Honor Harrington. Początki - David Weber - ebook

Honor Harrington. Początki ebook

David Weber

4,3

Opis

Szósty zbiór opowiadań ze świata Honor Harrington od mistrza militarnej fantastyki!

Szósty zbiór opowiadań ze świata Honor Harrington, najpopularniejszej serii militarnej fantastyki, których autorami są m.in. David Weber i Timothy Zahn. Opisane historie ukazują wydarzenia z początkowej epoki istnienia Królestwa Manticore lub wcześniejsze losy znanych już bohaterów. Marynarkę Wojenną Graysona obserwujemy z puntu widzenia pierwszej kobiety służącej w zdominowanym przez mężczyzn środowisku. Młodą Honor Harrington w chwili, gdy jej życie odmienia nagle związek z Nimitzem. Dowiadujemy się, jak doszło do emigracji z Ziemi grupy, która stworzyła później Królestwo Manticore, poznajemy też głównego bohatera przygotowywanej trylogii o wczesnych latach Królestwa (współautorstwa Timothy'ego Zahna, m.in. autora doskonałych powieści ze świata Gwiezdnych wojen).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (48 ocen)
24
16
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Woj_2006

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie się czyta,trzeba znać wątki z książek o Honor żeby je umieścić w odpowiednim czasie.Brakuje pełnego zestawu tych książek w serwisie Legimi.
20
Izzat

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór opowieści ze świata Honor Harrington. Dowadujemy się z niego jakie były początki rodziców Honor, jej przyjaźni i adopcji przez Nimitza i kilka innych ciekawych opowiastek. Między innymi jak bardzo trafne, w Marynarce Graysona, staje się powiedzenie "Wstąp marynarki, zrobimy z Ciebie mężczyznę" :)
00

Popularność




David Weber

Charles E. Gannon, Joelle Presby, Timothy Zahn

HONOR HARRINGTON

Początki

Przełożył Radosław Kot

Dom Wydawniczy REBIS

Tytuł oryginału: Beginnings Copyright © 2013 by Words of Weber, Inc. "By the Book" Copyright © 2013 by Charles E. Gannon, "A Call to Arms" Copyright © 2013 by Timothy Zahn, "Beauty and the Beast" Copyright © 2013 by Words of Weber, Inc., "Best Laid Plans" Copyright © 2013 by Words of Weber, Inc., "Obligated Service" Copyright © 2013 by Joelle Presby. All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015, 2020 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Anna Poniedziałek Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce: David B. Mattingly Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Początki, wyd. I, Poznań 2015) ISBN 978-83-7818-378-5Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08 e-mail: [email protected] Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

CHAR­LES E. GAN­NON

Zgod­nie z zasa­dami

Zgod­nie z zasa­dami

Cztery dni drogi od Hygei, 12 sierp­nia 2352 AD (250 PD)

Chyba utknę­li­śmy, skip­per – powie­dział Brian Lewis, naj­młod­szy czło­nek załogi, i wes­tchnął tak ciężko, że wizjer jego hełmu na chwilę zapa­ro­wał.

Porucz­nik Lee Strong spoj­rzał na blo­ku­jące im drogę i nie­skłonne do współ­pracy zewnętrzne drzwi śluzy.

– Dla­czego po pro­stu ich nie wysa­dzimy? – spy­tał inny mary­narz, mający już za sobą trzy lata służby Rode­rigo Burns. – Kilka ładun­ków i wej­dziemy do środka.

– A dla­tego, idioto, że jeśli wywa­limy dziurę w tej bla­szance, możemy zała­twić tych, któ­rzy ewen­tu­al­nie tam prze­żyli – odparł ostrym tonem Jan Fin­der, naj­star­szy pod­ofi­cer porucz­nika i zara­zem pokła­dowy spe­cja­li­sta od spa­ce­rów w próżni.

– Ale wewnętrzne drzwi…

– Posłu­chaj­cie mnie uważ­nie, rekru­cie. Ponie­waż nie widzimy tam­tych drzwi, nie wiemy, czy są zamknięte. A skoro nie wiemy, nie wolno nam niczego zakła­dać z góry. Nawet nasz sza­nowny, cho­ciaż cał­kiem zie­lony ofi­cer to rozu­mie. I nie tylko to, że dodam na mar­gi­ne­sie.

Był to naj­lep­szy rodzaj zaka­mu­flo­wa­nego, i tym samym bez­piecz­nego kom­ple­mentu, na jaki Lee mógł liczyć ze strony Fin­dera. Miał oka­zję poznać już zasady, zgod­nie z któ­rymi pod­ofi­ce­ro­wie odno­sili się do nowych porucz­ni­ków. Jeśli ich nie cier­pieli, zwra­cali się do nich z sza­cun­kiem, ofi­cjal­nie po cichu obra­bia­jąc im cztery litery za ple­cami. Jeśli jed­nak któ­re­goś polu­bili, mogli mu cza­sem wbić szpilę, ale zawsze akcen­to­wali, kto tu jest wyż­szy stop­niem, i dawali do zro­zu­mie­nia, że nowy ofi­cer na pokła­dzie wydaje się dobrym nabyt­kiem; lepiej więc będzie, jeśli wszy­scy jak naj­szyb­ciej to zro­zu­mieją.

Burns nie poczuł się prze­ko­nany.

– Dobrze, ale nawet jeśli wewnętrzne drzwi śluzy są otwarte, to gdy wywa­limy zewnętrzne, czuj­niki na pokła­dzie zano­tują spa­dek ciśnie­nia i natych­miast zamkną wszyst­kie włazy.

– Czuj­niki zadzia­łają tylko wów­czas, jeśli będą sprawne, Rode­rigo – powie­dział cicho Lee. – A skoro wiemy, że sta­tek został opa­no­wany prze­mocą, musimy zało­żyć, że przy­naj­mniej część jego sys­te­mów ule­gła uszko­dze­niu.

– No… tak, sir. Pew­nie mogło tak być.

Lee usły­szał apro­bu­jące chrząk­nię­cie Fin­dera i był pewien, że pod­ofi­cer lekko się przy tym uśmiech­nął. Zer­k­nął na jego masywną syl­wetkę, która czer­niała na tle gwiaź­dzi­stego nieba, z jasnym Jowi­szem wiszą­cym nad jego lewym ramie­niem. – Co by pan zapro­po­no­wał, sier­żan­cie?

Syl­wetka ani drgnęła.

– Mogli­by­śmy wyciąć otwór we wła­zie – dało się sły­szeć. – To bez­piecz­niej­szy spo­sób. Tyle że zaj­mie wię­cej czasu i zdążą się zorien­to­wać, że tu jeste­śmy. A to byłoby nie­do­brze.

– Mówi pan, jakby miał pan już kie­dyś do czy­nie­nia z podobną sytu­acją, sier­żan­cie Fin­der.

– Tak. Gdy byłem zie­lo­nym rekru­tem, pewien ofi­cer spró­bo­wał iden­tycz­nie roz­wią­zać taki pro­blem.

– A pory­wa­cze wyczuli, co się dzieje, i zabili zakład­ni­ków?

– Gorzej, porucz­niku. Wpu­ścili nas na pokład, po czym wzięli młodą dziew­czynę i zabili ją na naszych oczach. Zagro­zili, że jeśli podej­dziemy bli­żej, będą mor­do­wać kolej­nych ludzi. Zaga­dali naszego ofi­cera, wcią­gnęli go w nego­cja­cje, pod­czas gdy inna ich grupa prze­szła prze­wo­dami wen­ty­la­cyj­nymi na nasze tyły. Zała­twili połowę naszego zespołu.

– I zało­żył­bym się, że z rato­wa­nia zakład­ni­ków nic nie wyszło.

– Wygrałby pan ten zakład, sir. O ile zna­la­złby pan kogoś na tyle głu­piego, by się w tej spra­wie zakła­dać. Cho­ciaż obecny tu Burns nie jest zbyt bystry i podobno lubi się zakła­dać…

– No nie… – zaczął jękli­wie Rode­rigo.

– Wystar­czy – uciął Lee. – Nie możemy użyć ładun­ków wybu­cho­wych i wycho­dzi na to, że pal­ni­ków też nie.

– No to utknę­li­śmy – orzekł Lewis takim tonem, jakby chciał udo­wod­nić, że od początku miał rację. – Nic tu po nas.

– Wcale nie – stwier­dził Lee. – Jest jesz­cze inna droga. – Omiótł wzro­kiem burtę wiszą­cego przed nimi poza­ukła­do­wego liniowca pasa­żer­skiego o nazwie Fra­grant Blos­som. Z miesz­czą­cego się w przed­niej czę­ści kadłuba sku­pi­ska habi­ta­tów i modu­łów ste­ro­wa­nia, obok któ­rych się znaj­do­wali, wybie­gały w kie­runku rufy wal­co­wate zbior­niki paliwa objęte czte­rema dźwi­ga­rami, łączą­cymi całość z modu­łami sil­ni­ko­wymi. Lee wska­zał w ich stronę i rzu­cił naj­star­szy chyba roz­kaz wyda­wany od pra­wie­ków przez młod­szych ofi­ce­rów. – Za mną.

Ode­pchnął się od poszy­cia liniowca, który led­wie dwa tygo­dnie wcze­śniej wystar­to­wał z Marsa, i manew­ru­jąc sil­nicz­kami ska­fan­dra, skie­ro­wał się ku rufie.

Spoj­rzeli na czer­nie­jący nad nimi otwór w poszy­ciu dol­nej czę­ści modułu głów­nego napędu.

– Chyba nie mówi pan poważ­nie – sap­nął Rode­rigo Burns.

– Oba­wiam się, że to śmier­tel­nie poważna pro­po­zy­cja – ode­zwał się Fin­der.

– To mało pomocna uwaga, sier­żan­cie – stwier­dził Lee.

– Prze­pra­szam, sir. Ale to mało stan­dar­dowa pro­ce­dura.

– Mało stan­dar­dowa? – pisnął Brian Lewis. – Sir, to wbrew regu­la­mi­nowi. Zagro­że­nie radia­cyjne klasy pierw­szej i jeśli…

– Zamknij się, Lewis – wark­nął Fin­der tonem zapra­wio­nego w takich roz­mo­wach sier­żanta. – Regu­la­miny nie obo­wią­zują w trak­cie akcji ratun­ko­wych. I nie mów do mnie „sir”. Nie jestem ofi­ce­rem, robię tu dla chleba. A teraz bądź uprzejmy nasta­wić ucha na to, co mówi pan porucz­nik, bo ina­czej ja nasta­wię ci dupę w poprzek.

Lee badał kra­wę­dzie mrocz­nego otworu.

– Żad­nych śla­dów zuży­cia – powie­dział. – Pew­nie korzy­stali z niego tylko raz, pod­czas prób zdaw­czo-odbior­czych.

– Wręcz wspa­niale – jęk­nął Lewis.

– Spo­koj­nie, Brian – mruk­nął Lee. – Takie próby prze­pro­wa­dza się na zim­nym jądrze reak­tora. Poka­zują tylko, czy sys­tem odrzu­ca­nia działa. Sier­żan­cie, pro­szę spraw­dzić odczyt.

Fin­der mruk­nął zgod­nie, ale Rode­rigo Burns wyglą­dał na prze­ra­żo­nego. Jego roz­sze­rzone z prze­ję­cia oczy lśniły pod foto­chro­ma­tycz­nym szkłem wizjera.

– Ależ sir, oni na pewno usu­wali tędy odpady radio­ak­tywne.

Lee ledwo powstrzy­mał się przed gło­śnym wyra­że­niem swo­jego sądu o tym, co ostat­nimi czasy uzna­wano na Ziemi za nie­pod­wa­żalną prawdę.

– Nie, Burns. Sys­tem odrzu­ca­nia reak­tora może zostać wyko­rzy­stany tylko w jeden spo­sób: by pozbyć się z pokładu nie­spraw­nego i zagra­ża­ją­cego ska­że­niem radio­ak­tyw­nym urzą­dze­nia. – Była to zresztą pro­ce­dura cał­ko­wi­cie auto­ma­tyczna, zarzą­dzana w przy­padku naj­mniej­szej nawet awa­rii. Głu­pota sto­so­wana, pasu­jąca nie­stety do tego, co działo się w całym Ukła­dzie Sło­necz­nym. Od kiedy Zie­loni i Neo­lud­dy­ści doszli do wła­dzy, „ener­gia nukle­arna” zaczęła być postrze­gana jako siła wręcz demo­niczna. Per­spek­tywa nara­że­nia się na oddzia­ły­wa­nie jakie­go­kol­wiek rodzaju radio­ak­tyw­no­ści budziła paniczny strach. Skrajni Neo­lud­dy­ści bali się nawet zwy­kłego prze­świe­tle­nia. Lęki nie pozwa­lały im także na sko­rzy­sta­nie z rezo­nansu magne­tycz­nego i na nic zda­wały się tłu­ma­cze­nia, że nie sto­suje się przy nim żad­nych radio­izo­to­pów. Jak można było ocze­ki­wać, śred­nia dłu­go­ści życia tych grup zaczęła zna­cząco spa­dać.

Fin­der opu­ścił wiel­kie jak jego dłoń urzą­dze­nie będące zara­zem czuj­ni­kiem pro­mie­nio­wa­nia i licz­ni­kiem Geigera.

– Odczyty wska­zują osiem­na­ście remów na godzinę. Stała war­tość. Nie rośnie.

Lee spoj­rzał na mary­na­rzy.

– Przej­ście zaj­mie nam dzie­sięć minut, dosta­niemy góra po trzy remy. To nie zosta­wia żad­nego śladu.

Burns i Lewis pró­bo­wali uda­wać dziel­nych, ale nie­zbyt im to wycho­dziło. Prze­ko­na­nia wpa­jane im przez całe życie nie mogły znik­nąć ot tak, w ciągu minuty czy dwóch.

– Dobrze, porucz­niku – powie­dział Fin­der, pod­le­ciaw­szy bli­żej. – Wcho­dzimy w ten kanał i co dalej? Jestem cho­ler­nie pewien, że tam nie będzie żad­nej śluzy.

– Zga­dza się, sier­żan­cie, na pewno tra­fimy jed­nak na włazy kon­tro­lne. A teraz za mną.

W szumy falki nośnej zwy­kle roz­le­ga­jące się w słu­chaw­kach heł­mów wplo­tły się dodat­kowe trza­ski i posy­ki­wa­nia.

– Sir – ode­zwał się Fin­der, korzy­sta­jąc z kanału zastrze­żo­nego dla roz­mów mię­dzy ofi­ce­rami a podofi­ce­rami. – Jestem spe­cja­li­stą od takich wycie­czek i robię tu za twar­dego sier­żanta. Mogę objąć pro­wa­dze­nie?

W pierw­szej chwili Lee chciał się żywio­łowo sprze­ci­wić, by poka­zać swoim ludziom, że nie uchyla się od ryzyka, na które ich wysta­wia, a przede wszyst­kim udo­wod­nić, że zasad­ni­czo żad­nego ryzyka tu nie ma. Przy­naj­mniej zwią­za­nego z pro­mie­nio­twór­czo­ścią. Nie­mniej suge­stia pocho­dziła od naprawdę doświad­czo­nego sier­żanta i prze­ka­zana została tak­tow­nie, dzięki czemu porucz­nik szybko poszedł po rozum do głowy. Ruchem brody zamknął zastrze­żony kanał, odchrząk­nął i zwró­cił się do całego zespołu.

– Sier­żan­cie Fin­der, tak po namy­śle. Chyba dobrze będzie, jeśli pój­dzie pan przo­dem ze swoim czuj­ni­kiem. Na wypa­dek, gdy­by­śmy tra­fili na goręt­sze miej­sce.

– Żeby­śmy mogli wyco­fać się w porę? – spy­tał z nadzieją w gło­sie Burns.

– Nie – odparł Lee, wydo­by­wa­jąc z kabury masywną broń o kali­brze dzie­się­ciu mili­me­trów. – Żeby przejść je dwa razy szyb­ciej.

Szyb słu­żący do awa­ryj­nego odrzu­ca­nia reak­tora nie nosił śla­dów zuży­cia ani też żad­nej kon­ser­wa­cji. Widocz­nie lęk przed jakim­kol­wiek kon­tak­tem z cza­jącą się nie­da­leko bestią był na tyle silny, że nawet ekipy zobo­wią­zane do regu­lar­nej kon­troli spraw­no­ści i droż­no­ści tego modułu wolały się do niego nie zbli­żać. Był to jesz­cze jeden przy­kład szko­dli­wych skut­ków fobii roz­bu­dzo­nej przez Zie­lo­nych i Neo­lud­dy­stów. W świe­cie, w któ­rym zależ­ność od tech­no­lo­gii stała się regułą, utrzy­ma­nie spo­rej czę­ści tech­nos­fery opie­rało się na budzą­cych grozę rytu­ałach i tym samym nie miało wiele wspól­nego z praw­dzi­wym ser­wi­sem.

Lee nie miał wąt­pli­wo­ści, że gdyby tylko Zie­lo­nym udało się wyna­leźć inną tech­no­lo­gię umoż­li­wia­jącą szyb­kie podróże na więk­sze dystanse, czyli poza orbitę Księ­życa, zaraz by je wyko­rzy­stali. Tyle że jako nie­chętni sku­pia­niu publicz­nej uwagi na jakim­kol­wiek postę­pie tech­no­lo­gicz­nym nie­mal wszę­dzie musieli osta­tecz­nie godzić się na ogra­ni­czone wyko­rzy­sta­nie napędu ato­mo­wego przy dal­szych prze­lo­tach. Nie­stety, z racji dra­pież­nej reto­ryki czy­nią­cej z tech­niki demona, mało kto na Ziemi był zain­te­re­so­wany czy wręcz dość odważny, by kształ­cić się w kie­run­kach inży­nier­skich. Tak zatem „brudne” prace były wyko­ny­wane z reguły przez ludzi wywo­dzą­cych się spoza Ziemi, uro­dzo­nych na Księ­życu, na Mar­sie albo w któ­rymś z orbi­tal­nych habi­ta­tów. Oni utrzy­my­wali sate­lity, pra­co­wali w kopal­niach w Pasie Aste­roid oraz budo­wali pry­mi­tywne i zawodne pod­świetlne statki, któ­rymi grupki kolo­ni­stów wybie­rały się zasie­dlać światy w innych ukła­dach gwiezd­nych.

W tych warun­kach jed­no­stek z napę­dem ato­mo­wym na­dal było sto­sun­kowo nie­wiele. W całym Ukła­dzie Sło­necz­nym latało ich zapewne około pięć­dzie­się­ciu sztuk, wli­czyw­szy w to wszyst­kie moż­liwe ich typy. Do wewnątrz­u­kła­do­wego prze­wozu frachtu wyko­rzy­sty­wano statki z napę­dem VASI­MIR, przy mniej­szych dystan­sach korzy­stano z sil­ni­ków magne­to­pla­zmo­dy­na­micz­nych. Tylko tam, gdzie trzeba było wyru­szać w głę­boką próż­nię, napęd ato­mowy nie miał kon­ku­ren­cji. W prze­ciw­nym razie rejsy, które obec­nie trwały po kilka tygo­dni, zabra­łyby mie­siące, a cza­sem nawet i lata.

Oczy­wi­ście ziem­scy przy­wódcy nie byli szczę­śliwi z tego powodu. Nie mogąc ścier­pieć faktu, że nie zdo­łają nijak wyeg­zor­cy­zmo­wać nukle­ar­nego dia­bła, robili co tylko w ich mocy, by przed­sta­wić wszyst­kich mają­cych z nim cokol­wiek wspól­nego w jak naj­gor­szym świe­tle.

I dla­tego wła­śnie jego zwy­kle chłodni i kom­pe­tentni pod­władni w oso­bach Burnsa i Lewisa kulili się teraz, sta­ra­jąc za żadne skarby nie musnąć boków szybu. Lee nie zdzi­wiłby się nawet, gdyby któ­ryś z tej dwójki trwoż­nie się prze­że­gnał.

U krańca prze­wodu Fin­der włą­czył sil­niczki ska­fan­dra i zawisł bez ruchu przed olbrzy­mim wła­zem z masyw­nymi bol­cami.

– W tej chwili mamy dwa­dzie­ścia trzy jed­nostki na godzinę – zamel­do­wał na zastrze­żo­nym kanale. – Wolno rośnie. I co dalej, porucz­niku? Nie mam dość dużego klu­cza, by ruszyć te bolce.

– Nie będzie potrzebny. Nie pój­dziemy tędy.

– Nie?

– W żad­nym razie. Pro­szę spoj­rzeć w lewo. Widzi pan ten właz kon­tro­lny, dokład­nie wpa­so­wany w ścianę?

– A tak. I wgłę­bione bolce. Ale do tych potrzebny jest spe­cjalny klucz, a tego też nie mam…

– Pan nie ma, ale ja tak – stwier­dził Lee, zer­ka­jąc na sier­żanta, wiszą­cego teraz mię­dzy Burn­sem a Lewi­sem. Się­gnął do zamy­ka­nej na rzepy kie­szonki na lewym nad­garstku i ostroż­nie wyjął stam­tąd klucz z dowią­zaną linką zabez­pie­cza­jącą.

– Nie­źle – mruk­nął sier­żant na zastrze­żo­nym kanale. – Pew­nie dla­tego jest pan ofi­ce­rem – dodał z uśmie­chem widocz­nym nawet przez przy­ciem­niony wizjer.

– W tym przy­padku ow­szem. Nasze wiel­kie szy­chy z Genewy ską­pią ludziom wie­dzy na temat urzą­dzeń nukle­ar­nych. A o takich wła­zach zwy­kle mało kto wie.

– I zaufali porucz­ni­kowi, który przed opusz­cze­niem Luny nie widział nawet stosu ato­mo­wego? Bez obrazy, sir, ale więk­szość z was, z Ziemi, nie wyka­zuje się spe­cjal­nym roz­sąd­kiem. Wyjąw­szy moje aktu­alne towa­rzy­stwo, oczy­wi­ście.

– Oczy­wi­ście. Ani myślę się z panem nie zga­dzać, sier­żan­cie. – Uprzej­mość wobec pod­ofi­cera, któ­rego opi­nia mogła zawa­żyć na karie­rze zwy­kłego porucz­nika pod koniec pierw­szego roku służby w głę­bo­kiej próżni, była zwy­kle wska­zana, ale z dru­giej strony, nie­po­cho­dzący z Ziemi Fin­der miał po pro­stu rację, jak­kol­wiek wielu ludzi uwa­żało podobne podej­ście za efekt zwy­kłych uprze­dzeń. Nie­mniej pod­daw­szy naj­pierw dzie­ciaki sku­tecz­nej indok­try­na­cji, mają­cej obrzy­dzić wszystko, co zwią­zane było z tech­niką, a zwłasz­cza tech­niką kosmiczną czy nukle­arną, Agen­cja Kosmiczna miała wiel­kie pro­blemy z pozy­ska­niem mło­dych kadr ofi­cer­skich. Kobiet nie dopusz­czano do pracy w próżni, by nie nara­żać ich jaj­ni­ków na szko­dliwe oddzia­ły­wa­nie pro­mie­nio­wa­nia kosmicz­nego, męż­czyźni zaś czę­ściej celo­wali w popraw­no­ści poli­tycz­nej niż w umie­jęt­no­ściach tech­nicz­nych. Nie­mniej, cho­ciaż czę­sto nie byli w sta­nie spro­stać wymo­gom kom­pe­ten­cyj­nym, to oni wła­śnie otrzy­my­wali etaty ofi­cer­skie na pla­ców­kach kosmicz­nych, mając pod sobą nie­mal wyłącz­nie ludzi uro­dzo­nych poza Zie­mią. Byli straż­ni­kami. Tak naprawdę mieli zadbać o to, by wyko­nu­jący brudną robotę pra­cow­nicy nie poczuli się nazbyt wolni i nie kusiło ich, by zakwe­stio­no­wać rządy ziem­skich wład­ców.

Lee skoń­czył mani­pu­la­cje klu­czem. Właz został otwarty.

– Porucz­niku, czy jeśli ci bun­tow­nicy, pory­wa­cze, piraci czy kto­kol­wiek to jest, zorien­tują się, że tu jeste­śmy, mogą wypu­ścić na nas stru­mień radio­ak­tyw­nego gazu? – spy­tał zdu­szo­nym gło­sem Burns.

Porucz­ni­kowi nie­mal opa­dły ręce i naj­chęt­niej pokrę­ciłby głową nad tą igno­ran­cją. Opa­no­wał się jed­nak i prze­szedł na kanał ogólny.

– Nie, Rode­rigo. To nie tak działa. Reak­tor statku kosmicz­nego jest umiesz­czony w osob­nym, sil­nie ekra­no­wa­nym module. Ow­szem, w razie potrzeby może zostać odrzu­cony w próż­nię, ale do celo­wego zaini­cjo­wa­nia takiego pro­cesu potrzebna jest naprawdę spe­cja­li­styczna wie­dza. Tylko kilku człon­ków załogi wie­dzia­łoby, jak to zro­bić. Poza tym wąt­pię, by któ­ry­kol­wiek z tych pira­tów krę­cił się aku­rat po prze­dziale maszy­no­wym.

– Jasne, skip­per, ale gdyby… to jest chyba jakiś spo­sób ręcz­nego odstrze­le­nia reak­tora?

W sumie było to pocie­sza­jące, że led­wie dwa mie­siące po roz­po­czę­ciu pierw­szego w życiu rejsu kosmicz­nego pod­ko­mendni zwra­cali się do niego „skip­per”.

– Ow­szem, ist­nieje taka pro­ce­dura, na wypa­dek gdyby coś się zacięło, ale byłaby to samo­bój­cza misja. Chętny wysta­wiłby się na zbyt wysoki poziom pro­mie­nio­wa­nia.

Fin­der usu­nął bolce i odchy­lił zakrzy­wiony właz na zewnątrz, odsła­nia­jąc wąskie, kwa­dra­towe w prze­kroju przej­ście. Kilka metrów dalej kory­tarz skrę­cał w prawo.

Burns spoj­rzał ponad ramie­niem porucz­nika.

– Czy tam za zakrę­tem jest śluza?

Lee pokrę­cił głową.

– Nie ma. Za rogiem tra­fimy na kolejny właz, który pro­wa­dzi do prze­wodu wen­ty­la­cyj­nego bie­gną­cego dookoła całego modułu. Potem będziemy musieli poko­nać jesz­cze dwa podwójne włazy, nim wej­dziemy do środka. A teraz ruszajmy, jeśli nie chce­cie dostać tu wię­cej jed­no­stek.

Burns spoj­rzał trwoż­nie wkoło, po czym wystrze­lił w kie­runku włazu.

– Dobry ofi­cer zawsze wie, jak zmo­ty­wo­wać swo­ich ludzi – mruk­nął Fin­der. – Pro­szę przo­dem, porucz­niku.

Gdy poko­nali zakręt, ujrzeli przed sobą właz ozna­czony zna­jo­mym sym­bo­lem ostrze­ga­ją­cym przed pro­mie­nio­wa­niem. Wokół wid­niało sześć poma­rań­czo­wych bol­ców. Lewis przyj­rzał się im dokład­nie.

– Czy dobrze rozu­miem, że aby wejść do środka, musimy odpa­lić ładunki tych sze­ściu bol­ców, po czym kawał bla­chy, będący wcze­śniej wła­zem, wystrzeli nam pro­sto w twa­rze?

Lee pokrę­cił głową.

– Poma­rań­czowy kolor nie ozna­cza bol­ców eks­plo­du­ją­cych, Lewis. Mamy przed sobą spe­cjalne łam­liwe bolce, które możemy wycią­gnąć z tej strony jeden po dru­gim. W ten spo­sób powie­trze będzie ucho­dzić stop­niowo i nie wymie­cie nas z powro­tem w próż­nię.

Burns spoj­rzał ze zdu­mie­niem na swo­jego dowódcę.

– Skąd pan to wszystko wie, skip­per?

– Godzinę temu prze­czy­ta­łem odno­śną instruk­cję.

– Poza tym nasz porucz­nik jest raso­wym ofi­ce­rem w służ­bie Patrolu Cel­nego – dodał żywio­łowo Jan. – Naj­lep­szej for­ma­cji stwo­rzo­nej kie­dy­kol­wiek przez krnąbr­nych i nie­przy­sto­so­wa­nych. Niech żyje Patrol Celny.

– Niech żyje – powtó­rzyli Burns i Lewis z takim entu­zja­zmem, jakby mieli otrzy­mać w nagrodę tygo­dniowy przy­dział do czysz­cze­nia latryn.

– Podoba mi się ten zapał – powie­dział Lee, zer­ka­jąc z uśmie­chem na Fin­dera. – Bierzmy się do roboty.

Ostatni z wła­zów, pro­wa­dzący już do samej maszy­nowni, oka­zał się rów­nie skłonny do współ­pracy jak wszyst­kie poprzed­nie. Lewis spiął kable panelu ste­ro­wa­nia i roz­sz­czel­nił pomiesz­cze­nie, pod­czas gdy Lee przy­go­to­wy­wał swoją gro­madkę do wej­ścia na pokład.

– Ja pierw­szy – powie­dział, zer­ka­jąc na Fin­dera, który szybko zro­zu­miał, że w tym przy­padku nie ma się co spie­rać. – Sier­żant zapewni osłonę ogniową, pod­czas gdy ty, Burns, pój­dziesz za mną. Prze­krad­niemy się na śro­dek prze­działu, gdzie jest wiele dobrych kry­jó­wek. – Burns przy­tak­nął ner­wowo, myśląc zapewne bar­dziej o bli­sko­ści reak­tora niż ewen­tu­al­nej walce. – Lewis, ruszamy na trzy. Raz, dwa…

Na „trzy” Lewis zwol­nił zamek włazu, który odchy­lił się do wewnątrz. Lee odbił się nogami i szybko poko­nał trzy­me­trowy dystans dzie­lący go od pod­łogi. Nie tra­cąc czasu, dotarł do osłony reak­tora i scho­wał się za pul­pi­tem kon­tro­l­nym. Kilka sekund póź­niej Burns też się tam wci­snął.

– Dobra, Rode­rigo – mruk­nął Lee. – Spraw­dzimy pomiesz­cze­nie; ty zaczy­nasz od dwu­na­stej, ja od szó­stej – dodał, poka­zu­jąc kie­runki.

Zaj­rzeli we wszyst­kie zaka­marki, nie znaj­du­jąc żywej duszy. Lee połą­czył się z Fin­de­rem.

– I co, sier­żan­cie?

– Nic. Gdyby coś się działo, powie­dział­bym. Ale cisza.

– Dobra. Wejdź­cie z Lewi­sem i zamknij­cie za sobą właz. Potem sprawdź­cie resztę pomiesz­cze­nia, tam, gdzie nas nie było. Będziemy osła­niać was z Bur­ne­sem.

– Aye, aye, skip­per.

Dwa­dzie­ścia peł­nych napię­cia sekund póź­niej wie­dzieli już, że maszy­now­nia na pewno jest pusta. Fin­der zamel­do­wał pro­mie­nio­wa­nie rzędu trzech mili­re­mów na godzinę.

– Zatem reak­tor nie ciek­nie – stwier­dził z ulgą Lewis.

– No i nie ma tu żad­nych ciał – dodał Fin­der. – I co teraz, porucz­niku?

Lee spoj­rzał na wej­ście do kory­ta­rza, który biegł przez całą dłu­gość statku, aż do modu­łów miesz­kal­nych.

– Idziemy w kie­runku dziobu. Ale jedyna droga to ta długa na pięć­dzie­siąt metrów strzel­nica.

– Rozu­miem – odparł szybko Fin­der. – Dobra, słu­chaj­cie, mło­dzieży. Porucz­nik mówi, że idziemy do przodu. Burns, zamień się na broń z Lewi­sem. Tym razem pój­dziesz ze mną. Lewis, będziesz nas osła­niał, idąc dzie­sięć metrów za pro­wa­dzą­cym. Cały czas trzy­maj się przy ścia­nie, nie ma co wysta­wiać się na strzał jak kaczka. Zgoda, porucz­niku?

Lee poki­wał głową, cho­ciaż w duchu zasta­na­wiał się, co ten Fin­der kom­bi­nuje. Ow­szem, ofi­cer był od wska­za­nia celu, sier­żant od orga­ni­za­cji ataku, ale Fin­der wysko­czył z tym cze­muś zbyt szybko, jakby chciał mieć pew­ność, że jego plan zosta­nie przy­jęty. Poza tym to Burns, nie Lewis, był lep­szym strzel­cem.

– Sier­żan­cie… – zaczął, prze­łą­czyw­szy kanał.

– Pro­szę mi zaufać, porucz­niku – prze­rwał mu Fin­der. – Wiem, że Lewis nie jest naj­lep­szy w strze­la­niu, ale nie to jest w tej chwili ważne.

– A co jest ważne…?

– Po pro­stu niech mi pan zaufa, porucz­niku.

– Dobra, sier­żan­cie. Pod warun­kiem, że wyja­śnimy to sobie po akcji.

Fin­der poki­wał głową.

– Pan tu rzą­dzi. – Prze­łą­czył się na kanał ogólny. – Lewis, skoro ty nas osła­niasz, wcho­dzisz tam pierw­szy. Gdy będziesz w środku, zaraz pod ścianę. Gdy będzie już bez­piecz­nie, trzy­maj się pra­wej. Porucz­niku, pan ostatni, pro­szę trzy­mać się lewej. Ruszamy na pana sygnał, sir.

– Lewis, ruszasz na „trzy” – powie­dział Lee. – Raz, dwa…

Na „trzy” Burns szarp­nął dźwi­gnię otwie­ra­jącą drzwi i Lewis wpły­nął do środka. Rów­no­cze­śnie Lee poczuł, że ktoś szar­pie jego dłoń. Spoj­rzał w dół i zoba­czył, że sier­żant podaje mu jakąś dziw­nie wyglą­da­jącą broń, która mgli­ście przy­po­mi­nała pisto­let. Była to jakby ano­rek­tycz­nie chuda rura z maga­zyn­kiem na jed­nym końcu. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego koja­rzyła się mu z podej­rzaną samo­róbką.

– Co to…?

– Osiem ładun­ków, amu­ni­cja rakie­towa. Bez odrzutu, spe­cjal­nie do uży­cia w warun­kach zero­wej gra­wi­ta­cji. Swo­jej dzie­siątki niech pan lepiej nie używa. Lepiej zostać żywym – dodał sier­żant i zaraz podą­żył za Burn­sem, wykrzy­ku­jąc kolejne roz­kazy. Lewis był tak zasko­czony, że omal nie zapo­mniał, po co tu przy­szedł.

Gdy zdo­łał już ruszyć się z miej­sca, ujrzał pozo­sta­łych człon­ków zespołu sku­lo­nych na swo­ich pozy­cjach. Sam też przy­lgnął zaraz do ściany za drzwiami.

– Czy­sto, porucz­niku – zamel­do­wał Fin­der. – I bar­dzo cicho jak na porwa­nie.

Lee spoj­rzał w głąb kory­ta­rza.

– Dziw­nie i nie – powie­dział. – Nie ocze­ki­wa­łem, że źli chłopcy będą się tu krę­cić. Ale ciał załogi się spo­dzie­wa­łem. I jedno chyba tam jest. – Wska­zał przed sie­bie.

Burns przy­mru­żył oczy i poki­wał głową.

– Tak. Wygląda na nie­bosz­czyka. Nie­mal na samym końcu kory­ta­rza.

– Dwa­dzie­ścia trzy metry od nas – zamel­do­wał Lewis, odsu­wa­jąc prawe oko od celow­nika broni.

– Wyłącz wszyst­kie aktywne sys­temy, Lewis – roz­ka­zał Lee. – Mogą nie patro­lo­wać tej czę­ści statku, ale kto wie, jakie czuj­niki tu zosta­wili. Od tej chwili dzia­łamy według sta­rej szkoły. Żad­nych aktyw­nych sys­te­mów, żad­nej komu­ni­ka­cji radio­wej, tylko gesty dłońmi.

– Ale porucz­niku… – zaczął Burns.

Lee prze­su­nął kan­tem lewej dłoni po swo­jej szyi, co ucięło wszel­kie pro­te­sty.

Fin­der przy­tak­nął, wska­zał na Lee i Lewisa i wyko­nał gest, jakby odpy­chał kogoś dło­nią z roz­po­star­tymi pal­cami. Potem uniósł kciuk i cze­kał.

Lee bez trudu zro­zu­miał, że mają razem z Lewi­sem poru­szać się dzie­sięć metrów za sier­żan­tem. Uniósł kciuk w odpo­wie­dzi.

Fin­der poki­wał głową, klep­nął Burnsa w ramię i z wprawą ode­pchnął się pod nie­wiel­kim kątem od pokładu, od razu skrę­ca­jąc tro­chę w prawo. Burns powtó­rzył jego manewr, ale dry­fu­jąc w lewo. Lee odcze­kał, aż oddali się na jakieś osiem metrów, po czym ski­nął na Lewisa i uczy­nili to samo.

Jako jedyny Ziem­niak w oddziale, Lee nie zdo­łał wyko­nać manewru z ana­lo­giczną pre­cy­zją co pozo­stali. Musiał jesz­cze ode­pchnąć się od ściany, zanim dotarł do miej­sca, gdzie uno­sił się mar­twy zało­gant. Fin­der wysłał już Burnsa, by ten zabez­pie­czył wej­ście do modułu miesz­kal­nego i spraw­dził obra­że­nia zabi­tego. Lee musiał prze­pły­nąć przez obłok drob­nych, czer­wo­nych kro­pel, nim doj­rzał małą strzałę z kuszy, tkwiącą w boku zało­ganta, tuż nad bio­drem. To jed­nak nie była śmier­telna rana. Przy­czyną śmierci był któ­ryś z dwóch cio­sów, które dosię­gły karku i mostka.

Lee pochy­lił się, by doj­rzeć iden­ty­fi­ka­tor na piersi zabi­tego. Tak jak podej­rze­wał, był to inży­nier, który peł­nił zapewne służbę przy reak­to­rze i sły­sząc wezwa­nia o pomoc, pobiegł na dziób. Albo też pory­wa­cze go tu zwa­bili. Tak czy siak, został przez nich zasko­czony i obez­wład­niony, chyba strza­łem z kuszy. Potem tamci pode­szli bli­żej i zała­twili go nożem. Uży­cie ostrza przy zero­wej gra­wi­ta­cji suge­ro­wało, że napast­nicy nie pocho­dzili z Ziemi. Mało kto umiał posłu­gi­wać się bro­nią białą w sta­nie nie­waż­ko­ści, a do jej sku­tecz­nego uży­cia konieczne było olbrzy­mie doświad­cze­nie, nie tylko w walce, ale i w życiu w podob­nych warun­kach.

Fin­der pochy­lił się, by dotknąć swoim heł­mem hełmu porucz­nika. Jego głos docho­dził do niego cichy i znie­kształ­cony.

– To robota Gór­nia­ków. Nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Ten tak, ale to nie zna­czy jesz­cze, że wszy­scy oni są stam­tąd.

Fin­der uniósł brwi, ale zaraz przy­tak­nął.

– Też prawda. Od tej chwili Lewis niech trzyma się tro­chę bar­dziej za nami, zgoda?

– Faj­nie będzie w kom­ple­cie poga­dać póź­niej o tej akcji.

Fin­der odpo­wie­dział wzru­sze­niem ramion i uśmie­chem, po czym poka­zał pod­wład­nemu dzie­sięć i jesz­cze pięć pal­ców. Potem klep­nął porucz­nika w ramię i przy­go­to­wał się do skoku. Gdy tylko Lee usta­wił się tak samo, sier­żant ski­nął głową i wystar­to­wał; pole­ciał kory­ta­rzem na wyso­ko­ści ludz­kich bio­der.

Lee sko­czył tym razem tro­chę zgrab­niej, może dla­tego, że mniej pró­bo­wał trzy­mać się ściany. Napo­tkane dotąd ślady nie suge­ro­wały, by napast­nicy patro­lo­wali tę część statku. Skoro zaś ich tu nie było, zapewne uwa­żali, że doli­czyli się wszyst­kich pasa­że­rów i człon­ków załogi. To pozwa­lało wysnuć już jakieś pew­niej­sze przy­pusz­cze­nia co do sytu­acji tak­tycz­nej.

Po pierw­sze, napast­nicy gotowi byli zabi­jać z byle powodu, albo i bez powodu. Nie wyglą­dało na to, by zabity inży­nier miał jakąś broń. Albo że pró­bo­wał pomóc resz­cie załogi czy pasa­że­rom, ewen­tu­al­nie zamie­rzał zaba­ry­ka­do­wać się w maszy­nowni, skąd mógłby nękać pira­tów wyłą­cze­niami kli­ma­ty­za­cji, blo­kadą przejść i innymi nie­spo­dzian­kami, które znacz­nie utrud­ni­łyby im robotę. Wyda­wało się raczej, że atak był na tyle gwał­towny, że nikt nie zdą­żył go ostrzec. Co wię­cej, stan ubra­nia i wciąż porząd­nie ucze­sane włosy wska­zy­wały, że został zabity przez kogoś, komu wcze­śniej pozwo­lił podejść cał­kiem bli­sko. Kogoś, kogo znał i komu ufał.

Co z kolei mogło ozna­czać, że w zało­dze lub wśród pasa­że­rów był zdrajca albo zdrajcy. Albo przy­wódcy napa­ści, albo pomoc­nicy napast­ni­ków, wcze­śniej uda­jący zwy­kłych podróż­nych. A skoro wszystko poszło im chyba jak z płatka, to suge­ro­wało coś jesz­cze gor­szego: że nie o zakład­ni­ków tutaj cho­dziło. Nikt nie zgło­sił dotąd żad­nych żądań okupu albo ustępstw w zamian za uwol­nie­nie jeń­ców. Po praw­dzie, pory­wa­cze w ogóle nie pró­bo­wali póki co kon­tak­to­wać się z wła­dzami. Lee został wysłany tylko i wyłącz­nie dla­tego, że kapi­tan Fra­grant Blos­som nie nawią­zał umó­wio­nego połą­cze­nia ze swoim przy­ja­cie­lem z Kal­li­sto, który cał­ko­wi­tym przy­pad­kiem był też Głów­nym Admi­ni­stra­to­rem do spraw Ope­ra­cji Zewną­trzu­kła­do­wych. Wszystko to pozwa­lało sądzić, że nikt z załogi i pasa­że­rów nie został przy życiu.

Po dotar­ciu do wej­ścia Lee wyha­mo­wał z pomocą lewej ręki. Fin­der dał znać, że muszą zamie­nić kilka słów, więc wszy­scy zetknęli się heł­mami.

– Dobrze. I co mamy teraz robić, porucz­niku?

– Nie ma wiel­kiego wyboru, sier­żan­cie. Idziemy spraw­dzać kolejno pomiesz­cze­nia. I musimy dzia­łać szybko. Nie sądzę, by tamci tru­dzili się wysta­wia­niem straży, chyba że z samego przodu, na mostku, skąd obser­wują pew­nie nasz sta­tek. I cze­kają na swo­ich.

– Słu­cham? – spy­tał Burns.

– Na jakieś swoje towa­rzy­stwo – wyja­śnił Lee. – Gdyby chcieli zabrać się dokądś tym stat­kiem, już by to zro­bili. Nic nie zmu­sza ich, by tu wisieć. Prze­ko­na­li­śmy się, że panują nad sys­te­mami na tyle, by zablo­ko­wać przed nami śluzę, i że sil­niki są w naj­lep­szym porządku. Mogliby więc od razu dokądś ruszyć. To ozna­cza, że cze­kają na kogoś.

Lewis i Burns wymie­nili zasko­czone spoj­rze­nia. Fin­der tylko się uśmiech­nął.

– Widzę, że tym razem mie­li­śmy szczę­ście i wylo­so­wa­li­śmy dobrego dowódcę. Raz dla odmiany. Co jesz­cze, sir?

– To, że nie szu­kają z nami kon­taktu i nie grożą zabi­ciem zakład­ni­ków, suge­ruje, że zro­bili to z mar­szu. Przy­pusz­czam zatem, że mamy czy­stą sytu­ację ogniową. Nie wiemy jed­nak tego na pewno, poza tym zde­cy­do­wa­nie wolał­bym dorwać tych drani żywych. Raz, że regu­la­min tak naka­zuje, a dwa, musimy ich prze­słu­chać.

– Co? Dla­czego? – spy­tał Lewis.

– Bo cho­ciaż zda­rzają się w próżni bunty i akty pirac­twa, to nie takie. Tym gościom nie zale­żało na zało­dze ani na samym statku, a więc roz­gry­wają jakąś swoją grę. Jeśli z nimi nie poroz­ma­wiamy, nie dowiemy się, o co cho­dzi. Pro­szę przy­go­to­wać grupę do wej­ścia, sier­żan­cie.

– Tak, sir. Burns, popro­wa­dzisz przy kon­troli kabin ze swoim roz­py­la­czem.

Rode­rigo zaraz zdjął z ramie­nia coś, co wyglą­dało na zaopa­trzony w sze­roką lufę mio­tacz gra­na­tów.

– Daj mak­sy­malne roz­pro­sze­nie z sil­nymi ładun­kami usy­pia­ją­cymi.

– Hm… Sier­żan­cie, na kur­sie mówili nam, że jeśli cel jest mały, ranny albo w kry­tycz­nym sta…

Fin­der spoj­rzał na Burnsa z dra­pież­nym uśmie­chem na ustach.

– Dra­nie cza­sem giną i mówi się trudno. Będziemy ostrożni, poza tym przy mak­sy­mal­nym roz­pro­sze­niu ognia trudno ocze­ki­wać, by jaki­kol­wiek cel dostał zbyt wiele ładun­ków. Grunt, że jedna kap­sułka żelowa star­czy na powa­le­nie dowol­nego obiektu. Ser­wuj więc ten kok­tajl bez waha­nia.

– Tak jest, sier­żan­cie.

– Porucz­nik i ja będziemy strze­lać ostrymi, żeby oczy­ścić przej­ście. Poru­szamy się sko­kami.

Lewis zmarsz­czył czoło.

– A ja?

– Ty trzy­masz swoją armatę w goto­wo­ści. Będziesz naszym asem w ręka­wie. Gdyby roz­py­lacz się zaciął albo nam zda­rzyło się kogoś prze­oczyć i ten ktoś pró­bo­wał zajść nas od tyłu, robisz za straż pożarną. W razie potrzeby poślemy cię, byś zaszedł ich z boku, albo popro­simy o bez­po­śred­nie wspar­cie ogniowe.

– Mam więc trzy­mać się z tyłu?

– Tak. Także na wypa­dek, gdyby wszystko się popie­przyło i musie­li­by­śmy szybko się wyco­fy­wać. Zapew­nisz nam drogę odwrotu.

Lewis wzru­szył ramio­nami.

– Tak jest, sier­żan­cie.

– Dobrze. Porucz­niku, pro­szę o sygnał, gdy będzie pan gotowy.

Lee ski­nął głową.

– Jest sygnał.

Było nie­mal dokład­nie tak, jak Lee ocze­ki­wał. Nikt nie pró­bo­wał nawet zatrzy­my­wać ich na głów­nym pokła­dzie. Napo­tkali jedy­nie dry­fu­jące w chmu­rach krwa­wych kro­pel ciała i poru­sza­jące się zgod­nie kamery moni­to­ringu.

Pory­wa­cze zabili całą załogę i wszyst­kich pasa­że­rów. Jeden z nich, sądząc po smu­kłej budo­wie, zapewne Luniak, nie mógł mieć wię­cej niż czter­na­ście lat. Lee zaci­snął zęby i prze­pchnął się przez Morze Sar­gas­sowe zwłok.

Zosta­wia­jąc na mija­nych wła­zach małe moduły alar­mowe, mające ostrzec ich, gdyby ktoś tam­tędy prze­cho­dził, sta­rali się jak naj­szyb­ciej dotrzeć na mostek…

Byli w poło­wie drogi, gdy natknęli się na dwóch nie­ogo­lo­nych męż­czyzn, któ­rzy naj­wy­raź­niej śle­dzili ich wędrówkę na moni­to­rach. Szczę­ściem obaj dys­po­no­wali tylko lek­kim uzbro­je­niem. Jeden miał zwy­kły, dzie­się­cio­mi­li­me­trowy pisto­let, drugi jakiś samo­pow­ta­rzalny wyna­la­zek na sprę­żone powie­trze. Gorzej, że byli w ska­fan­drach kosmicz­nych, co czy­niło roz­py­lacz Rode­riga bez­u­ży­tecz­nym, chyba że zdo­łałby tra­fić któ­re­goś pro­sto w twarz.

Cho­lera, pomy­ślał Lee, i zaraz obró­cił się do Burnsa.

– Prze­łącz na zabi­ja­nie! Ognia!

Podob­nie jak zwy­kle w boju spo­tka­nio­wym więk­szość poci­sków obu stron chy­biła. Poza tym przy zero­wej gra­wi­ta­cji zawsze strze­lało się ina­czej. Zanim Burns prze­sta­wił swoją broń, dostał strzałką w lewe ramię i jęk­nął, ale trudno było powie­dzieć, czy grot prze­bił wzmoc­niony kom­bi­ne­zon, czy tylko nabił jego wła­ści­cie­lowi potęż­nego siniaka. Tak czy siak, chwilę póź­niej Burns zaczął wresz­cie strze­lać.

Fin­der rzu­cił się do przodu, wprost na pierw­szego z napast­ni­ków. Lee uczy­nił to samo, w prze­lo­cie doce­nia­jąc zalety cał­kiem nie­re­gu­la­mi­no­wej postawy, w któ­rej się poru­szał. Raz, że sta­no­wił dzięki temu mniej­szy cel, a dwa, łatwiej mu było strze­lać dzięki mniej­szemu oddzia­ły­wa­niu odrzutu broni na tra­jek­to­rię jego lotu.

Fin­der też miał dzięki temu mniej­szy kło­pot z celo­wa­niem. Pod­czas gdy dzie­się­cio­mi­li­me­trowe poci­ski prze­my­kały nad ich gło­wami, sier­żant wystrze­lił dwa razy, a po chwili jesz­cze trzeci raz. Wła­ści­ciel pisto­letu pole­ciał do tyłu, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc się przy tym obró­cić, by móc znowu użyć broni. Fin­der zakoń­czył jego sza­mo­ta­ninę czwar­tym strza­łem.

Lee jed­nak tego nie widział, zajęty swoim prze­ciw­ni­kiem. Celu­jąc wzdłuż lufy, namie­rzył gościa bro­nią na strzałki i wypa­lił. Nie poczuł pra­wie odrzutu, tylko falę nad­ci­śnie­nia, która omio­tła mu dłoń. Były to gazy rakie­to­wego poci­sku, odpro­wa­dzone bocz­nymi otwo­rami i rów­no­wa­żące odrzut. Moment póź­niej ogni­sta smuga pomknęła w kie­runku prze­ciw­nika.

Tra­fiła w gródź tuż nad głową gościa. Teraz jed­nak Lee rozu­miał już, czemu sier­żant prze­rwał na chwilę ogień po odda­niu dwóch strza­łów. Potrze­bo­wał tej chwili na sko­ry­go­wa­nie namia­rów celu w trój­wy­mia­ro­wej prze­strzeni. Lee wystrze­lił dwa razy do prze­ciw­nika, który znowu pod­no­sił broń.

Pierw­szy pocisk tra­fił go w ramię i obró­cił gwał­tow­nie. Kolejny pole­ciał dia­bli wie­dzą dokąd, na nowo ucząc porucz­nika pokory. Mie­rząc ostroż­nie, Lee przy­go­to­wał się do czwar­tego strzału…

Gdzieś bli­sko za jego ple­cami trzy razy ode­zwał się pisto­let. Co naj­mniej jeden pocisk musiał tra­fić pirata w sam śro­dek kadłuba. Krew wytry­snęła cien­kim stru­mie­niem, a sza­mo­ta­nina zmie­niła się w cha­otyczne drgawki.

Lee obró­cił się, by podzię­ko­wać Burn­sowi; ten machał roz­pacz­li­wie rękami, sta­ra­jąc się dosię­gnąć ściany i prze­rwać kozioł­ko­wa­nie spo­wo­do­wane odrzu­tem jego broni. Lee posta­no­wił mu pomóc…

– Mie­li­śmy iść czym prę­dzej do przodu, prawda, porucz­niku? – ode­zwał się nagle sier­żant.

Lee zamarł, obró­cił się w kie­runku mostka i ode­pchnął się od pokładu.

Pły­nąc przed sie­bie, usły­szał jesz­cze kilka słów, które sier­żant wypo­wie­dział na zastrze­żo­nym kanale, i nie zdo­łał opa­no­wać uśmie­chu.

– Cał­kiem nie­źle jak na nowego, skip­per.

Atak na mostek nie prze­biegł już rów­nie inte­re­su­jąco. Cho­ciaż dwóch prze­by­wa­ją­cych tam pira­tów miało dzie­się­cio­mi­li­me­trowe pisto­lety i otwo­rzyło ogień zaraz po tym, jak Fin­der cisnął do środka pustą ręka­wicę od zna­le­zio­nego kom­bi­ne­zonu. Każdy oddał tylko po trzy strzały, ale to wystar­czyło, by grupa porucz­nika zyskała prze­wagę. Gdy wdarła się do środka, tamci wal­czyli wciąż o usta­bi­li­zo­wa­nie swo­ich ciał, by móc znowu otwo­rzyć ogień.

– Skoro są chwi­lowo bez­radni, może zdo­łamy wziąć ich żyw­cem? – spy­tał porucz­nik.

– Nie – odparł sier­żant. – Już łapią orien­ta­cję. To muszą być Gór­niacy albo ktoś po dobrym tre­ningu w walce w próżni. Za kilka sekund będą gotowi…

– Ognia – rzu­cił Lee i wes­tchnął.

Dwa poci­ski od każ­dego z nich zała­twiły sprawę.

Dokład­nie w tej samej chwili gdzieś z tyłu dobiegł ich alarm modułu pozo­sta­wio­nego na któ­rychś drzwiach. Fin­der i Lee obró­cili się o sto osiem­dzie­siąt stopni i skie­ro­wali w tamtą stronę.

Nim dotarli do miej­sca pierw­szej potyczki, doj­rzeli Burnsa szu­ka­ją­cego osłony za wła­zem i usły­szeli cha­rak­te­ry­styczne poszcze­ki­wa­nie dzie­się­cio­mi­li­me­tro­wego pisto­letu, które kazało Rode­ri­gowi scho­wać się jesz­cze głę­biej. Zaraz potem gdzieś dalej ryk­nęła seria poci­sków o znacz­nie więk­szej pręd­ko­ści począt­ko­wej.

– Czy­sto – ode­zwał się Lewis na otwar­tym kanale. – Był tylko jeden. Dosta­łem go, sier­żan­cie. Tra­fi­łem go wszyst­kimi trzema poci­skami, cho­ciaż odrzut tro­chę mnie spo­nie­wie­rał…

– Świetna robota, Lewis. – Fin­der spoj­rzał na porucz­nika. – I to by było na tyle w kwe­stii prze­słu­cha­nia jeń­ców, porucz­niku.

– Par­szywy pech. – Lee pokrę­cił głową.

– Zakła­da­jąc, że ten ostatni zgi­nął czy­stym przy­pad­kiem – dodał sier­żant na zastrze­żo­nym kanale, zer­ka­jąc zna­cząco w stronę Lewisa.

Tak, pomy­ślał Lee. Będą musieli potem poga­dać.

Wró­ciw­szy na mostek swo­jego kutra, Lee zwol­nił zastępcę, ofi­cera imie­niem Ber­nardo de los Reyes, z peł­nie­nia obo­wiąz­ków dowódcy i podzię­ko­wał mu salu­tem.

– Zaczy­na­li­śmy się już o was mar­twić, skip­per – powie­dział de los Reyes.

Lee powoli ścią­gał ręka­wice ska­fan­dra.

– Jakieś dwie godziny temu musia­łem zarzą­dzić ciszę radiową, żeby spo­koj­nie zała­twić sprawę. Było ich pię­ciu.

– Ale czemu mil­cze­li­ście przez resztę tych dwóch godzin? – spy­tał ofi­cer, co było jakby czę­ścią rytu­ału obo­wią­zu­ją­cego na mostku. Sam świet­nie rozu­miał, że skoro dowódca zacho­wał pełną ciszę radiową nawet po walce, musiał być po temu jakiś powód. Zapewne bar­dzo ważny.

– Nie pora o tym gawę­dzić, Ber­nie. Mamy jesz­cze coś do zro­bie­nia.

Fin­der też zja­wił się na mostku. Wciąż jesz­cze był w ska­fan­drze.

– Porucz­nik Strong doszedł do bar­dzo cie­ka­wych wnio­sków, Ber­nie.

– Naprawdę? – mruk­nął znacz­nie młod­szy od sier­żanta ofi­cer. Obaj znali się jesz­cze z daw­nych cza­sów. Zgod­nie z pra­wem star­szeń­stwa oraz w zwy­kłych oko­licz­no­ściach to Fin­der powi­nien być teraz pierw­szym ofi­cerem kutra Vene­ra­ted Gaia. Sier­żant zdo­łał jed­nak przez lata na tyle zaleźć za skórę róż­nym dur­nym ofi­cer­kom z Ziemi, że ci zro­bili, co było w ich mocy, żeby ni­gdy nie awan­so­wał wyżej miej­sca, które zaj­mo­wał w tej chwili.

Lee prze­pły­nął przez mostek, by zawi­snąć ponad ramie­niem nawi­ga­tora.

– Wolny?

– Tak, porucz­niku?

– Pro­szę spraw­dzić, dokąd przy obec­nej tra­jek­to­rii Fra­grant Blos­som dotrze w ciągu naj­bliż­szych trzech tygo­dni.

– Ależ sir, Fra­grant Blos­som leży w dry­fie. Napęd jest nie­czynny i trudno mówić o jakimś kur­sie…

– Wiem. Ale i tak sprawdź. Nawet jeśli to tylko moja zachcianka.

– Tak, sir.

Nawi­ga­tor zabrał się do pracy i Ber­nie oraz Fin­der pod­pły­nęli bli­żej, by śle­dzić jego postępy.

Ekran kom­pu­tera zami­go­tał i poka­zał krzywą kur­sową, która pro­wa­dziła do czer­wo­nego kręgu ozna­cza­ją­cego moż­liwe spo­tka­nie ze znaj­du­ją­cym się na kar­tach nieba obiek­tem.

– Pro­szę obraz na główny ekran – powie­dział Lee, wska­zu­jąc brodą na kom­pu­ter.

Wycho­dziło na to, że przy obec­nym kur­sie Fra­grant Blos­som miał wyjść z czę­ści pasa aste­roid leżą­cej przy Jowi­szu, wcze­śniej jed­nak mija­jąc jeden z tych okru­chów skal­nych, ozna­czony jako 216 Kle­opa­tra.

Lee spoj­rzał na swo­ich dwóch pod­wład­nych.

– Pory­wa­cze nie usta­wili liniowca w dry­fie. Gdyby tak było, na­dal znaj­do­wałby się na kur­sie w kie­runku na Kal­li­sto. Jest jed­nak ina­czej, a to ozna­cza, że po prze­ję­ciu statku uru­cho­mili napęd i doko­nali zmiany kur­so­wej, mie­rząc w ten kamyk. – Wska­zał na zakre­śloną na czer­wono Kle­opa­trę.

– Ale dla­czego? – spy­tał nawi­ga­tor.

– Bo ktoś tam na nich czeka – zasu­ge­ro­wał Lee.

Ber­nie i Fin­der jako jedyni prze­szli wraz z Lee do klau­stro­fo­bicz­nej sali odpraw. Ledwo weszli, Ber­nie się­gnął pod obu­dowę świetl­nego stołu nakre­so­wego, który poka­zy­wał już kurs na Kle­opa­trę, i pstryk­nął prze­łącz­ni­kiem, włą­cza­jąc gene­ra­tor bia­łego szumu. Pro­du­ko­wany przez niego hałas bar­dziej czuło się, niż sły­szało.

Lee spoj­rzał na Ber­niego.

– Coś ten dzień cały jest na bakier z regu­la­mi­nem. Same nie­spo­dzianki.

Ber­nie wzru­szył ramio­nami.

– Pew­nie tak, sir. Kiedy dotrzemy do Kle­opa­try?

– Za dwie godziny i osiem minut – odparł Lee. – To ozna­cza, że nie zdążę omó­wić z wami wszyst­kiego, co zna­leź­li­śmy na Blos­som. Do dia­bła, nie star­czy nawet czasu na nawią­za­nie kon­taktu z Mar­sem, by popro­sić o dal­sze instruk­cje.

Ber­nie poki­wał głową. Mars znaj­do­wał się obec­nie w odle­gło­ści ponad dwu­dzie­stu minut świetl­nych, co gwa­ran­to­wało nie­mal godzinne, a w prak­tyce nawet więk­sze opóź­nie­nie w roz­mo­wie.

– Zanim dojdą do cze­goś sen­sow­nego, my już będziemy musieli dzia­łać – zgo­dził się. – Jedyne wyj­ście to przed­się­wziąć coś na wła­sną rękę, ale jeśli noga się nam powi­nie, obe­rwiemy za to, że nie cze­ka­li­śmy na odpo­wiedź. Jeśli zaś zdążą nam przy­słać cho­ciaż ogólne instruk­cje, to w razie nie­po­wo­dze­nia okaże się, że nasz mel­du­nek był nie­kom­pletny, a wyko­na­nie roz­ka­zów pozo­sta­wiało wiele do życze­nia. Czy o tym pan myśli, skip­per?

– Mniej wię­cej – zgo­dził się Lee.

– Czyli tak czy siak, mamy prze­srane – mruk­nął Fin­der.

– Ja mam, pano­wie. Ja mam prze­srane – wes­tchnął Lee. – Chęt­nie podzie­lił­bym się z wami odpo­wie­dzial­no­ścią, a tym samym i naj­pew­niej winą, ale ja tu dowo­dzę. A skoro to ja pod­pi­suję roz­kazy, mnie będą z nich roz­li­czać.

Ber­nie spoj­rzał na Fin­dera i uśmiech­nął się prze­bie­gle.

– A wła­śnie, czy na­dal mamy pro­blemy z łączem lase­ro­wym?

W pierw­szej chwili Fin­der nie zdo­łał opa­no­wać zdu­mie­nia, ale zaraz poki­wał ze smut­kiem głową.

– A tak. Mamy. I cią­gle nie udaje się usta­lić, co tam się poro­biło.

– A zapi­sa­łeś wczo­raj w dzien­niku, że odmó­wiło posłu­szeń­stwa?

– Chyba nie. Będę musiał spraw­dzić. W razie czego doko­nam wstecz­nej korekty – dodał z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Obu was powi­nie­nem posta­wić do raportu – ode­zwał się Lee, jakimś cudem opa­no­wu­jąc rado­sny gry­mas twa­rzy.

– Bez­wa­run­kowo – zgo­dził się Ber­nie. – Z całą suro­wo­ścią.

– Dobrze – powie­dział Lee. – Zatem łącze lase­rowe „ożyje” dopiero po naszym podej­ściu do Kle­opa­try. Za późno, byśmy mogli cze­kać na jakie­kol­wiek roz­kazy z Marsa, ale aku­rat w porę, by posłać im w miarę kom­pletny mel­du­nek o naszych zna­le­zi­skach. Z radia zaś aku­rat korzy­stać nie możemy, skoro ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo obec­no­ści wro­giej jed­nostki w naszej oko­licy.

– Aye, sir – zgo­dził się Ber­nie. – Wszystko zgod­nie z regu­la­mi­nem. Zawsze się go trzy­mamy.

– Zauwa­ży­łem.

– Ale pan od samego początku podej­rze­wał, że porwa­nie tego liniowca było jakieś dziwne – spy­tał Fin­der. – Dla­czego?

Lee wzru­szył ramio­nami.

– Logicz­nie rzecz bio­rąc, mając sta­tek ze spraw­nym napę­dem, źli chłopcy powinni jak naj­szyb­ciej uciec do jakiejś dziury. Tyle że wów­czas dostrze­gli­by­śmy ich z daleka. Albo przez sygna­turę czyn­nego napędu, albo pro­mie­nio­wa­nie pod­czer­wone cie­płych jesz­cze dysz. Oni jed­nak zadbali, by nie rzu­cać się w oczy na naszych ekra­nach.

– Suge­ruje więc pan, że spo­dzie­wali się naszej obec­no­ści? – spy­tał Ber­nie. – Ale skąd mogliby wie­dzieć…?

– I to jest wła­śnie dziwne, wręcz podej­rzane. Szli­śmy na zimno, bez żad­nych emi­sji. Bez dostępu do nie­jaw­nych mate­ria­łów nie mieli żad­nej szansy, by się o nas dowie­dzieć. Musieli chyba znać plan naszego patrolu.

– Cho­lera – mruk­nął Fin­der. – To byłaby grub­sza afera.

– Ow­szem, ale wszystko na to wska­zuje. Nie tylko wie­dzieli, że jeste­śmy w oko­licy, ale na doda­tek zabez­pie­czyli się na wypa­dek pod­ję­cia przez nas próby abor­dażu w typowy spo­sób.

– To zna­czy? – spy­tał Ber­nie i zmarsz­czył czoło.

– Gdy zała­twi­li­śmy już pory­wa­czy i zabez­pie­czy­li­śmy sta­tek, zna­leź­li­śmy miny pułapki blo­ku­jące wszyst­kie zwy­kłe drogi na pokład – wyja­śnił Fin­der. – Poza tą jedną, o któ­rej albo nie wie­dzieli, albo zapo­mnieli.

– W szy­bie układu odrzu­ca­nia reak­tora? – Ber­nie pokrę­cił głową. – Pew­nie nie sądzili, że kto­kol­wiek z nas będzie na tyle sza­lony, żeby się do niego zbli­żyć.

– A dokład­niej rzecz okre­śla­jąc, że zawie­rzyli sile naszych prze­są­dów? – rzu­cił z uśmie­chem Lee. – Prze­są­dów sil­niej­szych niż prawa fizyki.

– Tak. – Ber­nie podra­pał się za uchem. – Ale skoro już o tym mówimy, porucz­niku, od jakie­goś czasu zauwa­żamy z sier­żan­tem, że różni się pan tro­chę od ofi­ce­rów przy­sy­ła­nych tu zwy­kle z Ziemi.

– Mówiąc wprost, pró­bu­je­cie zro­zu­mieć, dla­czego nie oka­za­łem się aro­ganc­kim dup­kiem?

Fin­der par­sk­nął śmie­chem, Ber­nie uśmiech­nął się sze­roko.

– No… coś w tym rodzaju.

– To długa histo­ria, ale na razie powiedzmy, że moja rodzina nie cie­szy się szcze­gól­nym zaufa­niem ziem­skich poli­ty­ków.

– A skąd jest ta rodzina, porucz­niku?

– Naj­pierw Tacoma, potem Van­co­uver, ostat­nio Amherst.

Fin­der i Ber­nie wymie­nili poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

– Ta tra­dy­cja wichrzy­cieli z Nowego Świata? – spy­tał Ber­nie.

Lee pokrę­cił głową.

– Ja aku­rat nie, ale moja rodzina ow­szem. Oba­wiam się jed­nak, że to wymie­ra­jący gatu­nek.

– Odno­szę wra­że­nie, że duch nie­za­leż­no­ści nie umiera łatwo w „kolo­niach”.

– Może i nie­ła­two. – Lee spró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale daleko mu było do weso­ło­ści. – W sumie jed­nak umiera. Wol­no­my­śli­ciele nie mają teraz łatwego życia. A gdy ktoś został opi­sany w aktach jako „recy­dy­wi­sta”, staje się oby­wa­te­lem dru­giej kate­go­rii.

Ber­nie z Fin­de­rem znowu wymie­nili spoj­rze­nia.

– Tak, wiemy.

Lee oparł się w fotelu. Już od jakie­goś czasu szy­ko­wał się do odby­cia z Fin­de­rem „dłuż­szej roz­mowy”, ale teraz oka­zało się, że Ber­nie też powi­nien wziąć w niej udział.

– Mówi­cie więc, że mnie obser­wo­wa­li­ście?

Fin­der uśmiech­nął się, napeł­nia­jąc kuli­sty pojem­nik kawą.

– Dopiero teraz się pan zorien­to­wał? Taki bystrzak?

– Nie. Ale nie wie­dzia­łem, że robi­li­ście to aż tak meto­dycz­nie. I cie­kawi mnie, czego jesz­cze nie wiem.

Ber­nie pokrę­cił głową.

– Na razie nie wie pan nawet połowy, porucz­niku.

– Wie­rzę na słowo, ale ta sprawa musi pocze­kać. – Lee spoj­rzał na cza­so­mierz. – Za dwie godziny przej­dziemy obok Kle­opa­try i mamy jesz­cze sporo roboty.

– Na przy­kład co? – spy­tał Ber­nie. – Na mój gust naj­le­piej byśmy zro­bili, trzy­ma­jąc się po cichu ogona Blos­som i cze­ka­jąc, aż ktoś zjawi się, by pod­jąć grupę sztur­mową. Wtedy mogli­by­śmy ude­rzyć na nich w chwili prze­siadki i…

Lee pokrę­cił głową.

– Zakłada pan, że po dotar­ciu do Kle­opa­try mieli się zatrzy­mać na dłuż­sze posie­dze­nie, pory­wa­cze zaś cze­ka­liby na pokła­dzie liniowca na pod­ję­cie. Bar­dziej praw­do­po­dobny wydaje mi się plan, w któ­rym wyszliby sami w próż­nię, by cze­kać tam na zdal­nie ste­ro­wany holow­nik. W ten spo­sób ich macie­rzy­sty sta­tek mógłby cały czas ukry­wać się w cie­niu aste­ro­idy.

Ber­nie i Fin­der raz jesz­cze spoj­rzeli po sobie.

– On ma rację – mruk­nął w końcu sier­żant.

– Jak by nie patrzeć – przy­tak­nął Ber­nie. – Świat się koń­czy. Facet „z dołu” uczy mnie dzia­łań w próżni. Gdy wrócę na Marsa, mama mnie do domu nie wpu­ści.

– Może nic jej o tym nie mów – zapro­po­no­wał Lee. – Ale chwi­lowo nie ta ope­ra­cja mar­twi mnie naj­bar­dziej.

– Nie? – spy­tał Fin­der, w jed­nej chwili zapo­mi­na­jąc o kawie.

– Nie. Skoro pory­wa­czom nie cho­dziło o zakład­ni­ków i naj­wy­raź­niej nie zale­żało im też na samym statku, pozo­staje pyta­nie o ich moty­wa­cję. Ich cel, wciąż dla nas nie­znany.

Ber­nie wzru­szył ramio­nami.

– Rozu­miem, ale czy to ma zna­cze­nie?

– Tak. Skoro posta­rali się o dostęp do naszych nie­jaw­nych infor­ma­cji, musi cho­dzić o jakąś naprawdę wielką ope­ra­cję, którą sta­rają się utrzy­mać w tajem­nicy, albo przy­naj­mniej w cie­niu. Mogą więc być gotowi do pod­ję­cia róż­nych środ­ków zapo­bie­gaw­czych, by sprawa się nie roz­nio­sła.

– Cho­lera – wes­tchnął Fin­der. – Nasz chło­pak… to zna­czy porucz­nik, ma naj­pew­niej rację. Może być nawet tak, że przej­ście obok Kle­opa­try posłuży jedy­nie za potwier­dze­nie, że robota się udała. I sygnał, że można już ekipę pory­wa­czy, czyli poten­cjal­nych nie­wy­god­nych świad­ków, usu­nąć.

– A tak – zgo­dził się Ber­nie i poki­wał głową. – To by paso­wało. – Zało­żył ręce na piersi. – Co więc zro­bimy, skip­per?

– Czy wszyst­kie nasze wła­sne zdal­nie ste­ro­wane holow­niki są sprawne?

– Pełna goto­wość, sir.

– Świet­nie. Ile zesta­wów pasyw­nych sen­so­rów mamy w maga­zy­nie?

– Sześć, sir. Róż­nych typów.

Lee pochy­lił się nad sto­łem.

– Dobrze zatem. Oto, co zro­bimy…

Nie­mal dwie godziny póź­niej na pokła­dzie kutra Vene­ra­ted Gaia ogło­szony został alarm bojowy, jed­nak poza tym nie­wiele się zmie­niło i załoga za nic nie rozu­miała, dla­czego porucz­nik Strong wahał się z pod­ję­ciem bar­dziej zde­cy­do­wa­nych dzia­łań. Przez cały czas sta­te­czek, prze­zwany już dawno temu Vene­real Gato, sunął powoli przed sie­bie, skryty w cie­niu liniowca.

Wraz z nimi w prze­strzeni dry­fo­wały naj­róż­niej­sze śmieci, pocho­dzące z ładowni Fra­grant Blos­som. Więk­szość roz­mia­rów prze­cięt­nej kanapy. Podą­żały nie­mal rów­no­le­głym kur­sem, ale z cza­sem odda­lały się coraz bar­dziej od obu jed­no­stek.

Gato był nie­mal tak cichy jak prze­strzeń, którą prze­mie­rzał. Wobec braku gwaru ludz­kich gło­sów szum kom­pu­te­rów i połą­czony z lekką wibra­cją pomruk urzą­dzeń pokła­do­wych, pra­cu­ją­cych obec­nie na zasi­la­niu z aku­mu­la­to­rów, były szcze­gól­nie sły­szalne. Atmos­fera była ner­wowa, co wią­zało się głów­nie z per­spek­tywą moż­li­wej walki, w któ­rej mało kto miał jakie­kol­wiek doświad­cze­nie. Star­cia w próżni były na tyle rzad­kie, że dla wielu cała sytu­acja była wręcz sur­re­ali­styczna. Na doda­tek nie mieli zie­lo­nego poję­cia, z kim wła­ści­wie przyj­dzie im się zmie­rzyć. Wszy­scy wbi­jali wręcz spoj­rze­nia w ekrany i prze­bie­rali pal­cami, gotowi do wyko­na­nia roz­ka­zów.

Na razie wachta na mostku mogła obser­wo­wać tylko Kle­opa­trę, długi na 217 kilo­me­trów sopel skalny, mie­rzący w naj­szer­szym miej­scu 94 kilo­me­try. Z każdą chwilą sta­wał się coraz więk­szy. Kozioł­ko­wał z wolna; pełen obrót zaj­mo­wał mu pięć godzin. W nie­ja­kiej odle­gło­ści od niego krą­żyły jesz­cze dwa „kamie­nie”, jeden o śred­nicy trzech, drugi pię­ciu kilo­me­trów. Widać też było sporo gruzu pozo­sta­łego po pra­cach wydo­byw­czych. Te kawałki były róż­nych gaba­ry­tów, od odłam­ków wiel­ko­ści piłki po złomy roz­mia­rów kamie­nicy. Jeśli był tu jakiś wrogi sta­tek, miał do wyboru aż kil­ka­dzie­siąt obiek­tów, za któ­rymi można było się ukryć. Oczy­wi­ście z samą Kle­opa­trą na czele.

– Aste­ro­ida jest już w zewnętrz­nej stre­fie zasięgu naszego uzbro­je­nia, skip­per – zamel­do­wał ofi­cer ogniowy, wyraź­nie wal­cząc przy tym z sucho­ścią w gar­dle.

– Jak czuj­niki? – spy­tał Lee, nie odwra­ca­jąc głowy od ekranu.

– Bez zmian, sir. Gdy­by­śmy włą­czyli aktywne, mie­li­by­śmy oczy­wi­ście lep­sze dane…

– Niech pan nawet o tym nie myśli! – prze­rwał mu Lee. – Zero emi­sji, aż dam roz­kaz.

– Tak, sir, ale…

– Zdaję sobie sprawę z faktu, że uży­cie bier­nych czuj­ni­ków ogra­ni­cza nasze moż­li­wo­ści bojowe i utrud­nia bra­nie namia­rów ognio­wych. Nie­mniej na razie pro­szę pil­no­wać łączy lase­ro­wych z naszymi son­dami i mel­do­wać na bie­żąco o zmia­nach.

– Tak, sir.

Ber­nie pod­pły­nął bli­żej ofi­cera.

– Porucz­niku, bez wąt­pie­nia bie­rze pan pod uwagę i taką ewen­tu­al­ność, że nikt nie czeka tutaj na pory­wa­czy. Być może pla­no­wali prze­siąść się jedy­nie na jakiś sta­te­czek, który wcze­śniej tu zosta­wili. Jeśli tak jest, możemy go łatwo prze­oczyć.

– Tak, to moż­liwe – zgo­dził się Lee.

– Ale nie kupuje pan tej teo­rii?

– Nie kupuję. Bio­rąc pod uwagę, ile zain­we­sto­wali dotąd w całą ope­ra­cję, nie przy­pusz­czam…

– Porucz­niku! – ode­zwał się z prze­ję­ciem tech­nik od czuj­ni­ków, dostrze­gł­szy blask bijący zza dru­giego końca aste­ro­idy. Łuna była poma­rań­czowa, ale ekran nie prze­ka­zy­wał im obrazu w rze­czy­wi­stych kolo­rach. Ta barwa ozna­czała inten­sywne pro­mie­nio­wa­nie pod­czer­wone.

– Widzę. Pro­szę o trian­gu­la­cję źró­dła cie­pła.

– Nie dam rady, sir. Nie z obec­nie uży­wa­nymi czuj­ni­kami.

Ber­nie przy­gryzł wargę i wpa­trzył się w poma­rań­czowy poblask.

– To musi być coś dużego, jeśli te sen­sory tak to widzą – powie­dział. – Może nawet…

– Napęd nukle­arny – stwier­dził wprost Lee.

– Tego wła­śnie pan ocze­ki­wał? – spy­tał Fin­der, poja­wia­jąc się na mostku.

– Sier­żan­cie, w cza­sie alarmu bojo­wego pana poste­ru­nek jest na rezer­wo­wym sta­no­wi­sku dowo­dze­nia! – rzu­cił mu porucz­nik. – Gdyby mostek został znisz­czony…

Nie­któ­rzy sto­jący obok dowódcy gwał­tow­nie poble­dli. Fin­der zasa­lu­to­wał ener­gicz­nie. Na ile to było moż­liwe, oczy­wi­ście.

– Wła­śnie tam zdą­żam, sir.

Ber­nie uśmiech­nął się lekko, ale spo­waż­niał, gdy porucz­nik spoj­rzał w jego stronę.

– Panie de los Reyes, jest pan jedyną osobą na mostku, która nie zapięła jesz­cze pasów. Pro­szę natych­miast to uczy­nić.

Ber­nie prze­łknął ciężko ślinę i posłu­chał roz­kazu.

Smu­kły Mar­sja­nin obsłu­gu­jący kon­solę czuj­ni­ków miał chyba coraz więk­sze kło­poty z oddy­cha­niem.

– Ta łuna ma coraz wyż­szą tem­pe­ra­turę – powie­dział zdu­szo­nym gło­sem. – Wykry­wamy wyso­ko­ener­ge­tyczne cząstki…

– Jasne, że tak – mruk­nął Lee. – Przy­go­to­wać się do zmiany szyku bier­nych czuj­ni­ków. Ale ostroż­nie, by nie roz­trą­cić śmieci, mię­dzy któ­rymi je ukry­li­śmy.

– Aye, sir. Holow­niki są gotowe prze­su­nąć masko­wa­nie, by nie zasła­niało pola czuj­ni­kom.

Roz­kaz padł w ide­al­nej chwili. Źró­dło bla­sku wychy­nęło zza aste­ro­idy pod posta­cią wście­kle czer­wo­nego punktu.

– Wam­pir, wam­pir! – wykrzyk­nął tech­nik. – Pręd­kość… kurde mole!

Lee zigno­ro­wał nie­re­gu­la­mi­nowy okrzyk.

– Uzbro­je­nie, od tej chwili przej­mu­je­cie czuj­niki. Trian­gu­la­cja pasyw­nymi na źró­dło pro­mie­nio­wa­nia.

– Ale to nie da nam uży­tecz­nych namia­rów celu, sir.

– Wiem o tym. Na razie nie musi. A jak długo nasze aktywne czuj­niki są wyłą­czone, tam­ten nie może nawet przy­pusz­czać, że go namie­rzy­li­śmy. Chyba że ktoś tam ma zdol­no­ści para­nor­malne i wywą­cha jakoś, że te śmieci wkoło skry­wają nasze sondy.

– Które na doda­tek wzmac­niają odbiór – dodał z podzi­wem Ber­nie.

– Tak, o to też cho­dziło. Ster, w goto­wo­ści. Nawi­ga­cja, przy­go­to­wać zwrot na kurs od wam­pira.

– Ucie­kamy… sir?

– Nie, narzu­camy dystans. A jeśli będę jesz­cze choć sekundę dłu­żej cze­kać na ten kurs, uznam to za zanie­dby­wa­nie obo­wiąz­ków, jasne?

– Tak jest, sir! Już przy­go­to­wuję kurs, sir!

– Mam uru­cho­mić napęd? – spy­tał tech­nik maszy­nowy, zwil­ża­jąc języ­kiem wargi.

– Jesz­cze nie. W tej chwili wydzie­lamy mniej cie­pła niż siłow­nia liniowca. Na razie niech tak zosta­nie.

– Kry­jemy się w jego ema­na­cji ciepl­nej – rzu­cił z uśmie­chem Ber­nie.

– Mam nadzieję. Uzbro­je­nie, zapro­gra­mo­wać sze­roki roz­rzut poci­sków.

– Ile ptasz­ków mamy wystrze­lić, sir?

– Wszyst­kie jedną salwą.

– Sir?

– A jak szybko on nad­ciąga? Czy w tej sytu­acji będzie szansa na drugą salwę?

Tech­nik prze­łknął ciężko ślinę.

– Aye, sir, wszyst­kie w jed­nej sal­wie.

Czer­wony punkt urósł wyraź­nie i prze­stał być tak jed­no­wy­mia­rowy, jego czer­wień zaś przy­bie­rała na inten­syw­no­ści.

– Ten cho­ler­nik ma dwa razy więk­szy ciąg niż my – mruk­nął ster­nik.

– Jeśli się nie mylę, to pięć razy więk­szy, i zosta­wia sil­nie radio­ak­tywny ślad, który nie­malże świeci w ciem­no­ści.

– Kurna… tak, sir. Chyba tak jest – ode­zwał się tech­nik od czuj­ni­ków.

– Uzbro­je­nie, mamy wstępny namiar celu?

– Jesz­cze nad nim pra­cuję, sir. Przy tych czuj­ni­kach inter­po­la­cja…

– Czy wam­pir uru­cho­mił swoje aktywne czuj­niki?

– Nie… cho­ciaż powi­nien już to zro­bić, sir. Ma zasięg. Może coś mu się uszko­dziło…?

– Pew­nie ma na pokła­dzie tylko poci­ski ama­tor­skiej roboty, o mniej­szym zasięgu niż nasze. Ma nadzieję, że spa­ni­ku­jemy, widząc go zbli­ża­ją­cego się z taką pręd­ko­ścią, i wypa­limy na ślepo z mak­sy­mal­nego dystansu.

Ber­nie poki­wał głową.

– Tak, chce nas spro­wo­ko­wać do strzału już teraz, gdy namie­rzamy tylko jego ślad cieplny. A jeśli to zro­bimy, przej­dzie w tryb aktywny, szybko zła­pie namiar na nasze źró­dła emi­sji i złoi nam dupę.

Lee przy­tak­nął. Coraz bar­dziej pocił się pod pachami i nie było to przy­jemne.

– Uzbro­je­nie, ponow­nie, mamy wstępny namiar?

– Jesz­cze… Jest! Marny i nie­pewny, ale jest. Tyle że bez gwa­ran­cji tra­fie­nia, sir.

– Odpa­lić salwę. Poci­ski na ste­ro­wa­nie wiązką pro­wa­dzącą.

– Ale sir, jeśli mają go tra­fić, musimy przejść na aktywne…

– Nie teraz. Dopiero, gdy nasze poci­ski poko­nają pięć­dzie­siąt pro­cent drogi do celu.

– Wła­śnie docho­dzą do tej gra­nicy… Już!

– Włą­czyć aktywne. Prze­ka­zać dokładne namiary celu poci­skom. Maszy­now­nia, pełna moc. Ster, kurs do wam­pira.

– Poci­ski prze­cho­dzą na aktywne śle­dze­nie celu – zamel­do­wał tech­nik. – Osiem­dzie­siąt pro­cent z nich na­dal ma szansę na prze­chwy­ce­nie.

Odle­głe już mocno poci­ski prze­stały podą­żać nie­mal na ślepo, napro­wa­dzane jedy­nie na ślad cieplny tajem­ni­czego statku. Teraz dys­po­no­wały peł­nym zesta­wem danych, który wiódł je pre­cy­zyj­nie, jak po sznurku. Wcze­śniej­szy, pro­wi­zo­ryczny namiar oka­zał się na tyle dokładny, że aż osiem z dzie­się­ciu rakiet miało szansę na wyko­na­nie swego zada­nia. Obec­nie poko­nały już sześć­dzie­siąt pro­cent dystansu.

Tam­ten bez wąt­pie­nia ocze­ki­wał, że Gato uru­chomi aktywne czuj­niki już w momen­cie odpa­le­nia salwy, i sądził, że będzie miał dość czasu na sku­teczną reak­cję. Nie­mniej wobec ośmiu nad­cią­ga­ją­cych rakiet musiał sku­pić się na uni­kach. Wykrę­ciw­szy kadłub o dzie­więć­dzie­siąt stopni, dał pełny ciąg, by jak naj­szyb­ciej zmie­nić zasad­ni­czy wek­tor lotu. Ale olbrzy­mia pręd­kość postę­powa, roz­wi­nięta wcze­śniej dla zmniej­sze­nia dystansu od prze­ciw­nika, teraz dzia­łała prze­ciwko niemu. Wpraw­dzie odcho­dził z wolna w bok, ale zasad­ni­czy kie­ru­nek lotu zmie­niał się bar­dzo wolno. Na tyle wolno, że gło­wice poci­sków nie miały więk­szych kło­po­tów z obli­cza­niem popra­wek kur­so­wych.

W ostat­niej chwili wypu­ścił jesz­cze salwę wła­snych rakiet, po czym zgi­nął w krót­kim, gwał­tow­nym roz­bły­sku.

Na mostku kutra roz­le­gły się wiwaty, uci­szone zaraz ostrym pyta­niem porucz­nika.

– Ile cią­gnie na nas?

– Trzy, sir. Zagłu­szamy, ale trzy­mają namiar celu.

– Pew­nie idą teraz na wła­snym napro­wa­dza­niu i kie­rują się na nasze źró­dła emi­sji. Wystrze­lić pozo­ra­tory i flary.

– I to jest jesz­cze jeden powód, dla któ­rego tak późno kazał pan włą­czyć nasz napęd – mruk­nął Ber­nie. – Gdy­by­śmy grzali go od godziny, byłby wyraź­niej­szym celem niż flary.

Nie­mal w tej samej chwili usły­szeli mel­du­nek, że jeden z poci­sków skie­ro­wał się na pozo­ra­tor emi­tu­jący fale radiowe, a dwa skrę­ciły w kie­runku flar.

Lee roz­piął pasy i wstał.

– Odbój alarmu. – Pochy­lił się i włą­czył inter­kom. – Sier­żant Fin­der natych­miast do mnie. Ster?

– Tak, sir?

– Jako naj­star­szy stop­niem przej­muje pan mostek. Będę w kabi­nie odpraw z panem de los Rey­esem. Gdy sier­żant do nas dołą­czy, zaj­miemy się przy­go­to­wa­niem raportu z akcji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki