74,99 zł
Biografia Mariana Walentynowicza – polskiego prekursora komiksu, artysty totalnego
Znikł, przepadł. Pozostał po nim strych zawalony po strop teczkami i pudłami pełnymi akwarel, grafik, książek, plakatów, partytur, reportaży, dzienników, klisz, albumów.
Chudy jak tyczka, śmiał się, że musi dwa razy wejść do pokoju, by ktoś go zauważył. Ale jego twórczość znali wszyscy. Dzieciom dał Koziołka Matołka, cichociemnym słynny znak spadającego orła, baśniom braci Grimm kultowe okładki. Polakom – komiks, którego był błyskotliwym pionierem.
Sława Walentynowicza rysownika przed wojną mogła się równać jedynie ze sławą Walentynowicza podróżnika. Kilka razy objechał świat dookoła. Jako korespondent wojenny przeszedł wraz z 1 Dywizją Pancerną gen. Maczka cały jej szlak bojowy. Gdziekolwiek był – na tournée z baletem reprezentacyjnym, w Afryce na safari czy na procesach norymberskich – utrwalał to, co widział. Ideałem było rysowanie w marszu.
Bezlitosny i czuły: w jego karykaturach ludzie są brzydcy, na zdjęciach – piękni. Z pajęczyn i kurzu autorowi tej książki udało się wydobyć nie tylko owoce jego talentu, ale też bezcenne świadectwo czasów: utrwalone piórem, ołówkiem czy aparatem bezpośrednie relacje z epoki kolonialnej, epoki wszelkich szowinizmów, wojen, przełomów i nowych początków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 342
Data ważności licencji: 5/7/2030
Projekt okładki, opracowanie graficzne, łamanie
Michał Jakubik
Zdjęcie na okładce
archiwum rodziny Mariana Walentynowicza
Redakcja
Katarzyna Węglarczyk
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Współpraca przy wyborze zdjęć
Marta Brzezińska-Waleszczyk
Indeks
Katarzyna Węglarczyk
Copyright © by Marek Górlikowski
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-410-0
Zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
„No! często widywałam kota bez uśmiechu – pomyślała Alicja – ale uśmiech bez kota! To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu!”
Lewis Carroll, Przygody Alicji w Krainie Czarów(tłum. Robert Stiller)
Znikł. Nawet nazwisko: Walentynowicz, kradnie suwnicowa ze Stoczni Gdańskiej.
Wpis w zeszycie dla gości na jego wystawie Galerii Grafiki i Plakatu w Warszawie z 5 maja 1994: „Cała wystawa nadaje się tylko do dupy. Autor to Flet i nic więcej”, podpisano: Rybicki Konrad.
Wakacje 1997 roku, kustosz Muzeum Techniki w Warszawie Witold Tchórzewski organizuje wycieczkę sochaczewską wąskotorówką. Temat: Koziołek Matołek.
– Chodzimy z kolegami po całym składzie i zadajemy ludziom proste pytanie: kto narysował postać Matołka? Na dwieście pięćdziesiąt osób nie znalazła się ani jedna, która umiałaby odpowiedzieć. Facet przepadł. Tylu durniów się wyciąga na pomniki, a Mariana Walentynowicza spycha w niebyt.
Najbardziej doceniony jako artysta staje się w południe 25 października 2000 roku, wtedy to jego bratanek Wojciech Walentynowicz słyszy pukanie do obitych metalem drzwi mieszkania na Saskiej Kępie. Otwiera od razu, bo ma być sąsiadka z zupą, a jest cios.
– W szczękę. Wpadło czterech, może pięciu. W rękawie mieli szprychy zaostrzone jak nóż. Nie byli zamaskowani, nie musieli, takie same kałmuckie mordy, i tak bym nie rozpoznał. Związali mnie pasem wojskowym wuja Włodka Pokorowskiego z wojny 1920 roku i rzucili na łóżko.
W rękawiczkach wyciętych ze skarpet zdejmują ze ścian obraz po obrazie Mariana Walentynowicza. W sumie ponad trzydzieści. Zabierają też czerwoną skórzaną teczkę na dokumenty, z dwugłowym złotym orłem, podarunek cara Mikołaja II dla lekarza Zygmunta Siemaszko, brata babci.
Wojciech Walentynowicz:
– Widzieli obrazy z ulicy, bo mieszkanie jest na parterze. Musiały sprawić wrażenie cennych. Ale kilka dni później dostałem telefon, że jednak chcą je zwrócić, za odpowiednią kasę. Chyba nie dali rady stryjka dalej sprzedać. Docenienie nie trwa więc długo. Rodzina nie chce płacić za zwrot obrazów. W miejsce skradzionych wieszają inne, stryjek namalował ich wiele.
Patrzę teraz na nie w tym samym mieszkaniu, okna zyskały kraty. Przez to, że większość krzyczy kolorami, wyróżnia się ciemny portret zgarbionego starca, w tle nieprzenikniona czerń, twarz oświetla mała świeczka na zielonym prostym stole. Jeśli to autoportret, to wykonany w smutnym czasie życia.
Jakby dla dopełnienia sceny siostra Wojciecha Walentynowicza Joanna Kisielewska-Tilszer wręcza mi list. Zamiast adresu wielkie litery: OTWORZYĆ W RAZIE MOJEJ ŚMIERCI. Podpis Mariana Walentynowicza ten sam co pod rysunkami Koziołka Matołka i małpki Fiki-Miki. M z zakrętasem wchodzi w W, a pod daszkiem T, wydłużonym do końca nazwiska, chronią się pozostałe litery, jak pisklęta pod skrzydłem.
To testament napisany w lipcu 1967 roku, a w nim te słowa:
„Obrazki nie przedstawiają żadnej wartości. Można porobić pewne serie, zabezpieczyć przed wilgocią, przechować gdzieś w piwnicy albo w ogóle wyrzucić. Rękopis podroży naokoło świata nabierze wartości za 20–30 lat. Może Joasia go gdzieś przechowa”.
Joanna Kisielewska-Tilszer:
– Joasia to ja. Wszystko, co po stryjku zostało, przechowuję na strychu, wpuszczę pana, ale niech pan odnajdzie ten rękopis. Pamiętam nawet tytuł: „Podróż, w której zgubiłem piątek”.
Snop światła z okna w dachu podświetla drobinki kurzu, wirują nad pękatymi kartonami, jakby kipiało w nich jeszcze życie. Cisza. Tak z bliska wygląda czas. Zamyka się go na strychach.
Czas Mariana Walentynowicza powinien pachnieć farbami z bukietu pędzli zawiniętych w szary papier pół wieku temu. Wyschły na kolorowy wiór, podobnie jak oczka farb w porzuconej palecie. Czuć więc tutaj tylko zapach ciepłych od słońca krokwi, chyba jodłowych.
Piętrzą się pod dach związane brudnymi sznurkami teczki projektów, szare koperty z akwarelami, komiksy polskie, rosyjskie i angielskie książki. Mniejsze i większe pudła przepychają się, ciekawe, kto narusza półwieczny spokój. Wypadają z nich obrysy twarzy, wyginają tułowie, jarzą słoneczne pejzaże. Wydaje mi się przez chwilę, że tak naprawdę trwają tu nieustanne rozmowy i toczą się boje, tylko teraz na widok nieproszonego gościa wszystko zamiera, jak ustalono, dopóki nie wyjdę.
Jest jeszcze czas zamknięty na klucz w drewnianej szkatule. Tam w niektórych z wydrążonych stu dwudziestu ośmiu otworów tkwią rolki filmów z aparatów Walentynowicza. Kadry w idealnej kompozycji i ostrości lub zamazane, przypadkowe fotografie. Tysiąc trzysta klatek negatywów. Zatrzymane chwile sprzed stu lat. Nieznani ludzie, nieznane miejsca i daty. Chwile nieopisane. Każdy otwór z kliszą ma numer, potrzebny do spisu zdjęć, ale spisu nie ma. Niewiele da się dopasować do fotografii w bordowych albumach obok.
Jeszcze jedna zagadka do odkrycia prócz książki o podróży dookoła świata.
Historia podróży na świat Mariana Walentynowicza zwanego Marysiem zaczyna się 20 sierpnia 1896 roku w Sankt Petersburgu. Zanim do tego doszło, był na Litwie ród niezbyt możny Walentynowiczów. Wojciech podsuwa mi taki kawałek: „Mieszkała w okolicach Wilna na nędznym folwareczku Pikieliszki słynna w okolicy swoimi długami i dziećmi chorążyna Walentynowiczowa, mająca kilka córek głośnych z piękności. (…) Pani Walentynowiczowa matka z twarzą ciemną jak piernik toruński nie wyglądała wcale na ich matkę”. To XIX-wieczny pamiętnik Gabrieli z Güntherów Puzyniny W Wilnie i w dworach litewskich1.
W okradzionym z obrazów mieszkaniu Wojciecha ocalał pożółkły, z oberwanymi bokami wypis ksiąg grodzkich powiatu wiłkomierskiego z 4 sierpnia 1605 roku, że praprapra itd. dziad Jan Walentynowicz, urodzony około roku 1580, zastawia gniazdo rodzinne, majątek Jurgiszki, swojej narzeczonej Zofii Syrwidównie za trzysta kop groszy litewskich.
Złodzieje pogardzili też oświadczeniem z 1700 roku, że Michał Walentynowicz z synem Janem stawili się pod Olkienikami na wezwanie pospolitego ruszenia zbuntowanych szlachetków litewskich przeciw Sapiehom, by rozbić w krwawej bitwie wojska hetmana Kazimierza Jana Sapiehy, a jego syna Michała rozsiekać szablami. Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości co do pochodzenia Walentynowiczów, to w aż trzech spisanych gęsim piórem świadectwach z 1795, 1816 i 1832 czarno na szarym, a kiedyś białym, stoi, że to polska szlachta pierwszej klasy.
Dostaję do potrzymania sygnet. Na bordowym tle przypominającym wosk odciśnięto herb Zagłoba: podkowa przebita szablą, nad nią hełm i strzała przeszywająca orle skrzydło. Walentynowicz zawsze go nosi, choć czasem na zdjęciach na palcu lewej dłoni widać inny srebrny pierścień. Teraz, gdy mu się przyglądam, mnie przygląda się śmiejąca się na nim małpa; został przywieziony z jakiejś podróży.
Każdy kolejny podział majątku Walentynowiczów na Litwie, opatrzony carskimi pieczęciami, to coraz mniej ziemi do podziału i coraz więcej na nią chętnych spadkobierców. Coraz uboższy wiejski stan szlachecki z wolna przemienia się w miejski inteligencki.
Dlatego dziadek Mariana Walentynowicza, Justyn Bruno, wysyła synów z Kowieńszczyzny do Sankt Petersburga, stolicy zaboru, na studia. Starszy Rafał w 1886 roku w Instytucie Technologicznym zostaje inżynierem mechanikiem, specjalistą od kotłów parowych, a młodszy Ignacy – inżynierem chemikiem, zdolnym wytwórcą wódek.
Petersburg rozkwitający na czterdziestu dwóch wyspach połączonych blisko trzema setkami mostów jest wtedy międzynarodową metropolią.
Maryś w powojennej audycji radiowej wspomni go tak:
– Piękne jest to rozległe miasto, z taką ilością rzek i kanałów ujętych w granitowe brzegi, z jego parkami i skwerami ukwieconymi wspaniałymi różami, prostymi ulicami i kolorowymi pałacami i gmachami publicznymi. Bo wszystkie te okazałe budynki malowane są w dwa kolory: ozdoby, jak gzymsy, kolumny, balustrady, są białe, ściany żółte, różowe, szare, błękitne lub popielate. Połączenie tych wesołych barw z zielenią i kwiatami nadaje miastu specyficzny, pogodny wygląd2.
Żyje tu razem z carem Mikołajem II dwa miliony mieszkańców nieprzeczuwających, że za chwilę wszystko to zmieli Wielka Wojna, a następnie rewolucja październikowa. Najwięcej jest Rosjan, ale też sześćdziesiąt pięć tysięcy Polaków, pięćdziesiąt tysięcy Niemców, tysiące Finów, Szwedów, Francuzów i innych narodowości. Polacy zasiadają w Dumie, wykładają na uczelniach, mają swoje kluby, stowarzyszenia gimnastyczne, kościelne, gazetę „Głos Polski”, a nawet Polski Teatr Ludowy, wystawiający Wyspiańskiego, Sienkiewicza i Zapolską.
Inżynier Rafał Walentynowicz żeni się z piętnaście lat młodszą polską szlachcianką, Wilhelminą Siemaszko, która wnosi w posagu majątek Ockowicze – wtedy na Litwie, dziś na Białorusi. Walentynowiczowie mieszkają w Petersburgu, ale oddaloną o siedemset kilometrów posiadłość traktują jak siedzibę rodową. Jeżdżą tam kiedy się da, na wszystkie święta i na całe lato. Dwór pozostał dziś jedynie na mapie. Wojciech Walentynowicz pokazuje czarną cyrylicą opisany plan gruntów z misternie nakreślonymi zielonym tuszem liniami lasów.
Nie da się tam pojechać. Do Petersburga też nie, bo wojna w Ukrainie.
Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści rodzinne są jak oglądane przez szkło obrazy, czasem to szkło powiększające zasługi, czasem zniekształcające.
Tak być może z historią o tym, że ojciec Mariana Walentynowicza budował wieżę Eiffla. Wieża staje w Paryżu trzy lata po skończeniu przez niego studiów, więc jest to możliwe, ale dowodów w dokumentach brak. Prawdą jest za to, że pracuje z Francuzami, pnie się do stopnia głównego inżyniera w zakładach francusko-rosyjskich Charles’a Bairda, które produkują parowozy w delcie Newy, a już w niepodległej Polsce nadzoruje sprowadzanie z Francji maszyn do produkcji broni. Wiadomo też, że jest autorem pierwszego projektu ustawy o dozorze kotłów w Rosji, uchwalonej przez Dumę państwową, i współpracuje w tej sprawie z potentatem naftowym Emanuelem Noblem, bratankiem słynnego Alfreda.
Rodzina Walentynowiczów się powiększa. Pierwsza rodzi się Janka w 1893 roku, dwa lata później Wanda, a w 1896 przy ulicy Korabielnoj 2 na świat przychodzi Marian, tli się też we wspomnieniach Lala, ale nic poza tym, że zmarła w wieku dwóch i pół roku, nie wiadomo.
Młodsze rodzeństwo Mariana, brat Bohdan i siostra Maria, przychodzi na świat w 1912 roku w Carskim Siole pod Petersburgiem, obok rezydencji carów. Rodzina prócz domu w Petersburgu i dworu w Ockowiczach ma tam letniskową daczę.
Pod koniec czerwca 1910 roku Rafał Walentynowicz wraca koleją z Paryża do Ockowicz. Rodzina spędza tam lato. Na stacji w pobliżu majątku pociąg zatrzymuje się na dłużej, bo do wagonu towarowego ładują pustą drewnianą trumnę. Walentynowicz dowiaduje się, że to dla jego córki Janki.
Joanna Kisielewska-Tilszer:
– Janka szła po drabinie zobaczyć w stajni nowo narodzone kotki. Spadła i złamała nogę. Włożyli ją w gips, ale nie zauważyli, że wbiła się też drzazga. Pod gipsem zaczęły się rozwijać bakterie tężca i dziecko zmarło. Miała szesnaście lat. Dziadek nic nie wiedział, telegram nie dotarł do pociągu.
Na dnie kartonu widzę zdjęcie grobu. Musiało wypaść z jakiegoś albumu, bo ma wyschnięte ślady kleju. Zza żelaznego płotu wystają krzyże, jeden biały anioł. Na odwrocie ktoś napisał: „Cmentarz w Komajach”.
Zapadną się oczodoły, twarz stanie się koścista, nabierze zmarszczek, bujna grzywa zrzednie, jedno się nie zmieni – oczy. Zawsze wielkie jak te u chłopczyka z fotografii zakładu Charles’a na Newskim Prospekcie 78. Maryś spogląda na nas w czarnym mundurku ze stójką zapiętą na dwa srebrne guziki. Może to pierwszy dzień szkoły.
Zacznie naukę w Petersburgu, skończy w Piotrogrodzie, pół wieku później odwiedzi rodzinny Leningrad.
Z pierwszych nazw przetrwało spisane cyrylicą „świadectwo dojrzałości wydane synowi dziedzicznego szlachcica Marianowi Rafałowiczowi Walentynowiczowi rzymskokatolickiej wiary”, że od sierpnia 1907 roku chodził do Piątego Gimnazjum w Petersburgu przy kościele Świętej Katarzyny.
Kilka ulic dalej, też w sierpniu 1907, baron Arthur Nicolson, angielski ambasador, podpisze porozumienie z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Aleksandrem Izwolskim. Na jego mocy Anglia i Rosja dzielą się wpływami w Tybecie, Persji i Afganistanie, wspólnie z Francją stworzą ententę, która zmieni losy tego miasta, państwa i świata.
Piąte gimnazjum powstaje w 1845 roku naprzeciwko mostu Alarchin nad Kanałem Gribojedowa. W rosyjskiej Wikipedii większość absolwentów to naukowcy, lekarze i podróżnicy. Wśród przedmiotów: filozofia, prawo, historia, matematyka, łacina, niemiecki i francuski. Ale rysunku Maryś uczy się poza szkołą, pierwszą jego nauczycielką jest Polka Wanda Tenczyńska, absolwentka petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych, a następnie Jakow Goldblatt, który przygotowuje uczniów na tę uczelnię. Goldblatt jako malarz specjalizuje się w dramatycznych tematach historycznych; nie chcąc stać się ich częścią, ucieknie przed rewolucją październikową do Wilna, a potem do Nowego Jorku.
W ósmej klasie Marysia Niemcy i Austro-Węgry wypowiadają Rosji wojnę, na razie na tyle niedużą, że Walentynowicz może skończyć szkołę w kwietniu 1915 roku ze złotym medalem za „wzorowe zachowanie, staranność i doskonałe osiągnięcia w nauce, szczególnie w matematyce”.
Ojciec każe iść po swoich śladach, Maryś kończy kurs na maszynistę i palacza kotłów, a od jesieni staje się studentem wydziału metalurgicznego Petersburskiego Uniwersytetu Politechnicznego Imperatora Piotra Wielkiego. Wojna w 1915 roku staje się już na tyle Wielka, że uczelnia zamienia bursy w szpitale, wykłady w kursy dla oficerów, pilotów i radiotelegrafistów okrętowych. Produkuje przenośne telefony i radiostacje.
Front jest nieustannie głodny mięsa armatniego. Tak jak na dzisiejszą wojnę rozpoczyna się w Rosji masowa mobilizacja, w tym studentów. Dwudziestoletni Maryś idealnie się nadaje.
W życiorysie w aktach osobowych złożonych na Politechnice Warszawskiej pisze: „W lutym 1916 roku jako sanitariusz czołówki studenckiej wyjechałem na front, gdzie przebyłem do maja, gdy z powodu otrzymanych ran musiałem wrócić do Petersburga”.
Początkowo nie zwróciłem na to uwagi, ale na każdym zdjęciu lewa dłoń jest inna, nie tylko dlatego, że ozdobiona zawsze sygnetem. Palce wskazujący i środkowy są grubsze, zniekształcone. Walentynowicz chowa je przed obiektywem.
Joanna Kisielewska Tilszer:
– Stryjek opowiadał, że to się zdarzyło w szpitalu, w którym pomagał. Był tam ranny wróg, Niemiec, chciał dostać papierosa. Dostał. W zamian dał stryjkowi ołówek, bo widział, że ten często rysuje w wolnych chwilach. Stryjek opowiadał nam, że pewnego dnia nagle ten ołówek wybuchł mu w dłoni, urwał paliczki, paznokcie i poparzył go. Całe życie palce lewej ręki miał zdeformowane.
Sprawdzam, czy nie jest to znów jakaś legenda. Rzeczywiście Niemcy w pierwszej wojnie światowej, wśród wielu sposobów mordowania ludzi, jak trujące gazy, miny pułapki, wynaleźli też ołówek zapalający. Ale było to narzędzie dla dywersantów, a nie bomba. Z zewnątrz nie różnił się niczym od zwykłego ołówka, w środku znajdowała się jednak ampułka z kwasem siarkowym i celuloidowa tubka z chloranem potasu, obie oddzielone gliną. Jeżeli rozbiło się końcówkę ampułki, ołówek stawał w ogniu, czego pragnął dywersant, albo mógł poparzyć nieświadomego rysownika.
Niemcy zajmują w sierpniu 1915 roku Warszawę, tereny dzisiejszych państw nadbałtyckich, zbliżają się do miasta, które zmienia nazwę na Piotrogród, by nie kojarzyła się z germańskim Petersburgiem. Fala uciekinierów z zachodnich ziem zaboru rosyjskiego zalewa miasto i całą Rosję. Dowództwo obejmuje car Mikołaj II, co pogarsza sprawę. W czerwcu 1916 w ofensywie generała Aleksieja Brusiłowa ginie milion żołnierzy. Ranny Maryś uchodzi z życiem.
Ojciec załatwia mu pracę: „Objąłem posadę technika dozoru opałowego, sprawdzałem instalacje opałowe w domach i na fabrykach, robiłem analizy węgla i gazów w paleniskach kotłów maszyn i całych instalacji”3. Praca niezbyt pasjonująca, ale daje dochód, a rany chwilowo chronią przed wojskiem.
Jesienią 1916 roku zdaje egzaminy do Instytutu Inżynierów Cywilnych. Uczelnia mniej carska i zupełnie nie wojskowa. Wykształci wielu polskich architektów, inżynierów, Polacy również na niej wykładają.
Cały Piotrogród huczy, że Rosją rządzi nie car, tylko Rasputin poprzez wpływ na carycę Aleksandrę Fiodorowną. W grudniu 1916 roku zwabionego przez księcia Feliksa Jusupowa Rasputina udaje się w końcu utopić w Newie, ofiara ma już w sobie podaną truciznę i rany od kuli pistoletu, ale dopiero rzeka znajduje sposób.
Studia Walentynowicza przerywa rewolucja lutowa. Na ulicach Piotrogrodu demonstruje trzysta tysięcy ludzi, strajkuje blisko dwieście tysięcy robotników, płoną komisariaty, buntują się koszary, a na placu Znamieńskim ginie od carskich kul ponad czterdziestu manifestantów. Car Mikołaj II abdykuje. Do miasta zbliża się wysłany pociągiem z Niemiec Lenin i stokroć krwawsza rewolucja październikowa.
Z młynów wielkiej historii wypada czasem otrąb dnia codziennego. Podarte zaświadczenie firmy „Ekstra-Garaż” przy ulicy Fontanka 179 mówi, że Marian Rafałowicz Walentynowicz „jest zdolny do kierowania różnego rodzaju samochodami oraz potrafi wykonać naprawę, składać i rozbierać samochody”. Prawo jazdy z 10 lipca 1917 roku robi na krótkiej drodze od rewolucji lutowej do październikowej. Ciekawie musiała wyglądać nauka jazdy po zrewoltowanym Piotrogrodzie, te obowiązkowe skręty w lewo, zatrzymania przed przejściem dla pieszych demonstracji; czy kierowca musiał omijać barykady?
Na razie jest już w nowym mundurze i na tyle zdrowy, że nie udaje się uniknąć drugiego powołania do rosyjskiej armii.
„Niniejszym stwierdzam, że Pan Marian Walentynowicz był u mnie w dywizjonie 1 Dywizji Gwardii Pułku Kirasjerów Jego Cesarskiej Mości w pułku zapasowym w okresie 3 miesięcy roku 1917”4 – pisze rotmistrz Antoni Czudowski. Zeznanie rotmistrza kirasjerów potrzebne jest do wniosku o przyznanie Medalu i Krzyża Niepodległości za działalność przed 1918 rokiem. Walentynowicz stara się o taki medal w roku 1937.
Kirasjerzy tradycyjnie stacjonują w Carskim Siole dla ochrony carskiej rodziny. Brali udział w gromieniu powstania listopadowego, stąd guzik na kołnierzu munduru, na pamiątkę po kuli Polaka wystrzelonej do wielkiego księcia Konstantego – guzik zmienił tor jej lotu.
Po rewolucji lutowej w Piotrogrodzie rosyjski Rząd Tymczasowy uznaje niepodległość Polski, by znaleźć sojusznika w wojnie, a w lipcu 1917 roku generał Ławr Korniłow pozwala na utworzenie I Korpusu Polskiego i postawienie na jego czele generała Józefa Dowbora-Muśnickiego. Już miesiąc później w korpusie służy ochotnik Walentynowicz.
Sztab korpusu mieści się w Mińsku Litewskim. Anarchia, głód, pijaństwo w rozkładającej się rosyjskiej armii sprawiają, że niżsi dowódcy rosyjscy utrudniają, jak mogą, tworzenie się korpusu. Bolszewicy w koszarach nawołują do buntu przeciwko panom z Polski i zakończeniu wojny. W takim chaosie Dowbor-Muśnickiemu udaje się w grudniu 1917 zebrać dwadzieścia dziewięć tysięcy polskich żołnierzy, choć przewidywał dwa razy więcej.
Walentynowicz trafia do pułku inżynieryjnego. Z relacji rotmistrza Czudowskiego wiemy, że w listopadzie 1917 roku zostaje wysłany z misją do Światoszyna pod Kijowem, gdzie z polskich resztek rozwiązanego pułku carskich kirasjerów tworzy się III Korpus Polski.
W Mińsku Litewskim Maryś zapisuje się do Polskiej Ligi Wojennej Walki Czynnej, dostaje odznakę numer 558. To organizacja przeciwko coraz bardziej aktywnym bolszewikom w polskich oddziałach. Chcą dowborczykom, podobnie jak w Armii Czerwonej, narzucić komisarzy ludowych.
Od stycznia 1918 roku trwa już otwarta wojna Polaków z bolszewikami. Walentynowicz w przedwojennym życiorysie wspomina: „W lutym w drodze z Mińska do Bobrujska byłem aresztowany przez wojska bolszewickie i skazany na śmierć, ale udało mi się uciec do Petersburga”.
Wojciech Walentynowicz:
– W rodzinie opowiadano zawsze o tym aresztowaniu dwie historie. Pierwsza mówiła, że złapany stryjek Maryś z bronią stanął przed plutonem egzekucyjnym, ale kula cudownie go ominęła, a druga, że został z ulicy Piotrogrodu zabrany przez bolszewików do aresztu, ale dziadkowi Rafałowi po sześciu tygodniach starań udało się syna wykupić. Nie wiem, co jest prawdą.
Korpus Walentynowicza wygrywa z Rosjanami, zdobywa w lutym twierdzę Bobrujsk i panuje zupełnie nad Mińskiem Litewskim, do którego podchodzi nowy wróg, Niemcy.
Generał Dowbor-Muśnicki podpisuje z Niemcami pokój. Uznaje władzę polskiej Rady Regencyjnej w Warszawie, a Niemcy uznają I Korpus Polski za wojsko neutralne. Ale po trzech miesiącach istnienia między Dnieprem a Berezyną, między Niemcami a bolszewikami minipaństwa polskiego ze stolicą w Bobrujsku Niemcy orientują się, że Dowboria – bo tak nazwano je na cześć generała – jest zbyt silna i groźna. Nakazują likwidację korpusu.
Od maja 1918 roku rozbrojeni i załamani dowborczycy albo wracają do domów, albo przebijają się na północ Rosji do Murmańska, gdzie ma powstać z pomocą Francji i Wielkiej Brytanii nowa polska jednostka, tym razem pod dowództwem generała Józefa Hallera. Bolszewicy w porozumieniu z Niemcami na rozkaz Lwa Trockiego wyłapują Polaków i rozstrzeliwują na miejscu.
W tę drogę udaje się też Marian Walentynowicz: „Po rozbrojeniu I Korpusu i powrocie do Petersburga staram się przedostać na Murmań [Murmańsk – przyp. MG], lecz docieram tylko do Wołogdy i jestem zmuszony wrócić do Petersburga”5.
Jest tu na pewno w lipcu 1918, gdy czekiści w piwnicy domu kupca Mikołaja Ipatiewa w Jekaterynburgu mordują cara Mikołaja II, jego żonę i pięcioro dzieci. Pozostał fioletowy odcisk palca Marysia na legitymacji Polskiego Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny wydanej 1 lipca i zdjęcie w rosyjskim mundurze. Towarzystwo wypłaca zasiłki, prowadzi przytułki za pieniądze bogatych Polaków i z dotacji oraz kiermaszów. Działa w nim też Wanda Walentynowicz, siostra Marysia. W listopadzie 1918 roku odwiezie do Warszawy i do Wilna polskie dzieci z piotrogrodzkich przytułków.
Miasto po dwustu sześciu latach przestaje być stolicą na rzecz Moskwy. Bolszewicy umacniają władzę terrorem. Z powodu braku chloru do chlorowania wody z Newy wybucha epidemia cholery. Jeden mieszkaniec ma prawo do jednego pokoju i pokoju dla dzieci, więc dokwaterowuje się zamożnym mieszczanom klasę robotniczą6. Walentynowiczowie nawet z czwórką dzieci nie mogą zachować domu w mieście, a cóż dopiero letniska w Carskim Siole. Maryś próbuje wrócić na studia, ale jak pisze: „stałe prześladowanie władz bolszewickich legionistów zmusiło mnie przez dłuższy czas ukrywać się, a potem wyjechać z Rosji”. Wojciech Walentynowicz przechowuje spisany maszynopis wspomnień, niestety z niewyraźnym nazwiskiem autora, z wielodniowej podróży w wagonie towarowym z Piotrogrodu do Warszawy: „Wśród towarzyszy podróży przypominam sobie, że jechała liczna rodzina Okońskich, do których zaliczał się również bratanek tego samego nazwiska, mniej więcej w moim wieku. Dopiero kiedyś później w Warszawie zobaczyłem, że tym niby-bratankiem był Marian Walentynowicz, niezwykle popularny wśród dzieci ilustrator opowieści Makuszyńskiego o Koziołku Matołku”.
Dociera do Warszawy w sierpniu 1918 roku, 12 września składa podanie o „zaliczenie w poczet słuchaczy wydziału architektury” Politechniki Warszawskiej. Z indeksu wynika, że zdąży się jeszcze zapisać 25 października na „rysunek” do profesora Zygmunta Kamińskiego, twórcy wzoru dzisiejszego godła Polski.
Trzy tygodnie później historia trzeci raz przerywa mu studia.
Rusza więc w miasto rozbrajać Niemców, co nie jest trudne, bo w Berlinie wybucha właśnie rewolucja listopadowa. Ma przy sobie sprężynowy nóż do konserw i zardzewiałe ostrogi:
(…) jednej z nich brakowało jednego rzemyka i musiałem go zastąpić papierowym sznurkiem. (…) Ranek 11 listopada był mglisty i ciepły. Tak jak zwykle rano poszedłem na politechnikę. Z ulicy Wilczej wyszedłem na Marszałkowską i zdębiałem, po drugiej stronie zobaczyłem moją koleżankę, nadobną i drobną pannę Zosię, która wymachiwała drewnianą kierownicą przed nosem jakiegoś wąsatego landszturmisty i krzyczała na całą szerokość ulicy coś, co prawdopodobnie w jej pojęciu było po niemiecku. Żołnierz wyraźnie był przestraszony i ku memu zdumieniu odpiął pas z bagnetem i z głupim uśmiechem wręczył go uroczyście zaperzonej pannie Zosi (…).Na placu przed gmachem mojej uczelni zastałem już tłum wesoły i bardzo groźny, bo uzbrojony w skonfiskowane szable i bagnety, zardzewiałe dubeltówki, muzealne pistolety, a jeden z kolegów ku ogólnej zazdrości trzymał w ręku prawdziwy rewolwer, co prawda bez nabojów i magazynku. Jacyś umundurowani panowie z orzełkami na czapkach daremnie starali się zaprowadzić ład w tym pospolitym ruszeniu, piski koleżanek i wrzask kolegów gasił ich ochrypłe głosy, więc zrezygnowali (…), ręką wskazali na niemieckie koszary artylerii i wyjący tłum ruszył raźno za ich przewodem. (…) Przy zamkniętej bramie koszar stała uzbrojona warta i ku naszej rozpaczy nie okazała ani strachu na nasz widok, ani nawet zainteresowania. Wsadziłem rękę do kieszeni z nożem i dla dodania sobie otuchy groźnie szczęknąłem ostrogami, przyczem pęknął papierowy sznurek. Pertraktacje z żołnierzami trwały bardzo krótko i były prowadzone w tonie zupełnie ugodowym. Bez słowa protestu zgodzili się na oddanie nam koszar wraz z całą zawartością7.
Panowie z orzełkami na czapkach to dawni ułani krechowieccy, a koszary znajdują się przy ulicy Koszykowej. Podniecony tłum pod wodzą rotmistrza Zygmunta Podhorskiego „Zazy” przejmuje od Niemców sto czterdzieści sześć koni z siodłami, sześćset karabinów, mundury i prowiant.
Podanie Walentynowicza o Medal Niepodległości zostaje odrzucone. Z braku podstaw.
Ośmiu młodych chłopaków w grubych kurtkach z futrzanymi kołnierzami, spod czapek z orzełkiem uśmiechy od niechcenia, nie wiadomo: szczere czy do zdjęcia, które jest jednocześnie pocztówką. Walentynowicz stoi z tyłu, stara, dwudziestotrzyletnia twarz, może to wojna, może po prostu mróz. Kilka zdań, na szybko kreślonych:
„Sfotografowani jesteśmy w Gródku przed stajnią, a jest to towarzystwo »litwinów«, którzy przez czas wojny byli w Pitrze. Co słychać ciekawego u Pani? Jak zdrowie dzieciaczków? Mój adres na Gródek J. 1-szy pułk ułanów Krechowieckich. Tymczasem całuję Pani rączęta. Maryś”.
Kartka z datą 29 stycznia 1919 roku wysłana została pocztą polową do Warszawy, na adres Jadwigi Małcużyńskiej. To siostra dyrektora warszawskiej giełdy Witolda Małcużyńskiego, ojca słynnych braci: pianisty Witolda i dziennikarza Karola. Z Walentynowiczami znają się z Wileńszczyzny, a po wkroczeniu wojsk niemieckich do Warszawy w 1915 Małcużyńscy przenoszą się do Carskiego Sioła, obok Walentynowiczów. Traktowani jak najbliższa rodzina, na tyle że po ucieczce z Petersburga mieszkają wspólnie na Wspólnej 52 w Warszawie.
Wojciech Walentynowicz:
– Jadwiga była matką chrzestną stryjka Marysia, a trzeci z braci Małcużyńskich, Jan, był jak brat, do końca życia stryjka grał z nim w brydża.
Zdjęcie mogłoby nosić tytuł „Spocznij”. Czterech z ośmiu mężczyzn pozuje z przypiętą szablą i karabinami na plecach, w gotowości, może co dopiero zsiedli z koni, a może za chwilę na nie wsiądą. Pozostali rozbrajająco niekonfliktowi. Największe wrażenie robi oparta o ścianę stajni lanca. Jakby porzucona, a jednak w gotowości. Długa, śmiertelnie ostra, też po szarży lub przed nią.
Według regulaminu kawalerii ułan zabija tak:
Cięcie pod gardło.Możliwe tylko wtedy, kiedy przeciwnik jest z prawej strony.Prawa ręka zgięta naturalnie tylko tyle, ile w złożeniu szablą do cięcia. Prócz cięcia następuje zwykle jednocześnie uderzenie zastawą, a nawet rękojeścią własnej szabli.
Pchnięcia w tułów.Głownia szabli musi być skierowana ostrzem w prawo, aby można było wykonać pchnięcie między żebra. W pościgu stosuje się również pchnięcie w plecy.
Pchnięcie w brzuch.Możliwe do wykonania jedynie w razie zmylenia przeciwnika co do kierunku pchnięcia (celować w gardło, pchnąć w brzuch).
Pchnięcie w gardło.Trudne, bo cel mały, jednak łatwe o tyle, że cel jest daleko od zastawy szabli przeciwnika, a gardło jest zwykle nieosłonięte. Przed cięciem i podczas cięcia wzrok jeźdźca utkwiony w oczy przeciwnika.
Istnieją dwa rodzaje pchnięć lancą, czynne – wykonane ruchem prawej ręki w kierunku przeciwnika, szybko i z całą siłą, używa się [go] w miejscu, w stępie i w kłusie; pchnięcie bierne – siłę pchnięcia nadaje ruch konia, a żołnierz tylko kieruje do celu grot lancy, stosuje się w kłusie, w galopie i w cwale.
Walentynowicz zamienia ołówek na lancę 28 listopada 1918 roku, gdy jako ochotnik wstępuje do drugiego szwadronu 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, o czym zaświadcza w aktach politechniki dowódca, rotmistrz Zygmunt „Zaza” Podhorski. Pułk składa się ze starych wiarusów i zupełnych żółtodziobów z fali zrywu młodzieży 11 listopada w Warszawie. Jest ich razem z oficerami około siedmiuset.
W Przemyślu 17 grudnia 1918 Józef Piłsudski dziękuje pułkowi za szybką organizację i posyła od razu na front wojny polsko-ukraińskiej. Ułani mają nie dopuścić do okrążenia Lwowa. Cztery dni później w okolicach Nowego Miasta roznoszą w szarżach na szablach dwie sotnie, zabijając siedemdziesięciu pięciu Ukraińców.
W styczniu 1919 roku zajmują Gródek Jagielloński, tu się fotografują dla Jadwigi Małcużyńskiej. Ukraińcy będą przez najbliższe dwa miesiące wielokrotnie atakować to miasto, by otworzyć sobie drogę na Lwów. Krechowiacy toczą krwawe walki z wielokrotnie liczniejszymi oddziałami. W szarżach i z powodu chorób padnie ponad sześćdziesiąt procent koni. Ale zdziesiątkowany pułk Walentynowicza utrzyma Gródek i doczeka odsieczy.
Nowe zdjęcie powstanie w lutym 1919 roku. Sześciu ułanów z szablami pozuje przed zaśnieżonym budynkiem, czuć mróz w futrzanych kołnierzach mundurów, w soplach zwisających z dachów. Z szóstki ułanów czterech sto lat później będzie miało swoje hasło w Wikipedii, a trzech trafi na znaczek Poczty Polskiej.
Walentynowicz nad każdym zapisze numer, a na tyle zdjęcia odpowiednie nazwisko, nad sobą stawia szóstkę.
Najdalej od niego z jedynką stoi Jerzy Grabowski, w latach dwudziestych jeden z najlepszych sprinterów w Warszawie – 11,2 sekundy na sto metrów. Gra w hokeja, jeździ na nartach, namiętnie poluje, ale przede wszystkim strzela gole w międzyszkolnym Warszawskim Klubie Sportowym, który przeistoczy się w słynną Polonię Warszawa – będzie w niej grał na pozycji napastnika. Grabowski zostanie później dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”, skończy – podobnie jak Walentynowicz – architekturę na Politechnice Warszawskiej, w czasie drugiej wojny światowej będzie walczył w partyzantce na Kielecczyźnie, a po wojnie zaangażuje się jako architekt w odbudowę stolicy.
Ułan oznaczony numerem trzy, z rewolwerem i latarką na piersi, to Stefan Pronaszko. Cztery lata przed zrobieniem zdjęcia wymyślił, by z towarzystwa kumpli grających w piłkę nożną utworzyć i zarejestrować oficjalnie klub Polonia Warszawa, zdobył dla niego wiele goli. Niedługo po wykonaniu zdjęcia zostanie ranny w walkach z Ukraińcami o Lwów, jego brat Andrzej Pronaszko, malarz i scenograf, wspomni: „(…) widziałem się z moim młodszym bratem, Stefanem, który przybył do Lwowa wraz z pułkiem ułańskim; służył w nim w stopniu szeregowego. W czasie kiedy już byłem w Warszawie, został chłopak w jakiejś potyczce ciężko ranny w nogę. Ledwo trzymając się siodła – dojechał do jakiejś wsi, skąd podwodą odwieziono go do szpitala we Lwowie”8. Po wojnie 1920 roku Stefan Pronaszko wróci do Warszawy, będzie dalej strzelał dla Polonii i robił karierę wojskową. W 1939 w randze majora trafi do sztabu obrony Warszawy. Po kapitulacji stolicy zostanie uwięziony w oflagu w Dössel w środku Niemiec. Tam we wrześniu 1943 roku z dwoma oficerami zorganizuje ucieczkę czterdziestu siedmiu polskich jeńców. Pięć miesięcy będą kopać w tajemnicy podziemny tunel pod drutami obozu. Wszyscy w nocy przejdą niezauważeni, organizator Pronaszko zostanie w obozie, by dalej konspirować. Uciec uda się dziesięciu. Niemcy wyłapią resztę i zamordują. Dojdą do dowódców. Pronaszko zginie w październiku 1943 w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.
Najbliżej Walentynowicza na zdjęciu, tak jak w życiu, stoi zawsze Wacław Gebethner.
Gebethnerowie, Niemcy z pochodzenia, przybywają do Polski w XVII wieku, mimo zaborów polonizują się aż tak, że Wilhelm Fryderyk walczy w powstaniu listopadowym. Wacław ze zdjęcia to wnuk Gustawa Adolfa Gebethnera, który razem z Robertem Wolffem w 1857 roku założył w Warszawie największą w historii Polski firmę wydawniczą i księgarską „Gebethner i Wolff” z charakterystycznym znakiem – sową wciśniętą między litery G i W. Liczba księgarń dojdzie do siedmiuset w przedwojennej Polsce i jednej przy bulwarze Saint-Germain w Paryżu. Wydają nuty utworów muzycznych, płyty, podręczniki szkolne, Sienkiewicza, Prusa, Reymonta, Orzeszkową, Konopnicką, zatrudniają tłumaczy dla autorów zagranicznych. Są właścicielami gazet: „Kurier Warszawski”, „Kurier Codzienny”, „Przegląd Sportowy”, „Tygodnik Ilustrowany”, „Naokoło Świata”, co dla Walentynowicza stanie się złotą żyłą.
Gebethner, na zdjęciu niższy od Marysia, z rękoma w kieszeniach mimo rękawic, nie wydaje się kimś nadzwyczajnym, a jest. Jeden z najlepszych napastników w historii Polonii Warszawa, strzela dwadzieścia jeden bramek w siedemdziesięciu siedmiu meczach, rekordzista w biegu na dwieście metrów, w skoku w dal i trójskoku. Półtora roku po zrobieniu tego zdjęcia zdobędzie tytuł mistrza Polski w sztafecie 4 × 100 metrów i miejsce w reprezentacji na igrzyska olimpijskie w Antwerpii w 1920, ale zamiast tam, wprost z treningu we Lwowie, przesiądzie się na konia w najbliżej stacjonującym 214 Pułku Ułanów, by walczyć z bolszewikami. Ciężko ranny w nogę dowodzi obroną mostu we wsi Zaglinki na Wołyniu. Otrzyma za to Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari. W czasie pokoju tak jak bracia wróci do pracy w wydawnictwie. Ożeni się z aktorką Janiną Brochwiczówną, znaną z filmu Każdemu wolno kochać. Wacławowi nie wolno, rozwiodą się. Pod pseudonimem Robert W. napisze teksty do piosenek śpiewanych między innymi przez Mieczysława Fogga i Chór Juranda, najbardziej znane to tango Gdy zamknęły się drzwi, walc Zjawią się wspomnienia i fokstrot Porucznik jazdy. Pierwsza zwrotka fokstrota: „Ten miły szaławiła / Co dzisiaj jest tu, a jutro tam / Dziś razem z dziewczyną, jutro sam”, stanie się mottem życiowym dwóch przyjaciół: Wacława i Marysia.
W kampanii wrześniowej Gebethner trafi do niemieckiej niewoli po bitwie pod Rawą Ruską. Ucieknie z oflagu po dwóch dniach. Samotnie przejdzie przez góry do Węgier i Francji. Zgłosi się do polskiego wojska. W Anglii będzie szkolił cichociemnych i zostanie oficerem łącznikowym z polskimi dywizjonami lotniczymi.
– Matka mówiła mi, że Marian Walentynowicz to był przyjaciel taty do końca jego życia – mówi mi Rick Gebethner, jedyny syn Wacława, dziś żyjący w Kanadzie.
Przesyła na dowód zdjęcie Mariana i Wacława z pikniku w 1951 roku i rysunek autorstwa Walentynowicza z okazji drugiego ślubu ojca. Na nim ołówkiem narysowany lis obejmujący słońce, jego oko patrzy ze sprytem, ale i obawą w stronę widza. Do tego wierszyk Marysia: „Na słoneczku leży lis / Durny lisie dobrze ci się / dzieje!”.
Grabowski, Pronaszko i Gebethner znajdą się też razem na znaczku wydanym w 2021 roku przez Pocztę Polską z okazji stu dziesięciu lat istnienia Polonii Warszawa. Cena 3,30 zł.
Sława ominie ułanów numer dwa i cztery, to Karol Deminet i Tadeusz Tenczyński. Ten ostatni jest krewnym pierwszej nauczycielki rysunku Walentynowicza z Petersburga, Wandy Tenczyńskiej.
W życiorysie złożonym na Politechnice Warszawskiej Maryś pisze, że zostaje wysłany do Brześcia do sztabu obrony twierdzy w kwietniu 1919. Z tego czasu pozostały w albumach fotografie z Twierdzy Brześć Litewski autorstwa Stanisława Kowalskiego, o czym informuje pieczątka na ich odwrocie.
Sam też tam fotografuje. Zachowało się zdjęcie pociągu pancernego, być może to zdobyty przez ułanów krechowieckich w maju 1919 ukraiński Siczowoj Strelec, przemianowany na Generał Dowbor. Jest portret mężczyzny przy koniu w rogatywce z trupią czaszką. Podpis: Stanisław Bułak-Bałachowicz. To rosyjski generał buntownik, znany z surowości dla swoich żołnierzy i okrucieństwa dla wrogów, oskarżany o pogromy Żydów. Bałachowicz w 1919 roku przechodzi z Estonii, by służyć w polskiej armii przeciw bolszewikom, a razem z nim zbieranina Finów, Szwedów, białych Rosjan, Białorusinów i Kozaków. W Brześciu Litewskim siedzą w obozie jeńcy z Armii Czerwonej, Bałachowicz rekrutuje ich do armii. Być może Walentynowicz mówiący płynnie po rosyjsku służy mu jako tłumacz i przewodnik, są na tyle blisko, że Maryś robi zdjęcie żony generała, Herty von Gerhardt.
Po służbie w twierdzy idzie na kolejną wojnę, wojnę roku 1920 z bolszewikami.
Po 1945 roku lepiej było się tym nie chwalić, na strychu zostało więc mało dokumentów i zdjęć. Wiadomo jednak, że Pułk Ułanów Krechowieckich dochodzi do brzegów Dniepru, Walentynowicz musi widzieć płynące nim trupy, kilometry stepów zalane mrowiem czerwonoarmistów 1 Armii Konnej Siemiona Budionnego uzbrojonych w karabiny maszynowe na taczankach, postrach polskiej kawalerii. Nie ma tego w powojennych życiorysach, ale może pędzi w szarżach pod Antonowem, Beresteczkiem, Równem, Komarowem czy wokół Zamościa. Szlak bojowy krechowiaków w 1920 roku jest szczególnie krwawy, ginie ich ponad stu pięćdziesięciu – plus setki koni, których nie odnotowują raporty, bo nie traktuje się ich jak ofiary. Będzie je rysował w kolejnych wojnach: leżące w rowach z otwartymi pyskami.
Tymczasem w Warszawie Walentynowiczowie układają sobie nowe życie po Petersburgu.
Joanna Kisielewska-Tilszer:
– Babcia Wilhelmina sprzedała na Wileńszczyźnie majątek Ockowicze wniesiony w posagu i za to kupili z dziadkiem mieszkanie na Czackiego oraz ulicę Szarą. Mieszkali na Czackiego 11 z ośmioletnimi wtedy bliźniakami, czyli moim ojcem Bohdanem i jego siostrą Marią, oraz z najstarszą córką Wandą i stryjkiem Marysiem.
Ich kuzyn, kompozytor Władysław Walentynowicz, zanotował w pamiętniku: „Przy ulicy Czackiego prowadzili dom otwarty, utrzymując znajomości tylko z ludźmi dobrze urodzonymi i zamożnymi”9. Głowa rodu Rafał Walentynowicz często pracuje w Paryżu, dba o zamówienia z Francji dla polskich fabryk karabinów, amunicji i prochu.
Nadchodzi czas, gdy nawet w Twierdzy Brześć bardziej przydaje się ołówek niż lanca. 10 września 1921 roku „Głos Poleski” donosi, że do sukcesu wieczoru przyjaźni polsko-francuskiej w twierdzy pod kierownictwem kapitana Marcela Desmaires’a „przyczynił się student warszawskiej politechniki Marjan Walentynowicz i urzędnik wojskowy IX R. Roman Wojko, którzy poświęcili wiele dni i długich wieczorów, pracując wytrwale nad wymalowaniem dekoracyj i sporządzeniem sceny, za co wymienionym składa komitet Bóg zapłać”.
W wieku dwudziestu czterech lat Walentynowicz ma za sobą wyrok śmierci od bolszewików, potyczki z Niemcami, Rosjanami, Ukraińcami i na zawsze już ranną dłoń.
Na strychu w drewnianej skrzynce leży jego zaśniedziały Krzyż Walecznym na Polu Chwały 1920 i Medal Pamiątkowy za Wojnę 1918–1920, za ścianą słyszę dźwięk rosyjskiego radia, w kawiarni kilka przecznic stąd kelnerka z Ukrainy, zawsze ubrana na czarno, czasem płacze na schodach, może jest znad Dniepru. Wojna tam nigdy się nie kończy, są tylko chwile, żeby zrobić zdjęcie ostrej lancy. Po pchnięciu lub przed nim.
Dalsza część w wersji pełnej
1 Gabriela z Güntherów Puzynina W Wilnie i w dworach litewskich. Pamiętnik z lat 1815–1843, Verba, Lublin 1988, s. 102.
2 Audycja Wędrówki z malarzem, Program 2 Polskiego Radia, data emisji: 16 września 1957.
3 Akta osobowe nr 3574, Archiwum Działu Ewidencji Studentów Politechniki Warszawskiej.
4 Centralne Archiwum Wojskowe, teczka personalno-odznaczeniowa Mariana Walentynowicza, WAKA-WALL, s. 56, plik 6/25.
5 Tamże.
6 Marian Wilk, Leningrad w latach 1918–1941, „Acta Universitatis Lodziensis. Folia Historica” 1981, nr 10, s. 92.
7 „Odsiecz. Polska Walcząca w Ameryce”, 9 listopada 1941, s. 5.
8 Andrzej Pronaszko, Wspomnienia. Obrona Lwowa, „Pamiętnik Teatralny” 2019, t. 68, nr 1, s. 146, https://www.czasopisma.ispan.pl/index.php/pt/article/view/217/163 (dostęp: 10 marca 2025).
9 Notatnik Władysława Walentynowicza, Archiwum Akademii Muzycznej w Gdańsku, sygn. 429/6/0.
