała się teraz pływania, ale była na nie zdecydowana. Powinna tylko śmiało wymknąć się z rozbijającej się fali, unikając tej, która się cofa. Mogłaby powrócić na falę przybrzeżną, pozwolić jej rzucić się na kamienie i szybko wygramolić się w górę. To była sprawa ambicji; i czuła niejasno, że jeśli teraz zacznie bać się morza, w jej osobowości powstanie jakaś rysa, jakaś szczelina, przez którą mogą wedrzeć się inne, gorsze lęki. Wciąż drżąc, zaczęła się niezgrabnie rozbierać.
W kostiumie kąpielowym zbliżyła się do stromej krawędzi. Kamienie raniły jej stopy i trudno było stać na mokrej, osuwającej się stromiźnie. Moczyła ją teraz zimna piana, a nadbiegający rozprysk dotknął jej stóp, zanim gwałtownie się cofnął, unosząc czarne, zgrzytające kamienie w wielkiej ciemnej masie pod białym, pienistym grzebieniem następnej fali. Marian potknęła się i dysząc, całkiem już mokra, wgramoliła się z powrotem na pochyłość. Dotknięcie wody było lodowate. Usiłowała stanąć znowu na osuwającej się lawinie kamieni, niepewnie utrzymując równowagę.
Odstąpiła i usiadła, już wyczerpana. Zbliżał się do niej jakiś człowiek.
Siedziała na plaży, dopóki ten człowiek się nie zbliżył, potem wstała i narzuciła ręcznik na ramiona. Huk morza i zgrzyt kamieni był tak głośny, że z trudem słyszała, co do niej mówił. Wyglądał na miejscowego.
Teraz już prawie we łzach, zirytowana i zdecydowana go nie zrozumieć, Marian spytała:
Marian zaczęła grzebać w swoich rzeczach. Oślepiały ją gorące łzy. Słońce już zaszło i wiał chłodny wiatr.
Marian szybko przycisnęła ręcznik do twarzy, poprawiła ramiączko kostiumu i znów się odwróciła. Podeszła do niej jakaś inna postać, tym razem kobieta.
Kobieta ubrana była w tutejsze tweedy o barwie miodu, w ręku trzymała coś w rodzaju długiej laski. Widać było, jeszcze zanim się odezwała, że należy do „szlachty”.
Marian uścisnęła ją, przypominając sobie niemal natychmiast, że nazwisko Lejour nosiła rodzina z Riders. Scottow mówił, że starszy pan mieszka z synem i córką.
Mimo to wolałaby być jakoś ubrana i wyglądać nieco bardziej godnie. Kusy ręcznik wokół jej ramion powiewał na wietrze.
Alice Lejour wyglądała na trzydzieści lat i była rosłą, przystojną, niebieskooką kobietą o krótkich złotych włosach, wydatnym, prostym nosie i szerokim, nieco zmarszczonym czole. Była tęga, masywna i agresywnie realna, wrośnięta tutaj głęboko w swą tweedową spódnicę, opiętą wokół nóg, i w nieprzemakalne buty. Marian czuła się przy niej krucha, gdy tak przestępowała z jednej bosej nogi na drugą i próbowała powstrzymać szczękanie zębów.
Marian, która w tej chwili zorientowała się, że dziwna laska była wędziskiem, odparła: