Historia dziadków, których nie miałem - Jablonka Ivan - ebook

Historia dziadków, których nie miałem ebook

Jablonka Ivan

5,0

Opis

Ivan Jablonka (ur. 1973), francuski historyk, wykładowca akademicki, wyrusza w podróż śladami swoich żydowskich dziadków, młodych działaczy komunistycznych ze sztetla w Parczewie. Kolejne dokumenty znalezione w archiwach polskich oraz francuskich, a także rozmowy z członkami rodziny rozsianymi w świecie pozwoliły autorowi zrekonstruować historię dziadków, którzy po kolejnych odsiadkach w polskich więzieniach za działalność w nielegalnej KPP uciekli z Polski do Francji w 1937, a stamtąd zostali w 1943 roku deportowani do Auschwitz, gdzie zginęli. Książka to osobista podróż autora w czasie, próba poznania rodzinnej historii, ale też zrozumienia własnej tożsamości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKlepka1

Nie oderwiesz się od lektury

swietna.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Histoire des grands-parents que je n’ai pas eus. Une enquête

© Éditions du Seuil, Paris 2012

Collection La Librairie du XXIe siècle, dirigée par Maurice Olender

© Ivan Jablonka, 2022

© for the Polish edition by Fundacja Ośrodka KARTA, 2022

© for the Polish translation by Katarzyna Marczewska, 2022

REDAKTORKA INICJUJĄCA, KOREKTA Hanna Antos

REDAKTOR PROWADZĄCY Dominik Czapigo

REDAKCJA JĘZYKOWA Beata Bińko

REDAKCJA NAUKOWA dr hab. Adam Kopciowski, prof. UMCS w Lublinie

OPRACOWANIE GRAFICZNE, SKŁAD

NA OKŁADCE Zdjęcia Idesy i Matysa Jabłonków z kwestionariuszy osobowych sporządzonych we Francji w czerwcu 1938

Fot. Centre des archives contemporaines, Fontainebleau

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d'aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de l’Institut français de Pologne

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d'aide à la publication de l'Institut français

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

KONTAKT DO WYDAWNICTWA [email protected]

DYSTRYBUCJA [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Wydanie poprawione i uzupełnione, Warszawa 2022

ISBN 978-83-66707-60-3

Przedmowa do wydania polskiego

Książka Histoire des grands-parents que je n’ai pas eus ukazała się drukiem w 2012 roku. Od tego czasu przetłumaczono ją na osiem języków i zdarzało się, że kiedy wydawca oznajmiał mi pomyślną wiadomość, w cichości ducha dziwiłem się: dlaczego Argentyńczyków, Chilijczyków, Japończyków, Wietnamczyków interesują losy dwojga Żydów zamordowanych podczas II wojny światowej? A potem zrozumiałem, że historia Matysa i Idesy jest zarazem uniwersalna i reprezentatywna dla masowych zbrodni XX wieku. Odbiciem losu moich dziadków są w zmieniających się kontekstach losy „zaginionych” w czasach dyktatur Videli i Pinocheta, losy ofiar bombardowania Hiroszimy i Nagasaki oraz wojen dekolonizacyjnych w Azji.

Kiedy całkiem niedawno Ośrodek KARTA zaszczycił mnie propozycją wydania przekładu mojej książki, poczułem się równie szczęśliwy, ale tym razem nie byłem zaskoczony. Nazwisko mojego dziadka, a później moje, to polskie słowo oznaczające nazwę drzewka owocowego. Matys i Idesa urodzili się w Parczewie, niespełna sześćdziesiąt kilometrów od Lublina, działali w młodzieżówce Komunistycznej Partii Polski, bronili ich polscy adwokaci, wyrok wydali polscy sędziowie, więziono ich w Lublinie, Wronkach i Sieradzu. Antysemityzm w połączeniu z biedą przesądził o tym, że w rodzinnym kraju nie było dla nich przyszłości. Za sprawą tragicznej ironii losu wrócili do Polski, gdzie ich zamordowano w nazistowskim obozie śmierci Auschwitz. Ich rodzinny sztetl, Parczew, jeszcze w lutym 1946 stał się sceną pogromu, po tym jak 4 tysiące Żydów wywieziono stamtąd do Treblinki.

Tak, tych dwoje niepozornych Żydów należy do historii Polski. Usunięto ich jednak z jej dziejów, tak samo jak wygnano z rodzinnego kraju pod koniec lat 30. Polskie wydanie książki jest w tym sensie przywróceniem pamięci. Pobudza również do dyskusji nad kwestiami kluczowymi dla przedwojennej Polski: prześladowaniami politycznymi i antysemickimi w okresie II Rzeczpospolitej, losami działaczy komunistycznych w latach 20. i 30., fantazmatem „żydokomuny”, emigracją Żydów na Zachód.

W książce postawiłem sobie zatem rozmaite cele: chciałem dołożyć cegiełkę do historii poszczególnych krajów, przede wszystkim Polski i Francji, zająć się wycinkiem diachronicznej historii narodu żydowskiego, a mianowicie prześladowaniami z lat 1930–40, a także wzbogacić historię Europy – dzieje totalitaryzmów pierwszej części XX wieku do czasów Zagłady.

Mikrohistoria moich przodków wpisuje się w historię zbiorową w wymiarze zarówno poziomym (określone pokolenie, społeczność, instytucje, wartości), jak i pionowym (jednostka w powiązaniu z rodziną, grupą społeczną, lokalnym środowiskiem, władzami powiatowymi, państwem, zjawiskami o zasięgu kontynentalnym, takimi jak stalinizm i nazizm). Czytelniku, czytelniczko, książka, którą napisałem, nie jest po prostu książką o historii moich dziadków, lecz książką historyczną o moich dziadkach. Masz przed sobą zarazem ich życie przelane na papier i urnę, w której spoczywają ich prochy.

Aby ukazać te problemy, posługuję się szczególną metodologią: jak w każdej pracy historycznej, stawiam hipotezy, które następnie weryfikuję, ukazuję jednak cały proces poszukiwań – badania w archiwach, rozmowy ze świadkami, podróże – dotyczących dwojga anonimowych istnień, które dla nikogo się nie liczyły. Jest to zapis badań z dziedziny nauk społecznych, a także biografia, być może autobiografia, z pewnością mowa pogrzebowa, i oczywiście dzieło literackie.

Książka, a raczej wszystkie te książki o nich i o mnie są wynikiem badań, których byliśmy przedmiotem. W każdych badaniach naukowych zawiera się jednak pierwiastek niepewności, czyli porażki, czego najlepszym dowodem są moje własne poszukiwania. Po pięciu latach pracy nie potrafię powiedzieć, czy moi dziadkowie zginęli w roku 1943 czy w 1944. Czy uczestniczyli w strajku rękawiczników w okupowanym Paryżu? Który wydział policji kazał ich aresztować w 1943 roku?

Historiografia wszakże stale się rozwija. Od czasu wydania tej książki we Francji opublikowano wiele innych, które byłyby mi bardzo pomocne1, a kilkoro kolegów historyków napisało o dziejach własnych rodzin2. Jeśli chodzi o dokumenty archiwalne, dokonano co najmniej trzech odkryć dotyczących wojennych losów moich dziadków i ich bliskich, czyli losu Żydów w okresie Zagłady. Historyczka Johanna Lehr wykazała, że spośród Żydów aresztowanych w czasie wojny w Paryżu 4 tysiące (w tym Calela Sommera, sąsiada moich dziadków) zwolniono fikcyjnie z więzienia, a następnie przewieziono bezpośrednio do francuskich obozów koncentracyjnych – a zatem nawet najkrótszy pobyt w więzieniu wprowadzał w ruch mechanizm zagłady3.

W dniu aresztowania, 25 lutego 1943, mojego dziadka zaliczono do kategorii podejrzanych o popełnienie przestępstwa pospolitego, co oznacza, że wszczęto przeciwko niemu procedurę sądową, prowadzoną przez sędziów francuskich. Czy powodem był „bunt” okazany wobec policjantów, którzy przyszli go aresztować? Wiadomo jedynie, że na żądanie Niemców został natychmiast przewieziony do obozu w Drancy i w związku z tym francuską procedurę śledczą wstrzymano. Związane z tym formalności sprawiły, że Matys przybył do Drancy nieco później niż jego żona, choć aresztowano ich jednocześnie.

Z kolei badacze z Muzeum Pamięci o Zagładzie (Mémorial de la Shoah) znaleźli kwestionariusz osobowy Matysa sporządzony przez Powszechny Związek Izraelitów Francji (Union générale des israélites de France, UGIF) z notatką, że w obozie Auschwitz-Birkenau napisał on list, który dotarł do Paryża 18 października 1943 i który przekazano Constantowi Couanault, francuskiemu rzemieślnikowi, nie-Żydowi, opiekunowi dzieci Matysa. Odpowiedź Constanta Couanault przesłano do Auschwitz w grudniu tego samego roku. Dokument ten nie jest dowodem, że mój dziadek żył jeszcze w październiku 1943, ponieważ celem Brief-Aktion nie było umożliwienie więźniom kontaktu z bliskimi – chodziło o to, by rodzina sądziła, iż wywiezieni jeszcze żyją4.

I ostatnie odkrycie: nazwisko prawdziwego autora pożegnalnego listu napisanego w listopadzie 1944 przez członka Sonderkommando w Auschwitz, miesiąc po buncie więźniów „grupy specjalnej” przydzielonej do krematoriów. Okazało się, że list „spod popiołów”, którego autorstwo bardzo długo przypisywano Chaimowi Hermanowi, został napisany przez Hersza Strasfogela, innego więźnia, przybyłego do Auschwitz transportem nr 49 z Drancy5. Czy mój dziadek, który przyjechał tym samym transportem, uczestniczył w buncie Sonderkommando? Tego nie wiadomo.

Te trzy odkrycia, choć tak niewielkiej wagi, ukazują, że wiele jeszcze da się powiedzieć na temat Zagłady. Informacje o nich włączyłem do przekładu polskiego i do nowego francuskiego wydania książki, co nie było trudne, tym bardziej że nie wnoszą niemal żadnych modyfikacji do biografii moich dziadków. Z tego punktu widzenia zarówno struktura tekstu, jak i jego ogólny sens pozostały niezmienione. Wprowadzenie tych trzech elementów było jednak konieczne: „trop Sommera”, hipoteza, którą rozważałem dziesięć lat temu w związku z aresztowaniem moich dziadków, okazał się mylny, ponieważ Calela Sommera ani na chwilę nie wypuszczono na wolność; w ostatnim rozdziale dodałem wzmiankę o liście wysłanym przez mojego dziadka z Auschwitz w 1943 roku; i wreszcie kiedy mowa o pożegnalnym liście ukrytym „pod popiołami”, jako jego autora zamiast Chaima Hermana wymieniam Hersza Strasfogela.

Katarzyna Marczewska, tłumaczka książki, wprowadziła w rozdziałach 1 i 2 sporo uściśleń dotyczących imion własnych, toponimii, kwestii geograficznych, a także przebiegu rozpoczętej jesienią 1933 serii procesów, w których Matys Jabłonka występował jako oskarżony. Dzięki konsultantowi naukowemu wydania polskiego Adamowi Kopciowskiemu i polskiemu zespołowi redakcyjnemu sprostowano kilka błędów. Te modyfikacje pokazują, że każde badania odbywają się w określonym czasie, mają swoje ograniczenia wynikające z aktualnego stanu wiedzy i nieuniknione luki.

Jest to zatem wydanie poprawione i uzupełnione, które bardzo wiele zawdzięcza zaangażowaniu i fachowości Katarzyny Marczewskiej. Gorąco jej za to dziękuję. Chciałbym również wyrazić wdzięczność Adamowi Kopciowskiemu z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, a także Dominikowi Czapigo z Ośrodka KARTA. Dzięki wszystkim tym osobom mogę przedstawić polskim czytelnikom książkę, która pozwoli lepiej zrozumieć naszą wspólną historię.

Ivan Jablonka

Paryż, lipiec 2022

Dusze ojców, którzy przez długie stulecia cierpieli i umierali w milczeniu, powróciły w synach – i przemówiły.

Jules MicheletHistoire de la Révolution française

Pisanie jest wspomnieniem ich śmierci i potwierdza, że ja żyję.

Georges PerecW albo wspomnienie z dzieciństwa

tłum. Wawrzyniec Brzozowski, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2014

Udałem się jako historyk w podróż śladami dziadków, których nie miałem. Ich życie zakończyło się na długo przed tym, zanim moje się rozpoczęło: Matys i Idesa Jabłonkowie są dla mnie zarówno członkami najbliższej rodziny, jak i całkiem obcymi ludźmi. Niczym się nie wsławili. Porwały ich kataklizmy XX wieku: stalinizm, II wojna światowa, zagłada europejskich Żydów.

Nie miałem dziadków ze strony ojca – tak wyglądała dla mnie normalność. Byli wprawdzie Constant i Annette, jego opiekunowie, ale to nie to samo. Byli również dziadkowie ze strony matki, którym udało się przetrwać z gwiazdą na piersi całą wojnę. W czerwcu 1981, w ósmym roku życia, napisałem do nich list, w którym zapewniałem, jak bardzo ich kocham. Litery są duże i koślawe, mnóstwo błędów ortograficznych, a na końcu każdego zdania serduszko. Na dole kartki z papeterii słoń w berecie jedzie na hulajnodze przez kwiecistą dżunglę. List brzmiał następująco: „Możecie być pewni, że kiedy umrzecie, przez całe życie będę o was myślał ze smutkiem. Nawet kiedy ja sam już umrę, moje dzieci będą o was wiedziały. Ich dzieci też będą was znały, kiedy ja już będę w grobie. Będziecie moimi bogami, ukochanymi bogami, którzy będą czuwali nade mną i tylko nade mną. Będę sobie myślał: Moi bogowie mnie chronią, mogę być w piekle albo w raju”.

Co takiego mi mówiono – albo czego mi nie powiedziano – że mając siedem i pół roku, sporządziłem taki testament? Czy podyktowało go powołanie historyka, czy pogodzenie się z losem dziecka mającego przygniatające poczucie obowiązku przekazywania tradycji, bycia kolejnym ogniwem w łańcuchu zmarłych? Kiedy odczytuję po latach ten tekst, wydaje mi się oczywiste, że adresatami obietnic byli nie tyle moi dziadkowie po kądzieli, ile tamci, nieobecni od zarania. Rodzice mojego ojca nie żyją i tak było zawsze. Są moimi bóstwami opiekuńczymi, czuwają nade mną i będą mnie nadal chronili, kiedy już do nich dołączę. Odwoływanie się do scen pierwotnych, do pierwotnego traumatycznego przeżycia może być czasem kojące, ale w moim przypadku nie było momentu ujawnienia tajemnicy – nikt nigdy nie posadził mnie obok siebie i nie zapoznał ze „straszną prawdą”. O tym, że ich zamordowano, wiem od zawsze – tak samo jak rodzinne tajemnice istnieją również rodzinne prawdy.

Chłopczyk dorósł, ale nie do końca. W roku 2011, kiedy piszę te słowa, mam 38 lat, jestem ojcem rodziny. Czy nadal czuję się na siłach nieść w sobie istoty, których jestem przedłużeniem i projekcją? Czy nie mogę ich życiem zasilić mojego własnego istnienia, zamiast nieustannie umierać ich śmiercią? Tylko że Matys i Idesa Jabłonkowie nie pozostawili po sobie nic oprócz osieroconych dzieci, kilku listów, paszportu. Pomysł, by odtworzyć z niczego życie dwojga nieznajomych, to czyste szaleństwo! Nawet za życia byli niewidzialni, a historia obróciła ich w popiół.

Te pyłki minionego stulecia nie spoczywają w żadnej urnie, nie złożono ich w rodzinnym grobowcu – unoszą się w powietrzu, lecą, gdzie wiatr je poniesie, osiadają na morskiej pianie, na dachach budynków, wpadają nam do oczu i wyruszają znów w świat, przyjmując najróżniejsze postacie: płatka kwiatu, komety, ważki, wszystkiego, co lekkie i ulotne. Nieznajome, anonimowe istoty są częścią nie mojej, lecz naszej historii. Trzeba więc jak najszybciej odnaleźć ich tropy, zanim się całkiem zatrą, trzeba odszukać pozostawione przez nich ślady życia, mimowolne dowody ich pobytu na tym świecie.

Przystępuję zatem do pracy nad tym, co ma być zarazem biografią rodziny, oddaniem sprawiedliwości i dalszym ciągiem badań, które prowadzę jako historyk. Jest to akt płodzenia, przeciwieństwo śledztwa w sprawie zbrodni, i nieuchronnie prowadzi mnie najpierw do miejsca ich narodzin.

1Jan Jabłonka w rodzinnym miasteczku

Ludzie pytają mnie czasem, co znaczy moje nazwisko, ich nazwisko. Ta niewiedza jest częściowo udawana, bo z góry znają odpowiedź – słowo z daleka pachnie Polską, gdzie oznacza drzewko owocowe. Ivan Jablonka, Jan Jabłonka, w przekładzie na francuski byłby to Jean Petit-Pommier albo po prostu Jean Pommier – mniejszą wagę ma dla mnie zabawny sens tego nazwiska niż jego bezpieczna powszedniość. Dumę budzi we mnie inne słowo, mityczne i nieprzetłumaczalne: Parczew, nazwa żydowskiego miasteczka, w którym tych dwoje urodziło się przed stu laty. Dźwięk tego słowa, które po polsku wymawia się „parczef”, wprawia mnie w stan leciutkiej euforii. Brzmi bardziej egzotycznie niż nasze nazwisko, nazwa pospolitego drzewka rosnącego w głębi ogrodu. Parczew razem ze swoimi literami z końca alfabetu, bogatym brzmieniem, głoską „w” wznoszącą się prosto w górę jak dym z ogniska – stamtąd właśnie pochodzimy. Mój ojciec urodził się podczas wojny w Paryżu, ja mieszkam tam od zawsze, ale wydaje mi się, że łączy nas uczuciowa, wręcz organiczna więź z tą mieściną, tak małą, że trzeba co najmniej kwadransa, by ją znaleźć na mapie, leżącą gdzieś między Lublinem a Brześciem, na pograniczu Polski, Ukrainy i Białorusi.

Kiedy w roku 2003 mój ojciec wybrał się do Parczewa, poprosił, by mu zrobiono zdjęcie przed tablicą z nazwą miasta, na poboczu szosy, do której dochodzi pole uprawne. Ojciec trzyma rękę na tablicy, uśmiecha się, choć jest trochę spięty. Ja też chciałbym tam pojechać, uśmiechnąć się i położyć rękę na tablicy. Parczew ma dla mnie zapach i dźwięk, a także kolor: zielony. Jest to zieleń niemal fluorescencyjna, przechodząca w żółć, olśniewająca zieleń łąk Chagalla (który pochodził z Witebska na Białorusi). Parczew działa drażniąco na moje kubki smakowe, niczym miąższ kwaśnego jabłka, ale jego nazwa mogłaby mi się kojarzyć również z zielenią bardziej nasyconą, bardziej trawiastą; ze stojącym pewnie na dachu skrzypkiem, parą wołów ciągnących wóz i kozą frunącą na purpurowym obłoku.

Dziś coraz więcej Żydów z Zachodu pielgrzymuje do rodzinnych sztetli1. Przywożą stamtąd zdjęcia, wrażenia, emocje, którymi dzielą się po powrocie. W czasie swojego pobytu w Parczewie moi rodzice próbowali dotrzeć do ludzkiej pamięci. Ojciec zwracał się do przechodniów, posługując się mieszaniną języka polskiego i rosyjskiego: „Nazywam się Marcel Jablonka, tu urodzili się moi rodzice”. Brak kontaktu. Znalazła się mimo wszystko jakaś niemłoda kobieta, która ofiarowała się służyć im za przewodniczkę. Rozpytywała wśród znajomych, stukała do drzwi, by prosić o informacje – na próżno. Ojciec wrócił do Francji z uczuciem głębokiego zawodu. Nic nie wie o swoich rodzicach. Zna tylko jakieś strzępy ich historii od swojej opiekunki Annette, kuzynki matki, i od Rajzli, późniejszej Reizl, swojej ciotki z Argentyny, o której mówimy Tía, co po hiszpańsku znaczy ciotka. Z powodu tej niewiedzy ojcu dolega również poczucie winy: w młodości nie miał ochoty zadawać pytań kuzynom, przyjaciołom, sąsiadom, a kiedy sami chcieli mu o czymś opowiadać, mówił, że go to nie interesuje. Nie miał rodziców i tyle, jego cierpienie nie potrzebowało dodatkowej pożywki. Teraz żałuje, że nic nie wie, że nie chciał się niczego dowiedzieć, mówi ze złością: „Byłem głupi”. Ale co na to można poradzić? Wszyscy poumierali.

Odwiedzam Colette, przyjaciółkę rodziny, której rodzice również pochodzą z Parczewa. Odbyła tam podróż latem 1978, niedługo przed wyborem Karola Wojtyły na papieża. O ile moim rodzicom Parczew wydawał się przyjazny, o tyle dla Colette przybrał wygląd niepokojący, posępny. Lało jak z cebra. Colette z matką dotarły, brodząc w błocie, do pary staruszków, których uprzedzono o ich przybyciu. Niski pokój, dwa maleńkie łóżka z szydełkowymi narzutami, haftowane makatki na ścianach, suty poczęstunek. Gospodarze nie tylko doskonale pamiętali dziadka Colette, właściciela sklepiku z podrobami, lecz także wyrażali się o nim jak najlepiej! O czwartej po południu było już prawie ciemno. Po wojennych zniszczeniach i czterdziestu latach niebytności, w ulewnym deszczu, pod ołowianym niebem matka Colette nie potrafiła znaleźć swojego dawnego domu. W pewnej chwili wydało jej się, że rozpoznaje dom teściów i ceglany budynek polskiej szkoły, do której chodziła jako dziecko. Z przejęcia zaczęła brodzić po kałużach; wzruszona do łez, zziębnięta, zwracała się do córki po polsku, a do miejscowych po francusku. Wreszcie Colette z matką, ledwo żywe ze zmęczenia, wróciły do samochodu, zaparkowanego przy zalanym wodą rynku. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się jakiś pijak i zaczął walić pięścią w maskę – potrzebował zapałki, żeby zapalić papierosa.

Przychodzi kolej na mnie. W Warszawie spotykam się z Audrey, która przygotowuje pracę doktorską na temat powojennych aktów przemocy skierowanych przeciw Żydom i zgadza się towarzyszyć mi jako przewodniczka i tłumaczka. Jedziemy dwie godziny drogą szybkiego ruchu wśród mnóstwa ciężarówek. Za Lublinem zaczynają się lasy, szosa przecina wsie, po obu stronach stoją magazyny, domy mieszkalne, warsztaty samochodowe, hale produkcyjne, coraz więcej zabudowań, i nagle jesteśmy na miejscu. Oto Parczew, mój sztetl. Parczew nie przypomina jednak ani obrazów Chagalla, ani błotnistej dziury, w której wylądowały trzydzieści lat wcześniej Colette z matką. Po wyasfaltowanych ulicach jeżdżą volkswageny i fiaty, świeżo odmalowane domy budzą skojarzenia z Austrią, tylko gdzieniegdzie spośród chaszczy wyzierają na wpół rozwalone rudery. Audrey zatrzymuje się przy parku, gdzie umówiliśmy się z Bernadettą, nauczycielką francuskiego we Włodawie, z którą wymieniłem wcześniej kilka e-maili. Podczas wstępnej narady w jej samochodzie Bernadetta zapoznaje nas z programem: najpierw zwiedzanie starego cmentarza żydowskiego, potem synagoga, a na koniec spotkanie z Markiem Goleckim, synem jedynego Sprawiedliwego z Parczewa. Następnie Bernadetta wręcza mi kserokopie publikacji na temat historii miasteczka, wycinki prasowe oraz relację etnograficzną na użytek młodego pokolenia, zawierającą wspomnienia pewnej sędziwej Polki o parczewskich Żydach.

Przed nami rozciąga się dawny cmentarz żydowski, dziś park miejski. Brzozy i buki rzucają cień na trawniki poprzecinane alejkami, na których mijamy to spacerującą parę, to biegacza, to znów młodą matkę z wózkiem. Wystawiam twarz na wiosenne słońce i przechadzam się z radością w sercu: dotarłem do celu, stąpam lekko po ziemi moich przodków. Audrey i Bernadetta stanęły z boku przy dwóch kamiennych pomnikach i rozmawiają, czekając, aż skończę spacer. Pierwszy pomnik to kamienny postument, na którym wmurowano niemal poziomo jasnoszarą granitową płytę z umieszczonym przez władze miejskie Parczewa napisem upamiętniającym „żołnierzy polskich, jeńców kampanii wrześniowej” zamordowanych przez Niemców w roku 1940. Drugi pomnik, wystawiony staraniem pewnego belgijskiego Żyda, to pionowa płyta z ciemnoszarego granitu, a na niej gwiazda Dawida i napis w jidysz i po polsku: „Tu leży 280 żołnierzy polskiej armii, którzy zostali rozstrzelani w lutym 1940 przez niemieckich zbirów hitlerowskich. Między tymi ofiarami leży mój ojciec Abraham Salomonowicz, ur. 1898 r.”. Przy pomniku bukiet zwiędłych dalii.

Wsiadamy do samochodów i podjeżdżamy pod synagogę, którą zbudowano w końcu XIX wieku, by odciążyć starą, drewnianą, dziś rozebraną. Na świeżo odmalowanej, złocistożółtej ścianie jednopiętrowego budynku z oknami w kształcie tablic Mojżeszowych wisi tablica z napisem „Importowana odzież z Anglii”, a obok baner zapowiadający obniżkę cen o pięćdziesiąt procent. Idąca przede mną Bernadetta zwraca się do mnie swoją cudownie staroświecką francuszczyzną:

– Proszę się nie obrażać.

Ależ oczywiście! Chociaż we wszystkich – nielicznych – będących w moim posiadaniu dokumentach dotyczących moich dziadków widnieje „Parczew” (zapisany jako „Parezew”, „Parczen” lub „Poutcheff”), doskonale wiem, że nie mam do tej miejscowości żadnych praw, nie jestem nikim więcej niż turystą. Wchodzimy po schodach na górę i trafiamy do wielkiej sali pełnej stojaków z setkami sukienek, spódnic, spodni, bluzek, T-shirtów, płaszczy, w których przebierają liczne klientki. Ściany są szare, pod sufitem wiszą świetlówki. Wnętrze sprawia wrażenie starego i zniszczonego, ale jest to nędza wypucowana, wypolerowana do połysku, dziurawe linoleum wygląda na świeżo zapastowane. Na błysk flesza dwaj mężczyźni przy kasie gwałtownie się odwracają i przeszywają mnie wzrokiem. Nie wiem, czy uważają mnie za Żyda, za przybysza z Zachodu czy za obu naraz, ale niewątpliwie jestem nietutejszy. Na zdjęciu, które robię ukradkiem, kiedy pośpiesznie schodzę na dół, widnieje kilka łaszków zwisających z rur biegnących po ścianach: fioletowa sukienka z cekinową stójką, suknia ślubna, pikowany szlafroczek koloru khaki z wyszyciem w kwiatki, koszula nocna w pomarańczowo-niebieskie wzory.

Zwiedzamy dalej Parczew. Tuż obok synagogi znajduje się dawny budynek chederu, pomalowany tą samą złocistożółtą farbą, noszący na froncie dumny napis „Dom Weselny”. Po zbudowaniu na początku lat 20. ubiegłego wieku nowego chederu w starym budynku urządzono gorzelnię. Po wojnie cheder zamieniono na kino, a następnie na dom weselny2. Przypomina mi się zdjęcie, na którym mój ojciec stoi w nieco sztywnej pozie przed wejściem do żółtawego kina o zniszczonych ścianach pokrytych graffiti – zanim budynek stał się miejscem zabaw, uczt, wesel i innych uroczystości, odnowiono go i pomalowano.

Na zakończenie Bernadetta prowadzi nas do Marka Goleckiego. Marek – siwe, ostrzyżone na jeża włosy, wąsy, brzuszek pięćdziesięciolatka – mieszka przy ulicy Kościelnej w dwupiętrowym, własnoręcznie zbudowanym domu z pustaków. To ostatni parczewski „Żyd”. Nie jest oczywiście prawdziwym Żydem – 5 tysięcy żydowskich mieszkańców miasteczka i okolic zamordowano w czasie wojny, a ci, którzy zdołali przeżyć mroźne zimy, głód, niemieckie obławy i grabieże partyzantów i wyszli po wojnie z lasu, opuścili miasto po pogromie dokonanym 5 lutego 1946. Ponieważ jednak ojciec naszego gospodarza otrzymał za ratowanie Żydów medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, mieszkańcy miasteczka patrzą krzywo na Marka. Podczas poczęstunku opowiada, jak w latach 70. stodoła ojca spłonęła w tajemniczym pożarze. Wystąpił wtedy do burmistrza o zapomogę, a ten poradził mu, żeby poprosił raczej o pomoc swoich „przyjaciół Żydów”3. Kiedy wręczam przywiezioną z Francji butelkę porto, wyrażam obawę, czy mu jeszcze bardziej nie zaszkodzę (kolejny żydowski znajomy), ale Marek nic sobie nie robi z plotek i wcale nie jest traktowany jak parias. Możemy się o tym przekonać, kiedy idziemy razem przez Parczew: zatrzymuje się na widok znajomych, rozmawia o problemach z samochodami, o systemach nawadniania itp.

Nazajutrz idziemy do urzędu miasta. Audrey wyjaśnia kierowniczce Urzędu Stanu Cywilnego, po cośmy przyszli. Kierowniczka, nieco zakłopotana, wraca po dłuższej chwili z trzema opasłymi tomami – aktami stanu cywilnego wyznania mojżeszowego. Spodziewam się znaleźć wśród kaligraficznych zawijasów imię mojej babki Idesy, ale kierowniczka wyjaśnia, że nic na ten temat nie ma, ponieważ rok jej narodzin, 1914, był dość niespokojny. Widnieje tam natomiast późniejszy o dwie dekady akt małżeństwa. Panna młoda to „Idesa Korenbaum […] córka Ruchli-Rajzli Korenbaum, niezamężnej”4. Czyżby moja babka urodziła się jako nieślubne dziecko? Po powrocie do Francji zobaczyłem w akcie urodzenia mojego ojca, że Idesa nazywała się Korenbaum vel Feder, przy czym vel miało w tym kontekście oznaczać „zwana”, „znana pod nazwiskiem”. Ta niepewność co do nazwiska wiąże się z zawirowaniami historii Polski – po roku 1918 niepodległe państwo polskie nie uznawało ważności związków małżeńskich zawartych wcześniej przed rabinem. Należało je zarejestrować u urzędnika stanu cywilnego Okręgu Bożniczego. Dzieci z takich związków mogły być oficjalnie uważane za nieślubne. Zarówno jednak matka Idesy, jak i rodzice Matysa (którzy również w jednym z dokumentów z lat 20. nie występują jako małżonkowie) byli osobami powszechnie szanowanymi. W sztetlu, jakim był Parczew, wolny związek i posiadanie nieślubnych dzieci byłyby niesłychanym skandalem, sytuacją nie do pomyślenia. Nikt nie tolerowałby takiego naruszenia ustalonych reguł. Być może więc Idesa w oczach władz była nieślubnym dzieckiem, ale jej pochodzenie nie budziło żadnych wątpliwości, ponieważ nosiła nazwisko ojca, Federa. W dzieciństwie Idesa mieszkała z matką, Ruchlą Korenbaum, z młodszym bratem, o którym nic nie wiem, i być może z ojcem. Słowo feder znaczy w języku jidysz „pióro”, akorenbaum to „drzewo z korą”, czyli nie wiadomo dokładnie co. Poezja nazwisk.

A rodzina mojego dziadka, Matysa Jabłonki? Kierowniczka wydaje mi najzwyklejsze odpisy aktów urodzenia, ja jednak czuję się, jakbym wchodził w posiadanie tajnych, niezwykłych, niemal sensacyjnych informacji. Oto rodzeństwo Jabłonków w kolejności od najstarszego do najmłodszego: Symcha (ur. 1904), Rajzla (1907), Matys (1909), Herszek (1915) i Henia (1917) – trzech chłopców i dwie dziewczynki, urodzeni w carskiej Rosji5. Nic, czego bym wcześniej nie wiedział, z wyjątkiem tragedii, o której mój ojciec nigdy nie słyszał: w 1913 roku zmarł w wieku 2 lat młodszy braciszek Matysa, Szmul.

Ich rodzice nazywali się Szloma i Tauba. Byli małżeństwem, ale swoje dzieci rejestrowali długi czas po narodzinach. Herszka, urodzonego w 1915 roku, zgłoszono formalnie dopiero w 1929, jakoby „wskutek wybuchu wojny światowej”. Akt urodzenia Heni sporządzono w roku 1935, z osiemnastoletnim opóźnieniem, złożonym na karb „powodów rodzinnych”. Wygląda na to, że niegrzeszący skrupulatnością patriarcha postanowił u schyłku życia uporządkować sprawy rodzinne i zarejestrował wreszcie najmłodszą córkę. Ponieważ jednak dzieci Szlomy Jabłonki i Tauby z Rajzów od najwcześniejszego wieku nosiły nazwisko ojca, ich pochodzenie nie budziło żadnych wątpliwości (podobnie jak w przypadku mojej babki).

Jabłonkowie mieli więc pięcioro dzieci, jeśli nie liczyć synka zmarłego we wczesnym dzieciństwie: dwoje najstarszych, Symchę i Rajzlę, późniejszych emigrantów do Argentyny; Matysa, mojego dziadka, podziwianego przez wszystkich brata; i dwoje najmłodszych, Herszka i Henię, przyszłych emigrantów do Związku Radzieckiego. Ale ciąg narodzin z lat 1904–17 to kontynuacja wcześniejszego – zestawiając te informacje z dokumentami dostępnymi na stronie Yad Vashem, odkryłem, że stary Szloma miał jeszcze dwóch synów i córkę z pierwszego małżeństwa. Wszyscy troje zginęli razem ze swoimi rodzinami w roku 1942. Taką informację przekazali do Yad Vashem Herszek i Henia, niezbyt pewni dat urodzenia i pisowni imion swojego przyrodniego rodzeństwa. Syn Symchy-Simjego, zamieszkały w Buenos Aires, potwierdził istnienie trojga wcześniej urodzonych dzieci; dodał ponadto, że przyrodnia siostra Gitla była kaleką, ponieważ jako niemowlę spadła ze stołu.

Skład takich rozszerzonych rodzin z dziećmi z kolejnych, nie zawsze zalegalizowanych związków bywa trudny do ustalenia; przypomina mi to rozmowę, jaką odbył z pewnym klepiącym biedę nieborakiem pisarz Icchok Lejb Perec, który w końcu XIX wieku na zlecenie bogatego filantropa zbierał dane statystyczne na temat ludności żydowskiej w małych miasteczkach na Lubelszczyźnie.

Perec pyta:

– Ile dzieci?

Tu potrzebował chwili namysłu. Zaczął liczyć na palcach: z pierwszą żoną, moje: jedno, dwoje, troje; jej: jedno, dwoje. Z drugą żoną… Ale jak mu trudno idą te rachunki!

– Nu, powiedzmy, że sześcioro!

– Nie może być „powiedzmy”. Muszę wiedzieć dokładnie. […]

Znów zaczyna liczyć na palcach. Tym razem wychodzi mu razem – Bogu niech będą dzięki! – o troje dzieci więcej niż poprzednio.

– Dziewięcioro dzieci. Dałby Bóg, żeby były silne i zdrowo się chowały! 6

Dziewięcioro dzieci miał również w sumie czcigodny Szloma Jabłonka, nie wiadomo, czy dobry mąż, ale w każdym razie dobry ojciec. Jizkor-buch Parczewa, księga pamięci spisana przez ocalałych z II wojny światowej, monografia lokalnej społeczności wydana w językach jidysz i hebrajskim, mająca wskrzesić nieistniejące żydowskie miasteczko, poświęca mu jedną linijkę: Szloma zajmował się parczewską mykwą7. Rozumie się, że tak skromna funkcja ledwo pozwalała związać koniec z końcem. W rodzinie Jabłonków nikt nie szedł spać z pustym brzuchem, ale dom był mały, a sprzęty nędzne. W deszcz i słotę wszyscy siedzieli w izbie – mokre i zaśnieżone podeszwy szybko zmieniłyby klepisko w błoto, poza tym pewnie nie wszyscy mieli buty. Trzeba było jednak mimo wszystko wychodzić na zakupy, do wychodka, po wodę i drewno, do synagogi, dlatego pod wieczór sucho i czysto było wyłącznie pod stołem i tam bawiły się dzieci. Kiedy Tauba chorowała, przychodziła jej pomagać Gitla; dzieci kochały przyrodnią siostrę jak własną matkę, dlatego między dwiema kobietami panowały dość napięte stosunki. W piątkowy wieczór, kiedy ojciec rodziny, pilnie obserwowany przez dzieci, napełnił już kielich winem i odmówił modlitwę, obydwie na zmianę przynosiły potrawy do stołu. W chwili wybuchu I wojny światowej mój dziadek Matys miał 5 lat. Po pierwszych porażkach Rosjan w 1915 roku Parczew zajęli Niemcy. Kilka fotografii z tamtych czasów, dostępnych w bazie danych sztetl.org, przedstawia wjeżdżające do miasta furmanki okryte brezentowymi płachtami i żołnierzy, pieszych lub na koniach, z karabinami, tornistrami, w pikielhaubach. Przyglądają się im zaniepokojeni starzy Żydzi i rozradowane dzieci. W porównaniu z drugą okupacją pierwsza może się wydawać niemal przyjemna, chociaż i wtedy doszło do kilku przykrych wydarzeń. Jizkor-buch mówi o plądrowaniu sklepów, głodzie, epidemii cholery, przymusowej pracy młodzieży, inflacji. „Rosyjskie banknoty służyły za makulaturę, na ulicach poniewierały się pięćsetrublówki. Dzieci zbierały klepaczkes – tak nazywano drobne monety. Każde dziecko biegało po ulicach z płóciennym woreczkiem na drobniaki”8.

Ale ileż przy tym nadziei! Niemieccy najeźdźcy obiecywali wszak Żydom równość, mówili o autonomii kulturowej, pozwolili na rozmaite inicjatywy (w Parczewie otwarto wówczas bibliotekę), natomiast Rosjanie wywozili wcześniej Żydów do obozów nad Dnieprem, podejrzewali ich bowiem o szpiegostwo na rzecz Niemców9. Dzieci uczyły się żyć w wojennych realiach. „Psychoza wojenna zaczęła ogarniać także młodzież – mówi Jizkor-buch. – Utworzyły się dwa obozy. Podczas każdego szabatu odbywały się regularne bitwy. Przywódcą jednego obozu był brat rabina Mordechaja Sapersteina […], na czele drugiego stał Izrael Straiger Rozenberg (obecnie w USA). Dziewczęta również brały udział w tych walkach – jako «sanitariuszki». Obie strony miewały rannych”10. Poza zabawami w wojnę dzieci latem kąpały się w rzeczce Piwonii, a zimą chodziły tam na ślizgawkę. W niedzielę rano myły w rzece dzbany i naczynia używane podczas szabatu. Życie toczyło się zwykłym torem: purimowe maskarady, strzelanie z łuku i chorągiewki z okazji święta Lag ba-Omer, upamiętniającego powstanie przeciw Rzymianom11, itp.

Okupacja niemiecka trwała w Parczewie do 1918 roku; w marcu bolszewicy podpisali traktat pokojowy, w którym zrzekli się praw do ziem polskich. Sto dwadzieścia trzy lata po ostatnim rozbiorze Polski, podzielonej między Rosję, Austrię i Prusy, ponad pięćdziesiąt lat po zgnieceniu powstania styczniowego odrodziło się państwo polskie. Józef Piłsudski, przywódca Polskiej Partii Socjalistycznej, bohater I wojny światowej, został Naczelnikiem młodego państwa. Moi dziadkowie, urodzeni w Rosji, stali się Polakami i tak o nich dziś mówię.

Matys uczęszczał do chederu, czyli szkoły religijnej. Nie mam na to żadnych formalnych dowodów, ale nie sądzę, by mogło być inaczej. Wiadomo, że uczyli się tam jego starszy brat Symcha i młodszy Herszek (syn Herszka opowiadał mi, że nauczyciel, mełamed, bił chłopców po rękach metalową linijką i że uczniowie musieli za karę stać z trzymanym za plecami drążkiem), a także ojciec Colette. Według Jizkor-buch chłopcy zaczynali naukę w chederze w wieku 3 lat. Pomocnik mełameda przychodził do rodziców i zabierał małego ucznia, niosąc go na barana. Z początku malcy płakali po całych dniach, ale matkom było łatwiej, kiedy miały w domu o jedno dziecko mniej12.

Jizkor-buch wymienia sześcioro czy siedmioro mełamedów: siwobrodegoEije, który udzielał nauk wyłącznie najpojętniejszym; Brawermana, zwanego Sławatyczer od rodzinnego miasta Sławatycze – jego żona oprócz modlitw uczyła dziewczynki także innych rzeczy; siostry Bauman, które wykładały języki nowożytne, ale mogły również uczyć robótek ręcznych – robienia na drutach, szydełkiem, haftu. Był też Kulawy Welwel, notoryczny blagier, mistrz kaligrafii, o tak czystym głosie, że kiedy śpiewał razem z córkami, przechodnie zatrzymywali się pod oknem, by ich posłuchać. Szosza Cukierman, którą uczennice nazywały poufale „ciocią Szoszą”, chwytała je za warkocze i kazała odczytywać modlitwy. Ponieważ nie przyjmowała zapłaty, jej lekcje były dostępne dla najuboższych i dzięki temu jedna trzecia parczewskich dziewcząt umiała czytać. Niewykluczone, że któryś z tych nauczycieli uczył małego Matysa czytać Torę, odmawiać przepisaną w danym tygodniu modlitwę, komentować święte teksty, interpretować świat, odwołując się do znanych historii, do Adama i Ewy, Kaina i Abla, Sodomy i Gomory, króla Dawida, wieży Babel, walk Machabeuszy, dziesięciorga przykazań. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Matys odbył bar micwę w wieku 13 lat, czyli w roku 1922. A skoro w mieście było tyle nauczycielek, moja babka Idesa najpewniej również wyuczyła się modlitw i robótek ręcznych. W urzędowych dokumentach występuje jako krawcowa.

W roku 1919 – kiedy Idesa miała 5 lat – wprowadzono powszechne nauczanie na poziomie podstawowym, wzorowane na systemie francuskim, i w Parczewie powstała szkoła państwowa, zwana „polską”. Rajzla, starsza siostra Matysa, uczęszczała do niej aż do ukończenia 14 lat. Jak mi opowiadały jej dzieci na zalanym słońcem patio domu w Buenos Aires, z tamtych czasów pozostało jej upodobanie do nauki oraz wspomnienie obelg i prześladowań antysemickich (wiele dokumentów i świadectw mówi o panującym w Parczewie w okresie międzywojennym dotkliwym antysemityzmie; jego przejawami były prowokacje ze strony endeków13, zmuszanie Żydów do konwersji, w roku 1932 ekscesy antyżydowskie itd.). Matka Colette, urodzona w 1914 roku, tak jak moja babka, pobierała w domu lekcje w jidysz, a równolegle uczęszczała do szkoły polskiej, tej samej, którą – jak jej się wydawało – rozpoznała po kilkudziesięciu latach wśród ulewnego deszczu, ogarnięta paniką, kiedy znalazła się w Polsce i powróciły do niej wspomnienia o antysemityzmie i pijaństwie. Na początku lat 20. uczyła się tam niemieckiego jako języka obcego. Ten szczegół wydaje mi się interesujący – piętnaście lat później podczas przesłuchania Idesa oznajmiła policjantowi, że zna jidysz, swój język ojczysty, polski, będący językiem urzędowym, a także niemiecki.

W sztetlach Żydzi mówili w jidysz. W szkole dziewczynki uczyły się polskiego od podstaw albo poznawały lepiej ten język, z którym zetknęły się już poza domem, podczas zabaw z koleżankami gojkami. W etnograficznym opracowaniu na temat parczewskich Żydów, które otrzymałem od Bernadetty, sędziwa Polka mówi: „Duża ich część nigdy nie nauczyła się mówić poprawnie po polsku. Żydowskie dzieci chodziły wprawdzie do polskich szkół, ale wiem od nauczycieli, że w pierwszej klasie trzeba było naukę rozpoczynać dosłownie od nazwy przedmiotów”. Zaraz jednak dodaje, by pokazać, że nie było mowy o przymusowej asymilacji dzieci żydowskich: „Nawet w szkole byli nauczyciele religii żydowskiej, a na nabożeństwa do bożnicy chodzili z żydowskimi dziećmi polscy nauczyciele”14. Tak więc antysemityzm czy tolerancja, polonizacja czy poszanowanie odrębności żydowskiej? Nie ma tu prostych rozstrzygnięć. Tuż po zakończeniu I wojny światowej pod naciskiem mocarstw zachodnich Polska podpisała „traktat mniejszościowy”, przyznający Żydom status mniejszości narodowej – to dodatkowo przyczyniało się do stygmatyzacji żydowskich dziewczynek w szkole i na ulicy. A co z chłopcami? Ani Matys, ani jego bracia nie mogli chodzić do polskiej szkoły powszechnej, ponieważ stary Szloma nie wyobrażał sobie, by chłopiec mógł się uczyć bez kipy na głowie.

Bernard, mój tłumacz z jidysz, dokonał na moją prośbę oceny poziomu wykształcenia moich dziadków na podstawie trzech napisanych przez nich listów, jakie się zachowały – archeologowie potrafią przecież odtworzyć całą kulturę z kilku odłamków kolumny. Jidysz Idesy jest barwny, dość potoczny, ma więcej naleciałości niemieckich niż język Matysa; moja babka pisze ze słuchu. Kiedy w liście do Symchy i Rajzli, mieszkających od lat 30. w Buenos Aires, przesyła pozdrowienia szwagrowi i szwagierce, używa regionalizmua gris zamiasta grus. Słowa hebrajskie zapisuje ze słuchu na wzór jidysz – w taki sposób, jak Francuz zapisywałby, zgodnie z francuską wymową, słowo „pizza” jako „pidza” – co świadczy o tym, że była niezbyt dobrze wykształcona. Poza tym podpisuje list fonetycznie „dejn Ides”, chociaż poprawny zapis jej imienia – wymawianego po hebrajsku Jehudit, po żydowsku zaś jako Jides lub Judes– powinien być tożsamy z wersją hebrajską. Jidysz Matysa jest bardziej poprawny, wolny od wszelkich naleciałości; jego myśl wyprzedza drobne, równe litery (przy czasownikach opuszcza słowa posiłkowe). W przeciwieństwie do moli książkowych z jesziwy, których całe wykształcenie ograniczało się do biblijnej hebrajszczyzny i którzy niemiłosiernie kaleczyli jidysz, musiał czytać wiele gazet i książek. Widać niewielkie wahania co do użycia „ajn” i „jud” (hebrajskich liter służących do zapisu głosek „e” i „i/j”), co pokazuje, że nigdy nie zajmował się redagowaniem i wydawaniem tekstów, wówczas bowiem wszystko byłoby w idealnym porządku. Pisze na przykład na zmianę Jides i Jidis, wstawiając raz „ajn”, raz „jud”. Pod dokumentami, z którymi się mogłem zapoznać, podpisuje się po polsku niewprawną ręką „Mates Jabłonka” lub „Matys Jabłonka”. W piśmie posługuje się lepszym żydowskim niż Idesa, sądzę natomiast, że moja babka mówiła lepiej od niego po polsku, ponieważ chodziła do polskiej szkoły powszechnej.

Jabłonkowie mieszkali przy ulicy Szerokiej 33. Jak każde rodzeństwo, kłócili się, zawierali przymierza; zachowały się na ten temat apokryficzne anegdoty. Podobno Rajzla opiekowała się troskliwie Herszkiem, bo był najmłodszym bratem, a Matys bronił go przed gniewem Symchy. Ale są też opowieści, które mówią zupełnie co innego. Pewnego razu Tauba, dobra matka, upiekła szarlotkę, a ponieważ miała za mało jabłek, położyła tylko parę plasterków na samym środku. Herszek zakradł się wówczas do świeżo wyjętego z pieca placka, ściągnął nożem kawałki jabłka i zjadł. Kiedy odkryto występek, Matys sprawił łakomczuchowi lanie. Jako nastolatki Herszek i Henia trzymali się stale razem (Symcha i Rajzla byli już dorośli i mieli wkrótce wyjechać z Parczewa do Buenos Aires) – lubili chodzić do pobliskiego lasu, kąpać się w Piwonii. Zachowało się zdjęcie przedstawiające trójkę najmłodszych rok czy dwa lata przed aresztowaniem. Stoją obok siebie – po prawej Herszek, trochę niepewny, lekko zezuje, ma za dużą czapkę. Po lewej Matys, odgrywający wobec młodszego rodzeństwa rolę mentora. Czapka leży równo na głowie, pierś wypięta, wielki czarny płaszcz nadaje mu posturę atlety (w rzeczywistości Matys mierzył 162 centymetry) – wypełnia sobą połowę zdjęcia. Stalowe, niewzruszone spojrzenie przyciąga uwagę niczym magnes, ale uniesione do góry jasne brwi nadają twarzy wyraz zaskoczenia („Coś niesamowitego, jaki twój ojciec jest do niego podobny!” – zdumiewa się moja żona, kiedy widzi zdjęcie po raz pierwszy). Wciśnięta między braci Henia w bereciku, śliczna jak z obrazka, patrzy z rozmarzeniem w dal. Wygląda na 12 albo 13 lat – jest koniec lat 20.

Z biegiem lat Henia stawała się coraz bardziej samodzielna. Skarżyła się – jak mi opowiada jej córka, z którą zwiedzam w Izraelu ruiny Cezarei – że nowe palta dostaje zawsze Rajzla, starsza siostra, po której Henia donaszała wyrośnięte ubrania. Henia chciałaby mieć własne palto, coś, co nosiłaby od nowości. Po rodzinnej naradzie jej prośba została uwzględniona. Udano się do krawca, ustalono cenę, wybrano materiał, zdjęto miarę. Tuż po tym Rajzla oznajmiła, że w ślad za Symchą wyjeżdża do Argentyny. I co się wydarzyło? Palto dostała Rajzla. Z tej historii wyłania się obraz Rajzli jako pazernej despotki. Posłuchajmy jednak, co Tía Reizl opowiedziała swojej córce siedemdziesiąt lat później, na łożu śmierci w geriatrico na przedmieściach Buenos Aires. Był w Parczewie chłopiec, w którym zakochała się bez pamięci. Stary Szloma wyraził zgodę na małżeństwo i udał się do ojca chłopaka. Porozmawiali; dogadali się. Ledwo jednak chłopiec otrzymał posag, wziął nogi za pas i zniknął bez śladu. Rajzla wyjechała do Chełma, oddalonego o 80 kilometrów, trzydziestotysięcznego miasteczka, by ukryć rozpacz i wstyd. Jej córka twierdzi, że powodem wyjazdu do Argentyny w 1936 roku był właśnie ten cios. „Nigdy nie pokochałam bardziej żadnego mężczyzny” – wyznała z westchnieniem Tía Reizl, zanim wyzionęła ducha.

Podczas spaceru po Parczewie Marek pokazuje nam ulicę Nową (dawną Żydowską), objaśnia, gdzie w czasie wojny przebiegały granice getta, gdzie były przed wojną sklep rzeźnika, cech rymarzy i lokal Związku Zawodowego Robotników Przemysłu Skórzanego. Marek jest za młody, żeby pamiętać tych rzemieślników, a ja, kiedy patrzę na to, co wskazuje palcem, widzę jedynie fasady domów, balkony z kutymi balustradami, żywopłoty, a za nimi warzywniki i mniej lub bardziej zadbane ogródki. Marek prowadzi nas potem Kościelną, skręcamy na prawo w Nadwalną, dochodzimy do Nowej; stamtąd idziemy kawałek ulicą 11 Listopada, okrążamy rynek, a potem Żabią i Szeroką docieramy nad rzekę. Całą trasę śledzę uważnie na planie ściągniętym z internetu. Tak wygląda centralna część Parczewa, przed wojną w stu procentach żydowska. W sztetlu nie mieszkali jednak wyłącznie Żydzi: w 1787 roku było ich 680, 2400 w 1865, 4000 w 1921, 5100 w 1939, czyli przez cały ten okres mniej więcej połowa ludności miasta15. Księga adresowa z 1929 roku wymienia całe mnóstwo sklepów: pięćdziesiąt pięć spożywczych, trzydzieści dziewięć warsztatów szewskich, szesnaście sklepów galanteryjnych, dwa cukiernicze, a ponadto piekarnie, sklepy rzeźników, czapników, herbaciarnie, składy wyrobów tytoniowych, wódek, niemal wszystkie prowadzone przez Żydów – na przykład wszystkie cztery zakłady fryzjerskie należały do rodziny Wajsmanów16. Wchodzę w zygzakowatą ulicę Szeroką – ma około stu metrów długości, po jednej stronie stoją małe domki, po drugiej warsztat samochodowy, jakiś barak, sklep z wyrobami żelaznymi. Na framugach drzwi nie widać nawet najmniejszej dziurki, ukośnego nacięcia przywołującego wspomnienie mezuzy. Nagle Markowi przychodzi na myśl, by nas zaprowadzić do pewnej staruszki, która znała parczewskich Żydów, a może i moich dziadków. Mieszka po przeciwnej stronie miasta, w brzydkim bloku, w którym wspinam się z bijącym sercem na czwarte piętro. Otwiera nam zmartwiona sąsiadka: starszą panią właśnie zabrano do szpitala.

Parczew jest zatem prowincjonalnym miasteczkiem, jakich spotyka się w świecie tysiące: główna ulica, supermarket, sklepy z okropnymi pamiątkami i niemodnymi ubraniami, urząd miasta, anteny satelitarne, gospodynie domowe ucinają sobie na chodniku pogawędkę, gimnazjaliści wracają do domu ze szkolnymi plecakami, drogowskazy informują o odległym o 19 lub 27 kilometrów dokładnie takim samym miasteczku. Tu właśnie są korzenie jabłonki – ale dom numer 33 przy ulicy Szerokiej nie odznacza się niczym szczególnym.

Jest też ulica, o której wiele się mówi w Jizkor-buch – to Żabia (nazwę zawdzięcza bliskości rzeki). Przenieśmy się w lata 20. ubiegłego wieku: ulica, chociaż wąska jak szyjka od butelki, tętni życiem. Znajdują się tam najważniejsze budynki wspólnoty żydowskiej: stara drewniana synagoga, do której wierni śpieszą na poranną modlitwę; bożnica chasydów z Góry Kalwarii (Gur), bastion ultraortodoksyjnych Żydów; jesziwa, w której przed I wojną światową uczyli się studenci rosyjscy, utrzymywani przez towarzystwo dobroczynności; siedziby organizacji syjonistycznych, a także lokal Profesioneler Farejn, robotniczego związku zawodowego, którego członkowie zakłócają spokój religijnych Żydów stukaniem maszyn do szycia, odgłosami sporów, piosenkami o miłości i bojowymi hasłami. Stare rudery z zapadniętymi stropami, z osadzonymi tuż przy ziemi okienkami, przez które nie wpada nawet odrobina światła, sąsiadują z bardziej okazałymi domami i sklepikami, do których schodzi się po wąskich, stromych schodkach, a w głębi siedzą kumoszki w perukach. W przeciwieństwie do innych ulic Parczewa Żabia była brukowana, a przed domami modlitwy znajdowały się drewniane chodniki.

We wtorek, dzień targowy, tłum zapełnia uliczkę, wylewa się na sąsiednie przecznice, kłębi się w kramach, szynkach, synagodze, domach modlitw, gromadzi się wokół furmanek i straganów z jedzeniem. Chłopi polscy przybywający z wiosek mieszają się ze starymi Żydami w chałatach, z chasydami w koszulach bez kołnierzyków, z darmozjadami polującymi na naiwnych, z rzemieślnikami, tragarzami – wszyscy oni przebierają w towarze, targują się, kupują: jajka, kury, mięso, ryby, zboże, drewno, lniane płótno, fabryczne tkaniny, kożuchy, biżuterię, wyroby skórzane, kosze, szyby; potem idą podzelować buty, wypić kieliszek wódki, zagryźć śledziem albo kiszonym ogórkiem. Między sprzedawcami panuje zażarta konkurencja; słychać krzyki, nawoływania, soczyste wyzwiska w jidysz. Jeśli we wtorek wypadało żydowskie święto, targ się nie odbywał, bo chłopi wiedzieli, że wszystkie sklepy będą zamknięte17.

Marek, Audrey i ja obchodzimy dokoła rynek, spokojne miejsce ze skwerem, na którym staruszkowie zażywają chłodu na ławkach w cieniu kasztanowców. W domach przy rynku ciąg sklepów – zabawki, zakład fryzjerski – pomalowanych na pastelowe kolory: różowy, błękitny, lila, beżowy, piaskoworudy. 23 lipca 1942 w parczewskim getcie urządzono obławę i z rynku wywieziono do Treblinki 4 tysiące osób18. W cytowanej już relacji etnograficznej przeznaczonej dla młodszych pokoleń leciwa Polka opisuje te wydarzenia: „Cały plac pełen był siedzących ludzi. Kto wstał – strzelano. Koło południa rozpoczął się marsz ku śmierci. Niemcy z karabinami i psami asystowali tej niezwykłej kolumnie. Szli starzy i brodaci, matki z dziećmi na rękach, chorych i słabych wleczono ze sobą. Widzę dziś moją koleżankę szkolną prowadzoną pod ręce, a z postrzelonej nogi lała się krew. Biegło obok zagubione i rozszlochane dziecko. Jakaś młoda żydowska kobieta w szoku zaczęła uciekać w pole. Dosięgła ją kula. Tak doprowadzono ich do dworca i załadowano do wagonów”19.

Po drugiej Aktion w październiku20 1942 do Treblinki wywieziono jeszcze 2,5 tysiąca Żydów (mieszkańców Parczewa i przesiedleńców z okolicznych miast). Kilkaset osób zdołało uciec do pobliskich Lasów Parczewskich, a pozostałych wywieziono do getta w Międzyrzecu Podlaskim, 50 kilometrów na północ od Parczewa21.

Możliwe, że starzy Polacy siedzący na ławkach pod kasztanowcami na środku rynku, uśmiechający się bezzębnymi ustami, również byli obecni przy tej scenie, a może w 1946 roku, kiedy chodzili do liceum, brali udział w pogromie22. Teraz jednak są już tylko cieniami samych siebie i stali się, na podobieństwo moich przodków, blaknącymi sylwetkami błądzącymi po olbrzymim tunelu czasu, pajęczymi nićmi połyskującymi tuż przy ziemi wśród porannej mgły, jak Barbarônín i inne wspaniałe postacie żydowskiej wspólnoty z Piemontu, którym Primo Levi oddaje hołd na początku Układu okresowego23.

O Moszku Federze, ojcu mojej babki, nie wiem nic poza tym, że dał nazwisko swojej córce (Idesie Korenbaum vel Feder) i że miał dwie inne córki z poprzednią żoną. Korenbaumowie pochodzili z Małoryty, żydowskiego miasteczka położonego w carskiej Rosji, a obecnie w Białorusi, jakieś sto kilometrów od Parczewa i pięćdziesiąt od Brześcia. Ruchla Korenbaum, matka mojej babki, miała sześcioro rodzeństwa, między innymi brata Chaima, który został komiwojażerem w stanie Rhode Island, i Dawida, dzierżawcę lasów, który przemierzał w saniach lasy należące do okolicznych właścicieli ziemskich, doglądał wzrostu świerków i wskazywał drwalom najdorodniejsze okazy.

Nie wiem, czy wśród pierwszych Żydów, którzy osiedli w Parczewie w 1541 roku, byli członkowie rodu Jabłonków – dokumenty pozwalają mi sięgnąć najwyżej do XIX wieku. Matka mojego dziadka nazywała się Tauba, „gołębica”. Urodzona w roku 1876. Bez zawodu. Chora na tarczycę i nerki. Rozważano zawiezienie jej do specjalisty w Warszawie, ale podróż i operacja kosztowałyby za dużo. Jej mąż, ojciec mojego dziadka, nazywał się Szloma. Według niektórych źródeł urodził się w roku 1865, inne podają rok 1869. Akta stanu cywilnego Okręgu Bożniczego w Parczewie określają go to jako „robotnika”, to znów jako „łaźnika” – słowo to oznaczało zapewne w tamtych okolicach osobę zajmującą się obsługą łaźni. Pytam dzieci Simjego i Reizl, moich argentyńskich krewnych ze strony ojca, co wiedzą o swoim dziadku z Parczewa. Odpowiedź przychodzi w e-mailu: Szloma był bardzo pobożnym człowiekiem; nie pozostała po nim żadna fotografia, ponieważ pobożni Żydzi nie pozwalali sobie robić zdjęć (zgodnie z przykazaniem zabraniającym tworzenia podobizn); zajmował się mykwą, czyli łaźnią rytualną.

Któregoś dnia, kiedy Bernard tłumaczył mi kolejny rozdział Jizkor-buch Parczewa, natrafiliśmy, o radości!, na jego nazwisko: „Szloma Jabłonka, beder”, czyli „dozorca łaźni”24.

– Pierwsza pewna rzecz – mówię z zadowoleniem do Bernarda. – Mój pradziadek zajmował się mykwą.

– Nie! – woła Bernard, podnosząc głowę znad książki. – Myli pan mikwe z bod!

Mikwe to zbiornik, w którym kąpiel odbywa się w kucki, tak aby zanurzyć całe ciało – jest to rodzaj cysterny ze stopniami dochodzącymi do samego dna. Należy ją zasilać wodą dochodzącą bezpośrednio z naturalnego źródła – rzeki, morza lub nieba. Minimalna objętość wody wynosi 40 sea, czyli 332 litry. Mężczyźni udają się tam w sobotę rano i w przeddzień święta Jom Kipur. Kobiety natomiast w myśl zasad judaizmu muszą się oczyszczać w mykwie po menstruacji, a starsza kobieta pilnuje, by zanurzyły całe ciało aż po czubek głowy i oczyściły wszystkie otwory. Dla kobiet obowiązuje oczywiście inna pora kąpieli – udają się do mykwy po zmroku, by nie ujawniać szczegółów swojego życia intymnego.

Bod, łaźnia publiczna, nie służy do rytualnego oczyszczenia, ale do celów higienicznych. Jest to łaźnia parowa: budyneczek z szalówki, podłoga z desek, piec na drewno, w którym nagrzewa się cegły. Polewa się je wodą, wytworzona w ten sposób para wypełnia pomieszczenie, wszy giną, pot leje się strumieniami. „To bardzo przyjemne, człowiek się rozgrzewa” – mruczy z lubością Bernard. Zupełnie nadzy panowie wymieniają najnowsze plotki, a młody posługacz pod okiem bedera chłoszcze ich po plecach brzozowymi witkami, by pobudzić krążenie. Na koniec należy opłukać całe ciało zimną wodą z cebrzyka.

Moja argentyńska rodzina mówi, że Szloma był nadzorcą mykwy, według księgi pamięci był bederem25. Przez wiele tygodni snułem rozważania na temat tej alternatywy, pośrodku której zawisła dusza mojego pradziadka: łaźnia rytualna czy publiczna? Obowiązek oczyszczenia czy przyjemność? Podczas pobytu w Buenos Aires w sennym upale grudnia 2010 sonduję pamięć dzieci Simjego i Reizl, by ostatecznie rozstrzygnąć tę kwestię. Syn Reizl wspomina o kompleksach matki: kiedy ją pytał o zawód ojca, odpowiadała niechętnie i wymijająco. Pewnego dnia usiadł koło niej: „Słuchaj, mamo, przecież nie był chyba złodziejem? – Ganef? Też coś, co ty sobie wyobrażasz!”. Niewątpliwie jednak Reizl trochę się wstydziła zawodu ojca. Pytam dzieci Simjego i Reizl, czy rzeczywiście chodzi omikwe, jak pisali w e-mailu. „Tak, to łaźnia rytualna, po prostu łaźnia parowa!” Odpowiedź wywołuje jeszcze większe wątpliwości. Oba rodzaje łaźni istotnie umieszczano blisko siebie. Dlaczego? Ponieważ do mikwe człowiek nie idzie brudny. W małym miasteczku, takim jak Parczew, obie łaźnie znajdowały się prawdopodobnie w tym samym budynku.

Stary Szloma – mówi syn Simjego, oparty o rzeźbioną kolumienkę zdobiącą kredens w jego salonie – był bardzo pobożny, poważny i łagodny. „Mało się odzywał – dodaje córka Simjego i pociąga mate przez metalową rurkę, a ja zapisuję wszystko w komputerze. – Ale był cariñoso, czuły: wyrażał miłość za pomocą gestów, a nie słów”. Miał kota, który plątał mu się pod nogami, kiedy Szloma wychodził rano do synagogi. Jedynym jego majątkiem były dzieci. Opowiadał im bajki, uczył grać w szachy, podczas postu z okazji Jom Kipur dawał im ukradkiem coś do jedzenia. Simje, najstarszy syn, odziedziczył po nim tefilin (pudełeczka z ustępami z Tory, przywiązywane rzemykami do ramienia i czoła), a także przymioty charakteru: kiedy grał z dziećmi w szachy, umyślnie przegrywał, by im sprawić przyjemność, a co za tym idzie, zachęcić do nauki. Zwykł powtarzać: „Kiedy przegrywam, wygrywam, bo wygrywają moje dzieci”. Simje umarł w Buenos Aires na raka w roku 1985; nie poznałem osobiście ani jego, ani jego siostry, Tíi Reizl.

1 Zob. na przykład: Johann Chapoutot, La Loi du sang. Penser et agir en nazi, Gallimard, Paris 2014; Renée Poznanski, Denis Peschanski, Benoît Pouvreau, Drancy. Un camp en France, Fayard – Ministère de la Défense, Paris 2015; Jacques Sémelin, Une Énigme française. Pourquoi les trois quarts des Juifs en France n’ont pas été déportés, Albin Michel, Paris 2022.

2 Zob. Stéphane Audoin-Rouzeau, Quelle histoire. Un récit de filiation, 1914–2014, EHESS–Gallimard–Seuil, Paris 2013; Philippe Sands, Retour à Lemberg, Albin Michel, Paris 2017; Grégoire Kauffmann, Hôtel de Bretagne, Flammarion, Paris 2019; Annette Wieviorka, Tombeaux. Autobiographie de ma famille, Seuil, Paris 2022.

3 Zob. Johanna Lehr, De la Santé vers Drancy. Trajectoires de persécution des contrevenants au statut des juifs en France (1941–1944), „Annales. Histoire, sciences sociales” nr 3/2021, s. 547–579.

4 Dokument ten znajduje się w Departamencie Historii Ministerstwa Obrony (Service historique de la Défense) w Caen (sygn. AC 22 P 3070). Zob. Numérisation d’un fonds comprenant des courriers de déportés, https://www.memorialdelashoah.org/numerisation-dun-fonds-comprenant-des-courriers-de-deportes.html; dostęp: 11.07.2022; oraz ogólniej: Karen Taieb, Je vous écris d’Auschwitz. Les lettres retrouvées, Tallandier, Paris 2021.

5 Odkrycia dokonała Karen Taieb, jak o tym mowa w tekście Archives: la lettre retrouvée, https://www.memorialdelashoah.org/archives-la-lettre-retrouvee.html; dostęp: 11.07.2022.

1 Słowo sztetl oznacza w jidysz „miasteczko” i jest zdrobnieniem od sztot, „miasto”. Kojarzy się z zadomowieniem, a nawet z przywiązaniem: dla Żyda sztetl „to nie tylko miejsce, w którym mieszkają jego pobratymcy, lecz także szczególna struktura ekonomiczna i społeczna, sieć relacji między jednostkami i między grupami, stosunek do samego siebie i do świata, określony model życia, przestrzeń żydowska” (Rachel Ertel, Le Shtetl. La bourgade juive de Pologne, Payot, Paris 1982, s. 16).

Na końcu książki znajdują się wykaz skrótów, słownik terminów i zwrotów obcojęzycznych, drzewa genealogiczne, mapy oraz fotografie archiwalne.

2 Fotografie dawnej synagogi i chederu znajdują się w książce Wojciecha Wilczyka Niewinne oko nie istnieje / There’s No Such Thing As an Innocent Eye, Atlas Sztuki – Korporacja Ha!art, Łódź–Kraków 2009, s. 433–435.

3 Według Jana Tomasza Grossa ludność polska nie tylko doskonale pamięta masowe mordy popełniane na Żydach, lecz także często brała w nich czynny udział. Jest to powód, dla którego Sprawiedliwi obawiali się po wojnie wyjawić sąsiadom, że ukrywali u siebie Żydów (zob. Jan Tomasz Gross, Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka, wyd. 3 popr., Pogranicze, Sejny 2008, s. 86–89). Poza tym takich ludzi podejrzewano (często słusznie) o zgromadzenie znacznych sum; gdyby ujawnili, że ukrywali Żydów, nie dość że uznano by ich za „żydowskich pachołków”, ale mogliby też zostać obrabowani (zob. tenże, Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści, Znak, Kraków 2008, s. 89 i n.).

4 Urząd Miejski w Parczewie, akta stanu cywilnego Okręgu Bożniczego w Parczewie, akt małżeństwa Matesa Jabłonki i Idesy Korenbaum (26 czerwca 1937, nr 9).

5 Tamże, akt urodzenia Rajzli Jabłonki (ur. 7 stycznia 1907, nr 41), Matesa Jabłonki (ur. 10 lutego 1909, nr 42), Herszka Jabłonki (ur. 16 czerwca 1915, nr 104), Heni Jabłonki (ur. 3 kwietnia 1917, nr 408); akt małżeństwa Symchy Jabłonki i Ruchli Pomeranc (27 lipca 1931, nr 18).

6 Icchok Lejb Perec, Bilder fun a prowinc rajze in Tomaszower powiat um 1890 jor (Obrazy z podróży po prowincji w powiecie tomaszowskim około 1890 roku), 1891, cyt. wg: Isaac-Leyb Peretz, Les Oubliés du shtetl. Yiddishland, tłum. z jid. Nathan Weinstock, Plon, seria „Terre humaine”, Paris 2007, s. 92.

7Parczew – sefer zikaron le-kedoszej Parczew we-ha-sewiwa (Parczew – księga pamięci męczenników Parczewa i okolic), red. Szlomo Zonenszejn, Elkana Niska, Rachel Gotesdiner-Rabinowicz, Hajfa 1977 (w jęz. hebrajskim i jidysz). Termin jizkor-buch to neologizm utworzony po II wojnie światowej z połączenia jidyszowego słowa buch (książka) i hebrajskiego jizkor (tytuł i pierwsze słowo modlitwy za zmarłych). Określa osobny gatunek literacki, łączący w sobie wspomnienia, relacje, opowiadania, wiersze, fotokopie dokumentów archiwalnych, dokumentację ikonograficzną pojedynczych osób i zbiorowości, wykazy ofiar Holokaustu i in. Zob. Annette Wieviorka, Itzhok Niborski, Les Livres du souvenir. Mémoriaux juifs de Pologne, Gallimard–Julliard, seria „Archives”, Paris 1983; Tam był kiedyś mój dom… Księgi pamięci gmin żydowskich, wybór, opracowanie i przedmowa Monika Adamczyk-Garbowska, Adam Kopciowski, Andrzej Trzciński, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2009.

8 Rachel Gotesdiner-Rabinowicz, Be-hechelif sziltonot (Zmiana panowania), w: Parczew – sefer zikaron…, s. 52–55.

9 Pawel Korzec, Juifs en Pologne. La Question juive pendant l’entre-deux-guerres, Presses de la Fondation nationale des sciences politiques, Paris 1980, s. 51–52.

10 Rachel Gotesdiner-Rabinowicz, Be-hechelif sziltonot…

11 Według jednej z kilku tradycji obchodzone w dniu 18 miesiąca ijar półświęto Lag ba-Omer upamiętnia antyrzymskie powstanie Bar Kochby z lat 132–135 n.e. (przyp. red.).

12 Rachel Gotesdiner-Rabinowicz, Ajarati ha-chamuda sze-leoam lo eszkochech (Moje ukochane miasteczko, którego nigdy nie zapomnę), w: Parczew – sefer zikaron…, s. 29–38.

13 Endecja (Narodowa Demokracja), mająca za przywódcę Romana Dmowskiego, była skrajnie prawicowym, klerykalnym ugrupowaniem zwalczającym Żydów, socjalistów i komunistów.

14 Sabina Seroka, Żydzi w Parczewie, „Życie Parczewa” nr 1/1990.

15 Stanisław Jadczak, Parczew i powiat parczewski, 1401–2001 (broszura historyczna wydana staraniem Urzędu Miasta Parczewa), Express Press, Lublin 2001, s. 69–72.

16Księga Adresowa Polski 1929, Towarzystwo Reklamy Międzynarodowej, Warszawa 1929, http://www.jewishgen.org/jri-pl/bizdir/start.htm; dostęp: 10.07.2021.

17 Awraham Efrat-Hetman, Haja ze be-rehow Żabia (To była ulica Żabia), w: Parczew – sefer zikaron…, s. 106–108. Fotografie starej drewnianej synagogi i drużyny żydowskiej straży pożarnej można obejrzeć w sieci pod adresem: http://yivo1000towns.cjh.org/search_results.asp?city_town=Partsheve&country_id=0&KW_001=&KW_002=&KW_003=&KW_101=&KW_102=&KW_103=&start_year=&end_year=&photographer=&SearchType=Compound&Action=Search; dostęp: 11.07.2021.

18 Datę 9 aw 5702 (23 lipca 1942) podaje wielu współautorów Jizkor-buch Parczewa. W dniu 9 aw, odpowiadającym zależnie od roku różnym datom współczesnego kalendarza, przypada rocznica zburzenia Pierwszej Świątyni jerozolimskiej (586 r. p.n.e.) i Drugiej Świątyni (70 r. n.e.). Niemcy wybrali prawdopodobnie tę datę, jedną z najważniejszych dla wyznawców judaizmu, umyślnie, by tym bardziej pognębić ofiary. Inne źródło wymienia datę 16 sierpnia 1942 – zob. The Encyclopedia of Jewish Life Before and During the Holocaust, red. Shmuel Spector, New York University Press, New York 2001, hasło „Parczew”, t. 2, s. 969 [Niekiedy podawana jest też data 19 sierpnia – zob. Tatiana Berenstein, Martyrologia, opór i zagłada ludności żydowskiej w dystrykcie lubelskim, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” nr 21, 1957, s. 81 (przyp. red.)].

19 Sabina Seroka, Żydzi w Parczewie…

20 Niektóre źródła jako datę drugiej akcji w getcie parczewskim wskazują koniec sierpnia 1942. Zob. m.in. Tatiana Berenstein, Martyrologia, opór i zagłada ludności żydowskiej…, s. 81 (przyp. red.).

21The Encyclopedia of Jewish Life…, t. 2, s. 969.

22 Zachowała się relacja dowódcy oddziału Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, który dokonał pogromu w Parczewie. 5 lutego 1946 oddział WiN zjawił się w Parczewie; partyzanci rozbroili i zastrzelili trzech wartowników pochodzenia żydowskiego, po czym zarekwirowali dwie ciężarówki, by załadować zrabowane rzeczy. Następnie skierowali się do mieszkań „ważniejszych asów żydowskich”. „Żydkowie rzucają broń i kryją się gdzieś bez śladu. Miejscowa ludność [katolicka] zorientowawszy się, co się dzieje, nie bacząc na strzały, wychodzi radośnie na ulice, by zobaczyć chłopaków «z lasu». Młodzież parczewska, przeważnie uczniowie z gimnazjum miejskiego, brawurowo pomaga nam w szukaniu Żydów, ładowaniu samochodów itd. Po 4–5 godzinach na umówione sygnały rakietowe zbierają się wszyscy. […] Wyjeżdżamy w wesołym nastroju z Parczewa” (cyt. za: Alina Cała, Helena Datner-Śpiewak, Dzieje Żydów w Polsce, 1944–1968. Teksty źródłowe, ŻIH, Warszawa 1997, s. 37–39).

23 Primo Levi, Układ okresowy, tłum. Zofia Koprowska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 8–14.

24 Jehuda Lejbl Bejtl, Parczew irenu (Parczew, nasze miasto), w: Parczew – sefer zikaron…, s. 89–91.

25 Słowo beder oznacza w jidysz osobę zajmującą się obsługą zarówno mykwy, jak i łaźni (przyp. red.).