Jaszczur. La Peau de chagrin - Honore de Balzac - ebook

Jaszczur. La Peau de chagrin ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Honoriusz Balzac (Honoré de Balzac): Jaszczur. La Peau de chagrin. Opowieść fantastyczno-magiczna z nutą humoru i wątkiem miłosnym. Znajdziemy w niej tajemniczy wschodni talizman, wiele ciekawych przygód, momentami zapierających dech w piersiach. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Fragmenty:

Pod koniec października r. 1829, młody człowiek wszedł do Palais-Royal w chwili, gdy otwierano domy gry, zgodnie z prawem popierającem namiętność tak dogodną do opodatkowania. Nie namyślając się zbytnio, wszedł na schody wiodące do szulerni nr. 36.  – Panie, panie, kapelusz? – krzyknął za nim suchy i zrzędny głos małego, wyblakłego staruszka, przycupniętego w cieniu, za barierą, który wstał nagle, ukazując plugawą fizjognomię.  Skoroś przekroczył próg domu gry, prawo obiera cię najpierw z kapelusza. Jest-li to ewangeliczna i opatrznościowa przenośnia? Czy to nie jest raczej sposób zawarcia z tobą piekielnej umowy, mocą wziętego od ciebie jakiegokolwiek zastawu? Czy to ma wymóc na tobie pełną szacunku postawę wobec tych, którzy zabiorą ci pieniądze? Czy to policja, przyczajona we wszystkich ściekach społecznych, pragnie znać nazwisko tego kapelusznika albo twoje, o ile je wypisałeś na swym nakryciu głowy? Czy to może wreszcie po to, aby zdjąć pomiar twojej czaszki, dla celów pouczającej statystyki co do pojemności mózgów graczy? Na tym punkcie zarząd zachowuje zupełne milczenie. Ale, wiedz to dobrze, ledwie uczyniłeś krok w stronę zielonego stolika, już twój kapelusz nie należy do ciebie, tak samo jak ty sam nie należysz do siebie: należysz do gry, ty, twój majątek, twoje nakrycie głowy, twoja laska i twój paltot. Przy wyjściu, GRA okaże ci, jakby dla zadrwienia z ciebie, że jeszcze zostawiła ci coś, oddając ci twoje rzeczy. Bądź co bądź, o ile miałeś kapelusz nowy, dowiesz się, po szkodzie, że gracz powinien mieć specjalny kostium.  Zdziwienie młodego człowieka, kiedy otrzymał drewienko z numerem w zamian za swój kapelusz, którego brzegi, na szczęście, były lekko wytarte, dość wyraźnie świadczył o duszy jeszcze niewinnej; toteż starzec, który z pewnością od młodu gnił w gorączkowych rozkoszach życia graczy, objął go martwym i wystygłem spojrzeniem, w którym filozof wyczytałby nędze szpitala, tułaczkę bankructwa, protokóły samobójstw, dożywotnie galery, wysiedlenia do Guazacoalco. Człowiek ten, którego długa biała twarz była tak chuda jak zupka w garkuchni, przedstawiał blady obraz namiętności sprowadzonej do swej najprostszej wymowy. W zmarszczkach jego czaiły się ślady dawnych tortur; z pewnością człowiek ten niósł molochowi gry swoją nędzną płacę tuż po jej otrzymaniu. Podobny szkapie, na którą bat już nie działa, nie wzruszał się niczym; głuche jęki zrujnowanych graczy, ich nieme błagania, ich tępe spojrzenia znajdowały go stale obojętnym. Była to wcielona Gra. Gdyby młody człowiek przyjrzał się temu smutnemu cerberowi, może byłby sobie powiedział: „W tym sercu jest już tylko talia kart“! Nieznajomy nie usłuchał tej żywej przestrogi, pomieszczonej tu be zwątpienia przez Opatrzność, tak jak pomieściła ona wstręt u progu wszystkich miejsc rozpusty. Wszedł pewnym krokiem do sali, gdzie dźwięk złota działał upajająco na rozgrzane pożądliwością zmysły. Młodzieńca tego pchało tam zapewne najlogiczniejsze ze wszystkich wymownych zdań Jana Jakuba Rousseau, którego smutna myśl jest, jak sądzę, ta: Tak, rozumiem, że człowiek idzie grać, ale wtedy, gdy, między sobą a śmiercią, widzi jedynie ostatniego talara.

Vers la fin du mois d’octobre dernier, un jeune homme entra dans le Palais-Royal au moment où les maisons de jeu s’ouvraient, conformément à la loi qui protège une passion essentiellement imposable. Sans trop hésiter, il monta l’escalier du tripot désigné sous le nom de numéro 36. — Monsieur, votre chapeau, s’il vous plaît ? lui cria d’une voix sèche et grondeuse un petit vieillard blême accroupi dans l’ombre, protégé par une barricade, et qui se leva soudain en montrant une figure moulée sur un type ignoble. Quand vous entrez dans une maison de jeu, la loi commence par vous dépouiller de votre chapeau. Est-ce une parabole évangélique et providentielle ? N’est-ce pas plutôt une manière de conclure un contrat infernal vous en exigeant je ne sais quel gage ? Serait-ce pour vous obliger à garder un maintien respectueux devant ceux qui vont gagner votre argent ? Est-ce la police tapie dans tous les égouts sociaux qui tient à savoir le nom de votre chapelier ou le vôtre, si vous l’avez inscrit sur la coiffe ? Est-ce enfin pour prendre la mesure de votre crâne et dresser une statistique instructive sur la capacité cérébrale des joueurs ? Sur ce point l’administration garde un silence complet. Mais, sachez-le bien, à peine avez-vous fait un pas vers le tapis vert, déjà votre chapeau ne vous appartient pas plus que vous ne vous appartenez à vous-même : vous êtes au jeu, vous, votre fortune, votre coiffe, votre canne et votre manteau. À votre sortie, le Jeu vous démontrera, par une atroce épigramme en action, qu’il vous laisse encore quelque chose en vous rendant votre bagage. Si toutefois vous avez une coiffure neuve, vous apprendrez à vos dépens qu’il faut se faire un costume de joueur. L’étonnement manifesté par l’étranger quand il reçut une fiche numérotée en échange de son chapeau, dont heureusement les bords étaient légèrement pelés, indiquait assez une âme encore innocente. Le petit vieillard, qui sans doute avait croupi dès son jeune âge dans les bouillants plaisirs de la vie des joueurs, lui jeta un coup d’œil terne et sans chaleur, dans lequel un philosophe aurait vu les misères de l’hôpital, les vagabondages des gens ruinés, les procès-verbaux d’une foule d’asphyxies, les travaux forcés à perpétuité, les expatriations au Guazacoalco. Cet homme, dont la longue face blanche n’était plus nourrie que par les soupes gélatineuses de d’Arcet, présentait la pâle image de la passion réduite à son terme le plus simple. Dans ses rides il y avait trace de vieilles tortures, il devait jouer ses maigres appointements le jour même où il les recevait ; semblable aux rosses sur qui les coups de fouet n’ont plus de prise, rien ne le faisait tressaillir ; les sourds gémissements des joueurs qui sortaient ruinés, leurs muettes imprécations, leurs regards hébétés, le trouvaient toujours insensible. C’était le Jeu incarné. Si le jeune homme avait contemplé ce triste Cerbère, peut-être se serait-il dit : Il n’y a plus qu’un jeu de cartes dans ce cœur-là ! L’inconnu n’écouta pas ce conseil vivant, placé là sans doute par la Providence, comme elle a mis le dégoût à la porte de tous les mauvais lieux ; il entra résolument dans la salle où le son de l’or exerçait une éblouissante fascination sur les sens en pleine convoitise. Ce jeune homme était probablement poussé là par la plus logique de toutes les éloquentes phrases de J.-J. Rousseau, et dont voici, je crois, la triste pensée : Oui, je conçois qu’un homme aille au Jeu ; mais c’est lorsque entre lui et la mort il ne voit plus que son dernier écu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 814

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Honoriusz Balzac / Honoré de Balzac

Jaszczur La Peau de chagrin

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Title page of Honoré de Balzac's The Magic Skin (1831)

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:BalzacMagicSkin01.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Tekst na podstawie edycji: polskiej z 1924 r. francuskiej z 1855 r. Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2015 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Jaszczur

Panu Savary

Członkowi Akademji Nauk

I. TALIZMAN.

 Pod koniec października r. 1829, młody człowiek wszedł do Palais-Royal w chwili gdy otwierano domy gry, zgodnie z prawem popierającem namiętność tak dogodną do opodatkowania. Nie namyślając się zbytnio, wszedł na schody wiodące do szulerni nr. 36.

 – Panie, panie, kapelusz? krzyknął za nim suchy i zrzędny głos małego, wyblakłego staruszka, przycupniętego w cieniu, za barjerą, który wstał nagle, ukazując plugawą fizjognomję.

 Skoroś przekroczył próg domu gry, prawo obiera cię najpierw z kapelusza. Jest-li to ewangeliczna i opatrznościowa przenośnia? Czy to nie jest raczej sposób zawarcia z tobą piekielnej umowy, mocą wziętego od ciebie jakiegokolwiek zastawu? Czy to ma wymóc na tobie pełną szacunku postawę wobec tych którzy zabiorą ci pieniądze? Czy to policja, przyczajona we wszystkich ściekach społecznych, pragnie znać nazwisko tego kapelusznika albo twoje, o ile je wypisałeś na swem nakryciu głowy? Czy to może wreszcie poto aby zdjąć pomiar twojej czaszki, dla celów pouczającej statystyki co do pojemności mózgów graczy? Na tym punkcie zarząd zachowuje zupełne milczenie. Ale, wiedz to dobrze, ledwie uczyniłeś krok w stronę zielonego stolika, już twój kapelusz nie należy do ciebie, tak samo jak ty sam nie należysz do siebie: należysz do gry, ty, twój majątek, twoje nakrycie głowy, twoja laska i twój paltot. Przy wyjściu, GRA okaże ci, jakby dla zadrwienia z ciebie, że jeszcze zostawiła ci coś, oddając ci twoje rzeczy. Bądź co bądź, o ile miałeś kapelusz nowy, dowiesz się, po szkodzie, że gracz powinien mieć specjalny kostjum.

 Zdziwienie młodego człowieka, kiedy otrzymał drewienko z numerem w zamian za swój kapelusz, którego brzegi, na szczęście, były lekko wytarte, dość wyraźnie świadczył o duszy jeszcze niewinnej; toteż starzec, który z pewnością od młodu gnił w gorączkowych rozkoszach życia graczy, objął go martwem i wystygłem spojrzeniem, w którem filozof wyczytałby nędze szpitala, tułaczkę bankructwa, protokóły samobójstw, dożywotnie galery, wysiedlenia do Guazacoalco. Człowiek ten, którego długa biała twarz była tak chuda jak zupka w garkuchni, przedstawiał blady obraz namiętności sprowadzonej do swej najprostszej wymowy. W zmarszczkach jego czaiły się ślady dawnych tortur; z pewnością człowiek ten niósł molochowi gry swoją nędzną płacę tuż po jej otrzymaniu. Podobny szkapie na którą bat już nie działa, nie wzruszał się niczem; głuche jęki zrujnowanych graczy, ich nieme błagania, ich tępe spojrzenia znajdowały go stale obojętnym. Była to wcielona Gra. Gdyby młody człowiek przyjrzał się temu smutnemu cerberowi, może byłby sobie powiedział: „W tem sercu jest już tylko talja kart“! Nieznajomy nie usłuchał tej żywej przestrogi, pomieszczonej tu bezwątpienia przez Opatrzność, tak jak pomieściła ona wstręt u progu wszystkich miejsc rozpusty. Wszedł pewnym krokiem do sali, gdzie dźwięk złota działał upajająco na rozgrzane pożądliwością zmysły. Młodzieńca tego pchało tam zapewne najlogiczniejsze ze wszystkich wymownych zdań Jana Jakóba Rousseau, którego smutna myśl jest, jak sądzę, ta: Tak, rozumiem, że człowiek idzie grać, ale wtedy, gdy, między sobą a śmiercią, widzi jedynie ostatniego talara.

 Wieczorem, domy gry mają poezję jedynie pospolitą, ale o działaniu tak pewnem jak działanie krwawego dramatu. Sale pełne są widzów i graczy, ubogich starców, którzy przywlekli się aby się tu ogrzać, podnieconych twarzy, orgji które zaczynają się w winie a łacno mogą się skończyć w Sekwanie. Jeżeli plon namiętności jest obfity, nadmierna liczba aktorów nie pozwala ci przyjrzyć się twarzą w twarz demonowi gry. Taki wieczór jest istnym ansamblowym utworem, gdzie cała trupa krzyczy, gdzie każdy instrument w orkiestrze wyciąga swoją frazę. Ujrzysz tam wielu szanownych ludzi, którzy przychodzą szukać rozrywki i płacą za nią tak, jak płaciliby za teatr, za dobrą kuchnię, lub jakby szli do jakiejś nory kupić za takie pieniądze piekące żale na parę miesięcy. Ale czy pojmujesz ile szału, ile energji musi się gromadzić w duszy człowieka czekającego niecierpliwie otwarcia szulerni? Między graczem dziennym a nocnym jest ta różnica, co między flegmatycznym mężem a kochankiem mdlejącym z żądzy pod oknami lubej. Jedynie rano, dygocąca namiętność i potrzeba zjawiają się w całej swej okropności. W tej chwili możesz podziwiać prawdziwego gracza, który nie jadł, nie spał, nie żył, nie myślał, tak mocno smagał go bicz obmyślonego „systemu“, tak nieznośnie swędzą go kombinacje trente-et-quarante. O tej przeklętej godzinie spotkasz oczy których spokój przeraża, twarze które cię przykuwają, spojrzenia które przyciągają karty i pożerają je. To też domy gry są wspaniałe jedynie w chwili otwarcia. Jeżeli Hiszpanja ma swoje walki byków, jeżeli Rzym miał swoich gladjatorów, Paryż pyszni się swoim Palais-Royal, którego drażniące rulety dają przyjemność oglądania krwi płynącej strumieniami, bez niebezpieczeństwa pośliźnięcia się o nią na podłodze. Spróbuj rzucić przelotne spojrzenie na tę arenę, wejdź!... Cóż za nagość! Ściany obite papierem zatłuszczonym na wysokość człowieka, nie przedstawiają ani jednego obrazu zdolnego orzeźwić duszę. Niema tam nawet gwoździa dla ułatwienia samobójstwa. Podłoga zużyta i niechlujna. Podłużny stół zajmuje środek sali. Proste słomiane krzesła, cisnące się dokoła tego sukna wytartego złotem, świadczą o szczególnej obojętności na zbytek u tych ludzi którzy przychodzą tu ginąć dla majątku i dla zbytku. Ta sprzeczność ludzka ujawnia się wszędzie, gdzie dusza żyje potężnie własnemi zasobami. Kochanek chce spowić swą lubą w jedwabie, oblec ją w najmiększe tkaniny Wschodu, a najczęściej posiada ją na jakimś tapczanie. Ambitny marzy o bezgranicznej władzy, płaszcząc się w błocie służalstwa. Kupiec wegetuje w głębi wilgotnego i niezdrowego sklepu, wznosząc wspaniały pałac, skąd syna jego, przedwczesnego spadkobiercę, wypędzi braterska subhasta. Wreszcie, czy istnieje coś wstrętniejszego niż przybytek „rozkoszy“? Osobliwy problem! Wciąż w sprzeczności ze samym sobą, oszukując swoje nadzieje obecną niedolą, a swoje niedole przyszłością która doń nie należy, człowiek daje wszystkim swoim uczynkom piętno niekonsekwencji i słabości. Na tym padole, pełnem jest tylko nieszczęście.

 W chwili gdy młody człowiek wszedł do sali, było już tam kilku graczy. Trzech łysych starców siedziało dokoła zielonego stołu; ich gipsowe twarze, niewzruszone jak twarze dyplomatów, odsłaniały dusze zużyte, serca które oddawna odwykły bić, nawet przy stawianiu na kartę posagu żony. Młody Włoch o kruczych włosach i oliwkowej cerze, stał oparty spokojnie o stół i zdawał się słuchać owych tajemnych przeczuć, które krzyczą niechybnie graczowi: „Tak! – Nie!“ Ta południowa głowa oddychała ogniem i złotem. Siedmiu czy ośmiu widzów, stojących kołem tak że tworzyli galerję, oczekiwało scen, które im gotowały igraszki losu, twarze aktorów, ruch pieniędzy i grabek. Próżniacy ci stali tam milczący, nieruchomi, baczni, jak lud na placu Grève, kiedy kat kosi głowę. Wysoki, suchy mężczyzna, w wytartem ubraniu, trzymał w jednej ręce kartkę a w drugiej szpilkę by znaczyć czarne lub czerwone. Był to jeden z tych nowożytnych Tantalów, żyjących na marginesie wszystkich uciech swej epoki, jeden z owych skąpców bez skarbu, rozgrywających urojoną stawkę; gatunek rozsądnego warjata, który pociesza się w swej nędzy, pieszcząc chimery, który, słowem, manipuluje występkiem i niebezpieczeństwem tak, jak młodzi księża, odprawiający białe msze, eucharystją. Nawprost banku znajdowało się paru owych szczwanych kombinatorów, wytrawionych w ogniu gry, podobnych starym galernikom których nie przerażają już galery; tacy przychodzą aby postawić dwa lub trzy razy i unoszą natychmiast prawdopodobny zysk, stanowiący ich utrzymanie. Dwaj starzy służący zakładowi przechadzali się niedbale z założonemi rękami, spoglądając od czasu do czasu w ogród przez okno, jak gdyby dla pokazania przechodniom, niby szyldu, swoich tępych fizjognomji. Krupier i bankier objęli właśnie poniterów owem bladem spojrzeniem które ich zabija, i wyrzekli dyszkantem: „Proszę obstawiać!“ w chwili gdy młody człowiek otworzył drzwi. Milczenie stało się jakgdyby głębsze, głowy obróciły się przez ciekawość ku nowoprzybyłemu. Rzecz niesłychana! stępiali starcy, skostnieli funkcjonarjusze, widzowie, nawet zaciekły Włoch, wszyscy, na widok nieznajomego doznali jakiegoś okropnego uczucia. Czy nie trzeba być bardz nieszczęśliwym aby uzyskać litość, bardzo słabym aby wzbudzić sympatję, lub też wyglądać bardzo złowrogo aby wstrząsnąć dreszczem dusze w tej sali gdzie cierpienie musi być nieme, gdzie nędza jest wesoła a rozpacz przyzwoita? Otóż, było coś z tego wszystkiego we wrażeniu które poruszyło te lodowate serca, kiedy młody człowiek wszedł. Czyż kaci nie płakali nieraz nad jasnowłosemi dziewicami, których głowy miały spaść na znak Rewolucji?

 Od pierwszego rzutu oka gracze wyczytali na twarzy nowicjusza jakąś straszną tajemnicę; młode jego rysy były przepojone melancholijnym wdziękiem, spojrzenie świadczyło o zawiedzionych wysiłkach, o tysiącu oszukanych nadziei. Martwa bezczułość samobójstwa nadawała temu czołu matową i chorobliwą bladość, gorzki uśmiech rysował lekkie fałdy w kątach ust, a fizjognomja wyrażała rezygnację, na którą przykro było patrzeć. Jakiś tajemniczy Duch migotał w głębi tych oczu, zamglonych może wyczerpaniem rozkoszy. Czy to rozpusta naznaczyła swojem brudnem piętnem tę szlachetną twarz, niegdyś czystą i promienną, obecnie spodloną? Lekarze przypisaliby z pewnością chorobie serca lub piersi żółtą obwódkę okalającą powieki i rumieniec barwiący policzki; poeci natomiast chcieliby w tych znakach widzieć spustoszenia sprawione przez naukę, ślady nocy spędzonych przy blasku studenckiej lampy. Ale namiętność bardziej śmiertelna od choroby, choroba bardziej bezlitosna od nauki i talentu, szpeciły tę młodą głowę, napinały te pełne życia muskuły, kurczyły to serce, które rozpusta, nauka i choroba zaledwie musnęły. Podobnie jak słynnego zbrodniarza, gdy zjawi się w kaźni, skazańcy przyjmują z szacunkiem, tak wszystkie te czarty ludzkie, znawcy wszelkich męczarni, skłonili się przed niesłychaną boleścią, przed głęboką raną, którą zgłębili wzrokiem, uznając w przybyszu jednego ze swoich książąt po majestacie jego niemej ironji, po wytwornej nędzy jego stroju. Młody człowiek miał frak wykwintnie skrojony, ale kamizelna nazbyt misternie spojona była z krawatem, aby można było pod nią przypuszczać obecność bielizny. Ręce, ładne jak u kobiety, były wątpliwej czystości: od dwóch dni obywały się bez rękawiczek! Jeżeli krupier a nawet służący zadrżeli, to dlatego, że czar niewinności wykwitał tu i owdzie w tych wątłych i delikatnych kształtach, w tych jasnych i rzadkich włosach, układających się w naturalne pukle. Ta twarz miała jeszcze dwadzieścia pięć lat, a występek zdawał się na niej jedynie czemś przygodnem. Krzepkie młode życie walczyło ze spustoszeniami bezsilnej lubieżności. Mroki i światło, nicość i istnienie ścierały się na niej, rodząc równocześnie i wdzięk i ohydę. Młody człowiek wyglądał tam niby anioł bez promieni, zbłąkany w swej drodze. To też, wszyscy ci starzy nauczyciele występku i hańby, podobni do bezzębnej staruchy, zdjętej litością na widok młodej dziewczyny która rzucić ma się w rozpustę, omal nie krzyknęli nowicjuszowi: „Wyjdź stąd!“ On podszedł prosto do stołu, zatrzymał się, cisnął bez żadnych obliczeń na stół sztukę złota którą trzymał w ręce i która potoczyła się na czarne, poczem, jak silne dusze brzydzące się małostkową niepewnością, objął krupjera spojrzeniem wraz burzliwem i spokojnem. Zaciekawienie w sali było tak wielkie, że starcy zapomnieli postawić; natomiast Włoch chwycił się z fanatyczną namiętnością myśli która mu się nagle uśmiechnęła, i postawił kupę złota przeciw stawce nieznajomego. Bankier zapomniał wygłosić tych frazesów, które z czasem zmieniły się w chrapliwy i niezrozumiały krzyk: „Panowie, proszę stawiać! – Obstawione! – Nie przyjmuje się więcej!“ Krupier rozłożył karty, z miną taką jakgdyby życzył szczęścia ostatnio przybyłemu, obojętny na zysk lub stratę przedsiębiorców tych posępnych rozkoszy. Każdy z graczy dopatrywał się dramatu i ostatniej sceny szlachetnego życia w losach tej sztuki złota; oczy ich, utkwione w fatydycznych obrazkach, błyszczały; ale, mimo uwagi z jaką spoglądali kolejno na młodego człowieka i na karty, nie mogli dostrzec żadnej oznaki wzruszenia na jego zimnej i zrezygnowanej twarzy.

 – Czerwone, parzyste, passe, wywołał urzędownie krupier.

 Głuchy charkot dobył się z piersi Włocha, kiedy ujrzał padające kolejno zwitki banknotów, które mu rzucał bankier. Co się tyczy młodego człowieka, zrozumiał swą katastrofę dopiero w chwili gdy grabki wysunęły się aby mu zgarnąć ostatniego napoleona. Kość słoniowa dobyła suchy dźwięk ze sztuki monety, która, szybka jak strzała, pomknęła ku kupie złota wznoszącej się przed kasą. Nieznajomy przymknął lekko oczy, wargi mu zbielały; ale niebawem podniósł powieki, usta odzyskały barwę koralu, przybrał minę Anglika dla którego życie nie ma już tajemnic, i znikł nie żebrząc pociechy owem rozdzierającem spojrzeniem, jakie zrozpaczeni gracze rzucają dość często w stronę galerji widzów. Ile wypadków tłoczy się na przestrzeni sekundy, a ile rzeczy w jednym rzucie kości!

 – Z pewnością ostatni jego nabój, rzekł z uśmiechem krupier, po chwili milczenia przez którą trzymał tę sztukę złota w dwóch palcach, aby ją pokazać obecnym.

 – To warjat; pójdzie teraz rzucić się w wodę, odparł jakiś bywalec, spoglądając dokoła po graczach którzy znali się wszyscy.

 – Ba! wykrzyknął służący zakładowy, biorąc szczyptę tabaki.

 – Gdybyśmy byli naśladowali pana! rzekł starzec do swoich kolegów, wskazując Włocha.

 Wszyscy spojrzeli na szczęśliwego gracza, któremu ręce drżały przy liczeniu banknotów.

 – Usłyszałem, rzekł, głos, który mi krzyczał do ucha: „Gra zadrwi sobie z rozpaczy tego chłopca“.

 – To nie jest gracz, dodał bankier; inaczej byłby podzielił swoją stawkę na trzy partje, aby zyskać więcej szans.

 Młody człowiek przeszedł nie żądając kapelusza; ale stary cerber, zauważywszy nędzny stan tego łachmana, oddał mu go bez słowa; gracz zwrócił machinalnie znaczek i zeszedł po schodach gwiżdżąc Di tanti palpiti tak wątłym tchem, że ledwie sam mógł słyszeć tę uroczą melodję.

 Niebawem znalazł się w galerjach Palais-Royal, dotarł aż do ulicy św. Honorjusza, skręcił ku Tuillerjom i przebył ogród niepewnym krokiem. Szedł jakby wśród pustyni, potrącany przez ludzi których nie widział, słysząc poprzez uliczny gwar tylko jeden głos, głos śmierci; słowem, zatopiony w martwej zadumie, podobnej do tej jaka niegdyś musiała ogarniać zbrodniarzy, gdy wózek wiózł ich z Pałacu na plac Grève, ku owemu rusztowaniu czerwonemu od wszystkiej krwi wylanej od r. 1793.

 Jest coś dziwnie wielkiego i okropnego w samobójstwie. Upadek większości ludzi nie jest niebezpieczny, jak u dziecka które pada ze zbyt bliska aby się skaleczyć; ale kiedy rozbija się wielki człowiek, musi to być z bardzo wysoka, musiał się wznieść aż w niebo, dojrzeć jakiegoś niedostępnego raju. Nieubłagane muszą być huragany, które mu każą szukać spokoju duszy w lufie pistoletu. Ile młodych talentów uwięzionych na jakiemś poddaszu więdnie i ginie dla braku przyjaciela, dla braku kobiety pocieszycielki, pośród miljona istot, w obecności tłumu przesyconego złotem i żartego nudą! Na tę myśl, samobójstwo przybiera gigantyczne kształty. Między dobrowolną śmiercią a żyzną nadzieją której głos wołał młodego człowieka do Paryża, sam Bóg wie ile tłoczy się pomysłów, poniechanych poezji, zdławionych rozpaczy i krzyków, daremnych pokus i poronionych arcydzieł. Każde samobójstwo jest wzniosłym poematem melancholji. Gdzie znajdziecie, w oceanie literatury, książkę, któraby mogła walczyć na siłę wyrazu z tą gazeciarską notatką:

 „Wczoraj o godzinie czwartej, młoda kobieta rzuciła się do Sekwany z mostu des Arts“.

 Wobec tego paryskiego lakonizmu, dramaty, romanse, wszystko blednie, nawet ten stary napis: Lamentacje wspaniałego króla Kaërnawana wtrąconego do więzienia przez własne dzieci; ostatni fragment zagubionej książki, pobudzającej do płaczu owego Sterna, który sam opuścił swoją żonę i dzieci...

 Nieznajomego oblegało tysiąc podobnych myśli, przebiegały strzępami przez jego duszę, tak jak podarte sztandary fruwają na polu bitwy. Jeżeli na chwilę odkładał brzemię swej inteligencji i swoich wspomnień aby przystanąć przed jakimś kwiatkiem, którego główkę miękko kołysał wietrzyk wśród zieleni, niebawem, owładnięty spazmem życia które prężyło się jeszcze pod gniotącą myślą samobójstwa, wznosił oczy ku niebu: tam, szare chmury, podmuchy wiatru przepojone smutkiem, duszna atmosfera, doradzały mu znowuż umrzeć. Skierował się w stronę mostu Królewskiego, myśląc o ostatnich zachceniach swoich poprzedników. Uśmiechnął się przypominając sobie, że lord Castlereagh zaspokoił wprzód najniższą z ludzkich potrzeb zanim sobie poderżnął gardło; akademik zaś Auber poszukał tabakierki aby zażywać tabakę idąc na śmierć. Rozbierał te dziwactwa i zastanawiał się nad samym sobą; naraz, kiedy się usunął ku parapetowi mostu aby przepuścić jakiegoś tragarza, ten oprószył mu lekko rękaw; otóż złapał się na tem, że starannie otrzepał pył. Doszedłszy do połowy mostu, spojrzał posępnie na wodę.

 – Lichy czas dla topielców, rzekła śmiejąc się staruszka w łachmanach. Ależ brudna i zimna ta Sekwana!

 Odpowiedział szczerym uśmiechem który świadczył o napięciu jego determinacji; ale naraz zadrżał, ujrzawszy zdaleka, koło Tuilleryjskiego portu, barak uwieńczony napisem, gdzie rysowały się literami na stopę wysokiemi te słowa: POMOC DLA TOPIELCÓW. Ukazał mu się p. Dacheux, zbrojny swą filantropją, jak budzi i wprawia w ruch owe cnotliwe wiosła, rozbijające głowy topielcom, skoro, nieszczęściem, wynurzą się nad wodę; ujrzał go jak ściąga ciekawych, woła lekarza, cuci; odczytał żale dziennikarza, kreślone przy wesołej kolacji pod okiem uśmiechniętej tancerki; usłyszał dźwięk talarów wyliczanych za jego głowę przewoźnikowi przez prefekta policji. Po śmierci wart był pięćdziesiąt franków; ale żywy był jedynie talentem bez protektorów, bez przyjaciół, bez legowiska i bez dachu, prawdziwym zerem społecznym, bezużytecznym dla państwa dla którego się nie liczy. Śmierć w biały dzień wydała mu się ohydną, postanowił umrzeć w nocy, aby rzucić nieogadnionego trupa temu społeczeństwu, nie rozumiejącemu wielkości jego życia! Szedł tedy dalej przed siebie i skierował się ku wybrzeżu Woltera, przybierając niedbały chód próżniaka starającego się zabić czas. Skoro zeszedł po stopniach któremi kończy się chodnik mostu, uwagę jego ściągnęły książki rozłożone na parapecie na rogu wybrzeża; mało brakło a zacząłby targować którą. Uśmiechnął się, włożył filozoficznie ręce do kieszeni i miał wrócić do swej niedbałej postawy w której przebijała zimna wzgarda, kiedy nagle usłyszał ze zdumieniem w swej kieszeni zgoła fantastyczny dźwięk kilku sztuk monety. Uśmiech nadziei rozjaśnił jego twarz, ześlizgnął się z warg na policzki, na czoło, rozpromienił radością oczy i posępne lica. Ta iskierka szczęścia podobna była do owych ogników, które biegną po strzępach papieru już zżartego płomieniem; ale twarz podzieliła los czarnych popiołów, stała się z powrotem smutna, kiedy nieznajony, wyciągnąwszy żywo rękę z kieszonki, ujrzał trzy miedziaki.

 – Och, mój dobry panie, la carità! la carità! Catarina! grosika na chlebuś!

 Mały kominiarczyk z obrzękłą czarną twarzą, z ciałem ciemnem od sadzy, odziany w łachmany, wyciągał rękę do tego człowieka aby mu wydrzeć jego ostatni grosz.

 O dwa kroki od małego Sabaudczyka, stary nieśmiały żebrak, chorowity, znękany, odziany w jakąś brudną i dziurawą szmatę, ozwał się grubym i bezdźwięcznym głosem:

 – Panie, daj mi co łaska, będę się modlił za pana...

 Ale, kiedy młody człowiek spojrzał na żebraka, ów zamilkł i nie prosił już o nic, poznając może na tej grobowej twarzy liberję nędzy okropniejszej może niż jego własna.

 – La carità! la carità!

 Nieznajomy rzucił swoje groszaki dziecku i starcowi, poczem opuścił chodnik udając się w stronę domów, nie mógł znieść przejmującego widoku Sekwany.

 – Będziemy się modlili do Boga zby panu dał długie życie, rzekli dwaj żebracy.

 Zbliżając się do wystawy handlarza sztychów, wpółmartwy ten człowiek spotkał młodą kobietę wysiadającą ze świetnego pojazdu. Patrzał z rozkoszą na tę uroczą osobę, której biała twarz była harmonijnie oprawna w atłas wykwintnego kapelusika. Oczarowała go smukła kibić, zręczne ruchy. Suknia, lekko podniesiona przez stopień pojazdu, odsłoniła nóżkę, której delikatny zarys znaczył się białą i dobrze obciągniętą pończoszką. Młoda kobieta weszła do sklepu, oglądała albumy, zbiory litografji; nakupiła za kilka sztuk złota, które zabłysły i zadźwięczały na ladzie. Młody człowiek, napozór zajęty na progu oglądaniem rycin wystawionych w oknie, objął żywo piękną nieznajomą wymownem spojrzeniem otrzymując w zamian ów obojętny rzut oka jakim się darzy niekiedy przechodnia. Było to z jego strony pożegnanie z miłością, z kobietą! ale to ostatnie i przejmujące zapytanie nie znalazło oddźwięku, nie poruszyło serca płochej kobiety, nie przyprawiło jej o rumieniec, nie kazało spuścić oczu. Cóż to było dla niej? jedno pochlebstwo więcej, zbudzone pragnienie, które, wieczorem, podsunie jej te lube słowa: „Byłam dziś ładna!“ Młody człowiek skupił żywo wzrok na jakiejś rycinie i nie odwrócił się gdy nieznajoma wsiadała do powozu. Konie ruszyły, ten ostatni obraz wykwintu i zbytku znikł, tak jak miało zniknąć jego życie. Szedł smętnym krokiem wzdłuż sklepów, oglądając bez wielkiego zainteresowania próbki towarów. Kiedy mu zbrakło sklepów, oglądał Luwr, Instytut, wieże Nôtre-Dame, Pałacu, most des Arts. Budowle te przybtały jak gdyby wyraz smutku, odbijając szare tony nieba; rzadkie poblaski światła dawały jakiś groźny wygląd Paryżowi, który, jak ładna kobieta, podlega niewytłómaczonym kaprysom piękna i brzydoty. Tak więc, natura sama siliła się pogrążyć skazańca w bolesnej ekstazie. Wydany tej złowrogiej potędze, której rozkładowe działanie sączy się wraz z fluidem krążącym w naszych nerwach, uczuł iż organizm jego dochodzi nieznacznie do zjawisk jakgdyby płynności. Męczarnie tej agonji dawały mu wrażenie ruchu podobnego ruchowi fal i sprawiały że widział budynki i ludzi poprzez mgłę w której wszystko falowało. Chciał się otrząsnąć z tego łaskotania jakiem niepokoiły jego duszę wrażenia natury fizycznej i skierował się ku magazynowi starożytności w zamiarze dania strawy swoim zmysłom lub doczekania nocy targując jakieś dzieła sztuki. Znaczyło to, niejako, skupiać odwagę i prosić o kordjał, jak skazaniec który nie ufa swoim siłom idąc na rusztowanie; ale świadomość bliskiej śmierci wróciła na chwilę młodemu człowiekowi pewność siebie godną księżnej mającej dwóch kochanków: wszedł do handlarza osobliwości swobodnie, z uśmiechem zastygłym na ustach jak uśmiech pijaka. Czyż nie był pijany życiem lub może śmiercią? Niebawem nawiedził go znów ten sam zawrót głowy, wciąż widział przedmioty dziwnie zabarwione lub ożywione lekkim ruchem, którego przyczyny tkwiły niewątpliwie w nieregularnem krążeniu jego krwi, to kipiącej jak wodospad, to spokojnej i mdłej jak letnia woda. Poprosił naturalnym tonem o pokazanie mu magazynów dla zobaczenia czy nie znajdzie się coś coby mu się nadało. Młody chłopiec o świeżej i pyzatej twarzy, o rudej czuprynie nakrytej futrzaną czapeczką, powierzył opiekę nad sklepem starej wieśniaczce, wcieleniu żeńskiego Kalibana, zajętej czyszczeniem pieca, którego cuda zawdzięczały istnienie genjuszowi Bernarda Palissy; poczem rzekł obojętnie do przybysza:

 – Proszę, bardzo proszę! Na dole mamy jedynie rzeczy dosyć pospolite; ale, jeżeli raczy pan potrudzić się na pierwsze piętro, będę mógł panu pokazać bardzo piękne mumje kairskie, gliniane wyroby inkrustowane, rzeźbione hebany, prawdziwy renesans, wszystko świeżo przybyłe, rzeczy skończenie piękne.

 W okropnem położeniu w jakiem znajdował się nieznajomy, ten szczebiot cicerona, te głupio reklamowe zdania były dlań niby małostkowe dokuczliwości, jakiemi małe dusze zamordowują genjalnego człowieka. Niosąc swój krzyż do końca, udawał iż słucha swego przewodnika i odpowiadał mu gestem lub monosylabami; ale niebawem zdołał sobie wywalczyć prawo do milczenia i mógł się oddać bezpiecznie swoim ostatnim dumaniom, które były straszne. Był poetą, a dusza jego znalazła przypadkowo olbrzymi żer: miał widzieć z góry cmentarzysko dwudziestu światów.

 Na pierwszy rzut oka, magazyny nastręczyły mu skłębiony obraz, w którym mięszały się wszystkie dzieła ludzkie i boskie. Krokodyle, małpy, wypchane węże uśmiechały się do witrażów kościelnych, zdawały się chcieć kąsać biusty, biec za jakimś wazonem lub drapać się na świecznik. Waza serwska, na której pani Jaconot wymalowała Napoleona, znajdowała się obok sfinksa poświęconego Sezostrisowi. Początek świata i wczorajsze wydarzenia kojarzyły się z pocieszną dobrodusznością. Rożen leżał na monstrancji, szabla republikańska na średniowiecznym rzędzie. Pani du Barry, malowana pastelami przez Latoura, z gwiazdą na głowie, w chmurze, zdawała się pożądliwie oglądać indyjską fajkę, siląc się odgadnąć przeznaczenie skrętów które ku niej pełzały. Narzędzia śmierci, sztylety, samopały, tajemne bronie, pomięszane były z narzędziami życia: półmiski porcelanowe, saskie talerze, przeźroczyste filiżanki przybyłe z Chin, stare solniczki, feudalne kubki. Okręt z kości słoniowej płynął pełnemi żaglami na grzbiecie nieruchomego żółwia. Pneumatyczna maszyna właziła w oko majestatycznie nieruchomego cesarza Augusta. Kilka portretów ławników francuskich, burmistrzów holenderskich, niewzruszonych obecnie jak za życia, wznosiło się ponad tym chaosem starożytności, obejmując go zimnem i bladem spojrzeniem. Rzekłbyś, wszystkie krainy świata przyniosły tu jakiś szczątek swej wiedzy, próbkę swoich sztuk. Był to rodzaj filozoficznego śmietnika, gdzie nic nie brakowało, ani trzcinowej fajki dzikiego, ani zielono-złotych pantofli z seraju, ani jataganu Maura, ani tatarskiego bożyszcza. Nawet żołnierska puszka na tytoń, nawet cyborjum kościelne, nawet pióropusz z jakiegoś tronu. Te potworne obrazy podlegały jeszcze tysiącznym igraszkom światła, wskutek kaprysu mnóstwa refleksów wynikłych z pomieszania odcieni, z nagłych przeciwieństw światła i mroku. Wreszcie uparty kurz zasnuł swą lekką zasłonę na wszystkich tych przedmiotach, których mnogie kąty i liczne wklęsłości rodziły nader malownicze efekty.

 Te trzy sale, przepełnione cywilizacją, obrządkami, bóstwami, arcydziełami, królestwami, rozpustą, rozumem i szaleństwem, wydały się zrazu nieznajomemu niby zwierciadło rżnięte w tafelki z których każda odbijała jakiś świat. Po tem mglistem wrażeniu, chciał rozkoszować się ze świadomością; ale, pod wpływem patrzenia, myślenia, marzenia, popadł w gorączkę zrodzoną może przez głód, którzy szalał w jego wnętrznościach. Widok tylu istnień, narodowych lub indywidualnych, zaklętych w te dokumenty ludzkie które po nich przetrwały, do reszty zamroczył zmysły młodego człowieka; chęć, która go pchnęła do tego magazynu, ziściła się: opuścił rzeczywiste życie, wstąpił stopniowo w świat złudy, przybył do zaczarowanych pałaców ekstazy, gdzie wszechświat objawił mu się w strzępach, w ognistych smugach, tak jak przyszłość ukazała się niegdyś w blasku oczom św. Jana na Patmos.

 Mnóstwo bolesnych twarzy, uroczych i straszliwych, mrocznych i świetlnych, dalekich i bliskich, podniosło się gromadnie, mirjadami, pokoleniami. Egipt, sztywny, tajemniczy, wstał ze swoich piasków, wcielony w mumię spowitą w czarne przepaski; potem Faraonowie grzebiący narody całe aby sobie wznieść grobowiec, i Mojżesz i Hebrajczycy, i pustynia – ujrzał cały świat, starożytny i uroczysty. Pełen świeżości i wdzięku, lśniący białością marmurowy posąg na kolumnie rozwijającej się w kształt kielicha, mówił mu o rozkosznych mitach Grecji i Jonji. Ach, któż nie byłby się uśmiechnął jak on, widząc, na czerwonem tle, ciemnowłosą dziewczynę tańczącą na delikatnej glinie wazy etruskiej przed bogiem Pryapem, którego pozdrawiała radosnem obliczem? Królowa łacińska pieściła miłosnem spojrzeniem swą chimerę! Kaprysy cesarskiej Romy oddychały tu pełną piersią i odsłaniały kąpiel, łoże, gotowalnię leniwej i rozmarzonej Julji, oczekującej swego Tibulla. Uzbrojona mocą arabskich talizmanów, głowa Cycerona budziła wspomnienia wolnego Rzymu i rozwijała karty Tytusa Liwiusza. Młody człowiek ujrzał oto Senatus populusque romanus: konsul, liktorzy, togi obramione purpurą, walki na Forum, gniewny lud, przesuwały się zwolna przed nim niby mgliste obrazy senne. Wreszcie Rzym chrześcijański zapanował nad temi obrazami. Pendzel malarza otworzył mu niebo: widział w niem Maryę-dziewicę w chmurze ze złota, na łonie aniołów, zaćmiewającą przepych słońca, słuchającą skarg nieszczęśliwych, do których ta odrodzona Ewa uśmiechała się łagodnie. Dotykając mozajki wykonanej z rozmaitych law Wezuwjusza i Etny, dusza jego ulatywała ku gorącym i dzikim Włochom; brał udział w ucztach Borgji, biegł w Abruzzy, pożądał miłości włoskiej, palił się do białych twarzy o podłużnych czarnych oczach. Drżał na myśl o nocnej schadzce przerwanej zimną szpadą męża, oglądając średniowieczny sztylet, którego rękojeść rzeźbiona jest jak koronka a na którym rdza podobna bywa do plam krwi. Indje i ich religje odżyły w bożyszczu ustrojonem w szpiczasty kapelusz, o płaskich brzegach zdobnych dzwoneczkami, przybranem w złoto i jedwab. Obok magota, mata, ładna jak bajadera która się na niej przeciągała, wydzielała jeszcze zapach sandału. Potworek chiński, o skośnych oczach, krzywych ustach, powykręcanych członkach, drażnił duszę wymysłami ludu, który, znudzony jednostajnością piękna, znajduje niewymowne rozkosze w mnogości form szpetoty. Solniczka pochodząca z pracowni Benwenuta Cellini przeniosła go z powrotem na łono Odrodzenia, w czasy gdy kwitły sztuki i rozpusta, gdy panujący przyglądali się dla rozrywki torturom, gdy sobory, spoczywając w objęciach nierządnic, uchwalały dla prostych księży czystość. Ujrzał na koniec podboje Aleksandra; rzezie Pizarra w starej rusznicy; wojny religijne, rozszalałe, namiętne, okrutne, na dnie kasku. To znów dworne i lube obrazy rycerstwa wykwitły z cudnie nabijanej zbroi medjolańskiej, z której z pod przyłbicy błyszczały jeszcze oczy rycerza.

 Ten ocean mebli, wynalazków, mód, dzieł, szczątków, tworzył dlań poemat bez końca. Kształty, barwy, myśli, wszystko tu nabrało życia; ale nic nie jawiło się duszy w pełnej postaci. Poeta musiał kończyć szkic wielkiego malarza, twórcy tej olbrzymiej planety, gdzie niezliczone przypadki życia ludzkiego były rzucone bez rachuby, ze wzgardą. Ogarnąwszy świat, napatrzywszy się krajom, wiekom, królestwom, młody człowiek wrócił do istnień poszczególnych. Podjął na nowo swoje wcielenia, zapuścił się w szczegóły, odpychając życie ludów, jako zbyt przygniatające dla jednego człowieka.

 Tu spało woskowe dziecko, ocalone z gabinetu Ruyscha, a czarująca ta istota przypominała mu uciechy dziecięctwa. Draźniący widok dziewiczej przepaski jakiejś młodej mieszkanki Taiti, rozpłomienił jego wyobraźnię, malując proste życie natury, niewinną nagość prawdziwej skromności, rozkoszne i tak wrodzone człowiekowi lenistwo, całą spokojną dolę nad brzegami chłodnego i kołyszącego do marzeń strumienia, pod drzewem bananu, sypiącego bez uprawy smakowitą mannę. To znów stawał się korsarzem, stroił się w straszliwą poezję Lary, żywo obudzoną perłowemi tonami tysiąca muszel, podsyconą widokiem polipów pachnących morszczyną, algami i huraganami Atlantyku. Zapominał o burzach morskich, podziwiając znowuż subtelne miniatury, lazurowe i złote arabeski zdobiące jakiś ręką pisany mszał. Miękko kołysany pokojowemi myślami, zanurzał się w nauce i wiedzy, pragnąc żyć sutem życiem mnichów, wolnem od zgryzot i rozkoszy; wyciągał się na tapczanie w swej celi, oglądając przez gotyckie okno łąki, lasy, winnice klasztorne. Przed jakiemś Teniersem przywdziewał kaftan żołnierski lub siermięgę robotnika; pragnął nosić brudną i zadymioną czapkę Flamandów, zapijał się piwem, grał z nimi w karty i uśmiechał się do tęgiej wieśniaczki o soczystych kształtach. Trząsł się z zimna widząc zadymkę śnieżną Mierisa, to znów bił się patrząc na bitwę Salwatora Rosa. Pieścił dłonią tomahawk ilinojski i czuł jak nóż Irokeza zdziera mu skórę z czaszki. Oczarowany widokiem lutni, powierzał ją dłoni kasztelanki, napawając się melodyjną romanzą i wyrażając jej swą miłość, wieczorem, przy gotyckim kominku, w mroku w którem gubiło się jej omdlałe spojrzenie. Czepiał się wszystkich radości, przeżywał wszystkie bóle, chwytał się wszystkich form istnienia, sypiąc tak hojnie swoje życie i swoje uczucia na majaki tej namacalnej i czczej zarazem natury, że łoskot własnych kroków rozbrzmiewał w jego duszy niby odległy dźwięk z innego świata, tak jak zgiełk Paryża dochodzi do wieżyc Nôtre-Dame.

 Wstępując na wewnętrzne schody wiodące do sal na pierwszem piętrze, ujrzał tarcze, zbroje, rzeźbione cyborja, drewniane posągi wiszące na ścianie, stojące na każdym stopniu. Ścigany najdziwniejszemi kształtami, cudownemi tworami mieszczącemi się na pograniczu śmierci i życia, szedł niby we śnie. Wreszcie, zatraciwszy poczucie swego istnienia, stał się jak te osobliwości: ani zupełnie martwym ani zupełnie żywym. Kiedy wszedł do dalszych magazynów, zaczynał zapadać zmierzch; ale światło zdawało się zbędne owym lśniącym od złota i srebra bogactwom które były tam nagromadzone. Najkosztowniejsze kaprysy marnotrawców, którzy skończyli na poddaszu strwoniwszy wiele miljonów, znajdowały się w tym rozległym bazarze ludzkiego szaleństwa. Kałamarz, zapłacony setką tysięcy a odkupiony za pięć franków, leżał obok sekretnego zamku, którego cena starczyłaby niegdyś na okup dla króla. Tu, rodzaj ludzki ukazywał się we wszystkich przepychach nędzy, w całej chwale swoich olbrzymich małostek. Hebanowy stół, prawdziwe cacko artysty, wyrzeźbione wedle rysunków Jana Goujon, owoc kilku lat pracy, nabyto może w cenie drzewa na opał. Szacowne puzdra, sprzęty wykonane ręką wróżek, leżały tam niedbale porzucone.

 – Wy tu macie miljony! wykrzyknął młody człowiek dochodząc do pokoju, który kończył niezliczony szereg komnat, złoconych i rzeźbionych przez artystów ubiegłego wieku.

 – Powiedz pan miljardy, odparł pyzaty chłopiec. Ale to jeszcze nic, niech pan pójdzie na trzecie piętro, a zobaczy pan!

 Nieznajomy udał się za przewodnikiem i przybył do czwartej galerji, gdzie kolejno przesuwały się przed jego zmęczonemi oczyma obrazy Poussina, wspaniały posąg Michała Anioła, kilka uroczych krajobrazów Klaudjusza Lorrain, Gerard Dow przypominający jakąś stronicę ze Sterne’a, Rembrandty, Murille, Velasquezy ciemne i barwne jak poemat lorda Byrona; wreszcie starożytne płaskorzeźby, rżnięte agaty, cudowne onyksy!... Słowem, były tu prace zdolne zniechęcić do pracy, nagromadzenie arcydzieł zdolne zrodzić nienawiść do sztuki i zabić wszelki entuzjazm. Przybył przed Dziewicę Rafaela, ale miał już dosyć Rafaela. Postać Corregia, która dopraszała się spojrzenia, nie uzyskała go. Bezcenna waza ze starożytnego porfiru, której okrężne rzeźby przedstawiały najucieszniej wyuzdaną z rzymskich priapei – rozkosz jakiejś Korynny – zaledwie wzbudziła uśmiech. Dławił się pod szczątkami pięćdziesięciu zamarłych wieków, chory był od tych wszystkich myśli ludzkich, zamordowany zbytkiem i sztuką, przytłoczony temi odradzającemi się kształtami, które, podobne potworom płodzonym pod jego nogami przez jakiegoś złośliwego ducha, toczyły z nim walki bez końca.

 Podobna w swoich kaprysach do nowoczesnej chemji, która streszcza wszelką istność w gazie, czyż dusza nie tworzy straszliwych trucizn przez nagłe zagęszczenie swoich wzruszeń, swoich sił lub myśli? Czy wielu ludzi nie ginie od piorunującego działania jakiegoś kwasu moralnego, nagle rozlanego w ich wewnętrznej istocie?

 – Co zawiera ta skrzynka? spytał wchodząc do obszernego gabinetu, ostatniego cmentarzyska sławy, wysiłków ludzkich, oryginalności, bogactw, i ukazując palcem sporą graniatą skrzynkę mahoniową, wiszącą na gwoździu na srebrnym łańcuszku.

 – A, to pryncypał ma klucz, rzekł pyzaty chłopak z tajemniczą miną. Jeżeli pan pragnie widzieć ten portret, chętnie odważę się uprzedzić pryncypała.

 – Odważysz się? rzekł młody człowiek. Czy twój pryncypał jest księciem?

 – Nie wiem, proszę pana, odparł chłopiec.

 Spojrzeli na siebie przez chwilę, obaj jednako zdumieni. Wytłómaczywszy sobie twierdząco milczenie nieznajomego, chłopiec zostawił go w gabinecie.

 Czy zanurzyliście się kiedy w bezmiar przestrzeni i czasu, czytając dzieła geologiczne Cuviera? Porwani jego genjuszem, czy szybowaliście nad bezkresną otchłanią przeszłości, jakgdyby podtrzymywani ręką czarodzieja? Odkrywając, warstwa po warstwie, pokład po pokładzie, pod łomami Montmartru lub krzesanicami Uralu, owe zwierzęta których skamieniałe szczątki należą do przedpotopowych cywilizacji, dusza wzdryga się dostrzegając miljardy lat, miljony narodów, których słaba pamięć ludzka, których niezniszczalna tradycja boska zapomniały, i których popioły, nagromadzone na powierzchni naszego globu, tworzą owe dwie stopy ziemi dające nam chleb i kwiaty. Czy Cuvier nie jest największym poetą naszego wieku? Lord Byron oddał słowami parę duchowych wzruszeń; ale nasz nieśmiertelny przyrodnik odtworzył świat przy pomocy zbielałych kości, odbudował, jak Kadmus, miasta z zębów, zaludnił tysiące lasów wszystkiemi tajemnicami zoologji z paru strzępów torfu, odnalazł pokolenia olbrzymów w stopie mamuta. Te postacie wstają, rosną i zapełniają krajobrazy harmonizujące z ich kolosalnemi kształtami. Jest poetą w swoich cyfrach, jest wzniosły stawiając zero obok siódemki. Ożywia nicość bez wymawiania czarodziejskich zaklęć; bada okruszynę gipsu, dostrzega w niej odcisk i krzyczy wam: „Patrzcie!” Naraz, marmury animalizują się, śmierć się ożywia, świat roztacza się przed nami! Po niezliczonych dynastjach gigantycznych postaci, po pokoleniach ryb i klanach mięczaków, przybywa wreszcie rodzaj ludzki, zwyrodniały produkt wspaniałego typu, zniszczonego może przez Stwórcę. Rozgrzani jego ogarniającem przeszłość spojrzeniem, ci wątli ludzie, zrodzeni ledwie wczoraj, mogą przebyć chaos, wznieść hymn bez końca i wyobrazić sobie przeszłość świata w jakiejś wstecznej Apokalipsie. W obliczu tego przeraźliwego zmartwychwstania od głosu jednego człowieka, ta okruszyna użyczona nam w owym bezkresie bez nazwy, wspólnym wszystkim sferom, który nazywamy CZASEM, ta minuta życia budzi w nas politowanie. Przygnieceni ruinami tylu światów, pytami sami siebie, na co są nasze sławy, nasze nienawiści, nasze miłości; i czy warto przyjmować mozół życia, poto aby się stać w przyszłości niewymiernym punktem? Oderwani od teraźniejszości, popadamy w martwotę aż do chwili w której wejdzie nasz lokaj i oznajmi: „Pani hrabina powiedziała, że oczekuje pana”.

 Cuda, których widok ukazał młodemu człowiekowi wszystkie postacie istnienia, wprawiły duszę jego w przygnębienie, jakie rodzi się u filozofa z naukowego spojrzenia na nieznane twory. Żywiej niż kiedykolwiek zapragnął umrzeć; osunął się na krzesło kurulne, pozwalając spojrzeniom swoim błądzić przez fantasmagorje tej panoramy przeszłości. Obrazy rozświetliły się, głowy Dziewic uśmiechnęły się doń, posągi ubarwiły się złudnem życiem. Pod osłoną mroku, wprawione w taniec gorączką która kipiała w jego obolałym mózgu, twory te ożywiły się i zaczęły pod nim wirować. Każdy magot wykrzywiał się w jego stronę; powieki osób na obrazach wpół opadły na oczy, aby im dać wypocząć. Każdy z tych kształtów zadrżał, zatrząsł się, ruszył się z miejsca, poważnie, lekko, z wdziękiem lub brutalnie, wedle swoich obyczajów, charakteru i budowy. Był to tajemniczy sabat, godny fantasmagorji oglądanych przez doktora Fausta w Brocken. Ale to zjawisko optyczne, zrodzone ze zmęczenia, z napięcia wzroku lub z igraszek zmierzchu, nie mogły przestraszyć nieznajomego. Strachy życia nie miały mocy nad duszą oswojoną ze strachami śmierci. Poddawał się nawet, z jakiemś drwiącem zadowoleniem, kaprysom tego galwanizmu moralnego, którego czary kojarzyły się z ostatniemi myślami dającemi mu jeszcze poczucie istnienia. Cisza panowała dokoła niego tak głęboka, że niebawem zanurzył się w łagodną zadumę, której nastroje, coraz to czarniejsze, towarzyszyły, odcień po odcieniu i jak gdyby czarami, powolnemu ubytkowi światła. Znikający z nieba blask zamigotał ostatnią czerwoną smugą walcząc przeciw nocy. Młodzieniec podniósł głowę i ujrzał zaledwie oświetlony szkielet, który pochylił gestem powątpiewania głowę z prawej strony ku lewej, jakgdyby chcąc powiedzieć: „Umarli nie chcą cię jeszcze!” Przesuwając rękę po czole aby zeń spędzić sen, młody człowiek uczuł wyraźnie chłodny powiew, spowodowany jakby czemś kosmatem, co mu musnęło lica. Zadrżał. Równocześnie szyby odebrzmiały głuchym stukiem; pomyślał tedy, że ta chłodna pieszczota, godna tajemnic grobu, pochodzi od jakiegoś nietoperza. Przez chwilę jeszcze, słabe poblaski zachodu pozwoliły mu niewyraźnie rozróżniać widma które go otaczały; poczem, cała ta umarła natura utonęła we wspólnym czarnym mroku. Noc, godzina śmierci, przyszła nagle. Od tej chwili upłynął pewien przeciąg czasu, przez który nie miał żadnego jasnego wrażenia rzeczy ziemskich, czyto że pogrążył się w głębokiem marzeniu, czy że uległ senności spowodowanej zmęczeniem, oraz natłokiem myśli szarpiących mu serce. Naraz zdało mu się, że woła go jakiś straszliwy głos: zadrżał tak, jak wówczas, gdy, wśród palącego i dławiącego snu, runiemy nagle w głębiny otchłani. Zamknął oczy, promienie żywego światła oślepiły go: ujrzał błyszczący w ciemności czerwonawy krąg, w którym stał mały staruszek kierując nań światło lampy. Nie słyszał ani jak wchodził, ani jak mówił, ani jak się ruszał. Zjawisko to miało coś magicznego. Najbardziej nieustraszony człowiek, zaskoczony w ten sposób we śnie, zadrżałby może w obliczu tej postaci, wstającej jakgdyby z sąsiedniego sarkofagu. Osobliwa młodość, ożywiająca nieruchome oczy tego niby-widma, nie pozwoliła nieznajomemu uwierzyć w nadprzyrodzony charakter zjawiska; bądź co bądź, przez krótką chwilę dzielącą jego życie somnabuliczne od realnego, pozostał w stanie filozoficznego wątpienia, zaleconego przez Kartezjusza, i przez ten czas znalazł się mimowoli pod władzą owych niewytłómaczonych halucynacji, których tajemnice odtrąca nasza pycha, lub które nasza bezsilna wiedza napróżno sili się zbadać.

 Wyobraźcie sobie małego, suchego i chudego staruszka, ubranego w czarną aksamitną szatę, przepasaną grubym jedwabnym sznurem. Na głowie miał aksamitną czapeczkę, również czarną; poniżej, po obu stronach, długie pasma siwych włosów układały się w ten sposób iż tworzyły oprawę dla czoła. Suknia otulała ciało niby obszernym całunem, nie pozwalając dojrzeć żadnego ludzkiego kształtu, oprócz wązkiej i bladej twarzy. Gdyby nie wyschłe ramię, podobne do kija nawieszonego materją, a które starzec trzymał wzniesione w górę aby skierować na młodzieńca cały blask lampy, twarz ta wydawałaby się zawieszona w powietrzu. Siwa kończysta broda dawała tej dziwnej postaci podobieństwo do owych żydowskich głów, które biorą za model artyści, kiedy chcą przedstawić Mojżesza. Wargi tego człowieka były tak bezkrwiste, tak wąskie, że trzeba było szczególnej baczności, aby dojrzeć linję znaczącą usta na tej bladej twarzy. Szerokie pomarszczone czoło, żółte i zapadłe policzki, nieubłagana surowość małych zielonych oczu bez rzęs i brwi, mogły zbudzić w nieznajomym wrażenie, że to ów Ważący złoto Gerarda Dow wyszedł ze swej ramy. Inkwizytorska przenikliwość, wyrażająca się w zmarszczkach na czole i skroniach, świadczyła o głębokiej wiedzy życia. Niepodobna było oszukać tego człowieka, który miał jakby dar podchwytywania myśli na dnie najbardziej tajemniczych serc. Obyczaje wszystkich narodów świata i ich mądrości streszczały się na jego zimnej twarzy, tak jak wytwory całego świata nagromadzone były w jego zapylonych składach. Wyczytalibyście w niej jasnowidzący spokój Boga który widzi wszystko, lub pyszną siłę człowieka który widział wszystko. Zapomocą dwóch różnych wyrazów i w dwóch pociągnięciach pendzla, malarz zrobiłby z tej twarzy piękny obraz przedwiecznego Ojca lub też drwiącą maskę Mefistofelesa; była w niej bowiem najwyższa potęga na czole i posępne szyderstwo na ustach. Miażdżąc wszystkie ludzkie cierpienia bezgraniczną mocą, człowiek ten musiał zabić ziemskie radości. Skazaniec zadrżał odgadując że ten stary Duch zamieszkuje sferę leżącą poza światem, i żyje w niej sam, bez radości bo nie ma już złudzeń, bez cierpień bo nie zna już przyjemności. Starzec stał prosto, nieruchomy, niewruszony, jak gwiazda w chmurze światła. Jego zielone oczy, pełne jakiejś spokojnej złośliwości, zdawały się oświecać świat moralny, tak jak jego lampa oświecała ów tajemniczy gabinet.

 Oto dziwne zjawisko, które zaskoczyło młodego człowieka w chwili gdy otworzył oczy, kołysany długo myślą o śmierci i fantastycznemi obrazami. Jeżeli zdrętwiał jakby oszołomiony, jeżeli dał się na chwilę opanować wierze godnej dziecka słuchającego niańczynych bajek, trzeba przypisać ten błąd owej zasłonie jaką zaduma rozsnuła na jego życiu i myślach, przedrażnieniu podnieconych nerwów, gwałtownemu dramatowi, którego sceny napoiły go okrutną rozkoszą zawartą w kawałku opium. Wizja ta zdarzyła się w Paryżu, na quai Voltaire, w XIX wieku, czyli w czasie i miejscu w których magja powinnaby być niemożliwa. Nieznajomy – bliski sąsiad domu gdzie wyzionął ducha bóg francuskiego niedowiarstwa, uczeń Gay-Lussaka i Araga, gardzący kuglarstwami ludzi dzierżących władzę – nieznajomy poddawał się bezwątpienia jedynie owemu poetyckiemu urzeczeniu, któremu dajemy się często zagarnąć, jakgdyby dla ucieczki przed ową rozpaczliwą prawdą, jakgdyby dla kuszenia potęgi Boga. Drżał tedy pod światłem starca, zgięty niewytłómaczonym poczuciem jakiejś dziwnej mocy; ale wzruszenie to było podobne owemu jakiego doznawaliśmy wszyscy wobec Napoleona, lub wobec jakiegoś wielkiego człowieka błyszczącego genjuszem i odzianego chwałą.

 – Czy pan chce zobaczyć portret Chrystusa pendzla Rafaela? rzekł uprzejmie starzec, głosem którego jasny i ostry dźwięk miał coś metalicznego.

 I postawił lampę na słupie strzaskanej kolumny, tak iż cały blask padał na ciemną skrzynkę.

 Słysząc te wielkie imiona, Chrystusa i Rafaela, młody człowiek uczynił mimowoli gest zaciekawienia, zapewne oczekiwany przez kupca, który pocisnął sprężynę. Natychmiast mahoniowe wieko opadło bez szelestu i odsłoniło płótno zachwyconym oczom nieznajomego. Na widok tego nieśmiertelnego dzieła, zapomniał o swych majakach, o sennych urojeniach, stał się znów człowiekiem, poznał w starcu istotę z krwi i ciała, zupełnie żywą, zgoła nie urojoną; – odżył w rzeczywistym świecie. Tkliwa dobroć, słodka pogoda boskiej twarzy oddziałały nań natychmiast. Jakaś spływająca z niebios woń rozprószyła piekące tortury które paliły mu szpik. Głowa Zbawiciela świata zdawała się wynurzać z mroków czarnego tła; aureola promieni błyszczała żywym blaskiem dokoła włosów od których biło to światło; pod czołem, pod oblekającem je ciałem czuć było wymowne przeświadczenie, które wydzielało się z każdego rysu lotnym i wnikliwym strumieniem. Czerwone wargi głosiły przed chwilą słowa życia, a widz szukał w powietrzu ich świętego podźwięku, żądał od ciszy uroczych przypowieści, słuchał ich w przyszłości, odnajdywał w naukach przeszłości. Ewangelja wyrażała się spokojną prostotą tych czarujących oczu, do których uciekały się znękane dusze. Słowem, czytało się tam całą religję katolicką w słodkim i wspaniałym uśmiechu, zdającym się wyrażać tę zasadę w której się ona streszcza: Miłujcie się wzajem. Obraz ten rodził w duszy modlitwę, zalecał przebaczenie, tłumił egoizm, budził wszystkie uśpione cnoty. Posiadłszy przywilej czarów muzyki, dzieło Rafaela rzucało widza pod przemożny urok wspomnień, i tryumf jego był zupełny, zapominało się malarza. Czar światła potęgował jeszcze ten cud: chwilami zdawało się że głowa porusza się w oddali, na tle jakiejś chmury.

 – Pokryłem to płótno sztukami złota, rzekł zimno kupiec.

 – A więc, trzeba będzie umrzeć! wykrzyknął młody człowiek, budząc się z zadumy, której ostatnia myśl przywiodła go z powrotem do jego nieszczęsnej doli, odciągając go, mocą niepochwytnych wniosków, od ostatniej nadziei której się czepił.

 – A! miałem tedy słuszność żem ci nie ufał! odparł starzec chwytając obie ręce młodego człowieka i ściskając je za garście w jednej swojej dłoni jak w kleszczach.

 Nieznajomy uśmiechnął się smutnie z tej omyłki i rzekł łagodnie:

 – Och, panie, niech się pan niczego nie lęka: chodzi o moje życie nie o pańskie... Czemu nie miałbym się przyznać do niewinnego podstępu? dodał objąwszy wzrokiem niespokojnego starca. Czekając nocy, aby się móc utopić bez zbiegowiska, przyszedłem obejrzeć pańskie skarby. Któżby nie wybaczył tej ostatniej przyjemności uczonemu i poecie?

 Słuchając tych słów, podejrzliwy kupiec zmierzył bystrem okiem posępną twarz rzekomego klijenta. Uspokojony rychło akcentem tego bolesnego głosu, lub też czytając może w tych wybladłych rysach złowrogie losy które niedawno przyprawiły o dreszcz graczy, puścił mu ręce; ale, przez resztkę podejrzliwości świadczącej o stuletniem niemal doświadczeniu, wyciągnął niedbale ramię w stronę stołu, jakgdyby chcąc się oprzeć, poczem, biorąc zeń sztylet, rzekł:

 – Czy jesteś od trzech lat nadetatowym urzędniczkiem, daremnie czekającym gratyfikacji?

 Nieznajomy, czyniąc gest przeczący, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.

 – Czy ojciec twój zbyt żywo ci wyrzucał twoje przyjście na świat? lub też czyś się shańbił?

 – Gdybym chciał się shańbić, mógłbym żyć!

 – Czy cię wygwizdano w Funambules? lub też czy jesteś zniewolony klecić kuplety aby opłacić pogrzeb kochanki? A może cierpisz na chorobę złota? Czy chcesz zabić nudę? Słowem, co za omyłka pcha cię do śmierci?

 – Niech pan nie szuka przyczyn mojej śmierci w pospolitych racjach, które powodują większość samobójstw. Aby sobie oszczędzić odsłaniania cierpień niesłychanych i trudnych do wyrażenia w ludzkim języku, powiem panu, że znajduję się w najgłębszej, najplugawszej, najdokuczliwszej nędzy. I, dodał tonem którego zuchwała duma przeczyła poprzednim słowom, nie chcę żebrać ani pomocy ani pociechy.

 – Ho, ho!

 Te dwie zgłoski, które zrazu były jedyną odpowiedzią starca, przypominały skrzek grzechotki. Poczem dodał:

 – Nie zmuszając cię abyś mnie błagał, nie każąc ci się rumienić i nie dając ci ani francuskiego centyma, ani lewantyńskiego para, ani sycylijskiego tarena, ani niemieckiego halerza, ani rosyjskiej kopiejki, ani szkockiego fartinga, ani też ani jednej sestercji lub obola starego świata i piastra nowego, nie ofiarując ci nic a nic w złocie, srebrze, miedzi, papierze, obligu, chcę cię uczynić bogatszym, potężniejszym i bardziej szanowanym od konstytucyjnego króla.

 Młody człowiek sądził że starzec jest zdziecinniały; stał w odrętwieniu nie śmiejąc odpowiedzieć.

 – Odwróć się, rzekł kupiec ujmując nagle lampę aby skierować jej światło na ścianę naprzeciw portretu, i spójrz na ten JASZCZUR.

 Młody człowiek powstał nagle i uczynił gest zdumienia, widząc nad krzesłem na którem siedział, zawieszony na ścianie kawał jaszczuru o rozmiarach nie większych niż skóra lisa; ale, jakąś mocą zrazu niewytłómaczoną, skóra ta rzucała wśród ciemności panującej w sklepie promienie tak jasne, iż rzeklibyście mały kometa. Młody niedowiarek zbliżył się do owego rzekomego talizmanu, mającego go chronić od nieszczęścia; drwiąca myśl zaświtała w jego głowie. Mimo to, wiedziony zrozumiałą ciekawością, pochylił się aby obejrzeć skórę ze wszystkich stron i odkrył niebawem naturalną przyczynę tego świetlnego fenomenu. Czarne ziarna jaszczuru były tak starannie wypolerowane i poczernione, kapryśne bruzdki były tak schludne i czyste, iż, podobne ściankom granatu, nierówności tej wschodniej skóry tworzyły tyleż małych ognisk żywo odbijających światło. Gość wykazał matematycznie mechanizm tego zjawiska starcowi, który, za całą odpowiedź, uśmiechnął się złośliwie. Ten uśmiech wyższości obudził w młodym uczonym podejrzenie, że jest w tej chwili ofiarą jakiegoś kuglarstwa. Nie chcąc unosić do grobu jednej zagadki więcej, odwrócił żywo skórę, niby dziecko pragnące poznać tajemnice swojej nowej zabawki.

 – Ho! ho! wykrzyknął, oto odcisk pieczęci, którą mieszkańcy Wschodu nazywają pieczęcią Salomona.

 – Znasz ją tedy? spytał kupiec, wypuszczając przez nozdrza kłąb powietrza, wyrażający więcej myśli niżby ich można było wyrazić najenergiczniejszemi słowy.

 – Czy istnieje na świecie człowiek dość naiwny aby wierzyć w te baśnie? wykrzyknął młody człowiek podniecony tym niemym i pełnym dotkliwego szyderstwa śmiechem. Czy pan nie wie, dodał, że zabobony Wschodu uświęciły mistyczną formę oraz kłamliwe znamiona tego godłla przedstawiającego bajeczną władzę? Nie sądzę, abym, w danej okoliczności, bardziej zasługiwał na pośmiewisko, niż gdybym mówił o sfinksach lub gryfach, których istnienie jest poniekąd mitologicznie przyjęte.

 – Skoro jesteś orjentalistą, odparł starzec, może przeczytasz tę sentencję.

 Zbliżył lampę do talizmanu, który młody człowiek trzymał lewą stroną, i ukazał mu głoski odciśnięte w tkance tej cudownej skóry, tak jak gdyby były wytworem zwierzęcia do którego należała ona niegdyś.

 – Wyznaję, wykrzyknął nieznajomy, że nie domyślam się sposobu jakim się posłużono aby wyryć tak głęboko te litery na skórze onagra.

 I, odwracając się żywo ku stołom zarzuconym osobliwościami, zdawał się szukać czegoś wzrokiem.

 – Czego chcesz? spytał starzec.

 – Narzędzia aby przeciąć ten jaszczur, dla zbadania czy litery są odciśnięte czy inkrustowane.

 Starzec podał swój sztylet nieznajomemu, który go wziął i próbował naciąć skórę w miejscu gdzie były wypisane słowa; ale, kiedy zdjął lekką warstwę skóry, litery ukazały się tak wyraźne i tak tożsame z temi które były na powierzchni, iż przez chwilę zdawało mu się że nic nie tknął.

 – Przemysł lewantyński ma swoje tajemnice, które w istocie przynależą tylko jemu, rzekł patrząc na wschodnią sentencję z pewnym niepokojem.

 – Tak, odparł starzec, lepiej to złożyć na ludzi niż na Boga!

 Tajemnicze słowa były rozmieszczone w następujący sposób:

Co znaczyło:

JEŚLI MNIE POSIĘDZIESZ, POSIĘDZIESZ WSZYSTKO. ALE

TWOJE ŻYCIE BĘDZIE NALEŻAŁO DO MNIE. BÓG

TAK CHCIAŁ. PRAGNIJ, A TWOJE PRAGNIENIA

BĘDĄ SPEŁNIONE. ALE MIARKUJ SWOJE PRA-

GNIENIA WEDLE SWEGO ŻYCIA. ONO

JEST TU. ZA KAŻDEM PRAGNIENIEM

SKURCZĘ SIĘ JAK TWOJE DNI.

CHCESZ MNIE? BIERZ. BÓG

CIĘ WYSŁUCHA. NIECH

SIĘ STANIE!

 – A! ty czytasz biegle sanskryt, rzekł starzec. Czyś może bywał w Persji albo w Bengalu?

 – Nie, panie, odparł młodzieniec macając z ciekawością tę symboliczną skórę, sztywną niby kawał blachy.

 Stary kupiec postawił lampę z powrotem na kolumnie, rzucając młodemu człowiekowi nabrzmiałe zimną ironją spojrzenie, które zdawało się mówić „Nie myśli już o śmierci“.

 – Czy to żart? czy tajemnica? spytał młody nieznajomy.

 Starzec potrząsnął głową i rzekł poważnie:

 – Nie umiem ci odpowiedzić. Ofiarowałem straszliwą władzę, którą daje ten talizman, ludziom obdarzonym większą podobno energją niż twoja; ale, mimo iż drwiąc sobie z wątpliwego wpływu jakie miał wywrzeć na ich przyszłe losy, żaden nie chciał się ważyć na zawarcie umowy tak złowrogo podsuwanej przez nieznaną potęgę. Ja myślę w tem jak oni, wątpiłem, wzdragałem się i...

 – Nie spróbował pan nawet? przerwał młody człowiek.

 – Spróbować! odparł starzec. Czy, gdybyś się znalazł na kolumnie na placu Vendôme, próbowałbyś się rzucić w powietrze? Czy można zatrzymać bieg życia? Czy człowiek zdołał kiedy przepołowić śmierć? Zanim wszedłeś do tego gabinetu, postanowiłeś odebrać sobie życie; i ot, naraz, zaprząta cię jakiś sekret i odrywa cię od śmierci. Dziecko! Czy każdy twój dzień nie nastręczy ci bardziej zajmujących zagadek? Posłuchaj mnie. Widziałem rozwiązły dwór regenta. Jak ty, byłem wówczas w nędzy, żebrałem chleba; mimo to, dożyłem stu dwu lat i zostałem miljonerem; nieszczęście dało mi majątek, niewiedza oświeciła mnie. Odsłonię ci w kilku słowach wielką tajemnicę ludzkiego życia. Człowiek zużywa się przez dwa instynktownie spełniane akty, które wyczerpują źródła jego istnienia. Dwa słowa wyrażają wszelką formę, którą oblekają owe dwie przyczyny śmierci: CHCIEĆ i MÓC. Między temi dwoma kresami ludzkiej czynności, istnieje inna forma, którą obierają mędrcy, i jej to zawdzięczam moje szczęście i moją długowieczność. Chcieć spala nas, a móc niszczy, ale WIEDZIEĆ zostawia nasz wątły ustrój w stanie trwałego spokoju. Toteż pragnienie czyli chcenie umarło we mnie, zabite przez myśl; ruch czyli moc rozpłynęła się w naturalnej czynności moich organów. Krótko mówiąc, pomieściłem moje życie nie w sercu które się kruszy, nie w zmysłach które się ścierają, ale w mózgu który sie nie zużywa i który przeżywa wszystko. Żadne nadmierne wzruszenie nie uraziło mej duszy ani mego ciała. A jednak, widziałem cały świat. Stopy moje zdeptały najwyższe góry Azji i Ameryki, nauczyłem się wszystkich ludzkich języków i żyłem pod wszelakim rządem. Pożyczałem pieniędzy chińczykowi biorąc w zastaw ciało jego ojca; spałem pod namiotem araba na wiarę jego słowa; podpisywałem kontrakty we wszystkich stolicach Europy i zostawiałem bez obawy moje złoto w wigwamie dzikiego; krótko mówiąc, osiągnąłem wszystko, ponieważ umiałem wszystkiem gardzić. Moją jedyną ambicją było widzieć. Widzieć, czy nie znaczy wiedzieć?... Och! wiedzieć, młodzieńcze, czy nie znaczy używać mocą intuicji? czyż nie znaczy odkryć samą istotę faktu i posiąść jej treść? Co zostaje z posiadania materjalnego? myśl. Osądź tedy, jak pięknem musi być życie człowieka, który, mając moc wyciśnięcia w swej myśli wszystkich realności, przenosi w swoją duszę źródła szczęścia, dobywa z nich tysiąc idealnych rozkoszy, oczyszczonych z ziemskiego kału. Myśl jest kluczem wszystkich skarbów, dostarcza rozkoszy skąpca nie dając jego trosk. Toteż unosiłem się ponad światem, gdzie moje przyjemności były zawsze rozkoszami intelektu. Moją rozpustą było oglądanie mórz, ludów, lasów i gór! Wszystko widziałem, ale spokojnie, bez zmęczenia; nigdy niczego nie pragnąłem, wszystkiego oczekiwałem. Przechadzałem się we wszechświecie niby w parku który do mnie należał. To, co ludzie nazywają troską, miłością, ambicją, klęską i smutkiem, to są dla mnie idee, które zmieniam w marzenia; zamiast je czuć, ja je wyrażam, tłómaczę; zamiast dać im pożreć moje życie, ja je dramatyzuję, rozwijam; bawię się niemi niby powieściami którebym czytał mocą wewnętrznej wizji. Nie znużywszy nigdy moich narządów, cieszę się jeszcze krzepkiem zdrowiem. Ponieważ dusza moja odziedziczyła całą siłę której nie nadużywałem, ta głowa jest jeszcze lepiej umeblowana niż moje magazyny. Tu, rzekł, uderzając się w czoło, są prawdziwe miljony. Spędzam rozkoszne dni obracając inteligentne spojrzenia w przeszłość; wskrzeszam całe kraje, krajobrazy, widoki oceanu, wspaniałe postacie historyczne! Mam urojony seraj, gdzie posiadam wszystkie kobiety które do mnie nie należały. Oglądam często wasze wojny, wasze rewolucje i sądzę je. Och! jak można przekładać gorączkowe i przelotne zachwyty wzbudzone kawałkiem jasnej lub ciemnej skóry, widokiem mniej lub więcej krągłych kształtów; jak można przekładać wszystkie klęski twojej omamionej woli, nad szczytną zdolność wywoływania w sobie wszechświata, nad olbrzymią rozkosz poruszania się bez skrępowania więzami czasu ani zaporami przestrzeni, nad rozkosz ogarniania w sobie wszystkiego, widzenia wszystkiego, nachylania się nad krańcami świata aby zgłębiać inne sfery, aby słuchać Boga? Oto, rzekł grzmiącym głosem ukazując Jaszczur, zjednoczone Móc i Chcieć. Tu są wasze pojęcia społeczne; wasze nadmierne pragnienia, wasze wybryki, wasze rozkosze które zabijają, wasze bóle które dają nadto żyć; ból bowiem jest może tylko gwałtownem szczęściem. Kto mógłby oznaczyć punkt, w którym rozkosz staje się cierpieniem i ten w którym cierpienie jest jeszcze rozkoszą? Czy najwyższe blaski idealnego świata nie pieszczą oczu, podczas gdy najbardziej lube mroki świata fizycznego rażą go zawsze? Czy słowo rozum nie pochodzi od rozumieć? i co jest szaleństwo, jeśli nie nadmiar chcenia lub możności?

 – A więc dobrze, chcę żyć bez miary! rzekł nieznajomy chwytając jaszczur.

 – Młodzieńcze, strzeż się! wykrzyknął starzec z nieopisaną żywością.

 – Rozwiązałem moje życie przez naukę i myśl, ale nie dały mi nawet chleba, odparł nieznajomy. Nie chcę się dać omamić ani kazaniu godnemu Swedenborga, ani pańskiemu wschodniemu amuletowi, ani miłosiernym wysiłkom, jakich pan dokłada, aby mnie zatrzymać na świecie gdzie moje istnienie jest już niemożliwe... Tak! dodał ściskając talizman konwulsyjną dłonią i patrząc na starca. Chcę obiadu iście królewskiego, chcę jakiejś bachanalji godnej wieku który podobno udoskonalił wszystko! Niech moi biesiadnicy będą młodzi, inteligentni i bez przesądow, weseli aż do szaleństwa! Niech wina idą po sobie wciąż tęższe, wciąż bardziej musujące, i niechaj mają moc upicia nas na trzy dni! Niech ta noc będzie strojna kobietami z płomienia! Chcę aby oszalała i dziko wyjąca rozpusta poniosła nas na swoim czterokonnym rydwanie poza krańce świata i wysypała nas na nieznanych wybrzeżach! Niechaj dusze wzbijają się do nieba lub topią się w błocie, nie wiem czy wówczas wznoszą się czy zniżają, mniejsza! Zatem, nakazuję tej złowrogiej władzy, aby mi stopiła wszystkie rozkosze w jednej! Tak, czuję potrzebę objęcia rozkoszy nieba i ziemi ostatnim uśmiechem, aby w nich skonać. Toteż pragnę i starożytnych priapeji po piciu, i śpiewów zdolnych obudzić umarłych, i potrójnych pocałunków, pocałunków bez końca, których dźwięk przeleci nad Paryżem niby trzask pożaru, obudzi małżonków i natchnie ich palącym żarem, dając młodość wszystkim, nawet siedemdziesięciolatkom!

 Wybuch śmiechu, który wydarł się z ust staruszka, rozległ się w uszach młodego człowieka niby łoskot piekieł i podziałał nań tak despotycznie że zamilkł.

 – Czy sądzisz, rzekł kupiec, że ta podłoga otworzy się nagle i że wyrosną z niej wspaniale zastawione stoły oraz biesiadnicy z innego świata? Nie, nie, młody szaleńcze. Podpisałeś pakt, rzecz skończona. Teraz wszelkie życzenia twoje ziszczą się sumiennie, ale kosztem twojego życia. Krąg twoich dni, wyobrażony przez tę skórę, będzie się ścieśniał zależnie od siły i liczby twoich pragnień, od najlżejszego aż do najbardziej szalonego. Bramin, któremu zawdzięczam ten talizman, wytłómaczył mi, iż zachodzi tajemniczy związek między losami a pragnieniami posiadacza. Pierwsze twoje życzenie jest pospolite, mógłbym je urzeczywistnić; ale zostawię troskę o to kolejom twego nowego istnienia. Ostatecznie, chciałeś umrzeć? Otóż, twoje samobójstwo opóźni się tylko.

 Nieznajomy, zdziwiony i niemal podrażniony iż wciąż jest przedmiotem żartów tego szczególnego starca, którego nawpół filantropijne intencje przebijały jasno w tem ostatniem szyderstwie, wykrzyknął:

 – Przekonam się, mój panie, czy dola moja odmieni się nim przejdę wszerz wybrzeże. Ale, jeżeli sobie drwisz z nieszczęśliwego, pragnę, aby się zemścić za tę złą usługę, abyś się zakochał w tancerce! Zrozumiesz wówczas szczęście rozpusty i może staniesz się rozrzutniejszym wszystkiemi dobrami któreś tak filozoficznie oszczędzał.

 Wyszedł nie słysząc głębokiego westchnienia starca, przebiegł sale i zeszedł po schodach, w towarzystwie pyzatego chłopca, który napróżno chciał mu świecić; biegł z chyżością zbrodniarza złapanego na gorącym uczynku. Oślepiony jakimś szałem, nie zauważył nawet zadziwiającej podatności jaszczuru, który, stawszy się miękki jak rękawiczka, zwinął się w jego drżących palcach, tak iż mógł go machinalnie wsunąć w kieszeń. Wypadając ze sklepu na ulicę, potrącił trzech młodych ludzi, którzy szli trzymając się pod ręce.

 – Bydlę!

 – Bałwan!

 Oto uprzejme wykrzykniki które wymieniono.

 – Och! to Rafael!

 – To ty! szukamy cię właśnie.

 – Jakto! to wy?

 Te trzy przyjacielskie zdania nastąpiły po obelgach, skoro tylko światło kołysanej wiatrem latarni oświeciło twarze zdziwionej gromadki.

 – Mój drogi chłopcze, rzekł do Rafaela młody człowiek który go omal nie przewrócił, musisz iść z nami.

 – Ale o co chodzi?

 – Wal z nami, po drodze ci opowiem.

 Po woli czy po niewoli, przyjaciele otoczyli Rafaela i uwięziwszy go w wesołem kole, pociągnęli go ku mostowi des Arts.

 – Mój drogi, ciągnął mówca, gonimy za tobą blisko od tygodnia. W czcigodnym hotelu Saint-Quentin (którego niewzruszone godło błyszczy wciąż, nawiasem mówiąc, głoskami naprzemian czarnemi i czerwonemi jak za czasów Jana Jakóba Rousseau) Leonarda twoja oznajmiła nam, żeś pojechał na wieś; mimo że z pewnością nie wyglądaliśmy na służalców pieniądza, komorników, wierzycieli, policję, woźnych etc. Mniejsza! Rastignac widział cię poprzedniego dnia w Bouffes, nabraliśmy tedy otuchy i pomieściliśmy punkt honoru w tem, aby odkryć czy gnieździsz się na drzewie na Polach Elizejskich, czy nocujesz za dwa su w owych filantropijnych domach gdzie żebracy śpią wsparci na rozpiętych sznurach; lub też czy, szczęśliwym losem, nie rozbiłeś biwaków w jakim buduarze. Nie znaleźliśmy cię nigdzie, ani w rejestrach św. Pelagji ani w rejestrach La Force! Ministerja, Opera, zacisza klasztorne, kawiarnie, bibljoteki, listy prefektury, biura dzienników, restauracje, teatry, krótko mówiąc wszystkie mniej lub więcej zaszczytne przybytki Paryża, wszystko przetrząsnęliśmy gruntownie, biadając nad stratą człowieka dość bogato obdarzonego przez naturę aby go można było szukać zarówno na Dworze jak w więzieniu. Chcieliśmy cię już kanonizować jako bohatera dni Lipcowych i, na honor, żałowaliśmy cię.

 W tej chwili, Rafael przechodził z przyjaciółmi przez most des Arts; słuchając, patrzał na Sekwanę, której szumiące wody odbijały światła Paryża. Ponad tą rzeką, w którą chciał rzucić się niedawno, przepowiednie starca spełniły się, godzina śmierci już się nieodzownie oddaliła.

 – I żałowaliśmy cię szczerze! podjął przyjaciel prowadząc dalej swój wywód. Chodzi o kombinację, w której liczyliśmy na ciebie, mając cię za człowieka wyższego, to znaczy człowieka umiejącego wzieść się ponad wszystko. Eskamotaż kulki konstytucyjnej pod królewskim kubkiem odbywa się dziś, mój drogi, z większą pasją niż kiedykolwiek. Bezecna monarchja obalona przez heroizm ludu, to była ladacznica z którą można było pośmiać się i popić; ale ojczyzna, to cnotliwa i kwaśna małżonka; trzebaż nam przyjąć, z wolą czy bez woli, jej stateczne karesy! Otóż, władza przeniosła się, jak ci wiadomo, z Tuillerji do dzienników, tak samo jak budżet zmienił siedzibę, przechodząc z dzielnicy Saint-Germain na Chaussée d’Antin. [Saint-Germain, dzielnica arystokratyczna; Chaussée d’Antin, mieszczańsko-plutokratyczna. (Przyp. tłum.)]. Ale oto czego może nie wiesz! Rząd, to znaczy arystokracja bankierów i adwokatów, którzy robią dziś ojczyznę tak jak niegdyś księża robili monarchję, uczuł potrzebę zmistyfikowania poczciwego ludku francuskiego nowemi słowami a staremi myślami, na wzór filozofów wszystkich szkół i wszystkich epok. Chodzi tedy o to, aby nam zaszczepić przekonania królewsko-narodowe, dowodząc że jest się o wiele szczęśliwszym płacąc tysiąc dwieście miljonów trzydzieści trzy centymy ojczyźnie reprezentowanej przez pp. X, Y i Z, niż tysiąc sto miljonów dziewięć centymów królowi, który mówił ja zamiast my. Słowem, założono dziennik, zbrojny w dwieście lub trzysta tysięcy franiów, w celu prowadzenia opozycji, któraby zadowoliła niezadowolonych, nie szkodząc narodowemi rządowi króla obywatela. Otóż, my sobie drwimy z wolności równie dobrze jak z despotyzmu, z religji równie dobrze jak z niedowiarstwa. Ojczyzna, dla nas, to stolica, gdzie myśli wymienia się i sprzedaje po tyle a tyle od wiersza; gdzie każdy dzień przynosi smaczny obiadek i liczne widowiska; gdzie roi się od rozwiązłych kobiet, a miłość najmuje się na godziny jak dorożkę!... Tak, Paryż będzie zawsze, ze wszystkich ojczyzn, najbardziej uroczą! ojczyzną radości, swobody, dowcipu, ładnych kobiet, miłych urwisów, dobrych win, gdzie kij władzy nigdy nie da się zanadto uczuć, ponieważ jest się blisko tych którzy go dzierżą!... Zatem, my, prawdziwi wyznawcy boga Mefistofelesa, podjęliśmy się wybielić opinję publiczną, poprzebierać aktorów, obić nowemi deskami rządową budę, dać na przeczyszczenie teoretykom, przegotować starych republikanów, odlakierować bonapartystów i odżywić centrum, byle nam wolno było śmiać się in petto z królów i narodów, gwizdać wieczorem na naszą opinję poranną, i pędzić wesołe życie panurgowe czyli more orientali, leżąc na miękkich poduszkach. Przeznaczaliśmy ci lejce tego makaronicznego i uciesznego królestwa; toteż zabieramy cię z miejsca na obiad, wydany przez założyciela rzeczonego dziennika, ex-bankiera, który, nie wiedząc co począć ze swem złotem, chce je rozmienić na inteligencję. Będziesz tam przyjęty jak brat, powitamy w tobie króla owych niepodległych duchów których nic nie przeraża, których bystrość odkrywa intencje Austrji, Anglji, lub Rosji, zanim Rosja, Anglja lub Austrja powzięły jakie intencye! Tak, uczynimy cię władcą owych inteligentnych potęg, które dają światu takich Mirabeau, Talleyrandów, Pittów, Metternichów, słowem wszystkich przemyślnych Kryspinów, grających między sobą o losy państw, tak jak pospolici ludzie grają o kieliszek kirszu w domino. Zapowiedzieliśmy cię jako najbardziej nieustraszonego kompana jaki kiedykolwiek mocował się z rozpustą, owym wspaniałym potworem, z którym żądają walczyć wszyscy ludzie silni; okrzyknęliśmy nawet, że ten potwór jeszcze cię nie zmógł. Mam nadzieję, że nie zadasz kłamu naszym pochwałom. Taillefer, nasz amfitrjon, przyrzekł nam zakasować mizerne saturalja naszych nowoczesnych Lukullusików. Jest dość bogaty, aby dać wielkość drobiazgom, wykwint i wdzięk rozpuście... Słyszysz, Rafaelu? rzekł mówca, zatrzymując się na chwilę.

 – Tak, odparł młody człowiek, mniej zdumiony ziszczeniem swych pragnień, niż zdziwiony naturalnym sposobem w jaki wiążą się z sobą wypadki.

 Mimo iż niepodobna mu było uwierzyć w czarnoksięskie wpływy, zdjął go podziw dla przypadków doli ludzkiej.

 – Ale ty mówisz „tak” takim tonem, jakbyś myślał o śmierci swego dziadka, rzekł jeden z młodych ludzi.

 – Ach! rzekł Rafael z akcentem naiwności który rozśmieszył tych pisarzy, nadzieję młodej Francyi, myślałem, moi przyjaciele, że oto bliscy jesteśmy zostania tęgimi łotrzykami! Dotąd gadaliśmy bezeceństwa przy kieliszku, ważyliśmy życie po pijanemu, szacowaliśmy ludzi i wypadki trawiąc obiadek. Niewinni w czynie, byliśmy zuchwali w słowie; ale obecnie, napiętnowani rozpalonem żelazem polityki, wejdziemy do tej wielkiej kaźni i stracimy tam nasze złudzenia. Kiedy się wierzy już tylko w djabła, wolno jest żałować raju młodości, czasu niewinności kiedy otwieraliśmy pobożnie usta aby przyjąć z rąk dobrego księdza święte ciało naszego Zbawiciela. Ach! moi drodzy przyjaciele, jeżeli pierwsze nasze grzechy dawały nam tyle przyjemności, to dlatego że wyrzuty sumienia stroiły je wdziękiem, dodawały im soli i pieprzu; gdy teraz...

 – Och, teraz, odpowiedział jeden z kompanów, zostaje nam...

 – Co? spytał drugi.

 – Zbrodnia...

 – Oto słowo, które ma całą wysokość szubienicy i całą głębię Sekwany, odpowiedział Rafael.

 – Och, nie rozumiesz mnie... Mówię o zbrodniach politycznych. Od dziś dnia, zazdroszczę tylko jednego życia: życia spiskowców. Jutro, nie wiem czy mój kaprys przetrwa jeszcze; ale dziś wieczór, mdłe życie naszej cywilizacji, jednostajne jak szyny kolei żelaznej, przyprawia mnie o nudności! Jestem rozkochany w niedolach odwrotu z pod Moskwy, we wzruszeniach Czerwonego Korsarza i w życiu przemytników. Skoro niema już Kartuzów we Francji, pragnąłbym co najmniej Botany-Bay, coś w rodzaju infirmerji przeznaczonej dla lordzików Byronów, którzy, zmiąwszy życie niby serwetę po obiedzie, nie mają przed sobą nic, jak tylko podpalić własny kraj, strzelić sobie w łeb, spiskować przeciw republice, lub domagać się wojny...

 – Emilu, przerwał tamten, słowo honoru, gdyby nie rewolucja lipcowa, bylbym został księdzem, aby wegetować gdzieś na zapadłej wsi, i...

 – I byłbyś codziennie czytywał brewiarz?

 – Tak.

 – Samochwał!

 – Czytujemy przecież dzienniki!

 – Wcale nieźle, jak na dziennikarza! ale siedź cicho, idziemy wśród tłumu abonentów. Dziennikarstwo, widzisz, to religja nowożytnych społeczeństw, i jest postęp.

 – Jaki?

 – Kapłani nie są obowiązani wierzyć, ani lud też nie.

 Rozmawiając w ten sposób, jak ludzie którzy znają dzieło De Viris illustribus od wielu lat, przybyli do pałacyku przy ulicy Joubert.

 Emil był to dziennikarz, który zawdzięczał więcej sławy swemu próżniactwu niż inni swoim tryumfom. Śmiały krytyk, pełen werwy i jadu, posiadał wszystkie zalety na które pozwalały jego wady. Otwarty i wesoły, mówił w oczy tysiąc złośliwości przyjacielowi, którego po za oczy bronił odważnie i lojalnie. Drwił ze wszystkiego, nawet z własnej przyszłości. Wciąż w kłopotach pieniężnych, grzęznął, jak wszyscy utalentowani ludzie, w nieopisanem lenistwie, rzucając całą książkę w jednem słowie w nos ludziom, którzy nie umieli dać ani jednego słowa w swoich książkach. Szczodry w obietnice których nie spełniał nigdy, uczynił sobie ze swej fortuny i sławy poduszkę do spania, narażając się na to że może się obudzić na starość w szpitalu. Zresztą przyjaciel oddany w każdej potrzebie, fanfaron cynizmu i prosty jak dziecko, pracował jedynie z kaprysu lub z konieczności.

 – Czeka nas, wedle wyrażenia mistrza Alkofrybasa, barzo smakowny kęsczek, rzekł do Rafaela, wskazując skrzynie z kwiatami, napełniające schody zapachem i zielenią.

 – Lubię sień dobrze ogrzaną i strojną bogatemi dywanami, odparł Rafael. Zbytek od samego przedsionka rzadki jest we Francji. Tu, czuję że odżywam.

 – A tam, na górze, popijemy i pośmiejemy się jeszcze raz, mój dobry Rafaelu. – A ba, dodał, mam nadzieję że będziemy górą i że przespacerujemy się po tych wszystkich głowach.

 To mówiąc, drwiącym gestem