Hjem. Na północnych wyspach - Ilona Wiśniewska - ebook

Hjem. Na północnych wyspach ebook

Ilona Wiśniewska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 237

Data ważności licencji: 9/10/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W serii ukazały się ostatnio:

Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu

Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi

John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)

Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach

Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)

Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie

Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)

Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce

Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu

Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego

Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej

(wyd. 2 zmienione)

Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)

Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)

Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice

Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)

Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)

Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów

John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria

Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)

Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż

Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)

François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu

Martyna M. Wojtkowska W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci

Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 3)

Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 3)

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 4)

Agata Komosa-Styczeń Wyspa niechcianych kobiet

W serii ukaże się m. in.:

Nicola Lagioia Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © Ilona Wiśniewska

Fotografie na s. 64–65 i 68 © Knut Stokmo / Perspektivet Museum

Copyright © by Ilona Wiśniewska, 2025

Redakcja Tomasz Zając

Konsultacja ornitologiczna Paweł Pstrokoński

Konsultacja iranistyczna dr Albert Kwiatkowski

Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapy GeoServices (geoservices.pl)

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-193-4

Spis treści

Seria

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Epigraf

***

Wiosna

Lato

Jesień

Zima

***

Bibliografia

Fotografie

Kolofon

Dla Alberto

Ludzie tutaj od zawsze potrafili odczytywać sygnały wysyłane przez ptaki. Stąd wiemy, że gdy stado mew trójpalczastych leci w linii prostej, utrzyma się spokojna pogoda. Jeśli w trakcie lotu szybują to wysoko, to nisko, można spodziewać się sztormu. Obserwując życie i wędrówki ptaków, szybko odkryjemy, że potrafią one przekazywać wiadomości całej populacji. A pamięć o nieszczęściu, które je spotkało, może być przekazywana również następnym pokoleniom. Piękne małe mewy trójpalczaste budują gniazda na stromych odsłoniętych skałach i czasami wszystkie je zmiata sztorm. Przenoszą się wtedy na inną górę lub zbocze, a miejsce wypadku jest omijane przez ptasie pokolenia tak długo, jak długo trwa pamięć o tym zdarzeniu. Tak to właśnie działa. Po latach ptaki wracają w tę samą okolicę i prędzej czy później katastrofa się powtarza.

Carl Schøyen, Fuglefjell [Ptasia góra],Oslo 1929

***

Bjørg nawołuje.

Jej głosu prawie nie słychać, bo stoi odwrócona plecami, a wiatr pochłania dźwięki. Szare niebo nadaje ton morzu, żółta kurtka na przemian zlewa się z piaskiem i odcina od trawy.

– Nuni!

Bjørg krąży po okolicy, rozgląda się, przez chwilę ma nawet pewność, że go widzi. Podbiega, ale to nie on. Mewy fruwają nad dachami nadmorskich willi. Zachmurzenie nie pomaga określić pory roku ani pory dnia, może to przedwiośnie albo schyłek roku, raczej przedpołudnie. Bjørg wstała podekscytowana z samego rana, nie było na co czekać. Na miejsce dotarła taksówką, w dłoni trzymała powiększony wydruk mapy Google z zaznaczonym punktem.

– Nuni! Nununi!

Jest coś przejmującego w wołaniu pozostającym bez odpowiedzi.

Poza rzeźbą nagiego mężczyzny na plaży nie ma nikogo. Bjørg opiera się o jego ramię i patrzy w tym samym kierunku co on, ze smutnym, ale pełnym zgody uśmiechem. A potem odchodzi. Może JJ w tym roku przegrał z żywiołem. Może nie usłyszał wołania w tym zamglonym powietrzu. Nic tu po niej. Wróci do domu i zaczeka we własnej kuchni. Zima okropnie się dłuży, a jej przyjaciela ostatnio widziano na obrzeżach Liverpoolu, przyleciała więc z nadzieją, że go tu zastanie.

– Tym razem się nie udało, ale jeszcze tu wrócę. Nigdy się nie poddaję – mówi.

Był październik 2022 roku. Dokument o Bjørg wyświetlano w starym magazynie w Vardø, rybackim mieście na północnym krańcu Norwegii, podczas pierwszej edycji festiwalu filmowego Crossings. Organizowały go moje znajome z czasów, gdy pomieszkiwałam w ich mieście, i zaproponowały mi prowadzenie dwóch spotkań z reżyserami. W programie było kilkadziesiąt filmów – pełnometrażowych fabuł, artystycznych etiud i krótkich dokumentów. Ten o Bjørg trwał niecałe czternaście minut, ale wzruszył mnie od pierwszej sceny. Była to opowieść o cierpliwości i czekaniu. I o tym, że jeśli Północ jest twoim domem, często czekasz sam. Pamiętam, że gazowe nagrzewnice nie dawały rady szparom w ścianach i wiatrowi dochodzącemu do dwudziestu pięciu metrów na sekundę. Wtulaliśmy się we współoglądających, siedząc na skórach reniferów. Podwijaliśmy palce u stóp, ale i tak trzęśliśmy się z zimna.

W napisach końcowych nie podano, skąd pochodziła Bjørg, i tylko jej dialekt oraz wiosenne zaspy w scenach przy domu wskazywały na północną Norwegię. Chciałabym ją poznać, pomyślałam w drodze powrotnej do Tromsø. Żyję na dalekiej Północy od piętnastu lat i coraz częściej w starszych Norweżkach rozpoznaję samą siebie. Imponuje mi, z jakim spokojem i humorem podchodzą do trudnych warunków życia. Gdyby przyszło mi się zestarzeć w tej części świata, chciałabym być taka jak one.

Wpadłyśmy na siebie przypadkiem kilka tygodni później. Stałam w kolejce do kontroli bezpieczeństwa na lotnisku w Tromsø, a Bjørg przechodziła ubrana w odblaskową kurtkę personelu naziemnego. Poznałam ją po uśmiechu. Miałyśmy chwilę, ale to wystarczyło, by wymienić koordynaty. Do spotkania doszło dopiero rok później i do dziś nie wiem, dlaczego musiało minąć tyle czasu. Być może niektóre opowieści muszą przeleżeć zimę, nasiąknąć latem. Albo po prostu się nie złożyło, mimo że mieszkamy tak blisko, na sąsiednich wyspach.

W pierwszym momencie jej nie poznałam. Wydała mi się niższa niż wtedy na lotnisku, ona z kolei w ogóle zapomniała, jak wyglądam, więc chwilę się w siebie wpatrywałyśmy w przygaszonym świetle kawiarni, nim uścisnęłyśmy dłonie. Wypiłyśmy po dwie herbaty, aż dziwne w kraju, gdzie dominuje czarna kawa, i siedziałyśmy zatopione w rozmowie do zamknięcia lokalu. „Zaczynam czekać co roku na początku kwietnia. Przyjedź i poczekaj ze mną”. To najważniejsze słowa, które wtedy padły.

Wiosna

Mieszkam w Tromsø od siedmiu lat i nadal zdarza mi się pomylić drogę. Wciąż nie jestem pewna niektórych rozwidleń, bo ulice biegną tak, jak je w przeszłości wydeptali ludzie i wyjeździły wozy konne, sporo tu skrótów i nieoczywistych skrzyżowań. Po upowszechnieniu się samochodów ścieżki zalano asfaltem, czasem jednak urywają się raptownie, kończą skałami albo skręcają donikąd. Niektórzy mówią, że tu się chodzi tylko pod górkę. Coś w tym jest, bo z górki najbezpieczniej się zbiega, zwłaszcza po śliskim. Ten dobry nawyk widać potem na skarpetach, przetartych głównie na śródstopiu. Skarpety są ważne, nosi się je tu niemal przez cały rok. Ważne jest ciepło w domu. I to, by po nocy polarnej wróciły ptaki.

Jest wiosna 2024 roku. Stoję na początku Storgaty, głównej ulicy miasta. Pod podeszwami matowy lód, gdzieniegdzie zasypany kamyczkami albo zdarty do chodnika. Patrzę na stare zabudowania browaru Mack, na nowoczesny gmach muzeum Polaria, wysoką siedzibę Instytutu Polarnego i na ścianę z wypłaszczonych na szczytach gór. Resztki śniegu z nabrzeża spływają do turkusowej wody. Jego nadmiar jest wywożony ciężarówkami poza miasto i wrzucany do morza. Ale teraz zostały już tylko brudne zaspy i trudno odróżnić, czy to śnieg, czy ziemia. Nasiąkam sączącą się z nieba breją i ubolewam nad brakiem kaptura. Na Tromsø mówią snøhule, czyli śnieżna jama. Jakby śnieg w okolicy sypał tak, by pokryć akurat ten kawałek lądu, zmrozić go i zostawić do maja. Gdyby zima była miejscem, byłaby tym miastem. Teraz jest już prawie po zimie. Czasem musi być po zimie. Tegoroczna kończy się wcześniej niż zwykle, bo najcieplejsze miesiące w historii pomiarów obowiązują również na krańcach świata.

Stoję i nasłuchuję. Głosy mew trójpalczastych potrafię rozpoznać bez patrzenia: falujący żal z pretensją podczas lotu i wielotonowe pokrzykiwania przy lądowaniu. Po norwesku nazywa się je krykkje – co brzmi jak „krysie”. Odkąd poznałam tę nazwę, już nie używam innej. Operuję trzema językami na co dzień i wygodnie mi skracać słowa.

Pierwszy raz zwróciłam na nie uwagę na Spitsbergenie, w opuszczonym mieście Piramida. Od końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku nie było tam ludzi, krysie przejęły więc kilka nieruchomości, w tym zaplombowany blok przy głównym placu. Na czterech piętrach trwał nieustanny jazgot. Przesiadywałam na zardzewiałej huśtawce przed wejściem, a małe mewy łypały na mnie bez oznak zaniepokojenia. Raz udało mi się wejść do środka i zobaczyć je z drugiej strony. Siedziały w gniazdach, słońce świeciło przez brudne szyby, ich cienie migotały na ścianie, a krzyk niósł się po korytarzach usłanych ciałami tych, które wleciały przez wybite okna, ale nie potrafiły się wydostać. Stałam niezauważona, obserwując ten trzepoczący ruch. Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko mewich gniazd.

W Piramidzie nocowałam w hotelu reaktywowanym na potrzeby turystyki i dzięki krysiom wcale nie miałam wrażenia, że na całe miasto przypadało zaledwie kilkoro ludzi. Ale to było tam, najdalej na Północ, w białym. Ponad dekadę później i tysiąc kilometrów na południe to one mieszkają w hotelach. Kolonia z Piramidy zapowiadała zmiany, które dzieją się na północnym wybrzeżu i w ostatnich latach przyspieszyły tak gwałtownie, że tam, gdzie wiosną powinno być gwarno, jest cisza. A tam, gdzie dotąd było cicho, słychać krzyk. Ten za moimi plecami jeszcze kilka lat temu był słyszalny na klifach, nie w centrum miasta. Krysie zwykły budować gniazda na stromych zboczach wysp. Na tych norweskich bywało ich i pół miliona. Teraz te miejsca pustoszeją, a one szukają schronienia wśród ludzi. W Tromsø pojawiły się w 2017 roku i na początku naliczono trzynaście par. W 2022 roku par było już prawie czterysta, a rok później tysiąc. Mówi się na nie urbane krykkjer, miejskie krysie.

W ciągu ostatnich czterdziestu lat osiem na dziesięć ptaków morskich zniknęło z norweskiego wybrzeża. Ponadto w 2023 roku tylko na północy kraju znaleziono dwadzieścia cztery tysiące osobników zabitych przez ptasią grypę. Jej epidemia – największa w historii Norwegii – zdziesiątkowała głównie krysie obecne na norweskiej czerwonej liście gatunków. Lista ma dziewięciopunktową skalę: od gatunków nieobjętych monitoringiem po regionalnie wymarłe, przy czym krysie w ciągu dwóch lat ze statusu bliskiego zagrożeniu (symbol NT – nær truet) przeskoczyły o dwa punkty i obecnie są silnie zagrożone (EN – sterk truet), dwa miejsca przed końcem skali. Zeszłego lata zakażone grypą mewy padały martwe wprost z nieba albo gromadziły się w skupiska na plażach i tam umierały, a ludzie w białych kombinezonach wyławiali je szczypcami i upychali do worków. Widziałam, jak siedziały zdezorientowane, kiwały się z wykręconymi głowami. Pamiętam też te martwe. Leżały z rozpostartymi skrzydłami na granicy wody, jakby wiedziały, dokąd dosięga przypływ, i nie chciały jeszcze się poddać falom. Liczby na pewno są większe, bo wiele umarło na morzu. Te liczby nic mi nie mówią. Nie umiem sobie wyobrazić, ile to jest osiemdziesiąt procent populacji. Dwadzieścia cztery tysiące martwych ptaków. Ile by to było powierzchni morza szczelnie wypełnionej ciałami?

Wyspy ze śmieci, wyspy z ptasich trucheł.

Tromsø podczas nocy polarnej

Jedne lądy znikają pod wodą, drugie się wypiętrzają.

„Opowiadaj historie” – usłyszał islandzki pisarz Andri Snær Magnason od znajomego klimatologa podczas rozmowy o tym, co pisarz może zrobić, by przydać się współczesnemu światu. „Człowiek nie rozumie liczb i wykresów, ale rozumie opowieści. Ty potrafisz je snuć i musisz to robić”. To zdanie wdrukowało mi się w głowę, odkąd przeczytałam je w książce O czasie i wodzie.

*

Stoję na początku Storgaty i zerkam za siebie. Ruch w ptasich hotelach coraz większy, to drugi sezon. Pamiętam, co się działo za moimi plecami zeszłego lata. Tego jak dotychczas najcieplejszego lata, gdy przez dwa miesiące nie zamykaliśmy drzwi na balkon. W Muséparku, obok żółtego gmachu Kunstforeningu (Centrum Sztuki), zgromadziło się kilkadziesiąt osób, świeciło słońce, kwitły bzy. Przyszliśmy na wernisaż wystawy Jeg… måser!. W trzykropek można było wstawić czasownik z własnymi emocjami. Jeg to ja. Måser to w północnym dialekcie mewy. Na wybrzeżu od zawsze żyło się obok nich, podbierało im jaja, rzucało resztki ryb. To współistnienie kształtowało tożsamość. A wystawa zbierała te doświadczenia i pokazywała, jak się rozwijały przez lata. Od symbiozy (jeg liker – lubię) przez rozłąkę wynikającą ze zmian w sposobie połowów, na skutek czego mewy przestały towarzyszyć człowiekowi (jeg savner – tęsknię za), a zaczęły przeszkadzać, podkradać jedzenie i roznosić śmieci (jeg er lei av – mam dość), aż po nienawiść i okrucieństwo, których padły ofiarą (jeg hater – nienawidzę). Wystawa miała też uświadomić różnorodność zachowań i potrzeb wśród samych ptaków. Na przykład to, że krysie nie kradną ludzkiego jedzenia. Znajdują je w morzu, bo ich pokarm stanowią głównie małe ryby i bezkręgowce, a odkąd nie mają się gdzie podziać, miejskie parapety są ich jedynym schronieniem. Te należące do Kunstforeningu przez ostatnie dwa sezony też służyły za gniazda, a zmęczeni hałasem pracownicy spędzali lato na pracy zdalnej. Po zarządzeniu remontu generalnego trzeba było wymyślić, co zrobić z kolonią, która swoim zwyczajem zawsze wiosną wraca w to samo miejsce. Najpierw jesienią osiatkowano więc elewację, a lokalni architekci i artyści zaprojektowali trzy konstrukcje imitujące półki skalne. Nazwano je hotelami i ustawiono tuż przy zasłoniętych oknach. Kiedy ptaki stopniowo zaczęły się przenosić na nowe siedliska, hotele odsuwano dalej, w dół Muséparku. Podczas wernisażu znajdowały się już kilkanaście metrów od budynku i oficjalnie ogłoszono sukces, bo tylko dwie najbardziej wytrwałe pary znalazły słabe punkty siatki i osiedliły się na gzymsach. Pozostałym młode zaczynały wyglądać spod skrzydeł.

Przez całe lato z okien Kunstforeningu można było podglądać życie pięćdziesięciu par. Przesiadywałam tam głównie w czerwcu, kiedy wykluwały się pisklęta. Ich odgłosy przypominały mi Spitsbergen, wracały z nimi obrazy i pewien rodzaj tęsknoty za tamtą rzeczywistością, za prostotą tamtejszego życia. To na Spitsbergenie uczyłam się patrzeć na przyrodę bez wyższości. Wyczekiwaliśmy ptaków po zimie i żyliśmy obok. Powrót krysi oznaczał dopełnienie się rocznego cyklu, gwarantował przewidywalność.

Poza hotelami krysie były rozsiane po całym centrum. Pracowałam niedaleko jednej z kolonii i słyszałam je codziennie. To było tuż nad morzem, na Strandvegen. Ptaki zajęły opuszczony budynek browaru Mack, głównie dach, bo na parapetach przybito deski pod kątem uniemożliwiającym lądowanie. Zeszłego lata w mieście trwało barykadowanie potencjalnych miejsc lęgowych. Właściciele budynków montowali metalowe kolce, zawieszali czerwone plastikowe torby w oknach albo czarne latawce w kształcie drapieżników. Tromsø wibrowało od mewich krzyków i próbujących je przekrzyczeć ludzi. Wystawa pojawiła się w samą porę i w samym środku dyskusji o miejscu ptaków w mieście. Ta toczyła się głównie w komentarzach pod artykułami, gdzie unikający otwartych konfliktów Norwegowie mogli dać upust swoim frustracjom i niechęci do dzikiej przyrody. Czytając nienawistne komentarze pod adresem ptaków i pomagających im ludzi, pisane głównie przez dobrze odżywionych mężczyzn w średnim wieku, zrozumiałam, jak wiele jest tu do zrobienia.

Hotele koło Kunstforeningu

*

Małe mewy wróciły do miasta pod koniec lutego, a temat powrócił do mediów tydzień temu, bo na skale przy ulicy Ringvegen 104 zawisła ogromna siatka. Rano przeczytałam na stronie lokalnej gazety „iTromsø” o martwych i konających krysiach w jednej z miejskich kolonii. Artykuł z poprzedniego dnia ilustrowało zdjęcie zaplątanej w siatkę mewy ze złamanym skrzydłem. Napisano, że straż pożarna wyswobodziła ranne ptaki, ale trzeba je było uśpić i że nie udało się skontaktować z właścicielem posesji, więc nie wiadomo, kiedy siatka zostanie zdjęta. Chwilę później stałam już tam wśród kilkorga nieznajomych i wybieraliśmy po kolei numery telefonów. Straż – dzwońcie na policję. Policja – dzwońcie na straż. Straż – dzwońcie do właściciela budynku. Właściciel – poza zasięgiem. Było bezwietrzne minus osiem, na południu wyspy świeciło słońce, a tu nadal kładł się lodowaty cień. Patrzyliśmy na martwe mewy: pierwsza miała powykręcane skrzydła, druga wisiała na siatce tak zakrwawiona i zmaltretowana, że nie dało się ustalić części ciała. Kolejna żyła. Zwisała głową w dół, okręcona linką, i tylko co jakiś czas delikatnie się poruszała. Pozostałe nerwowo podlatywały do siatki, po czym odfruwały z krzykiem i przysiadały na pobliskim magazynie. Nie wiem, czy w głowę bardziej wwiercał się niepokój tych kilkudziesięciu, czy milczenie zaplątanej. Niszczenie ptasich siedlisk jest zabronione (z wyjątkiem okresu, kiedy ptaki jeszcze nie przyleciały albo już odleciały), a mimo to zdarza się, że właściciele budynków zrzucają gniazda albo właśnie zasłaniają je siatką o dużych oczkach, gdy ptaki są już na miejscu. Taka siatka stanowi śmiertelną pułapkę. Wie to ten, kto ją zawiesza. Staliśmy tam, marznąc, zjeżdżało się coraz więcej osób, a my udzielaliśmy wywiadów dziennikarzom z NRK, „iTromsø” i „Nordlys” – największej codziennej gazety na północy Norwegii. W końcu zjawiła się straż pożarna. Strażacy wspięli się na podnośniku, wyjęli uwięzioną mewę z siatki i wypuścili. Jeszcze kolejna – zaplątana w trakcie oczekiwania – też odleciała. Były zdjęcia i brawa. Policja bez wiedzy właściciela budynku wydała też zgodę na demontaż siatki. Tego samego dnia ktoś napisał na facebookowej grupie „Urbane krykkjer”, że na południu wyspy inna firma również zarzuciła siatkę. Te wiadomości będą się pojawiać przez całą wiosnę.

Krysie z pisklętami

Tymczasem na przystanku autobusowym Polaria garstka ludzi czeka, by wydostać się z centrum. Linia 42 za dwie minuty, 420 za cztery, 33 zaraz potem – wyświetla się na tablicy. Obok przeszklonej wiaty stoi rzeźba – kobieta trzymająca kurczowo torebkę z miną, jakby wszystkie autobusy wypadły z rozkładu. Gdyby zima była miejscem – to zdanie tak mi się spodobało, że prawie uwierzyłam, że to ja jestem jego autorką. A to przecież tytuł niewielkiej książki poetyckiej, którą kupiłam wtedy na wystawie w Kunstforeningu. Są w niej luźno powiązane teksty, w tym historia o mężczyźnie, któremu morze zmyło dom, a on po jakimś czasie usłyszał o odsłonięciu się nowych wysp, więc ruszył na drugą półkulę, by odzyskać, co swoje. Do miasta wrócę za parę dni. Teraz podnoszę rękę, by zatrzymać nadjeżdżający autobus. Jest początek kwietnia i jadę do Bjørg.

*

Ø po duńsku znaczy wyspa. W norweskim słowo to ma postać øy (forma określona øya), ale niektóre norweskie miejscowości położone na wyspach zachowały w nazwie duńską końcówkę, która przypomina o wiekach zależności od południowego sąsiada. Tromsøya to wyspa podłużna i górzysta, odchodzą od niej dwa mosty: Tromsøbrua na kontynent i Sandnessundbrua na Kvaløyę. W autobusie linii 420 poza mną nie ma nikogo. Ci, którzy mieli dojechać, dojechali wcześniej, nikt się nie wybiera na Kvaløyę o dziewiątej rano we wtorek po przerwie wielkanocnej. Kierowca pozdrawia skinieniem głowy, ja uruchamiam w aplikacji Svipper bilet ważny półtorej godziny. Zazwyczaj kolejne przystanki ogłasza kobiecy głos, ale teraz nazwy tylko bezgłośnie wyświetlają się na ekranach. Zerkam ostatni raz w stronę ptasich hoteli, po czym autobus skręca w podziemny tunel i jedzie nim przez osiem minut, mijając dwa ronda. W mieście śliskim przez wiele miesięcy podziemne suche drogi pozwalają rozpędzić się do siedemdziesiątki. Pod ziemią znajduje się też parking na blisko sto samochodów, do którego wchodzi się oświetlonymi na kolorowo przejściami, jakby do dodatkowego świata, gdzie nie kończy się noc polarna. Jest to równocześnie największy publiczny schron miasta z miejscem dla dziesięciu tysięcy osób. W halach parkingowych nie wieje, więc mieszkańcy biegają tam czasem rekreacyjnie wzdłuż wykutych w skałach ścian obciągniętych białym brezentem.

Autobus sunie tunelem, a ja studiuję kolorowy plakat ostrzegający o zagrożeniu rzeżączką i zachęcający do bezpłatnego badania. Na ścianach widać nieliczne murale, ale niewiele tu tagów czy innego przekazu do świata. Raz, gdy miasto pokryła spektakularna warstwa szadzi, na murze przy cmentarzu ktoś odważył się napisać palcem: I tak umrzemy. A potem wszystko stopniało.

Po wyjeździe z tunelu wyłania się jedenastopiętrowy hotel w kolorze asfaltu, okrzyknięty najbrzydszym norweskim budynkiem 2023 roku. W ostatnich latach Tromsø przeżywa najazd turystów, więc estetyka schodzi na drugi plan. Najważniejsze, by było widać niebo bez potrzeby marznięcia: zimą falujące zielone, latem jasne przez całą dobę. Z najwyższego piętra roztacza się panorama na duże skrzyżowanie, dzielnicę domów i Jektę, największe centrum handlowe północnej Norwegii. Teren jest w przebudowie, pasażerowie czekają w metalowych kontenerach zaaranżowanych na przystanki. Jadę sama, śledząc krople deszczu na szybie. Autobus przejeżdża w pobliżu lotniska, ale tu też nikt nie wystawia ręki. 420 pnie się stromo pod górę. Tu kończy się ląd, a zaczyna Sandnessundbrua – jeszcze do niedawna najdłuższy most na północy kraju. Przez ponad kilometr ma się pod nogami turkus. Na drodze ruch, bo odkąd w 1973 roku połączono Tromsøyę i Kvaløyę, wielu mieszkańców przeniosło się do miejscowości Kvaløysletta i Eidkjosen, gdzie jest więcej przestrzeni pod zabudowę, tereny do uprawiania sportów i dobre nasłonecznienie. Jedziemy dozwoloną pięćdziesiątką wzdłuż podobnych do siebie niegrodzonych domów jednorodzinnych z oknami skierowanymi na południe. Kierowca zwalnia na widok reniferów idących wzdłuż szosy jeden za drugim tym swoim powłóczystym krokiem. Samochody się zatrzymują, ktoś otwiera szybę i filmuje – pewnie turyści, bo samochód z wypożyczalni – na co renifery nagle się zrywają, przebiegają drogę i mkną na oślep. Można spotkać je tutaj regularnie, zazwyczaj pasą się na wypłaszczonym terenie przy morzu. Latem lubią wgryzać się w przydomowe ogródki, ale teraz jeszcze nie rośnie tam nic jadalnego.

Mniej osłoniętą od wiatru część Kvaløi oblewa rozhuśtane morze. Po lewej chroni ją mała Håkøya z mostem na szerokość jednego samochodu. Mieszka tam garstka ludzi i kilkadziesiąt koni. Wyspa słynie z tego, że u jej wybrzeży zatopiono w 1944 roku niemiecki pancernik Tirpitz. O ofiarach przypomina obelisk przy drodze, a starsi mieszkańcy Tromsø, wznosząc toast, zwyczajowe skål zastępują nazwą słynnego statku. Håkøya zostaje w tyle, z wody wystają kamienie i drewniane pale, na których przesiadują kormorany. W oddali skupiska edredonów nurkują i wynurzają się synchronicznie, ale innych morskich ptaków jeszcze nie widać. Jeszcze za wcześnie na ptaki. Przez kilkanaście kilometrów krajobraz jest pozimowo pusty.

Dom Bjørg stoi niedaleko przystanku o nazwie Teigen. Nie ma tu określonej miejscowości, więc wysiada się na żądanie w polu. Jej adres to po prostu Kvaløya i numer domu przy ulicy Straumsvegen, która wije się przez wiele kilometrów. Numer przekracza tysiąc, choć domów jest tu znacznie mniej. Na obszarach wiejskich numery zabudowań oznaczają zwykle odległość od punktu odniesienia. System nie musi być dokładny, ważne, aby pomagał w orientacji. Bjørg mieszka ponad dziesięć kilometrów od mostu na rzece Nordelva w miejscowości Straumsbukta.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I