55,99 zł
60 lat rockandrollowej przyjaźni
Mało brakowało, a tej przyjaźni by nie było. Gdy Andrzej Olechowski zmienił w siódmej klasie szkołę podstawową, dostał od wychowawcy jedną radę: nie koleguj się z Wojtkiem Mannem. Na szczęście nie posłuchał.
Obaj nie przepadali za WF-em, więc czas spędzali na słuchaniu muzyki. W czasach popularności Beatlesów i Stonesów konkurowali ze sobą o to, kto zapuści dłuższe włosy. Palili za kościołem, przed wojskiem uciekli na studia, razem zaczynali w radiu. Potem ich drogi się rozeszły, dzieliły ich kontynenty i odmienne zajęcia, ale przyjaźń przetrwała.
Wojciecha Manna i Andrzeja Olechowskiego połączyły niezwykłe poczucie humoru, fascynacja muzyką i otwartość na świat wykraczająca daleko poza granice ówczesnej Polski Ludowej. W rozmowie z Karoliną Opolską opowiadają o swojej przyjaźni i wydarzeniach – lokalnych i globalnych – które stały się dla niej tłem. Historia jednej znajomości to jak podróż autostopem – obok doborowe towarzystwo, w tle ulubione rockandrollowe kawałki, we włosach zachodni wiatr, a w sercu pewność, że tak oto powstają najlepsze wspomnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 173
Data ważności licencji: 10/15/2030
PROJEKT OKŁADKI
Michał Jakubik
ZDJĘCIA AUTORÓW
Marcin Mann
REDAKTORKA NABYWAJĄCA I FOTOEDYTORKA
Dorota Gruszka
REDAKTORKA PROWADZĄCA
Aleksandra Pietrzyńska
OPIEKA REDAKCYJNA
Anna Szulczyńska
PROMOTORKA
Emilia Rydel
ADIUSTACJA
Marta Tyczyńska-Lewicka
KOREKTA
Barbara Gąsiorowska
PROJEKT TYPOGRAFICZNY I ŁAMANIE
Adam Gutkowski | goodkowskydesign.com
Copyright © by Wojciech Mann, Andrzej Olechowski & Karolina Opolska-Warchoł
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8427-031-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569,
e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Przy ulicy Karowej w Warszawie, w szkolnych murach, rozpoczęła się historia przyjaźni, która miała przetrwać dekady. W siódmej klasie spotkali się Wojciech Mann i Andrzej Olechowski – dwaj chłopcy, którzy nie podejrzewali, jak ważni będą dla siebie nawzajem w przyszłym życiu. Połączyły ich niezwykłe poczucie humoru, otwartość na świat i fascynacja muzyką, wykraczająca daleko poza granice ówczesnego PRL-u.
Były to czasy, gdy Polska nieszczególnie pozwalała na odkrywanie świata. Kultura zachodnia była odległa, dostęp do muzyki – ograniczony, a podróże zagraniczne należały do rzadkości. Tym większe znaczenie miały pasje, które pozwalały choć na chwilę wyrwać się z szarej codzienności.
Karolina Opolska: Łączy was wyjątkowa więź i coś, co wykracza poza zwykłą znajomość. Domyślam się, że stoi za tym niezwykła historia. Chciałabym ją poznać!
Wojciech Mann: Ta opowieść zaczyna się w szkole podstawowej przy ulicy Karowej w Warszawie. Byłem uczniem siódmej klasy. Siedziałem sobie na lekcji, to chyba była godzina wychowawcza, prowadził ją profesor, który towarzyszył mojej klasie od podstawówki do matury. I ten profesor przedstawił klasie nowego ucznia…
Andrzej Olechowski: To byłem ja. Wychowałem się na Krakowskim Przedmieściu i to był najbliższy zespół szkół z podstawówką i liceum. Pojawiłem się tam dość spłoszony. Dotychczas chodziłem do szkoły podstawowej przy ulicy Mazowieckiej. Ponieważ moi rodzice uznali, że nie byłem wybitnym uczniem, postanowili, że lepiej będzie, jeśli przeniosę się na Karową już w siódmej klasie, aby później nie było kłopotów z przyjęciem do liceum. Później na Karowej zostało już tylko liceum imienia Tadeusza Czackiego.
Przyszedłem do szkoły, a wychowawca, zanim przedstawił mnie całej klasie, powiedział: „Wszyscy są tu bardzo w porządku, ale ty się nie koleguj z Mannem”. W takiej sytuacji nie miałem innego wyboru, tylko przytulić się do Manna, bo przynajmniej wiedziałem, który to, prawda? Nie wyglądał na kujona ani zgreda, więc czemu nie?
WM: Ja pamiętam, że jak Andrzej wszedł do klasy, to był większy od wszystkich innych. Taki drągal, trochę nieśmiały, ale wyrazisty. I myśmy bardzo szybko złapali kontakt. Muzyka przyszła później.
AO: A kiedy rok później pojawił się kolejny nowy kolega, to jemu wychowawca też powiedział, że klasa jest bardzo w porządku, ale: „Nie koleguj się z Mannem i Olechowskim”.
WM: Tak, my byliśmy najwyraźniej toksyczni. A ten nowy kolega oczywiście też się do nas od razu przyłączył.
AO: Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego tak było. Myślę, że Wojtek był toksyczny w oczach tradycyjnego i – trzeba powiedzieć – po części skomunizowanego wychowawcy. A on okazał się nie niebezpiecznie toksyczny, ale przyjaźnie zaraźliwy – gdy się do niego przytuliłem, to on zaraził mnie czymś, czego zupełnie nie znałem: muzyką, za którą szły nowe obyczaje i zainteresowanie światem zewnętrznym. Pod tym względem my we dwóch różniliśmy się od reszty klasy. Trzeba powiedzieć, że gdy my mówimy „szkoła”, to myślimy o instytucji innej niż ta, którą znają dzisiejsi uczniowie. Dla nas szkoła była czymś naturalnym, a jednocześnie ograniczającym. W liceum nie dawano nam za wiele swobody. Dyscyplina była surowa, a nauczyciele wymagali szacunku i dystansu. Obok nauki szkoła proponowała sport, harcerstwo i kółka tematyczne. A my chcieliśmy słuchać rock’n’rolla i ubierać się i zachowywać jak jego wykonawcy.
Wojciech Mann (w okularach), XX wiek
Archiwum prywatne WM
WM: Przypomniało mi się przedstawienie szkolne, w którym miałem kostium historyczny i grałem jakiegoś bardzo ważnego powstańca. Miałem nawet domalowaną brodę! Ale to był spektakl pilnowany przez nauczycieli, bardzo patriotyczny, więc to niespecjalnie nas poruszało.
AO: A kogo ja mogłem grać? Longinusa Podbipiętę – to była jedyna rola, jaką dostałem, i wcale nie była fascynująca.
WM: Ja z kolei, żeby dodać trochę kolorytu mojej postaci, w podstawówce grałem zająca.
Zacząłeś ciekawy wątek, jak ta szkoła usiłowała nas uformować, a myśmy stawali sztorcem. Nie wiem, czy to nie było bodźcem dodatkowym do robienia wielu rzeczy po swojemu. Pamiętam naszą panią od matematyki, która miała taki betonowy umysł. Kiedyś powiedziała do mnie i do Andrzeja: „Przestańcie się fascynować tymi swoimi długimi włosami i tą beatlesowską muzyką, bo to się za rok skończy. Zajmijcie się czymś porządnym”. To była nauczycielka niewiele starsza od nas, ale w ogóle nie widziała żadnej przyszłości w tym, co robiliśmy.
AO: Tak, to był inny czas, inne podejście. Myślę, że nasze działania wyróżniały się na tle tego, co proponowała szkoła. Były nietuzinkowe, intrygujące i, choć próbowano nas za to karać, to jednak było to coś bardzo, bardzo wyjątkowego.
Wojciech Mann z kolegami aktorami. Broda nieprawdziwa, beatlesówy 100% original
Archiwum prywatne WM
Kolejny etap doskonalenia sztuki aktorskiej z kolegami z klasy. Skazani na sukces
Archiwum prywatne WM
WM: Niepokoiliśmy nauczycieli i chyba jedyną dobrą duszą była nasza nauczycielka angielskiego, chociaż nie była osobą, która by mówiła: „Chłopcy, róbcie, co chcecie”. Miała jednak bardzo zdecydowane poglądy antykomunistyczne. Co prawda nigdy tego oficjalnie nie deklarowała, ale wiedzieliśmy – świadczyły o tym jej inteligentne komentarze „między wierszami” i zdecydowany brak zachwytu nad wszelkiego rodzaju wtrętami propagandowymi. Pamiętam, że nosiła sygnet – nie wiem, czy rodowy, czy jakiś inny – ale był to taki symbol dawnego świata, który w latach sześćdziesiątych usiłowano głęboko zagrzebać.
AO: Swoją drogą, teraz sobie uświadamiam, zwracając uwagę na jej formację, że była też inna osoba, która nie do końca rozumiała nasze działania, ale patrzyła na nas życzliwie. To była pani Hoszowska, nauczycielka historii, starsza pani nieskażona „socjalistycznym modelem edukacji”. Ona również była ewidentnie z…
WM: Z lepszych strzelb…
AO: Tak, i jej nasze działania też nie raziły. Natomiast proletariacki element w naszej szkole patrzył na nas z wielką podejrzliwością. Co jest paradoksalne, bo zarówno rock’n’roll amerykański, jak i później brytyjski wcale nie pochodziły z elitarnych kręgów. Przeciwnie, to była eksplozja muzyki, która wyrosła z ludu, z elitą nie miała nic wspólnego.
WM: Mówisz teraz trochę jak dziecko, bo zapominasz, że to miało stempel „Z Zachodu”, więc musiało być wrogie.
AO: Oczywiście. Kiedy już pracowaliśmy w radiu, to w okresach napięć ze Stanami Zjednoczonymi mieliśmy zakaz emitowania amerykańskich utworów, z wyjątkiem muzyki ludowej. Można było wtedy włączyć na przykład bluesa, który był rzeczywiście w korzeniach rock’n’rolla, ale nie tego współczesnego. Folk jeszcze przeszedł, ale inne utwory były już na cenzurowanym.
WM: Właśnie, folk był dozwolony, bo to była muzyka „uciśnionych”. My oczywiście korzystaliśmy z każdej szczeliny, by wepchnąć tę muzykę, która nas interesowała, do radia. Były rzeczy uznane za poprawne, jak na przykład Jack London & The Sparrows – skoro Rosjanie uznawali go za wartościowego, to również w Polsce był okej. Podobnie było z muzyką Pete’a Seegera. Był lubiany, ceniony przez władze, a nawet przyjechał do Polski na występ w Filharmonii Warszawskiej. Pamiętam, że z wielkim przejęciem słuchałem jego piosenek, które były wtedy popularne, jak If I Had a Hammer i inne. Ale po latach dowiedziałem się, że w środowisku amerykańskich badaczy kultury Pete’a Seegera traktowano jak zdrajcę, bo był zdeklarowanym komunistą i podlizywał się Rosjanom. Więc nasza orientacja była trochę skołowana.
AO: Ale ten nasz upór przy wyszukiwaniu tego, co przeciekało przez żelazną kurtynę i cenzora, spowodował, że „nasza” muzyka rozprzestrzeniła się w klasie; paru kolegów bardzo szybko zainteresowało się tym światem i przyłączyło się do naszego nielegalnego klubu. Czyli koledzy zostali zakażeni.
KO: Jak wyglądały wasze wspólne poszukiwania muzyczne?
AO: My spędzaliśmy razem czas po lekcjach. Połączyło nas coś, co można nazwać szkolną przyjaźnią, ale wykraczającą poza mury szkoły. Inni graliby razem w piłkę, a myśmy w piłkę nie grali.
WM: W ogóle. Ja byłem słaby z WF-u i nawet chciałem mieć stałe zwolnienie, bo mnie to męczyło. Jak już musiałem ćwiczyć, to miałem słabe wyniki, co mnie troszeczkę stresowało, bo było paru innych kolegów, wysportowanych, a to się przekładało na zainteresowanie koleżanek. To mnie martwiło, więc musiałem mieć jakąś kompensację. Andrzej, chociaż miał warunki, nie został ani tenisistą, ani koszykarzem (mimo że były próby – przyznał mi się, że spotykały go różne formy agitacji ze strony usportowionych działaczy, i chyba nawet kiedyś wyszedł na boisko, ale zdaje mi się, że zszedł przed osiągnięciem jakiegokolwiek sukcesu). Tu się rozumieliśmy. Więc ten czas wspólnie spędzaliśmy przy piosenkach, które tak ciężko było zdobyć. Nagle świat nam się rozszerzył na świadomość istnienia zachodniej cywilizacji, zachodnich form komunikowania się. Natychmiast wyczailiśmy, że nawet przy minimalnej znajomości angielskiego można poznać kogoś z zagranicy. Ta forma już chyba dziś nie istnieje, nazywało się to pen pal; były ogłoszenia w gazetach młodzieżowych i można było nawiązać przyjaźń korespondencyjną. Zaczęliśmy w ten sposób wyłapywać kontakty, głównie w Anglii.
KO: Z waszymi rówieśnikami?
WM: Rówieśnikami, których, przynajmniej w teorii, nigdy nie mieliśmy zobaczyć na własne oczy. A cel był jeden, dość podły: żeby wymienić się płytami. Jako jedni z nielicznych zdołaliśmy z Andrzejem przecież pokonać wszystkie barykady na drodze do otrzymania zaproszenia z zagranicy i uzyskania paszportu, więc już jako nastolatkowie wysadziliśmy na chwilę głowy z naszego systemu. Oni nam przesyłali te fantastyczne, pożądane przez nas płyty, a my wysyłaliśmy im a to lalkę ludową, a to jakąś polską płytę, w miarę przyzwoitą.
KO: Pamiętam, że jako dziewczynka też miałam takie korespondencyjne koleżanki. To było bardzo przyjemne. Ale skąd braliście te pisma, w których znajdowaliście kolegów z Anglii?
AO: Było takie pismo „Radar”, tam publikowano ogłoszenia dla młodzieży.
KO: Czym się wymienialiście?
AO: Bardzo chodliwa była czwórka Marino Mariniego, bo był znanym artystą także na Zachodzie, chociaż oczywiście nie pierwszoligowym. I tę czwórkę dało się wymienić na przykład na czwórkę Presleya. Świetny interes!
WM: Wyjaśnij, żeby pani Karolina wiedziała, co to jest czwórka.
AO: Czwórka to płyta z czterema nagraniami, po dwa z jednej i z drugiej strony. Teraz się na to mówi epka. Zapewne można je jeszcze kupić w antykwariatach.
WM: Wbrew pozorom istnieje wielka grupa kolekcjonerów, więc jestem przekonany, że mają w swoich zbiorach zarówno czwórki, jak i single, a także inne rzeczy, o których w tamtych latach marzyliśmy. Pewnie są i pocztówki dźwiękowe, tyle że ich jakość już u zarania dziejów była podła i urągała jakimkolwiek zasadom komfortu słuchania. W „Radarze” byli ci nastolatkowie, na przykład z Anglii, do których można było napisać. Nie wiem do końca, jak to się działo, że oni tam trafiali. I tak się udawało dotrzeć do płyt, których w Polsce wtedy nie było.
AO: Podstawowym źródłem, z którego można się było dowiedzieć, czego aktualnie się słucha, było Radio Luksemburg. W Polskim Radiu audycji z taką muzyką nie nadawano. U Kydryńskiego ukazywały się jakieś wielkie przeboje, ale to było wszystko.
WM: Były jeszcze stacje lokalne, które tropiliśmy, choć nieosiągalne na odbiornikach, którymi dysponowaliśmy. To były państwowe rozgłośnie działające obok królujących w całej Polsce Programu I i II Polskiego Radia. W tych mniejszych rozgłośniach, być może z uwagi na lokalny zasięg, dopuszczano trochę więcej buntowniczej i szkodliwej muzyki z Zachodu. Pocztą pantoflową rozeszło się na przykład, że jest Ryszard Ataman z Rzeszowa. Legenda głosi, że wyjechał z Polski i kręcił się w świecie muzycznym w Stanach Zjednoczonych. No, ale te audycje nadawała lokalna stacja i niełatwo było je wyłapać.
W Programie II był też taki „lufcik”, w którym udawało się wychwycić przeboje. Chodzi o słynną audycję Muzyka i aktualności, w której oczywiście pojawiały się informacje odpowiednio ideologizowane, ale w przerwach emitowano niezapowiadane piosenki. Muzykę zapewniała legendarna postać, żartobliwie nazywana oprawcą muzycznym: Malina Zasadzińska, która cichym, partyzanckim sposobem wrzucała do tej dość propagandowej audycji nowe przeboje. I właśnie dla tych przerywników warto było słuchać programu.
AO: Myśmy słuchali Radia Luksemburg bardzo solidnie, zwłaszcza niedzielnej listy przebojów.
WM: Andrzej miał całe zeszyty notatek, kolejność utworów zapisaną.
AO: Okazuje się, że z takim samym zaangażowaniem słuchał radia Elton John. Podczas lektury jego autobiografii zdumiewało mnie, jak byliśmy podobni w naszej fascynacji rock’n’rollem. On – dwa, trzy lata wcześniej niż my – też skrupulatnie zapisywał listy. To było Top Twenty, dwadzieścia aktualnych bestsellerów. Długo nie mieliśmy pojęcia, na jakiej zasadzie lista jest ułożona; później się okazało, że na najbardziej właściwej, czyli wyników sprzedaży tych płyt. Niestety jakość odsłuchu Radia Luksemburg była słaba, a poza tym listę emitowano o jedenastej wieczór, a jak czas się zmieniał, to po północy. Później należało dotrzeć do płyty. Tylko jak? W Warszawie istniała cała sieć ludzi, którzy pożyczali sobie płyty, ale trzeba było mieć zaufanie, że facet ma adapter rozsądnej jakości i nie zedrze płyty. Później pokazały się taśmy magnetofonowe i było troszkę łatwiej. To była wielka sprawa, kiedy się dostawało oryginał jakiegoś przeboju i można było tego posłuchać na monofonicznym głośniku, prawda?
WM: Tak. Byli tacy goście, którym zazdrościłem przedsiębiorczości, choćby taki nasz wspólny znajomy, który w 1968 został wygnany z Polski, Karol Goldfinger. Jeździł po całej Warszawie z magnetofonem – i to nie takim malutkim, tylko normalnym, dużym szpulowcem!
Jak wpadał do kogoś, kto miał nową płytę, natychmiast podłączał magnetofon do kontaktu i przegrywał. Karol był zupełnie szalony, po 1968 mieliśmy sygnały, że się wybitnie wykazał podczas zamieszek studenckich w Paryżu. Już nie żyje, umarł jako szanowany belgijski ekonomista. To był niestety czas, kiedy spora grupa naszych przyjaciół zakochanych w muzyce została wyprawiona z dworca Warszawa Gdańska z jednorazowym paszportem.
AO: Można było w takim samym stopniu jak my muzyką interesować się szachami, boksem albo warcabami. Ale cechą szczególną było to, że nas – z konieczności – intrygował kontekst. Kto to jest? Dlaczego? Jaka jest różnica między rock’n’rollem amerykańskim a brytyjskim? Skąd ta muzyka? Czym się różni Liverpool od Londynu? Dlaczego akurat stamtąd przyszli Beatlesi? I tak dalej.
U nas w klasie to było unikatowe, koledzy interesowali się muzyką, bo była fajna, taneczna, można było chodzić na prywatki. Nikt nie interesował się tak dogłębnie, „profesjonalnie” jak my, ale mieli płyty. Pamiętasz Grubego?
WM: Tak, on miał takie dziwne dojścia. Pochodził z rodziny – teraz już się tak nie mówi – prywaciarzy. Jego ojciec miał poważny warsztat renowacji mebli antycznych, dochodowy – jak sądzę – interes. Jego było stać na płyty, miał na przykład tak zwanego pierwszego Goldena Elvisa (był to album, na którym zgromadzono najsłynniejsze singlowe nagrania Presleya, nagrodzone Złotymi Płytami; przymiotnik „pierwszy” słusznie sugeruje, że po pewnym czasie ukazały się Golden 2, Golden 3, czyli rarytasy dla fanów tych piosenek), a te płyty wówczas kosztowały trzy–cztery setki!
AO: To był majątek!
KO: Gdzie się kupowało płyty?
WM: Przede wszystkim z ręki do ręki. Ale były też miejsca, które już są legendami, jak doroczny kiermasz książki – najpierw w Alejach Ujazdowskich, później pod Pałacem Kultury i Nauki. Tam zawsze pokazywali się goście z torbami, oczywiście nielegalnie, bez zezwoleń na handel. Oni mieli płyty. Były również miejsca tajemne, na przykład fotoplastikon, uwierzy pani? Fotoplastikon w Alejach Jerozolimskich.
AO: Pani wie, co to jest fotoplastikon?
KO: Przykładało się tam oczy do wizjerów i oglądało zdjęcia.
AO: Tak, to był taki wielki krąg lornetek z fotelikami, a te stereoskopowe zdjęcia dawały głębię trójwymiarowości. Ale my nie po to tam chodziliśmy – pani sprzedająca bilety miała gramofon i pod biurkiem amerykańskie płyty, zdobyte jakimiś sobie tylko znanymi metodami.
WM: Jeszcze antykwariat na Lwowskiej. Przecież to nie byli ludzie, którzy interesowali się muzyką, tylko handlarze, którzy wpadli na to, że można na płytach zarobić. Ci ludzie stanowili wtedy dla nas instytucje. Nigdy nie doszedłem do tego, jakimi drogami oni zdobywali te płyty. Pamiętasz, Andrzej, był taki gość, Sławek, który miał ksywkę Sławek Okładka. Mieszkał przy Konwiktorskiej i miał w domu fantastyczne rzeczy, które sprzedawał, ale niechętnie pożyczał, bo bał się uszkodzenia. My jednak wkradliśmy się jakoś w jego łaski i mieliśmy możliwość posłuchania i przegrywania płyt. Był też drugi facet, kompletne oszalały na punkcie jakości płyt, nie pozwalał ich nawet wziąć do ręki. To był Marek M., wyjechał później za granicę, chyba do Szwajcarii, i został marszandem.
AO: Do Paryża. I nie jakimś tam marszandem, ale przez duże M. Ma też galerię w Warszawie.
KO: Rozumiem, że nie było możliwości po prostu pójść do sklepu i kupić płytę?
WM: Nie. Były jeszcze komisy, gdzie czasem jakiś zabłąkany właściciel płyty, która nie była mu potrzebna, wystawiał ją na sprzedaż i ona błyskawicznie znikała. Był jeszcze ówczesny Empik, czyli Międzynarodowy Klub Książki i Prasy, i jeśli miało się zaprzyjaźnioną sprzedawczynię, można było trafić na niewielkie liczby importowanych płyt z dziwnych kierunków, na przykład z Izraela.
KO: Chodziliście wspólnie polować na te płyty? Jak się dowiadywaliście, gdzie co się akurat pojawiło? Pocztą pantoflową?
AO: Różnie. Dużo czasu razem spędzaliśmy.
WM: Tak, te same informacje mieliśmy równolegle.
AO: My nie byliśmy pionierami rock’n’rolla w Polsce. Ani nie byliśmy największymi kolekcjonerami. Były w Polsce większe zbiory. Na przykład w Gdańsku, szczególnie ze względu na marynarzy.
WM: Albo w Szczecinie. To były poważne kolekcje. My, używając dzisiejszego języka, byliśmy ekspertami. W tamtych czasach ktoś, kto wiedział choć troszkę więcej od przeciętnego redaktora, a jeszcze do tego miał jakiś dostęp do oryginalnych źródeł, mógł spokojnie nazywać się ekspertem.
AO: Naszym obiektem pasji i wielkiego pożądania były płyty, a środowiskiem pracy – powiedzmy po prostu konkretnie – płyty winylowe. A ty pamiętasz, że w pewnej chwili mieliśmy w rękach płytę, która była metalowa?
WM: Ja nie wiem, czy ona była naszą własnością, ale rzeczywiście miałem w rękach płytę, niby winylowy longplay, ale jej baza była metalowa. To była jakaś blacha pokryta materiałem do odtwarzania muzyki. Mieliśmy takiego dziwoląga-płytę w naszym kręgu zainteresowań.
AO: Były następujące rodzaje płyt: przede wszystkim single, czyli płyty, które miały po jednej piosence na stronie. Pierwsza piosenka była hitem, a druga – tak zwaną stroną B. Wydawano na nich najnowsze nagrania zespołów i wykonawców. Stawały się bardzo pożądane, ale wydaje mi się, żeśmy mieli ich stosunkowo mało, ponieważ one nie docierały do nas wystarczająco szybko. A nawet jeśli docierały, to z uwagi na fakt, że były nośnikiem tylko dwóch piosenek, przy naszej zachłanności na muzykę nie były wystarczające.
WM: Dodam jeszcze techniczną uwagę do tych singli – pierwsze single, takie zupełnie pierwsze, miały wielką dziurę i na swoim gramofonie nie mogłem ich odtworzyć. Bardzo szybko dowiedziałem się, że trzeba mieć specjalny krążek do gramofonu. Te single z dużą dziurą były produkowane głównie w Stanach dla szaf grających albo innych typów gramofonów. Trzeba było mieć krążek w domu albo, jeśli single z dużą dziurą miały taki krzyżyk plastikowy, należało go wcisnąć i wtedy można je było odtworzyć na standardowym gramofonie.
AO: Następnie były czwórki. To nie była bardzo popularna rzecz, oczywiście woleliśmy longplaye od czwórek, ale pamiętam rewelacyjną czwórkę Presleya, którą zdarłem do końca. Co tam było, już nie pamiętam.
WM: Czwórka, jak już wspomnieliśmy, jak sama nazwa wskazuje, powinna zawierać cztery utwory, ale żeby zmylić przeciwnika, były czwórki z pięcioma utworami, a nawet sześcioma. Wymaga to odrębnej pracy magisterskiej. Bardzo ważna dla mnie czwórka to była Beatlesów Twist and Shout. Którą też zjechałem całkowicie.
AO: Kolejny rarytas – rzadkość, bo to były tylko jakieś duńskie wyroby, dostępne w Polsce w Empiku – to były ósemki, po cztery utwory na każdej stronie. Tak zwane covery, czyli lokalne zespoły śpiewały wtedy bardzo popularne przeboje.
WM: Pamiętam, jak z Andrzejem dopadliśmy całą serię takich płyt. Miały bardzo atrakcyjne pudełka, które można było wyłudzić od sprzedawcy. Odtwarzaliśmy je na naszych zabytkowych gramofonach. Czasem udawało nam się przekonać samych siebie, że to były oryginalne wykonania, co nie było prawdą, ale świadczyło o jakości tych nagrań.
KO: W jakim momencie na naszej linii czasu teraz jesteśmy?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
1. MIEJSCE: Szkoła przy Karowej
2. MIEJSCE: Pops Fun Club
3. MIEJSCE: Studia na SGPiS
4. MIEJSCE: Rozgłośnia Harcerska i Trójka
5. MIEJSCE: Marzec 1968
6. MIEJSCE: Warszawa, Bristol, Saska Kępa
7. MIEJSCE: Genewa
8. MIEJSCE: Telewizja
9. MIEJSCE: Stany Zjednoczone
10. MIEJSCE: Polityka
11. PRZYJAŹŃ
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji
