Iliada - Homer - ebook

Iliada ebook

Homer

4,0

Opis

Najstarszy epos heroiczny, który opisuje ostatnie dni wojny trojańskiej i przenosi czytelnika do świata dawnych Greków i Trojan. Bohaterowie przedstawieni są jak ideały waleczności i poświęcenia dla walki o ojczyznę. Utwór pobudza do refleksji nad istotą wojny zarówno w tak odległych czasach, jak i obecnie.

Pierwsza polska wersja "Iliady" powstała w 1791 roku. Stała się inspiracją do powstania wielu dzieł literatury polskiej i światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Księga I

Księga I

Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody,

Który ścią­gnął klęsk tyle na grec­kie narody,

Mnó­stwo dusz męż­nych wcze­śnie wtrą­cił do Erebu,

A na pastwę dał sępom i psom bez pogrzebu

Wala­jące się trupy rycer­skie wśród pola:

Tak Zeusa wiel­kiego speł­niała się wola

Odtąd, gdy się zją­trzyli spo­rem nie­bez­piecz­nym

Aga­mem­non, król mężów, z Achil­lem walecz­nym.

Od kogóż tej nie­zgody pożar zapa­lony?

Od Feba, co go Kro­nid z pięk­nej miał Latony.

Gniewny na króla, woj­sku straszną klę­skę zadał,

Roz­sze­rzył mór w obo­zie, codzien­nie lud padał;

Mścił się, że był zelżony jego kapłan święty.

Przy­szedł Chry­zes, gdzie stały Acha­jów okręty,

Świetną na okup córki przy­no­sząc ofiarę,

A w ręku mając berło i Feba tiarę;

Pro­sił Greki o litość na ojcow­skie bóle:

Naj­bar­dziej zaś Atrydy, dwa naro­dów króle:

– «Atry­do­wie i Grecy! Niech wam dadzą bogi

Dobyć mia­sta Pry­jama, w swoje wró­cić progi!

Lecz pomni na łuk Feba strze­la­jący z góry,

Weź­cie okup, nie prze­czcie ojcu jego córy!

Rzekł. W Gre­kach szmer przy­ja­zny ozna­czał ich zgodę,

Aby uczcić kapłana i przy­jąć nagrodę;

Nie przy­pa­dła kró­lowi do serca ta mowa,

Więc go puścił z obe­lgą, przy­dał groźne słowa:

– «Znidź, naprzy­krzony star­cze, z oczu moich prę­cej,

Nie waż bawić się dłu­żej ani wra­cać wię­cej!

W tia­rze, w berle słaba dla cie­bie zasłona.

Chyba mi sta­rość córkę twoją wydrze z łona;

Od swych daleko, w Argos na zawsze osię­dzie,

Tam wełnę tkać i łoże moje dzie­lić będzie.

Pójdź precz! Ani mnie gnie­waj, żebyś został cały!

Rzekł król; zaląkł się sta­rzec i odszedł stru­chlały.

Szedł cicho ponad morze, gdzie huczały fale,

A gdy już był daleko, wynu­rzył swe żale

I syna pięk­no­wło­sej tak pro­sił Latony:

– «Boże! Któ­rego Chryza doznaje obrony,

Smin­tej­czyku! Co strzałę wypusz­czasz daleką,

Co masz Tened i Killę pod możną opieką:

Jeśli wień­cami twoje zdo­bi­łem kościoły,

Jeślim ci na ofiarę bił kozły i woły,

Niech prośba ta od cie­bie będzie wysłu­chana:

Zemścij się łukiem twoim obe­lgi kapłana».

Led­wie skoń­czył, modli­twa doszła ucha Feba;

Wysłu­chał go łaska­wie, zstą­pił gniewny z nieba

Z łukiem swoim, z koł­cza­nem; na ramio­nach strzały

W bystrym biegu strasz­nymi szczęki prze­ra­żały.

Idzie jak noc posępny; siadł z dala, łuk spina:

Leci strzała i świsz­cząc powie­trze roz­cina.

Okrop­nym brzmiąc łuk jękiem psy strzela i muły;

Wnet zgubne jego razy Achaje poczuły:

Palą się bez­prze­stan­nie smutne tru­pów stosy.

Przez dzie­więć dni na woj­sko śmier­telne szły ciosy,

Dzie­sią­tego Achil­les cały lud zwo­ływa,

Bo tę myśl w piersi Hera wlała mu życz­liwa,

Bole­sna, widząc swo­ich Acha­jów zagładę.

Zatem, gdy się na walną zgro­ma­dzili radę,

Mężny Achil­les tymi zaczął mówić słowy:

– «Teraz bar­dzo się lękam, synu Atre­jowy,

Aby­śmy, obłą­kani wpo­śród mor­skich bro­dów,

Nie musieli powra­cać do ojczy­stych gro­dów,

Jeżeli tu na zawsze nie zamkniem powieki,

Bo i wojna okrutna, i mór nisz­czy Greki.

Niech wieszcz lub kapłan powie, skąd ta chło­sta sroga,

Albo snów tłu­macz wierny – wszakże sny od boga?

Nie­chaj powie, dla­czego Feb naszej chce zguby:

Czy go nie­do­peł­nione obra­żają śluby?

Czyli stąd, że świę­tego stu­głowu nie bie­rze?

Bijmy owce i kozy dla niego w ofie­rze,

Aby ubła­gan wstrzy­mał ten mór nie­bez­pieczny»

To powie­dziaw­szy usiadł Achil­les waleczny.

Wstał Testora syn, Kal­chas, pierw­szy w swym urzę­dzie:

Zna, co jest, zna, co było, zna nawet, co będzie;

Mądry i duchem wiesz­czym od Feba natchnięty,

On do Troi achaj­skie pro­wa­dził okręty.

Więc tak na radzie gło­sem roz­trop­nym opiewa:

– «Chcesz, bym wyrzekł, dla­czego na nas Feb się gniewa,

Feb, któ­rego łuk srebrny zgubne strzały nie­sie?

Ja powiem, lecz przy­sięgą zaręcz, Achil­le­sie,

Że mi słowy i ręką dasz potrzebne wspar­cie,

Bo widzę, jak się na mnie roz­gniewa zażar­cie

Mąż, któ­remu nad sobą wła­dzę Grecy dali.

A gdy król na sła­bego gnie­wem się zapali,

Cho­ciaż się na czas wstrzyma, w razie nie zaszko­dzi,

Znaj­dzie potem spo­sob­ność i zemście dogo­dzi.

Uważ więc, czy­liś zdolny oca­lić mą głowę».

Achil­les odpo­wie­dział na tę wieszczka mowę:

– «Co tylko wiesz, mów śmiało! Bo na Apol­lina

Przy­się­gam, Zeu­sowi naj­mil­szego syna,

Któ­rego ty świę­to­ści trzy­ma­jąc na pie­czy,

Z daru jego zwia­stu­jesz przy­szłe Gre­kom rze­czy;

Przy­się­gam, póki widzę to świa­tło na nie­bie:

Żaden się z Gre­ków skrzyw­dzić nie odważy cie­bie,

Ani sam Aga­mem­non. Nic to nie prze­szka­dza

Prawdę wyrzec, że jego naj­wyż­sza dziś wła­dza».

Ośmie­lił się tym wiesz­czek: «Ani dla ofiary,

Ani dla ślu­bów – rze­cze – zesłane są kary;

Wzgarda świę­tego sługi ścią­gnęła tę stratę.

Nie chciał wydać król córki, odrzu­cił zapłatę,

Dla­tego mię­dzy nami zaraza się sze­rzy,

I nie wprzódy się w swoim gnie­wie Feb uśmie­rzy,

Aż król powróci zdo­bycz, którą dotąd trzyma.

I darmo odda brankę z czar­nymi oczyma.

Gdy do Chryzy poślemy jesz­cze stu­głów święty,

Może się da zła­go­dzić dla nas bóg zawzięty».

Skoń­czyw­szy usiadł Kal­chas. Natych­miast powsta­nie

Trzy­ma­jący sze­ro­kie Atryd pano­wa­nie,

Strasz­li­wie pomie­szany, gniew mu wnę­trze ści­ska,

A oko roz­pa­lone żywym ogniem bły­ska;

I rzekł, krzy­wym rzu­ca­jąc na Kal­chasa wzro­kiem:

– «Zawsze ty, widzę, jesteś nie­szczę­ścia pro­ro­kiem

I nic nie umiesz dla mnie zwia­sto­wać przy­jem­nie;

Każdy twój czyn i wyraz serce rani we mnie.

Teraz nawet roz­gła­szasz pomię­dzy Achiwy,

Iż dla­tego zarazą Feb ich trapi mściwy,

Żem zatrzy­mał dzie­wicę, oku­pem wzgar­dzi­łem.

Posia­da­nie tej branki bar­dzo mi jest miłem,

Byłaby moją w domu pocie­chą jedyną,

Więk­szą niż Kli­taj­me­stra, któ­rąm wziął dziew­czyną.

Wyrówna jej rozu­mem moja nie­wol­nica

I ser­cem, i prze­my­słem, i pięk­no­ścią lica.

Ale gdy trzeba, ojcu wra­cam ją do ręki,

Bo wolę całość ludu nad jej wszyst­kie wdzięki.

Tylko mi tę osłodź­cie stratę, przy­ja­ciele:

Godziż się, bym szko­do­wał sam jeden tak wiele?

Wszakże wszy­scy widzi­cie, co mi z rąk wypada».

Na to Pelid waleczny tak mu odpo­wiada.

– «Atrydo, jak­żeż razem i dumny, i chciwy!

Tobież łupu szla­chetne odstą­pią Achiwy?

Ja nie wiem, jeśli jakie łupy gdzie zło­żono:

Co z miast było wzię­tego, to już podzie­lono;

Wra­cać nazad i znowu dzie­lić nie przy­stoi.

Ale kiedy prze­moż­nej dobę­dziemy Troi,

Wróć tylko brankę bogu, za dzi­siej­szą stratę

Potrójną i poczwórną odbie­rzesz zapłatę».

– «Luboś mądry, nie zdo­łasz tego wmó­wić we mnie

Rzekł król – i chcesz mnie słowy pod­cho­dzić darem­nie,

Oddaw­szy moją brankę, będęż smutny sie­dzieć,

Gdy ty cie­szysz się twoją? Oddam, lecz chcę wie­dzieć,

Czyli tę stratę Grecy nagro­dzą mi rów­nie;

Jeśli nie chcą nagro­dzić, sam wezmę gwał­tow­nie…

Ale się w innej o tym nara­dzimy porze.

Teraz okręt na wiel­kie wypro­wadźmy morze

I zbierzmy zdolne majtki do takiej wyprawy,

Brankę wsadźmy z ofiarą stu­głowną do nawy.

Pierwsi z wodzów tę podróż na sie­bie weź­mie­cie;

Ajas, Odys, albo król panu­jący Kre­cie,

Lub jeśli tak roz­każę, naj­strasz­niej­szy z ludzi,

Pelid się tą usługą dla Gre­ków potru­dzi.

Pew­nie bóg zagnie­wany, który mści­wie strzela,

Tą ofiarą się zmieni dla nas w przy­ja­ciela».

Na to strasz­nie zapa­lon Achil­les zawoła:

– «O łakomco! O człeku bez­wstyd­nego czoła!

Któż z Gre­ków chęt­nie twoje spełni roz­ka­za­nie?

Kto pój­dzie na wyprawę? Na czele wojsk sta­nie?

Nie z mojej ja przy­sze­dłem pod Troję przy­czyny,

Ród ten prze­ciw mnie żad­nej nie popeł­nił winy;

Do owo­ców mej ziemi nie ścią­gnęli dłoni,

Nie tknęli się trzód moich, nie zabrali koni,

Naj­mniej­szej w żyznej Ftyi nie zro­bili szkody;

Dzielą mnie od nich wiel­kie i góry, i wody.

Ale z tobą-śmy przy­szli z odle­głych stron świata,

Czci two­jej nasłu­gi­wać, mścić się krzywdy brata.

Bez­czel­niku z psim okiem! Nie znasz tej usługi!

Jesz­cze mi to chcesz wydrzeć, com wziął za znój długi

I co mi zgod­nie grec­kie przy­znały narody!

Dotąd ja rów­nej z tobą nie mia­łem nagrody.

Gdy po doby­ciu mia­sta woj­sko łup roz­biera,

Na moich bar­kach cię­żar wojny się opiera,

Lecz kiedy podział przyj­dzie, lep­sza część dla cie­bie,

A ja – upra­co­wany, zemdlony w potrze­bie,

Z małą cząstką na okręt idę z bojo­wi­ska.

Do Ftyi, do mojego powra­cam sie­dli­ska,

Gdy nie masz moich zasług, śmiesz zdo­bycz wydzie­rać;

A nie wiem, czy beze mnie będziesz łupy zbie­rać«.

Jemu król Aga­mem­non, rów­nym gnie­wem zdjęty:

– «Jedź, gdy ci się podoba, spy­chaj twe okręty!

Czyż to na tobie jed­nym los Gre­cyji stoi?

Mam dru­gich, co się zemsz­czą mej krzywdy na Troi,

A naj­sku­tecz­niej Kro­nid panu­jący w nie­bie.

Z wszyst­kich kró­lów naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę cie­bie…

Idź, rządź Myr­mi­do­nami, nie mną, człeku hardy:

Gniewy twoje niczego nie warte prócz wzgardy.

Lecz wiedz: gdy Feb ode mnie Chry­ze­idę bie­rze,

Dam roz­kaz, niech ją moi odwiozą żoł­nie­rze,

A za to się do two­jej posunę nagrody:

Bry­ze­idę ci wezmę z pięk­nymi jagody,

Byś znał, żem jest moc­niej­szy. Dru­gich strach ogar­nie,

Widząc, że mi się rów­nać nie można bez­kar­nie».

Na te słowa okrut­nie Pelid roz­ją­trzony,

Nie­pewny, na obie­dwie nachyla się strony:

Czy usu­nąw­szy dru­gich w Atryda ude­rzyć,

Czy lepiej gniew powścią­gnąć i zapał uśmie­rzyć.

Gdy się na obie strony chwieje myśl wąt­pliwa,

W zapale z pochew mie­cza strasz­nego dobywa:

Wtem z nieba z Hery przy­szła Pal­lada przy­sługi,

Bo rów­nie jej był miły jak jeden, tak drugi.

Z tyłu lekko za włosy pociąga ryce­rza,

Niczyim, jego tylko oczom się powie­rza.

Zląkł się Pelid, gdy spoj­rzał za sie­bie zdu­miały,

Widzi Pal­ladę: oczy jej groź­nie iskrzały;

I rze­cze: «Wielka córo pana bły­ska­wicy,

Po cóżeś to z nie­bie­skiej nade­szła sto­licy?

Czy widzieć, jaką Atryd obe­lgę mi czyni?

Oświad­czam ci, bo tego dokażę, bogini,

Że dłoń ta wnet za dumę duszę mu wywle­cze».

A na to modro­oka Pal­lada tak rze­cze:

– «Przy­szłam gniew twój uśmie­rzyć z woli Zeusa żony:

Jej Achil­les, jej Atryd rów­nie ulu­biony.

Nie ruszaj mie­cza, do krwi nie chciej się zapę­dzać;

Ale słów obe­lży­wych możesz nie oszczę­dzać.

Wierz mi, bo to być musi, że dla tej ofiary

Trzy­kroć będziesz dro­gimi nagro­dzony dary;

Tylko bądź nam posłuszny, gniew uha­muj srogi».

A Pal­la­dzie Achil­les mówi pręd­ko­nogi:

– «Choć cały gnie­wem pałam, lecz rozum ostrzega,

Iż ten błą­dzić nie może, kto bogom ulega;

Kto na roz­kazy bogów nie zatyka ucha,

Tego wza­jem łaskawe niebo chęt­niej słu­cha».

To wyrze­kł­szy, prze­staje na Pal­lady radzie,

Powściąga silną rękę i miecz w pochwy kła­dzie;

A bogini, posel­stwo odpra­wiw­szy swoje,

Do bogów spie­szy, w górne Zeusa pokoje.

Lecz Pelid jesz­cze gniewy straszne w sercu warzy

I rze­cze, dla Atryda nie szczę­dząc potwa­rzy:

– «Z psim okiem, z łani ser­cem, bezecny opoju,

Wziął­żeś broń, pro­wa­dził­żeś lud śmiało do boju?

Posze­dł­żeś na zasadzki, gdy szły inne wodze?

Ni­gdy! Drża­łeś ze śmier­cią spo­tkać się na dro­dze.

Lepiej dumną w obo­zie wła­dzę roz­po­ście­rać,

A kto ci się sprze­ciwi, temu łup wydzie­rać.

Nad pod­łymi panu­jesz, ludo­żerco, tłumy;

Ina­czej już byś zgo­nem przy­pła­cił twej dumy.

Ale ja ci przy­się­gam teraz uro­czy­ście,

Przez to berło, co wię­cej nie odro­śnie w liście,

Bo kiedy je raz na pniu ostry topór przy­tnie,

Żywne stra­ciw­szy soki, wię­cej nie zakwit­nie,

A dziś je w ręku greccy monar­cho­wie noszą,

Któ­rzy święte wyroki prawa ludom gło­szą;

Przy­się­gam ci naj­więk­szą przy­sięgą na świe­cie:

Wzy­wać Achilla Grecy, lecz próżno będzie­cie!

A ty się drę­cząc w sobie nie dasz im pomocy,

Gdy ich do wiecz­nej Hek­tor zacznie wtrą­cać nocy.

Zgryzą cię tro­jań­skiego postępy oręża,

Że naj­wa­lecz­niej­szego nie uczci­łeś męża».

To powie­dziaw­szy, przod­ków berło zna­ko­mite,

Berło świet­nie zło­tymi gwoź­dziami nabite,

Rzuca gniewny na zie­mię i na miej­scu siada.

Rów­nie się Aga­mem­non na niego roz­jada.

Wtem władca pylij­skiego powstaje narodu,

Z ust jego słod­sze płyną wyrazy od miodu.

Dwa poko­le­nia Pylów zamiesz­kały zie­mię,

Jak żył, a teraz trze­cie ludzi rzą­dzi ple­mię.

W te rzekł słowa, rozumu wiel­kiego tłu­ma­cze:

– «O, jak Acha­jów zie­mia gorzko dziś zapła­cze!

Jak się z tej ura­dują Tro­ja­nie nowiny,

Jak ucie­szy się Pry­jam i Pry­jama syny,

Gdy usły­szą, że zgubną ci zją­trzeni zwadą,

Któ­rzy innym przod­kują i męstwem, i radą!

Lecz starca głos niech w młod­szych winną bacz­ność wzbu­dzi,

Bom ja więk­szych przed laty widział od was ludzi,

A lekce mojej rady nie ważyli prze­cie.

Nig­dym takich nie widział, ni ujrzę na świe­cie,

Jakim był silny Dry­jant, Kaj­nej nie­śmier­telny,

Pej­ry­toj i Eks­a­dios, i Poli­fem dzielny…

Mężni sami, z męż­nymi cho­dzili za barki,

Cen­tau­rom, gór miesz­kań­com, dumne starli karki.

Z nimi od młodu moje bywały zabawy,

Gdy mnie z Pylos do spól­nej wezwali wyprawy,

I jam wal­czył, jak siły pozwa­lały moje;

Z dzi­siej­szych nikt by z nimi nie wyszedł na boje.

Tak wielcy, a mło­dego przyj­mo­wali rady:

I dla was będzie lepiej wstę­po­wać w ich ślady.

Ty, choć możny, nadobną zostaw mu dzie­wicę,

Niech ma dar, któ­rym uczcił Grek jego pra­wicę;

A ty, Achillu, z kró­lem nie bądź tak gwał­towny,

Bo mu żaden ze wszyst­kich kró­lów nie jest rowny.

Jeże­liś ty dziel­niej­szy, żeś synem bogini,

Jego moż­niej­szym wła­dza obszer­niej­sza czyni.

Atrydo, głos pokoju mię­dzy was przy­no­szę:

Złóż gniew na Achil­lesa, ja cię o to pro­szę;

W nim jest obrona floty, w nim woj­ska pod­pora».

Aga­mem­non w te słowa rze­cze do Nestora:

– «Zacny star­cze! Sza­nuję mądrą twoją mowę,

Lecz nad wszyst­kich ten czło­wiek chce wyno­sić głowę;

On by rad sobie wła­dzę naj­wyż­szą przy­własz­czył,

A któż będzie tak niski, by się przed nim płasz­czył?

Jeżeli mu zaś dziel­ność nadał bóg odwieczny,

Czyż przeto mu pozwala, by tak był zło­rzeczny?

Prze­rwał mu Pelid mowę i obelg nie ską­pił:

– «Ostatni był­bym z ludzi, gdy­bym ci ustą­pił…

Co ci powiem, to w żywej zacho­waj pamięci:

Dla branki wal­czyć bro­nią wcale nie mam chęci

Ni z tobą, ni z innymi Gre­ków ryce­rzami,

Choć bie­rze­cie dar, który przy­zna­li­ście sami;

Ale co na okrę­cie moim jest w ładunku,

Nic do twego nie możesz pod­cią­gnąć sza­lunku.

Odważ się tylko na to: całe woj­sko zoczy,

Że ta włócz­nia wnet czarną krew z cie­bie wyto­czy».

Tak w szko­dli­wej oba­dwa roz­ją­trzeni zwa­dzie

Powstali, czy­niąc koniec naro­do­wej radzie.

Pelid gniewny pod swoje udał się namioty,

Z nim Patrokl nie­odo­stępny i tesal­skie roty.

Atryd zaś okręt spy­cha, żagle roz­po­ściera,

Kła­dzie ofiarę, majt­ków dwu­dzie­stu wybiera,

I śliczną Chry­ze­idę pro­wa­dzi do nawy:

Mądry Ody­se­usz wodzem został tej wyprawy.

Ci mokrą płyną drogą, wia­try w żagle świsz­czą.

Król naka­zał obmy­cie; więc ludy się czysz­czą,

Rzu­ca­jąc wszystko w morze, co brud­nego zmiotą;

Potem się zaraz świętą zaj­mują robotą,

Biją byki i kozy na uczcze­nie Feba:

Skwa­rzy się tłu­stość, dymy się wzno­szą do nieba.

Gdy tak lud ofia­rami bła­gał Apol­lina,

Aga­mem­non się sro­żył na Peleja syna

I chcąc doko­nać swo­ich zapo­wie­dzi groź­nych,

Mówił do Eury­bata i Tal­dyba, woź­nych:

– «Do Achilla namiotu śpiesz­nym idź­cie kro­kiem

I przy­wiedź­cie tu jego brankę z czar­nym okiem.

Jeśli nie da, sam wezmę, gdy tam z wielą przydę,

A to więk­szą mu sprawi boleść i ohydę».

Tak zale­cił, groź­nymi roz­wo­dząc się słowy.

Stru­chleli biedni ludzie na roz­kaz takowy,

Idą powoli, cięż­kim ści­śnięci kło­po­tem.

Sie­dzą­cego zastają wodza pod namio­tem;

Achil­les ich spo­strze­gł­szy zasmu­cił się sro­dze;

Ci, króla czcią prze­jęci, w wiel­kiej byli trwo­dze,

Stali cicho, ni w jed­nym wyrze­kli co sło­wie.

Poznał rycerz ich trud­ność, więc pierw­szy tak powie:

– «Witaj­cie woźni, bogów i śmier­tel­nych posły!

Przy­stąp­cie. Wy nie winni, lecz Atryd wynio­sły;

Do niego ja, nie do was, mam żalu przy­czynę.

Pójdź, kochany Patro­klu, wydaj im dziew­czynę!

Weź­cie ją, ale bądź­cie świadki nad mym bólem

Przed nie­bem i przed zie­mią, i przed sro­gim kró­lem:

Będzie kie­dyś dla Gre­ków Achil­les potrzebny…

Złym tylko chu­ciom służy ten czło­wiek haniebny:

Z prze­szłych on rze­czy wno­sić przy­szło­ści nie umie

I gubi Greki, głu­piej doga­dza­jąc dumie».

Natych­miast wierny Patrokl z miej­sca swego wstaje,

Ślicz­nego lica brankę posłań­com oddaje;

Wra­cają się pod namiot Atryda sze­roki,

Z nimi nie­wia­sta idzie nie­chęt­nymi kroki.

Odcho­dzi od swych Pelid i łzy hojne toczy,

Z dala siada na brzegu, w morze wle­pia oczy

I wycią­gnąw­szy ręce, tak matkę zaklina:

– «Gdyś mnie krót­kiego życia dała na świat, syna,

Matko! Przy­naj­mniej Kro­nid, co pio­ru­nem włada,

Nie­chaj mi sławne imię i wielką cześć nada;

Lecz nie znam jej, gdy Atryd zdo­bycz gwał­tem bie­rze,

Którą mi zgod­nie greccy przy­znali ryce­rze».

To mówiąc, łzy wylewa rzę­si­stym poto­kiem.

Sie­dząc w morzu, pod ojca pode­szłego bokiem,

Sły­szy te żale matka, na kształt mgły wycho­dzi,

Tuż siada, ręką głasz­cze i jęki łago­dzi.

– «Czego pła­czesz? Skąd, synu, boleść masz tak wielką?

Powiedz i nic nie zataj przed twą rodzi­cielką».

A na to Pelid rze­cze wes­tchnąw­szy ser­decz­nie

– «Na cóż ci to powia­dać, co wiesz dosta­tecz­nie…

Więc, matko, wes­przyj syna! Śpiesz do gór­nych pro­gów.

Opo­wiedz krzywdę panu i ludzi, i bogów,

Jeśliś na jego dobre zasłu­żyła chęci.

Com sły­szał w domu ojca, mam dotąd w pamięci,

Że od cie­bie Zeusa wyszła raz obrona;

Bo gdy spi­sek Pal­lady, Hery, Posej­dona

Dążył na to, by w więzy ująć go haniebne,

W tak złym razie tyś wspar­cie dała mu potrzebne:

Stu­ręcz­ne­goś do nieba wezwała olbrzyma,

Który imię u ludzi Ajga­jona trzyma,

W nie­bie zaś Bry­ja­reja dają mu nazwi­sko.

Sil­niej­szy on od ojca. Kiedy usiadł bli­sko

Przy panu nie­śmier­tel­nych w strasz­li­wej posta­wie,

Zlę­kłe bogi prze­stały o złej myśleć spra­wie.

Wspo­mnij mu to, kolana w czu­łej ści­skaj dłoni,

Żebraj, aby tro­jań­skiej dopo­ma­gał broni;

Niech bije Greki, do naw ode­prze ze stratą,

Niech widzą, co mądro­ści ich króla zapłatą,

I nie­chaj Atryd swego poża­łuje błędu,

Że dla naj­dziel­niej­szego męża nie miał względu».

A Tetys na to, łzami zalaw­szy się cała:

– «Na com cię nie­szczę­śli­wym losem wycho­wała!

Obyś przy­naj­mniej sie­dział w nawie bez bole­ści!

Lecz i w cia­snym obrę­bie wyrok dni twe mie­ści,

I zrzą­dza ci na ziemi naj­nędz­niej­sze bycie!

Jak­żem ci, synu, smut­nym losem dała życie!

Wstą­pię na Olimp górny, przed Zeu­sem stanę,

Powiem, jak srogą na czci ode­bra­łeś ranę

Może na prośby moje łaska­wie się skłoni.

Ty gniewny siedź u floty, nie bierz się do broni.

Wczo­raj opu­ścił Kro­nid złote nieba progi,

Poszedł poza ocean, a z nim inne bogi,

By w uczcie towa­rzy­szył Ety­jo­pom czy­stym;

Za dwa­na­ście dni będzie w swym domu wie­czy­stym

Wtedy spie­szę do niego, ści­snę mu kolana;

Spo­dzie­wam się, że będę w proś­bie wysłu­chana».

To rze­kł­szy zni­kła, w smutku zosta­wia­jąc syna,

Że mu wzięta nie­słusz­nie prze­śliczna dziew­czyna…

Zagnie­wany Achil­les o dzie­wicy wzię­cie,

Ni­gdzie nie wyszedł, sie­dział na swoim okrę­cie;

Nikt go nie widzi w boju, nikt w radzie nie sły­szy,

Lecz w smutku pogrą­żony za bitwami dyszy.

Gdy prze­szło dni dwa­na­ście, nie­śmier­telne bogi

W nie­do­stępne Olimpu wra­cają się progi,

Kro­nid przod­kuje wszyst­kim do gór­nej sto­licy.

Tetys, pomna synowi danej obiet­nicy,

Zosta­wia ojca, rzuca nie­zgłę­bione morze,

I do nieba o ran­nej dostaje się porze.

Kro­nida, który grzmiące pio­runy zapala,

Na wierz­chołku Olimpu był od bogów z dala.

Siada przed nim bogini z pokorną postawą,

Ręką lewą kolana, brodę ści­ska prawą

I rze­cze: «Bogów ojcze, jeślim kiedy cie­bie

Lub uczyn­kiem, lub sło­wem rato­wała w nie­bie,

Skłoń ucho na me prośby, pamiętny przy­sługi:

Daj cześć synowi memu, gdyś wiek dał nie­długi!

Widzisz, jako nad ciężką obe­lgą łzy roni:

Wydarł mu gwał­tem Atryd owoc dziel­nej dłoni;

Ale ty go przy­naj­mniej uczcij, mądry boże,

Niech ręka twoja w bitwach Tro­jany wspo­może,

Niech górują nad Greki, odno­szą zwy­cię­stwa,

Aż póki ci nie uczczą mego syna męstwa».

Nic na to chmu­ro­władca Kro­nid nie odpo­wie,

Mil­cząc, całą tę sprawę waży w swo­jej gło­wie;

Tetys, jak go ujęła, tak się kolan trzyma,

I tak z roz­rzew­nio­nymi powta­rza oczyma:

– «Odmów mi, albo przy­zwól i zaręcz wyraź­nie!

Czyż jakie na Zeusa padają bojaź­nie?

Niech wiem, czym sama z bogiń okryta pogardą».

Kro­nid ciężko wes­tchnąw­szy: «Pro­sisz o rzecz twardą.

Jakie tro­ski dla mojej stąd wynikną głowy!

Na nie­po­kój mnie, córko, nara­żasz domowy:

Znowu się będzie trzeba z mał­żonką ucie­rać,

A i tak mi wyrzuca, żem Troję rad wspie­rać.

Idź, by cię nie postrze­gło zazdro­sne jej oko!

Prośbę twoją mam w sercu wyrytą głę­boko.

Skło­nię głową, byś pewna była mojej chęci;

Tej na stwier­dze­nie słowa uży­wam pie­częci,

Przed bogi i przed ludźmi znak ten jest konieczny».

To wyrzekł i brwi zmarsz­czył nie­bios pan odwieczny:

Pod­nio­sły się na gło­wie nie­śmier­tel­nej włosy,

Wstrząsł się Olimp i całe zadrżały nie­biosy.

Gdy takie zarę­cze­nie od Zeusa zyska,

Tetys idzie do swego w głębi wód sie­dli­ska,

On do swego pałacu. Wstają wszyst­kie bogi

I zabie­gają ojcu swemu na pół drogi;

Nikt na miej­scu nie został, cała nie­bian rze­sza

Na powi­ta­nie władcy pio­runu pospie­sza.

Skoro tylko pan bogów na swym zasiadł tro­nie,

Zdało się podejrz­li­wej doku­czyć mu żonie;

Postrze­gła, że z nim Tetys ciche miała rady,

Takie zatem z Kro­nidą roz­po­czyna zwady:

– «Z kim­żeś to, obłud­niku, roz­ma­wiał dziś w nie­bie?

Beze mnie radzić skry­cie roz­ko­szą dla cie­bie.

Zawsze lubisz przed żoną cho­wać sekret ści­sły

I ni­gdy nie powia­dasz, jakie twe zamy­sły».

– «O wszyst­kich – rzekł bóg – rze­czach być uświa­do­mioną

Zbytni cię­żar dla cie­bie, choć mi jesteś żoną;

Jed­nakże, co cie­ka­wość twoją słusz­nie budzi,

To pierw­sza wiesz ode mnie i z bogów, i z ludzi;

Lecz, co sam radzę, bogom nie myśląc powia­dać,

O to próżno nie pytaj, tego nie chciej badać».

Na to Hera, wiel­kimi oczyma wspa­niała:

– «Twardy Kro­nosa synu, cóżem usły­szała?

Nig­dym ci nie jest przy­kra, słusz­nie się tym szczycę,

Że nie chcę wglą­dać w żadną twoją tajem­nicę.

Ta zaś tro­skli­wość moja z tego idzie źró­dła,

Czy cię córka mor­skiego starca nie uwio­dła.

Bo dziś przy­szła do cie­bie, ści­skała kolana,

I podobno już w proś­bach swo­ich wysłu­chana:

Jej syna czci, a Gre­ków klę­ski nic nie zwle­cze».

Na to pio­ru­no­władca do Hery tak rze­cze:

– «Pło­che twe podej­rze­nia są dla mnie zwy­czajne,

Jed­nak ci nie­do­stępne moje myśli tajne.

Nie­na­wiść tylko męża odno­sisz w korzy­ści,

Choć­byś zga­dła mój wyrok. Co chcę, to się ziści.

Siedź i skrom­nie się moim powo­duj roz­ka­zem,

Bo cię tu nie zasło­nią wszyst­kie bogi razem

Od strasz­nego tej ręki ogrom­nej zama­chu».

Tak rzekł; umil­kła Hera i drżała ze stra­chu;

Musi ulec mężowi nie­zgięta jej dusza,

Lecz wszyst­kich bogów czu­łość jej zmar­twie­nie wzru­sza.

Zatem Hefajst, Olimpu sławny budow­ni­czy,

Miłą matkę pocie­sza w tak cięż­kiej gory­czy:

– «Jak to nas wszyst­kich smuci, jak dotkli­wie boli,

Że niebo się poróż­nia dla śmier­tel­nych doli.

Gdy się przy­kra nie­zgoda samych bogów ima,

Znikną uczty, roz­ko­sze, złe górę otrzyma.

Matce radzę, choć sama sobie radzić zdolną,

By na Zeusa była roz­kazy powolną:

Bo kiedy w gniew nasz ojciec roz­ją­trzony wpada,

Cała się dla nie­bia­nów zepsuje bie­siada.

Gdyby chciał, jak jest mocny, ten wielki pan gromu,

Wszyst­kich by nas wytrą­cił z nie­bie­skiego domu.

Matko! Ujmij go wdzięcz­nie, a spoj­rzy wesoło

I okaże pogodne Olim­powi czoło».

To powie­dziaw­szy Hefajst z miej­sca swego wstaje,

Bie­rze okrą­głą czarę, matce ją podaje

I rze­cze: «Znoś to, matko, lubo ci nie miło,

Żebyć się co gor­szego jesz­cze nie zda­rzyło;

Gniewy jego zła­go­dzi twa powol­ność wcze­sna.

Jakby dla syna twego była rzecz bole­sna,

Nie mogąc dać ci wspar­cia, patrzeć na twe jęki:

Trudno wytrzy­mać siłę Zeu­so­wej ręki.

Ni­gdy mi ten przy­pa­dek nie wyj­dzie z pamięci:

Gdym cię raz prze­ciw jego chciał wes­przeć nie­chęci,

Porwał za nogę, rzu­cił z nie­bie­skiego gma­chu,

Zale­d­wie ze mnie dusza nie wyszła z prze­stra­chu;

Lecia­łem przez dzień, w wie­czór upa­dłem na Lem­nie,

Tam Syn­ty­jo­wie ducha obu­dzili we mnie».

Tę Hefajst o przy­padku swoim powieść czyni.

A na to z białą dło­nią śmieje się bogini

I z uśmie­chem odbiera czarę z ręki syna.

On zaś od pra­wej strony obdzie­lać zaczyna

Słod­kim nek­ta­rem nieba wyso­kiego panów,

Który czerpa obfi­cie z poświę­co­nych dzba­nów.

Śmiały się, pijąc nek­tar, do roz­puku bogi,

Że im słu­żył tak grzecz­nie Hefajst krzy­wo­nogi.

Stół do zachodu słońca zasia­dają wkoło,

Jedzą smacz­nie i piją, bawią się wesoło:

Apollo na for­min­dze gra, muz chór dobrany

Słod­kimi wyśpie­wuje głosy na prze­miany.

Gdy słońce świetną głowę skryło w oce­anie,

Każ­dego boga wła­sne przyj­muje miesz­ka­nie:

Bo w Olim­pie ma każdy z bogów pałac złoty,

Cudow­nej prze­myśl­nego Hefaj­sta roboty.

Kro­nid także tam idzie, gdzie swój umysł boski

Snem zasila, wiel­kimi zmor­do­wany tro­ski.

Księga II

Księga II

Inni spali bogo­wie i ziem­scy ryce­rze,

Oczu tylko Zeusa sen słodki nie bie­rze,

Ale noc nad tym całą prze­my­śla tro­skliwy,

Jak by Achilla uczcić, a zgnę­bić Achiwy.

Mniema, iż tak dokaże, czego sobie życzy,

Gdy na Aga­mem­nona ześle Sen zwod­ni­czy;

Więc się do niego w pręd­kich sło­wach tak odzywa:

– «Idź, gdzie achaj­ska flota brzeg cały okrywa.

Gdy wej­dziesz w namiot króla, roz­cią­gnion obszer­nie,

Opo­wiedz mu, co mówię, a opo­wiedz wier­nie:

Niech bez odwłoki wie­dzie do boju lud zbrojny,

Bo przy­szła Tro­jan zguba i kres dłu­giej wojny.

Nie­zgodne przed­tem bogi w jed­nym zda­niu stoją,

Wszyst­kie Hera skło­niła; złe wisi nad Troją».

To skoro wyrzekł Kro­nid, Sen boski odcho­dzi,

Szyb­kim spie­sząc polo­tem do Acha­jów łodzi;

Zaraz do kró­lew­skiego namiotu przy­bywa.

Atryd w łożu spo­czynku słod­kiego używa:

Sta­nął nad nim, a tego starca wyobra­żał,

Któ­rego król dla rady naj­wię­cej powa­żał.

W tej łudzą­cej postaci tymi rzek­nie słowy:

– «Cóż to, śpisz jesz­cze królu, synu Atre­jowy?

Całą noc spać mężowi rady nie przy­stało,

Któ­rego pie­czy niebo rząd ludzi oddało.

Słu­chaj posła Zeusa! Cho­ciaż on daleki,

Ma sta­ra­nie o tobie. Zwo­łaj wszyst­kie Greki

I nie zwle­ka­jąc pro­wadź do boju lud zbrojny,

Bo przy­szła Tro­jan zguba i kres dłu­giej wojny.

Nie­zgodne przed­tem bogi w jed­nym zda­niu stoją,

Wszyst­kie Hera skło­niła; złe wisi nad Troją.

Ty zwa­żaj, co ci każe pan bogów i ludzi,

By ci z myśli nie wyszło, gdy cię dzień prze­bu­dzi».

To powie­dziaw­szy, poszedł od Aga­mem­nona

Ważą­cego to w gło­wie, czego nie dokona.

Głupi, że mia­sto weź­mie Pry­jama, uwie­rzył;

Bez­ro­zumny, nie wie­dział, co Zeus zamie­rzył:

Nie mógł tego prze­nik­nąć, że przez krwawe boje

Miał klę­skami przy­wa­lić i Greki, i Troję.

Budzi się, lecz boskiego jesz­cze głosu pełny,

Siada na łożu, wdziewa szatę z mięk­kiej wełny,

Szatę piękną i nową, płaszcz zarzuca drogi,

Także kształtny na białe obuw kła­dzie nogi,

Błysz­czący się od sre­bra ciężki miecz zawie­sza

I wziąw­szy berło w ręce, do floty pospie­sza,

Od ojców berło w domu trwałe nie­prze­rwa­nie.

Już Olim­powi nie­sie Jutrzenka zara­nie,

Wej­ście słońca zwia­stu­jąc nie­śmier­tel­nym w nie­bie,

Gdy hukli­wych król woź­nych przy­zywa do sie­bie

I każe ród Acha­jów zwo­ły­wać do rady.

Ci wołają, nie­zmierne sypią się gro­mady.

Ale mając król wiel­kie odkryć przed­się­wzię­cie,

Składa osobną radę w Nestora okrę­cie;

Z samych się ona wodzów naj­cel­niej­szych zbiera.

Tam Atryd myśli swoje w te słowa otwiera:

– «Przy­ja­ciele, wodzo­wie, kie­dym dzienne tro­ski

Noc­nym prze­rwał spo­czyn­kiem, widzia­łem Sen boski.

Istną-m ja w nim osobę Nestora uwa­żał,

Jego głos, jego postać, jego kształt wyra­żał;

I sta­nąw­szy nad głową, tymi mówił słowy:

– «Cóż to! Śpisz jesz­cze królu, synu Atre­jowy?

Całą noc spać mężowi rady nie przy­stało,

Któ­rego pie­czy niebo rząd ludzi oddało.

Słu­chaj posła Zeusa! Cho­ciaż on daleki,

Ma sta­ra­nie o tobie. Zwo­łaj wszyst­kie Greki

I nie zwle­ka­jąc pro­wadź do boju lud zbrojny,

Bo przy­szła Tro­jan zguba i kres dłu­giej wojny.

Nie­zgodne przed­tem bogi w jed­nym zda­niu stoją,

Wszyst­kie Hera skło­niła; złe wisi nad Troją».

Rzekł i znik­nął; mnie z oczu opadł cię­żar słodki.

Zważmy teraz, przez jakie lud wzbu­dzimy środki

Do dziel­nego wal­cze­nia. Ja bym serca zgłę­bił,

Czyli się w nich bojowy zapał nie ozię­bił.

Powiem, nie­chaj do domu każdy z flotą bieży,

A do was od powrotu wstrzy­mać lud należy».

To rze­kł­szy, Aga­mem­non w miej­scu swoim siada,

Aż Nestor, co w piasz­czy­stej Pylów ziemi włada,

Wstaje i tak w roz­trop­nej tłu­ma­czy się mowie:

– «Przy­ja­ciele, Arge­jów prze­możni wodzo­wie!

Gdyby kto inny z Gre­ków senne pra­wił mary,

Mogli­by­śmy nim wzgar­dzić i nie dać mu wiary,

Ale tu się kró­lowi raczył Sen obja­wić:

Myślmy zatem, jak w woj­sku chęć do boju spra­wić».

To powie­dziaw­szy, Nestor miej­sce rzuca radne,

Wycho­dzi, za nim idą króle ber­ło­władne;

A tym­cza­sem do brzegu lud zbiega się cały.

Jako wycho­dzą psz­czoły z wydrą­żo­nej skały,

Gęstą jedna po dru­giej nastę­pu­jąc rze­szą,

Tak że bez prze­rwy roje za rojami śpie­szą

I kwiat wio­sny ści­słymi okry­wają grony,

Te się w te, owe w inne roz­la­tują strony:

Tak lud na nie­zli­czone podzie­lony roty

Na brzeg idzie, rzu­ca­jąc nawy i namioty.

Wieść, posłanka Zeusa, przod­kuje ich kro­kom,

Gro­ma­dzi się lud, wrzawa leci ku obło­kom.

Jękła zie­mia pod tylu naro­dów cię­ża­rem,

Powie­trze się nie­sfor­nym roz­le­gało gwa­rem.

Dzie­wię­ciu woź­nych woła, wrzask uci­sza ludu,

Aby chciał kró­lów słu­chać. Dużo było trudu,

Prze­cież gwar ustał, wzięły swoje miej­sca roty,

Wstał Aga­mem­non z ber­łem Hefaj­sta roboty,

Wykształ­co­nym dla bogów i pana, i ojca:

Od tego wziął Her­me­jas, poseł Argo­bojca;

Stąd prze­szło do Pelopsa, co ujeż­dżał konie,

Od tego miał je Atrej, wódz ludu w koro­nie;

Ten boga­temu w trzody oddał je Tyje­ście,

Ten Aga­mem­no­nowi zosta­wił nare­ście,

By mu wyspy hołd nio­sły i Argów kra­ina.

Na tym berle oparty tak mówić zaczyna:

– «Przy­ja­ciele, wodzo­wie, Are­sowy rodzie,

W cięż­kiej mnie Zeus surowy zosta­wia przy­go­dzie,

Bo, nie­li­to­sny, przed­tem dał mi obiet­nicę,

Że nie wrócę, aż Tro­jan obalę sto­licę;

Teraz każe mi pły­nąć do Argów bez sławy,

Kie­dym już tyle ludu stra­cił przez bój krwawy.

Tak chciał Zeus, któ­rego nie­od­parte ramię

Tylu miast dumne szczyty zła­mało i zła­mie…

Co na to kie­dyś wieki wyrzekną potomne,

Że takie woj­ska Gre­ków, siły tak ogromne,

Próżny bój pro­wa­dziły z mniej­szą liczbą męża?

Bo jakiż dotąd sku­tek naszego oręża?

Gdyby z Troją do wier­nej przy­szedł Grek ugody

I racho­wać oba­dwa chcie­li­śmy narody,

Gdyby wszyst­kie Tro­jany stały z jed­nej strony,

A nasz lud na dzie­siątki został podzie­lony

Cho­ciażby każdy z Tro­jan lał wino dla naszych,

Iluż by to dzie­siąt­kom zabra­kło pod­cza­szych!

Tak liczbę Tro­jan grec­kie prze­wyż­szają głowy…

Ale za to lud mają wielki posił­kowy,

Ten mi w zamy­słach moich zastę­puje drogę,

Że dotąd Troi dobyć osia­dłej nie mogę.

Już dzie­wiąty rok widzi nasze tu obozy,

Zbu­twiały nam okręty, prze­gniły powrozy,

A żony nasze w domach jękami dni zna­czą,

A dzieci wyglą­da­jąc ojców rzew­nie pła­czą,

Nas zaś nie doko­nana dotąd gnębi praca.

Posłu­chaj­cie, co powiem: niech każdy – powraca,

Już czas do uko­cha­nej ojczy­zny pośpie­szyć,

Gdy zwy­cię­stwem nad Troją trudno się ucie­szyć».

Rzekł i nie­świa­dom rady pocią­gnął lud cały.

Wzru­sza się zgro­ma­dze­nie jako wzdęte wały,

Kiedy z chmury gniew­nego Zeusa wyleci

Not z Eurem i na morzu nawał­nicę wznieci.

Albo jak się wydają żyzno­rodne niwy,

Kiedy na nie gwał­tow­nie natrze wiatr burz­liwy

I gnio­tąc z góry, kłosy do ziemi ugina:

Tak całe zgro­ma­dze­nie zry­wać się poczyna

I z żoł­nier­skim pospie­sza na okręty wrza­skiem.

Od nóg wzru­szo­nym niebo zaciem­nia się pia­skiem,

Zachę­ca­jąc się, cią­gną do wód swoje nawy,

Oczysz­czają prze­kopy do mor­skiej wyprawy,

Już belki spod naw biorą, a nie­zgodne głosy

Odjeż­dża­ją­cych mężów idą pod nie­biosy.

Pew­nie by się ich podróż dłu­żej nie prze­wle­kła,

Gdy Hera do Pal­lady tymi słowy rze­kła:

– «Wielka córo pio­runy wład­ną­cego boga!

Więc już Gre­kom do domu nie­cof­nięta droga?

Ucieczką więc zakoń­czyć tyle prac przy­stoi?

A przy Pry­ja­mie chwała, Helena przy Troi,

Dla któ­rej tyle ludu miecz wytę­pił mściwy?

Śpiesz zaraz, mową słodką powścią­gnij Achiwy,

Wstrzy­maj powrót, zniszcz zamiar pło­cho przed­się­wzięty

I nie daj, by na morze spy­chali okręty!

Usłu­chała wnet Hery Pal­las modro­oka

I natych­miast na zie­mię zniża się z wysoka;

Szyb­kim pospie­sza lotem do Acha­jów łodzi,

Zaraz do Ody­se­usza mądrego przy­cho­dzi.

Ten stoi zasę­piony, okrę­tów nie tyka,

Bo go smu­tek ogar­nia i boleść prze­nika.

Do niego się przy­bliża i w to rze­cze słowa:

– «Ody­se­uszu, któ­rego w prze­mysł płodna głowa,

Tak – że więc bez odwłoki roz­pusz­cza­cie żagle

I do miłej ojczy­zny powra­ca­cie nagle?…

Wstrzy­maj powrót, zniszcz zamiar pło­cho przed­się­wzięty,

I nie daj, by na morze spy­chali okręty!»

Tak rze­kła, wraz boha­tyr z żalu się ocuca,

Poznaje głos bogini, spie­szy i płacz rzuca.

Pod­nosi go Eury­bat. A gdy Atry­dowi

Zabiegł drogę, moż­nemu naro­dów kró­lowi,

Bie­rze od niego w ręce berło zna­ko­mite,

Obiega z nim Achaje pan­ce­rzem okryte:

A czy wodza, czy kogo z przed­niej­szych potyka,

Ujmuje go wymową słod­kiego języka:

– «Zacny mężu, nie stą­paj ludzi pod­łych śla­dem,

Wstrzy­maj się, dru­gich twoim zatrzy­maj przy­kła­dem,

Bo jesz­cze nie wiesz dobrze o króla zamia­rze;

Teraz woj­ska doświad­cza, potem je uka­rze.

Nie wszyst­kim pozwo­lono wie­dzieć jego myśli:

Żeby do jakich nie­szczęść Achaje nie przy­śli!

Bo wielki gniew na ludzi od monar­chy spada,

Który z łaski Zeusa naro­dami włada».

Gdy z ludu kogo postrzegł, że upo­rnie staje,

Tego ber­łem okłada i sło­wami łaje:

– «Nie­baczny! Siedź spo­koj­nie, ta dłoń cie­bie skarci,

Słu­chaj dru­gich, co wię­cej niźli ty są warci!

Bojaźń i gnu­śność w rzę­dzie naj­niż­szym cię kła­dzie,

Niś ty w boju ceniony, ni poważny w radzie.

Czy każdy w woj­sku grec­kim za wodza się sądzi?

Nie­do­bry jest rząd wielu, niech więc jeden rzą­dzi

Król, któ­rego sam Zeus powagą przy­odział,

I nam dał posłu­szeń­stwo, jemu wła­dzę w podział».

Tak on woj­sko spra­wo­wać jak bie­gły wódz umie.

Wnet i z naw, i z namio­tów ruszają się w tłu­mie,

Wrzask ludu grzmi jak morza szum­nego bał­wany,

Kiedy tłu­cze mokrymi o skałę tarany.

Całe woj­sko uci­cha i miej­sca zasiada:

Ter­syt burzy, zło­śli­wie Ter­syt jesz­cze gada.

Człek wie­lo­mow­nej gęby, z nie­sfor­nym języ­kiem,

Samym się kró­lom sta­wił har­dym prze­ciw­ni­kiem.

To, co mu do ust pad­nie, wszystko pło­cho bre­dzi;

Celem jego gryźć wyż­szych, śmiech budzić w gawie­dzi.

Zezo­waty, kulawy, potwór w świe­cie rzadki,

Garb mu spy­cha skrę­cone na piersi łopatki,

Głowa długa, spi­cza­sta, rzad­kim kryta wło­sem.

Naj­bar­dziej on zło­śli­wym śmiał prze­gry­zać gło­sem

Odysa i Achilla, potwarca ich wieczny.

Teraz na króla język obró­cił zło­rzeczny,

Szpetne mio­ta­jąc słowa skrzy­pią­cymi usty:

Sar­kali z gniewu Grecy na tyle roz­pu­sty,

On krzy­czał i lżył: «Czego twoje serce łak­nie?

Skąd to żałość, Atrydo? Na czym tobie brak­nie?

Pełno w twoim namio­cie znaj­duje się mie­dzi,

Pełno tam ślicz­nych kobiet, bra­nek naszych sie­dzi,

Które ci dajem, mia­sta jakiego dobyw­szy:

Czy mało masz dostat­ków, o królu naj­chciw­szy!

Chcesz, by kto z Tro­jan przy­szedł po dzieci z oku­pem,

Któ­rem ja lub Grek inny wziął na woj­nie łupem…

Jesteś ty dla grec­kiego wódz srogi ple­mie­nia!

Jak­że­śmy podli, mężów nie­godni imie­nia!

Kobiety z nas trwoż­liwe! Puśćmy się na wody,

Niech on pod Troją nasze prze­żywa nagrody,

Niech zna, czy bez naszego może co oręża…

Skrzyw­dził Achilla, nadeń dziel­niej­szego męża,

Daną od nas nagrodę gwał­tem wydarł z nawy.

Gnu­śny Pelid nie mści się tak nie­god­nej sprawy.

Gdyby cię jak na męża przy­stało, był zażył,

Ostatni raz, Atrydo, był­byś go znie­wa­żył».

Tak lżył Ter­syt wiel­kiego naro­dów paste­rza.

Wtem Ody­se­usz do niego szyb­kim kro­kiem zmie­rza

I ostro nań spoj­rzaw­szy, groź­nym tonem rze­cze:

– «Lek­ko­myślny Ter­sy­cie, krzy­kliwy czło­wie­cze,

Wstrzy­maj język zuchwały, ty hańbo natury,

Bo ze wszyst­kich, co przy­szli pod tro­jań­skie mury

I kró­lom towa­rzy­szą w rycer­skiej potrze­bie,

Żaden czło­wiek nie przy­szedł pod­lej­szy nad cie­bie.

Nie waż się kró­lów śmia­łym pomia­tać języ­kiem,

Ani być do powrotu pło­chym bun­tow­ni­kiem.

Jak los pad­nie, prze­wi­dzieć nie dano nikomu,

Czy my z chwałą, czy z hańbą powró­cim do domu.

Jeśli króla naro­dów szar­piesz z tej przy­czyny,

Że go hoj­nie darują łupem grec­kie syny,

Skąd się ta złość nik­czemna w pod­łym sercu warzy?

Zyskałże co od cie­bie prócz samej potwa­rzy?

Ale ja ci oświad­czam, co i w skutku będzie,

Jeśli, jak dziś roz­pu­ścisz to zło­ści narzę­dzie,

Nie­chaj mi głowę zdej­mie okrutny zabójca,

Niech słod­kie stracę imię Tele­ma­cha ojca,

Jeśli cię nie uchwycę, z szaty nie obnażę,

I zdarł­szy, co wstyd kryje, ochło­stać nie każę;

Wresz­cie, roz­kwi­lo­nego na razy bolące,

Wypchnę ze zgro­ma­dze­nia i w głąb nawy wtrącę».

To wyrze­kł­szy, do grzbietu berło mu przy­kłada.

On się zwija i pła­cze, i drżący usiada;

Od twar­dego mu razu w tyle guz wysko­czy,

Patrzy szpet­nie wokoło i ociera oczy.

Choć smutni, Grecy jed­nak roz­śmiać się musieli;

Każdy tak sąsia­dowi swoje myśli dzieli:

– «Słusz­nie lud Ody­se­usza wśród naj­pierw­szych kła­dzie.

Męstwem w boju wsła­wiony, roz­trop­no­ścią w radzie,

Dziś naj­lep­szą rzecz zro­bił, że Ter­syta zgro­mił

I zuchwa­łość brzyd­kiego potwarcy uskro­mił.

Odtąd będzie ostrożny, nauczą go bóle,

Jak nie­bez­pieczna mio­tać obe­lgi na króle».

Tak lud mówił i dobre dzieło wodza chwa­lił.

A Ody­se­usz, co tyle moż­nych miast oba­lił,

Wstał z ber­łem; przy nim, w kształ­cie woź­nego, bogini:

Ta wrzask ludu uśmie­rza, ta spo­koj­ność czyni,

By pierwsi i ostatni sły­szeli go rów­nie;

A on tak zaczął radzić mądrze i wymow­nie:

– «Wielki naro­dów królu, prze­możny Atry­dzie:

Dziś się Grecy w naj­więk­szej pogrążą ohy­dzie,

Bo przy­rze­cze­nia w Argos danego nie isz­czą,

Iż nie wprzódy powrócą, aż Ili­jon znisz­czą.

Każdy pła­cze jak dziecko, jak wdowa usy­cha,

Podłe skargi roz­wo­dzi, do swo­ich ścian wzdy­cha.

Smutno wra­cać, kie­dy­śmy nic nie doka­zali:

Prawda, choć kto na mie­siąc z domu się oddali,

Przy­kro na łodzi znosi, gdy żywioł wzbu­rzony

Nie daje mu do lubej powró­cić się żony;

A nas już rok dzie­wiąty trzyma kraj daleki;

Nie dziw więc, że wzdy­chają do powrotu Greki.

Lecz brzydko, długo bawiąc, wra­cać bez­sku­tecz­nie:

Trwaj­cie więc w przed­się­wzię­ciu, Achaje, sta­tecz­nie.

Obaczmy fałsz Kal­chasa wieszczby lub spraw­dze­nie;

Bo któ­rych nie wtrą­ciły Mojry w smutne cie­nie,

Któ­rzy dotąd żyje­cie, w was żywe mam świadki:

Gdy do Aulidy grec­kie zbie­rały się statki

Nio­sąc tysięczne klę­ski pod mur Ili­jonu,

A my pod miłym cie­niem wynio­słego klonu,

Przy któ­rym wody nur­tem wytry­skały czy­stym,

Bili święte ofiary bogom wie­ku­istym

Znak wielki się poka­zał, jaki się nie zda­rza:

Z czer­wo­nymi pla­mami idzie spod ołta­rza

Smok straszny, który zaraz na drzewo się wspina,

Gdzie się pta­sząt na wierz­chu wylęga rodzina:

Ośmioro było w liściu zagnież­dżo­nych skry­cie,

A dzie­wiąta samiczka, co im dała życie.

Tam on wla­zł­szy pisklęta świer­czące pożera:

Matka smutne nad dziećmi żale roz­po­ściera,

Wtem ją, próżny nio­sącą ratu­nek, za skrzy­dło

Pochwy­ciw­szy, okrutne pożarło stra­szy­dło.

Gdy tak połknął smok dzieci i matkę kwi­lącą,

Rzecz cudowna się w porę zda­rzyła zna­czącą:

Bo Kro­nida, z któ­rego wyszedł prze­zna­cze­nia,

Natych­miast w kamień smoka strasz­nego zamie­nia;

Na to nas wszyst­kich wiel­kie podzi­wie­nie bie­rze.

Pomnij­cie, wszak to było przy samej ofie­rze.

Zaraz Kal­chas wykłada prze­zna­cze­nie wieczne:

– «Cze­mu­że­ście zamil­kły, Achaje waleczne?

Ten znak pewny Zeusa opatrz­ność nam dała,

Nie­ry­chły jego sku­tek, ale wielka chwała.

Jak ten smok osiem drob­nych pisklą­tek zadła­wił

I z nimi wraz dzie­wiątą ich matkę też stra­wił:

Tak wal­czyć przez lat dzie­więć dla nas wyrok stoi,

A dzie­sią­tego roku dobę­dziemy Troi».

Tak on wró­żył: co teraz wnet się usku­teczni.

Bądź­cie więc w przed­się­wzię­ciu, Achaje, sta­teczni,

Póki mia­sta Pry­jama nie weź­miem zdo­by­czą».

Skoń­czył mądry Ody­se­usz, grec­kie woj­ska krzy­czą;

Gło­śny okrzyk, od ludu ocho­czego wsz­częty,

Odbi­jały sto­jące na brze­gach okręty;

Wszy­scy brzmią pochwa­łami twymi, Odys­se­sie.

Potem Nestor poważny taki głos pod­nie­sie:

– «Ach! Przez bogów! Juże­śmy chłop­cami się stali,

Już nas do dzieł rycer­skich piękna chęć nie pali.

W cóż się, pytam, obrócą nasze obiet­nice,

W co przy­sięgi, podane w co pójdą pra­wice?

Takież to dopeł­nie­nie zarę­czo­nej wiary?

Wszystko, jak widzę, zni­kło z dymami ofiary.

Tak długo tu jeste­śmy – i chcemy się wadzić?

Nie mogą nas do celu kłót­nie dopro­wa­dzić.

Ty, Atrydo, sta­ło­ścią uzbrój piersi twoje,

Pro­wadź nas na kurzawy i na trwałe boje;

Wzgardź tymi, co od rady oddzie­lać się śmieją:

W nie­mę­skim próż­no­wa­niu niech podło gnu­śnieją!

Daremne ich życze­nia: nie ruszym stąd kroku,

Aż ujrzym fałsz lub prawdę Zeusa wyroku.

Pan bogów nas w zamy­słach uszczę­śliwi,

Bo kiedy na okręty wsia­dali Achiwi,

Nio­sąc Troi znisz­cze­nie, pomyślne obroty

Wró­żąc niebo, pra­wymi ude­rzyło grzmoty.

Nie myśl­cież o powro­cie wprzódy, przy­ja­ciele,

Aż każdy weź­mie ładną Tro­jankę w podziele

I zemści się Heleny jęków i kło­potu.

Lecz jeżeli kto żąda upo­rnie powrotu,

Nie­chaj wsiada na okręt; wpo­śród mor­skich toni

Zasłu­żony go wyrok i kara dogoni.

Radź sam, królu, i dru­gich radę miej na wzglę­dzie;

Co ja powiem, uwagi two­jej godne będzie.

Dziel mnó­stwo na narody, narody na szyki,

By sobie wza­jem nio­sły pomoc wojow­niki!

Gdy to zro­bisz, a Grecy nie sta­wią się sprzecz­nie,

Naten­czas możesz, królu, poznać dosta­tecz­nie,

Kto jest gnu­śny, kto dzielny z wodzów i żoł­nie­rzy,

Bo każdy się na placu wła­sną siłą zmie­rzy;

I czy do wzię­cia mia­sta bogi na zawa­dzie,

Czy też tchó­rzo­stwo ludu zawadę nam kła­dzie».

Aga­mem­non tak mówi na rzecz Nesto­rową:

– «Wszyst­kich celu­jesz, star­cze, radą i wymową.

Gdyby mi Feb i Pal­las, i Kro­nid życz­liwy

Dzie­sięć takich dał rad­ców pomię­dzy Achiwy,

Znisz­czy­li­by­śmy dawno złe Dar­da­nów ple­mię

I Pry­jama wynio­słe mia­sto wbili w zie­mię.

Ale mnie syn Kro­nosa uka­rał bez miary,

Gdy mnie świeżo wpro­wa­dził w nie­po­trzebne swary:

Otom się z Achil­le­sem skłó­cił o dziew­czynę,

Przy­szło do cięż­kiej zwady, a jam dał przy­czynę.

Wszakże, gdy nie­chęć zga­śnie, która się w nas wkra­dła,

Już zgi­nęły Dar­dany, już Troja upa­dła.

Teraz weź­cie posi­łek, waleczni ryce­rze,

Gotuj­cie się do boju, opa­trz­cie pukle­rze,

Dzidy ostrz­cie, obroku nie szczędź­cie dla koni,

Doświadcz­cie waszych wozów i wsze­la­kiej broni.

Sro­gim Are­sem cały dzień będziem się bili,

A wytchnąć nie pozwolę ani jed­nej chwili;

Z samą się chyba prze­rwie bój okrutny nocą,

Dobrze się tu i piersi, i tar­cze zapocą;

Bez prze­rwy roha­tyną robiąc, dłoń zdrę­twieje,

I konie wóz cią­gnące hojny pot obleje.

A kto się na okręty od boju oddali,

Przy­się­gam, że od zguby nic go nie ocali:

Psom się na brzydką pastwę i sępom dosta­nie».

Skoń­czył, a straszne woj­ska powstało woła­nie:

Grzmi powie­trze, jak ryczą na morzu bał­wany,

Gdy z innymi Not wia­try wal­czy zagnie­wany

I na skałę pobrzeżną całą moc wywiera,

A skała sil­nym bar­kiem gniew jego odpiera.

Z rady do naw gro­mada roz­cho­dzi się cała,

W namio­tach palą ognie, zasi­lają ciała…

A gdy już dosyć mieli jadła i napoju,

Sza­nowny sta­rzec Nestor tak radzi o boju:

– «Atrydo! Mężów królu, to jest moje zda­nie,

Aby czasu nie tra­cić, przy­śpie­szyć spo­tka­nie:

To chwila, którą Zeus daje nam łaskawy.

Niech woźni lud zwo­łają, niech porzuca nawy

I sze­roko zastąpi morza całe brzegi;

A my gęsto ści­śnione prze­cho­dząc sze­regi.

Wydamy znak Aresa, że już bitwy pora».

Przy­jął król Atryd zda­nie mądrego Nestora.

Zatem woź­nych do sie­bie przy­wo­łuje gło­śnych;

Ci krzyk ogromny z piersi wydają dono­śnych

I do boju waleczne gro­ma­dzą Achiwy.

Cały obóz napeł­nia odgłos ich strasz­liwy.

A Zeusa zastępce, ber­ło­władne króle,

W orszaku lud sta­wiają i gotują w pole.

W pośrodku ich Pal­lada z modrymi oczyma

W boskim ręku egidę nie­śmier­telną trzyma;

Sto zło­tych frędzli wisi, sztuka w nich cudowna,

Każda w swoim sza­cunku stu wołom się rowna;

Z taką tar­czą obiega Pal­las grec­kie roty,

W piersi mężom dodaje rycer­skiej ochoty.

Natych­miast do powrotu wszelka chęć ustała,

Wojny wszy­scy wołają, wojny chęć w nich pała.

Jak na górze zaja­dły ogień las pożera,

Wokoło się na pola jasność roz­po­ściera:

Tak kiedy ci męż­nymi postę­pują kroki,

Błysz­czy się miedź i rzuca bla­skiem pod obłoki.

Jak na azyj­skiej łące, gdzie Kaistru wody,

Sta­dami się zbie­gają powietrzne narody,

Gęsi i z długą szyją łabę­dzie, żura­wie,

Biją skrzy­dły powie­trze i w nie­sfor­nej wrza­wie

Zni­żają się, a odgłos brzmi po całej łące:

Tak i z naw, i z namio­tów Acha­jów tysiące

Na liczne podzie­lone roty i sze­regi

Wyle­wają się hur­mem na Ska­man­dru brzegi;

Drży zie­mia, gdy stą­pają i męże, i konie.

Ile kwia­tów i liści zdobi wio­sny skro­nie,

Ile się much uwija latem w tej godzi­nie,

Gdy słod­kim pasterz mle­kiem napeł­nia naczy­nie:

Tyle w polu Aresa grec­kich mężów stoi,

Czy­ha­ją­cych na zgubę Tro­ja­nów i Troi.

Wodzo­wie do potyczki szy­kują żoł­nie­rze

I tak je roze­znają, jak kozy paste­rze,

Kiedy się na pastwi­sku pomie­szają z sobą.

Atryd wyż­szy nad wszyst­kich jest woj­ska ozdobą,

Głowę, oko ma takie, jak u Kro­ni­jona,

Kształt Aresa, a siłę piersi Posej­dona.

Tak on inne prze­nosi tam powagą króle,

Jak pyszny buhaj stado wypę­dzone w pole.

Taki w dzień ten maje­stat, tę mu oka­za­łość

I tę wśród boha­te­rów dał Kro­nid wspa­nia­łość.

Mów­cie Muzy, nie­bie­skie co trzy­ma­cie domy,

Wy bogi­nie, wasz umysł wszyst­kiego wia­domy,

My nic nie wiem, nas led­wie czczy odgłos dosięże;

Mów­cie mi wodze Gre­ków i przed­niey­sze męże

Bo wszyst­kich nie wyli­czę, ni ludzi, ni szy­ków

Cho­ciaż­bym miał ust dzie­sięć i dzie­sięć języ­ków,

I głos nie­prze­ła­many i piersi mie­dziane:

Chyba Muzy, Zeusa córy uko­chane,

Mogą wymie­nić wszyst­kich, co przy­szli pod Troję:

Wspo­mnieć wodze i nawy dość na zdol­ność moję.

Pene­lej, Lejt, Kloni, ści­śnio­nemi roty,

Arce­sy­laj, Pro­te­nor, pro­wa­dzą Beoty:

Z Hiry, ze Schenu, Skelu, waleczny lud idzie,

W Tespii miesz­ka­jący i twar­dej Auli­dzie;

Ci Greą porzu­cili, Eteon górzy­sty,

Owi Armę, Mika­les dru­dzy roz­ło­ży­sty:

Ci z Mede­onu mia­sta pięk­nego przy­byli,

Ci z Ilezu, z Etry­tów, z Ele­ony, z Hyli,

Z Eutrezy, Oka­lei, z Kopów, z Pete­ony,

Szli i Tysbę gołębną, Haliart zie­lony,

Koro­neą, Pla­teą, dzier­żący miesz­kańce,

I Glissę, i warowne nowych Tebów szańce:

Ci w Onche­ście sie­dzieli, przy Nep­tuna gaju,

Inni w Midei, w Arnie, wino­rod­nym kraju:

Owi trzy­mali Nissy oko­lice śliczne,

Ostatni Ante­donu mia­sto pogra­niczne.

Pię­dzie­siąt ich naw było w tro­jań­skiej wypra­wie,

A na każ­dej Beotów sto dwa­dzie­ścia nawie.

Któ­rzy się w Asple­do­nie, w Orcho­me­nie rodzą,

Idą pod Aska­lafa i Jal­mena wodzą

(Astio­cha w Aktora powiła ich domu;

Ares ją natar­czywy zdy­bał po kry­jomu,

Próżno się oprzeć bogu czy­sta panna sili):

Ci trzy­dzie­ści w porządku naw przy­pro­wa­dzili.

Epi­strof, Schedy, wodze foceń­skiej kra­iny,

Godne Naubola wnuki, a Ifita syny.

Jedni przy­szli z Pitony, wznie­sio­ney na skale,

Z Cypa­rysu i z Kryssy, wydat­nej wspa­niale:

Dru­dzy z Ane­mo­rei, z Dauli, z Hiam­polu,

Z Panopy, i gdzie Cefiz nurt swój pędzi w polu,

I z Lilei, która się przy Cefi­zie mie­ści:

Z nimi wiel­kich pły­nęło okrę­tów czter­dzie­ści.

Po lewicy Focensy szy­kują się w rotach,

I do zbroi się biorą przy dziel­nych Beotach.

Lokrom zaś, Ojleja syn, Ajaks przy­wo­dzi,

Ajaksa, Teja­mona syna, nie docho­dzi:

Lniany kirys na pier­siach miał ten Ajaks mniej­szy,

A mię­dzy Greki dzidą robić naj­zręcz­niej­szy.

Za nim idą, co Bessę, Cyn i Opont sieją,

I Skarf, i Kal­liarę i miłą Augeją,

Tarf i Tro­nią, leżącą nad Boagru wodą.

Mężni Lokro­wie z sobą naw czter­dzie­ści wiodą,

Miesz­ka­jący przy świę­tej Eubei kra­inie.

Aban­to­wie zaś, któ­rych ród odwagą sły­nie,

Eubeę trzy­ma­jący, Chal­cys zna­mie­nitą,

Ery­trię, i w wino Istię obfitą,

Cerynt nad­mor­skie mia­sto, i Dium wspa­niałe,

Styrę, Karyst; ich roty wie­dzie oka­załe

Ele­fe­nor: on męż­nym Aban­tom przy­wo­dzi:

Z Chal­ko­dona czy, wyżej, z Aresa się rodzi.

Włos noszą z tyłu, z bli­ska ci wal­czą ryce­rze,

Na pier­siach nie­przy­ja­ciół dzidą rwą pan­ce­rze:

Oni z sobą czter­dzie­ści okrę­tów przy­wie­dli.

Ci zaś, któ­rzy warowne Ateny osie­dli,

Mia­sto, gdzie nie­śmier­telna Erech­teja chwała:

Pal­las go wykar­miła, zie­mia życie dała,

I Pal­las posa­dziła w swym świę­tym kościele,

Gdzie jej owiec i wołów biją bar­dzo wiele,

Pobożne Ateń­czyki, za pew­nym lat bie­giem;

Nad tych zacny Mene­stej przy­wo­dził sze­re­giem,

Syn Peteja; nikt z ludzi w tym go nie dosięże,

Jak sta­wiać w polu jezdne i pie­chotne męże:

Sam tylko stary Nestor tę sławę z nim dzieli.

Ci w tro­jań­skiej wypra­wie, pię­dzie­siąt naw mieli.

Z Sala­miny dwa­na­ście Ajaks naw pro­wa­dził,

I zastępy przy rotach ateń­skich posa­dził.

Z Argów, z sil­nej Tyrynty przy­by­łej mło­dzieży,

Z Her­mi­jony, a Azyny, co nad wodą leży;

Także, któ­rych ojczy­zna Tre­zena, Egina,

Mazet, Eiony, płodny Epi­daur w wina;

Tych szy­kuje Dio­med, zastę­pów nadzieja,

Towa­rzysz jego Ste­nel, ple­mię Kapa­neja:

Był i Euryal, bogów mąż idący śla­dem,

Mecy­steja ma ojcem, Tala­jona dzia­dem;

Lecz przy wiel­kim naj­wyż­sza wła­dza Dio­me­dzie

On za sobą okrę­tów osiem­dzie­siąt wie­dzie.

Któ­rych Miceny, Korynt, Kle­ona sto­lica,

Tamte moc, ten bogac­twa, tę zaś kształt zaszczyca;

Męże Are­tu­rei, roz­kosz­nego mia­sta,

Sycjonu, co pierw­szym kró­lem miał Adra­sta;

Co w Egium, w Ornei, w Hiper­ezie żyli,

Co z wyso­kiej Gonessy, z Pel­leny przy­byli,

Co Helikę i mor­skie nad­brzeże dzie­dzi­czą;

Ci, pod synem Atreia, sto okrę­tów liczą:

Kró­lem ich Aga­mem­non, piękny z kształtu ciała,

W miedź świetną przy­odziany: lecz naj­więk­sza chwała

Że wpo­śród boha­ty­rów tylu był na czele,

I że z kraju swo­jego ścią­gnął wojsk tak wiele.

Lud który Lace­de­mon górzy­sty posiada,

Farę, Spartę i Messę, gdzie gołębi stada

Bujają, i co Bryzy, i Augeją orze,

I Ami­klę, i Helos, którą tłu­cze morze,

I któ­rych mie­ści Laas, i Etylu strona;

Tych wodzem jest Mene­laj, brat Aga­mem­nona:

W sześć­dzie­siąt nawach przy­szli, a na boku stali.

Zapala wódz do boju, nie mniej sam się pali

Gnie­wem zjęty o wzię­cie Heleny mu z ręki:

Chce się pomścić za pła­cze swej żony i jęki.

Dążą z Pilów i z miłej Areny narody,

Z moc­nych Epów, i Tryju, gdzie Alfeja brody:

Z Amfi­ge­nii, z Helos, z Pte­lei lud staje,

I co ma Cypa­ryssy, i Doryi kraje:

Tam spo­tkała Tamira okrutna nie­dola,

Gdy z Echa­lii wra­cał od Euryta króla.

Nadęty swoją sztuką, dum­nie się wieszcz chlu­bił,

Że w pie­śniach przej­dzie Muzy, i przez to się zgu­bił.

Ośle­piły bogi­nie nędz­nego Tamira,

Głos jego wiecz­nie zamilkł, onie­miała lira.

Nestor ich sta­wia, Nestor poważny roz­sąd­kiem:

Za nim naw dzie­więć­dzie­siąt pły­nęło porząd­kiem.

Miesz­kańcy spod Cyl­leny Arka­do­wie idą,

Gdzie gro­bo­wiec Epita, zręczni robić dzidą:

Z Feneju, z Orcho­meny trzo­dami okry­tej,

Z Rypy, Straty, z Eni­spy szu­mem wia­trów bitej:

Co miłe Man­ty­nei dzierżą oko­lice,

Par­ra­zyi, Stym­falu, Tegei dzie­dzice:

Aga­pe­nor w sześć­dzie­siąt nawach ich pro­wa­dził,

A wszyst­kie Arka­dami męż­nemi osa­dził.

Nawy od ludów króla miały te narody,

Na nich się przez obszerne prze­pra­wiły wody:

W pośrodku bowiem lądu dzier­żący osady,

Nie ćwi­czyły się w sztuce żeglar­skiej Arkady.

Ci, co Bufras i boską Elidę dzie­dzi­czą,

Któ­rzy z Olenu skałą, z Ale­zem gra­ni­czą,

A Hir­mina i Mir­syn ostat­nie ich krańce;

Czte­rech wodzów pro­wa­dzi tej ziemi miesz­kańce:

Każdy wodz ma naw dzie­sięć, na nich Epe­jo­wie:

Talp Euryta, Amfi­mak Kte­ata syno­wie,

Jedną część sta­wią w polu; drugą Dior żwawy,

Ple­mię Ama­ryn­ceja, wiódł w Aresa sprawy:

Tych szy­kuje Polik­sen, czło­wiek bogom równy,

Ojciec jego Aga­sten, dziad Augej sza­nowny.

Nad Duli­chu i wysep Echi­nad mło­dzieżą,

Które na końcu morza przy Eli­dzie leżą,

Mężny Meges, Are­sowi podobny, przy­wo­dził,

Któ­rego Filej, miły Zeu­sowi, spło­dził:

Ten uszedł do Duli­chu, na ojca zawzięty:

Meges przy­był pod Troję z czter­dzie­stą okręty.

Ulis­ses Cefa­len­sów pro­wa­dzi orszaki,

Miesz­kańce lesi­stego Nerytu, Itaki:

Co Egi­lip na skale wynie­siony mieli,

W Kro­cy­lei, w Zacyn­cie i w Samie sie­dzieli,

I co prze­ciw­le­żą­cym cie­szyli się lądem;

Pod Ulissa mądrego zosta­wali rzą­dem:

Z nim dwa­na­ście okrę­tów z czer­wo­nymi przody,

Pod Troję przy­pły­nęło przez obszerne wody.

Syn Andre­mona Toas, mężne wiódł Etole:

Mieli oni Ple­ronę i oleń­skie pole,

Pilenę, Chal­cys, morza sztur­mo­waną wały,

I Kali­don ostrymi nasro­żony skały.

Bo szla­chetne Oneja już nie żyło ple­mię,

Umarł sam, Mele­ager już poszedł pod zie­mię:

Zatem się przy Toa­sie rząd Eto­lów mie­ści:

On pro­wa­dził za sobą okrę­tów czter­dzie­ści.

Ido­me­nej przy­wo­dzi Kre­tom, sławny dzidą,

Za nim Gnossy miesz­kańcy w wiel­kiey licz­bie idą,

I z Gor­tyny, murami warow­nego mia­sta,

Z Liktu, z Rycjum, z Festu, z Miletu, z Lika­sta,

I wielu innych siły nie­zwal­czone wie­dli,

Co w Kre­cie, stu sły­ną­cej mia­stami, osie­dli.

Ido­me­nej wódz pierw­szy, a Merion drugi:

Z nimi naw osiem­dzie­siąt przy­był sze­reg długi.

Tle­po­lem zaś Hera­klid, z męstwa nie­śmier­telny,

Na dzie­wię­ciu miał nawach lud Rodian dzielny;

Lind, Kamir, Jalis, mia­sta dzier­żący zamożne,

Lud jeden podzie­lony na trzy czę­ści różne,

Z siły, z wzro­stu ogromny, Tle­po­lem przy­wo­dzi:

Astio­chea matka z Her­kula go rodzi,

Tę przy Sel­leju, wziętą z Efiry, poślu­bił,

Gdzie wiele miast i mło­dzi kwit­ną­cej wygu­bił.

Gdy wyrósł w domu ojca, oto­czon dostat­kiem,

Zabił dziada swo­iego nie­szczę­snym przy­pad­kiem,

Licymna pode­szłego, cne Aresa ple­mię.

Więc zebraw­szy lud, rzu­cił lubą ojców zie­mię,

I w obcych kra­jach szu­kał schro­nie­nia swej gło­wie:

Bo mścić się nad nim chcieli Her­kula wnu­ko­wie.

Długo i wiele cier­piąc przy­byli do Rodu,

Zro­bili trzy osady z jed­nego narodu:

A pan nie­bios i ziemi z tego się wese­lił,

I obfi­cie im wszel­kich dostat­ków udzie­lił.

Nirej w trzech nawach z Symy prze­wod­ni­czy mło­dzi,

Ślicz­nych liców Aglaja z Cha­ropa go rodzi:

Naj­pięk­niej­szy z Gre­ków, co przy­szli do Troi.

Jeden wyż­szy Achil­les: bo jako we zbroi

Naj­dziel­niej­szy był rycerz, tak i kształtny w ciele.

A Nirej i nie­mężny, i wojsk miał nie­wiele.

Lud, co Nizyr i Kra­pat, i Kazus posia­dał,

Kalidny wyspy i Kos, gdzie Eury­pil wła­dał,

Zostaje pod Fidyppa i Antyfa wodzą:

Z ojca Tes­sala, z dziada Her­kula się rodzą;

Ci na trzy­dzie­stu nawach prze­pły­nęli wody.

Teraz, Muzo, Pela­zgów z Argów licz narody:

Lud, co w Alos, w Alo­pie miesz­kał, i w Tra­chy­nie,

W żyznej Ftyi, w Hel­la­dzie, gdzie płeć wdzię­kiem sły­nie,

Na pięć­dzie­siąt wiódł nawach Pelid nie­zwal­czony:

Ci Acheje, Hel­leny, ci są Mir­mi­dony.

Ale się już w ich uszach dźwięk Aresa zgła­dził,

Nie masz wodza, który by w pole ich pro­wa­dził.

Sie­dział bez­czyn­nie Pelid na swoim okrę­cie,

Roz­gnie­wany o pięk­nej Bry­ze­idy wzię­cie.

Tę on zyskał nagrodę rycer­skiego znoju,

Kiedy Lir­nes i Teby wziął po dłu­gim boju:

Kiedy wszyst­kich celu­jąc odważ­nymi czyny,

Epi­strofa, Mineta, zbił Ewena syny:

Tam on sie­dział, w okrut­nym pogrą­żony bolu,

Lecz wnet się miał poka­zać na mar­so­wem polu.

Co Filakę i grunta Pir­razu kwit­nące,

I Itonę, gdzie owiec pasą się tysiące,

I nad­mor­skiej dzier­żyli prze­strze­nie Antrony,

I Pte­lej w swem dzie­dzic­twie rachują zie­lony;

Te, póki żył, przy­wo­dził Pro­te­zy­laj siły,

Lecz teraz go już czarne przy­gnia­tają bryły:

A tak nie­wcze­śnie w smut­nym pocho­wany gro­bie,

Dom bez pod­pory, żonę zosta­wił w żało­bie.

Gdy pierw­szy z Gre­ków na brzeg tro­jań­ski wysia­dał,

Wtedy mu jeden z Tro­jan raz śmier­telny zadał.

Nie bra­kło woj­sku wodza, stał Podar­ces mężny;

Ojciec tego ryce­rza był Ifikl potężny,

W Filace panu­jący, a w trzody bogaty,

Jed­nak pierw­szego wodza żało­wało straty:

Wię­cej bowiem brat star­szy Pro­te­zy­laj zna­czył.

Tak, choć na czele męża dziel­nego oba­czył,

Z pierw­szego straty, nie był żoł­nierz bez bole­ści:

Za nim przy­było czar­nych okrę­tów czter­dzie­ści.

Lud, co ma Jolk mocny, co Gla­firę orze,

Męże z Fery i z Beby, przy Beben jezio­rze,

Ci pod synem Admeta, naw dwa­na­ście wiodą,

Matka jego Alce­sta, naj­pierw­sza urodą:

Nie­śmier­telna z cnót swo­ich płci pięk­nej zaleta,

A z Peliasa córek naj­mil­sza kobieta.

Meli­beę, Metonę dzier­żący lud śmiały,

Tau­ma­cją i ostre Oli­zonu skały,

Mężny wie­dzie Filok­tet: on strze­la­niem sły­nie,

Ma sie­dem naw, pięć­dzie­siąt ludzi w każ­dej pły­nie,

A wszy­scy zręczni strzały wypusz­czać z cię­ciwy.

Ale w Lem­nie Filok­tet leżał nie­szczę­śliwy.

Tam wiel­kiego Achiwi zosta­wili męża,

Ska­le­czo­nego żądłem jado­wi­tym węża.

Tam on leżał stra­piony: wszakże w czas nie­długi

Wspo­mnieli o nim Grecy, wezwali usługi.

Choć ma Medona, z Reny Oileja syna

Pierw­szego jed­nak wodza z żalem lud wspo­mina.

Któ­rych kraj Itom górny i Tryka obfita,

I Echa­lia mia­sto sław­nego Euryta;

Tych wiodą, bie­gli w sztuce, sławni Marsa czyny,

Poda­lir i Machaon, Esku­lapa syny,

Leka­rze zręczni ludz­kie uśmie­rzać bole­ści.

Za nimi przy­pły­nęło okrę­tów trzy­dzie­ści.

Lud, co Ormen dzie­dzi­czy nad Hipery brze­giem,

Aste­rion i Tytan obsy­pany śnie­giem,

Temu syn Ewe­mona mężny prze­wod­ni­czy,

Eury­pil, a czter­dzie­ści naw pod sobą liczy.

Lud w Argis­sie, w Gir­to­nie, w Orcie zamiesz­kały,

Trzy­ma­jący Elonę i Olos­son biały,

Sta­wia silny Poli­pet: na nim pyszna zbroja,

Dzia­dem on ma Jowi­sza, ojcem Piry­toja.

Kiedy Cen­tau­rów sro­gie uka­rał potwory,

I z Pelionu prze­gnał na etyc­kie góry,

Z Hip­po­da­mii tym się synem uwe­se­lił.

Lecz nie sam był na czele: bo wła­dzę z nim dzie­lił

Leon­tej, Are­sowy uczeń, syn Korona.

Z nimi przy­szła z czter­dzie­stu naw flota zło­żona.

Dwa­dzie­ścia dwie naw Gunej przy­wiódł do potrzeby.

Za nim szły Eni­jeny i mężne Pereby,

I ci, co żyli w zim­nej Dodony kra­inie,

I co trzy­mali niwy, gdzie Tyta­res pły­nie,

Który w Peneju rzekę nur­tem wpada czy­stym,

A nie mie­sza wód z jego poto­kiem sre­brzy­stym,

Pły­nąc wierz­chem jak olej; z Styksu też wytry­ska,

Któ­rego próżno bogi nie wezwą nazwi­ska.

Pro­toj Magne­tów, któ­rych grunta Penej rosi,

Gdzie Pelion zuchwale do nieba pod­nosi

Ogromny grzbiet, dźwi­ga­jąc na nim dęby wieczne;

W czter­dzie­stu nawach przy­wiódł zastępy waleczne,

Ci wodzo­wie z Atry­dem, pod Ilion przy­śli.

Teraz, Muzo, niech gładki twój pędzel okry­śli,

Kto był naj­więk­szy z mężów, naj­dziel­niey­szy z koni?

Te, na któ­rych wnuk Fera, Eumel roty goni,

Tak szyb­kie, że nie prę­dzej ptak powie­trze zmiata,

Tenże wzrost, taż maść w obu, i też same lata:

Na Pije­rze od Feba wycho­wane kla­cze,

Wszę­dzie Aresa groźby niosą i roz­pa­cze.

Z mężów pierw­szy był Ajaks, gdy Pelid się gnie­wał:

Bo i konie, na któ­rych postra­chy roz­sie­wał,

Naj­dziel­niey­sze miał Pelid, i mię­dzy ryce­rze

Siłą, wzro­stem, odwagą on pierw­szeń­stwo bie­rze.

Teraz gniewny spo­koj­nie sie­dzi w swo­jej nawie.

Woj­sko jego w rycer­skiej nie­bę­dące spra­wie,

Bez­czyn­ność grą prze­rywa: ci łuk cią­gną tęgi,

Ci robią dzi­ry­tami, ci rzu­cają kręgi.

Wozy w namio­tach, konie pasą się przy wozie:

Boha­ty­ro­wie smutni cho­dzą po obo­zie,

Nie kosz­tu­jąc kurzawy i męskiego znoju,

Pra­gną, by ich wódz wielki pro­wa­dził do boju.

Szli jako kraj nisz­czące ogni­ste potopy,

Dłu­gim stę­kała jękiem zie­mia pod ich stopy.

Jako gdy Zeus ciska na skałę Aryma,

Powtó­rzone pio­runy w Tyfeja olbrzyma,

Prze­lę­kła jęczy zie­mia; tak się jęk roz­le­gał,

Gdy lud achaj­ski pola obszerne prze­bie­gał.

Satur­nid śle do Tro­jan Irydę za posła,

Ażeby im tę straszną wia­do­mość donio­sła.

Oni na zgro­ma­dze­niu powszech­nym w tej porze,

Mło­dzi i sta­rzy radzą na Priama dwo­rze.

Wzięła postać Polita, tro­jań­skiego szpiega,

Który pil­nie achaj­skich obro­tów dostrzega,

Sto­jąc na sta­ro­żyt­nym Ezy­eta gro­bie;

Szyb­ko­ścią nóg mogący łatwo radzić sobie.

W jego postaci Irys tymi słowy rzece:

«Na dłu­gich się wam, star­cze, roz­mo­wach czas wle­cze,

Jako­by­ście dziś żyli na łonie pokoju,

A tu się zbliża chwila okrut­nego boju.

Widzia­łem wiel­kie woj­ska, byłem wśród orę­żów,

Lecz ni­gdy nie widzia­łem takiej liczby mężów.

Bo jako liście wio­sny albo pia­sku chmury

Idzie ogromne woj­sko, bój nie­sie pod mury.

Cie­bie, Hek­to­rze, tymi upo­mi­nam słowy;

W mie­ście Priama liczny jest lud posił­kowy,

Jako róż­nych naro­dów, tak róż­nych języ­ków:

Niech­że każdy wódz sta­nie na czele swych szy­ków,

Nie­chaj każdy do boju porzą­dek uczyni».

Rze­kła, Hek­tor natych­miast poznał głos bogini.

Zry­wają nagle radę, chwy­tają za bro­nie,

Otwie­rają wraz bramy: i męże, i konie

Cisną się hur­mem w pole: a od tylu tło­ków,

Wrzask i zgiełk się prze­bija do samych obło­ków.

Jest za mia­stem pagó­rek pła­sko nachy­lony,

Zatem łatwy dający prze­stęp z każ­dej strony,

Ludzie i bogi róż­nym zowią go spo­so­bem,

Ci mia­nują Bateią, ci Myrynny gro­bem.

Tam tro­jań­skie zastępy biorą się do zbroi.

Na czele Tro­jan Hek­tor, syn Priama, stoi:

Z nim woj­ska naj­licz­niej­sze i naj­tęż­sze idą,

Gore­jące czym prę­dzej krew prze­le­wać dzidą.

Ene­asz, syn Anchiza, pro­wa­dzi Dar­dany,

Z Wenery łona idzie ten syn uko­chany:

Uczest­ni­kiem swych piesz­czot śmier­tel­nego czyni,

I syna mu na Idzie powija bogini.

Lecz nie sam wódz Ene­asz, dzielą wodza czyny

Archi­loch i Aka­mas, Ante­nora syny.

Lud boga­tej Zelei, co pod Idą żyje,

I bystrego Ezepu czarne wody pije,

Idzie pod Lika­ona synem, pod Pan­da­rem:

Sam dał mu łuk Apollo, dro­gim czcząc go darem.

Ryce­rzy, któ­rzy Apas mają i Piteją,

Góry Teres dzie­dzi­czą i Adra­stę sieją,

Tych wiodą Amfi, Adrast, kiry­sem odziani,

Dwaj Meropa z Per­kozu syno­wie kochani.

Ojciec ich z naj­bie­glej­szych pierw­szy był wieszcz­bia­rzy:

Prze­glą­da­jąc w przy­szło­ści, co się synom zda­rzy,

Wstrzy­my­wał ich od wojny, zgub­nej krwi sza­farki:

Nie usłu­chali ojca, cią­gnęły ich Parki.

Lud, co z Per­koty, z Sestu i Prak­cjum idzie,

W szla­chet­nej miesz­ka­jący Ary­zbie, w Abi­dzie;

Tych wódz Azy Irta­cyd, co od Sel­lej zdroju,

Na dziel­nych przy­był koniach do krwa­wego boju.

Pela­zgi zaś, co w buj­nej Larys­sie osie­dli,

Hyp­po­tous z Pile­jem na plac bitwy wie­dli:

Oni z dzi­dami mężne usta­wiają ziomki,

Krew Aresa, choć Leta, Teu­tama potomki.

Na czele Tra­ków Pirus i Aka­mas staje,

Któ­rych szumny Hel­le­spont ogra­ni­cza kraje,

Licz­nego wiódł z Cyko­nów Eufem towa­rzy­sza,

Syn Tre­zena, wnuk Ceja, kochanka Jowi­sza.

Łukiem zbroj­nym Peonom Pirechm prze­wod­ni­czy,

Naród ten Ami­donę odle­głą dzie­dzi­czy,

Gdzie Aksjusz na pola czy­ste nurty leje,

Mądry Pile­men mężne Pafla­gony grzeje.

Z Hene­tów oni przy­szli, gdzie mułów ród dziki,

Także z Cytory, z Sesam dziel­nie wojow­niki:

Co od Par­tenu dzierżą pła­wione kra­iny,

Mają mia­sta Egi­jal, Kromnę, Ery­tyny.

Ody, Epi­strof, wiodą ryce­rzów z Aliby,

Odle­głej bar­dzo ziemi, gdzie srebrne są szyby.

Chromi i Ennom wiesz­czek są na Mizów czele,

Ale mu w boju wieszczba nie pomo­gła wiele:

Zwa­lił go w rzece oręż Pelida zwy­cię­ski,

Gdzie on nie­przy­ja­cio­łom straszne zadał klę­ski.

For­cys i Askań, pełne wojen­nej ochoty,

Z Aska­nii pro­wa­dzą silne Fry­gów roty.

Mestles, Antyf, zro­dzeni nad Gygei wodą,

Syno­wie Pile­mena, lud meoń­ski wiodą.

Ojczy­ste ich dzie­dzic­two Tmolu się dotyka.

Nastes pro­wa­dzi Kary gru­bego języka,

Któ­rzy Milet i Ftyry leśne upra­wiali,

Przy kory­cie Mean­dru i gór­nej Mikali.

Chwała synów ze sławy ojca świet­nie wzra­sta,

Nomi­jon Amfi­maka był ojcem i Nasta.

Amfi­mak, jakby dziewka, szedł okryty zło­tem;

Głupi, to go nie zbawi przed śmier­tel­nym gro­tem;

Legnie w rzece z Achilla sil­nego poci­sku,

A zwy­cięzca zabie­rze jego złoto w zysku.

Wresz­cie, Sar­pe­don z Glau­kiem usta­wiają w szyki

Od wart­kich Ksantu nur­tów zacią­gnione Liki.

Księga III

Księga III

Gdy się uszy­ko­wały z wodzami orszaki,

Tro­ja­nie postę­pują z wrzawą jako ptaki:

Tak powie­trze w nie­sfor­nej prze­bie­gają wrza­wie,

Ucie­ka­jąc przed zimą i słotą, żura­wie,

Wzbiw­szy się pierz­chli­wymi skrzy­dły pod nie­biosy;

Mija ocean, cią­gnie z brzmią­cymi odgłosy,

Śmierć i strach nio­sąc lotna Pig­me­jom gro­mada,

Któ­rym wydaje bitwy, gdy z chmur na nie spada.

Tchnący męstwem, z naj­głęb­szym Grecy szli mil­cze­niem

A wspie­rać się wza­jem­nym gotowi ramie­niem.

Jako gdy wiatr mgłą szarą wierch góry odzieje,

Złą paste­rzom, od nocy lep­szą na zło­dzieje,

Na rzut bowiem kamie­nia led­wie się­gnie oko:

Tak się tuman roz­ciąga spod ich nóg sze­roko,

Gdy śpie­sząc, gdzie ich wie­dzie Ares boju chciwy,

Szyb­kimi kroki dłu­gie prze­bie­gają niwy.

Już są bli­sko, już rzezi znak Ares im daje.

Piękny Parys na czele męż­nych Tro­jan staje,

Mie­czem i łukiem zbrojny, pan­terą odziany,

Dwoma kręci oszczepy; a tak zaufany

Prze­ciwko naj­dziel­niej­szym Gre­kom się juna­czył,

By który swoje męstwo w bitwie z nim ozna­czył.

Tego skoro waleczny Mene­laj postrzega,

Iż śmia­łymi przed roty kro­kami wybiega

Jak lew ura­do­wany, kiedy go spo­tyka

Albo jeleń rogaty, albo koza dzika,

Zgłod­niałą rwie pasz­częką, co mu się dosta­nie,

Choć go rącze psy gonią i żwawi mło­dzia­nie:

Tak Atryd się raduje, gdy Parysa zoczy,

Bo chciał pomsty nad zdrajcą. Zatem z wozu sko­czy

I gnie­wem pała­jący zacho­dzi mu drogę.

Widzi go piękny Parys, czuje w sercu trwogę,

Więc w zastę­pach schro­nie­nia szuka swo­jej gło­wie.

Jako gdy pasterz smoka nady­bie w paro­wie,

Cofa się prze­lęk­niony, a bojaźń mu blada

Zim­nem kości prze­szywa i lice osiada:

Tak męż­nego Atryda prze­lą­kł­szy się broni,

Gładki Parys wśród pysz­nych Dar­da­nów się chroni.

Karci go Hek­tor za to: «Podły nik­czem­niku,

Zręczny tylko do nie­wiast, chy­try płci zwod­niku,

Z kształtu twoja zaleta. Obyś się nie rodził,

Obyś był ni­gdy w śluby mał­żeń­skie nie wcho­dził!

I mnie by lepiej było, i dla cie­bie z zyskiem,

Nie był­byś się stał ludz­kim, jak dzi­siaj, igrzy­skiem.

Jak tam szy­dzą Achaje, któ­rym twoja postać

Wró­żyła, że potra­fisz śmiało placu dostać;

Lecz nie masz w sercu męstwa, nie masz w duszy cnoty.

A więc tak nik­czem­nymi obda­rzon przy­mioty

Jakże śmia­łeś na morze spusz­czać twoje nawy?

Jak śmia­łeś, lud zebraw­szy do nie­cnej wyprawy,

Śliczną dziewkę ode­rwać od związ­ków wesel­nych?

Wykraść nie­wia­stę, krewną boha­te­rów dziel­nych?

Skąd szkoda ojcu, pań­stwu zguba osta­teczna,

Radość nie­przy­ja­cio­łom, tobie hańba wieczna.

Cze­muś się na Atryda nie wziął do oręża?

Doświad­czył­byś, jakiego żonę trzy­masz męża.

W upo­min­kach Kiprydy próż­nej szu­kasz chluby,

Lut­nia, kształt, włos tre­fiony nie wyrwie od zguby.

Lecz i Tro­ja­nie podli, że cie­bie w zapłatę

Nie­szczęść tylu w kamienną nie odziali szatę».

Na to boskiej urody Parys odpo­wiada:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki