Grupa. Jak jeden terapeuta i kilkoro nieznajomych uratowali mi życie - Christie Tate - ebook

Grupa. Jak jeden terapeuta i kilkoro nieznajomych uratowali mi życie ebook

Tate Christie

4,5

Opis

Odświeżający oryginalny pamiętnik osiągającej sukcesy młodej prawniczki. Kobiety, która niechętnie zgadza się na psychiczne i emocjonalne odsłonięcie się przed sześcioma kompletnie obcymi osobami. Czy doprowadzi ją to do celu, czyli odnalezienia więzi międzyludzkich i tych łączących ją z nią samą?

Christie Tate właśnie została najlepszą studentką w szkole prawniczej i w końcu uporała się z trwającymi latami zaburzeniami odżywiania. Dlaczego więc jechała przez Chicago, fantazjując o własnej śmierci? Dlaczego wyobrażała sobie poddanie się smutkowi, który wciąż ją dręczy?

W życiu Christie pojawia się doktor Rosen, terapeuta, który spokojnie zapewnia ją, że jeśli dołączy do jednej z jego grup psychoterapeutycznych, to odmieni swoje życie. Wystarczy, że pojawi się na spotkaniu i będzie szczera we wszystkim. Opowie o nawykach żywieniowych, dzieciństwie, życiu seksualnym. Christie jest sceptyczna, twierdząc, że jest wadliwa, i że nie da się jej wyleczyć. Ale doktor Rosen wydaje receptę na pięć słów: Nie potrzebujesz lekarstwa. Potrzebujesz świadka.

Tak zaczyna się jej dziwna, przerażająca i ostatecznie zmieniająca życie przygoda z terapią grupową. Christie, początkowo zniechęcona dziwnymi wytycznymi doktora Rosena, z czasem, gdy jej mechanizmy obronne przestają działać, zaczyna mu ufać i polegać na sesjach i zaleconych nocnych rozmowach z różnymi członkami grupy.

Grupa to cudowanie uzależniająca lektura z Christie jako przewodniczką – sceptyczną co do jej własnej umiejętności nawiązywania kontaktów i intymności, ale wbrew sobie działającą z nadzieją. Otrzymujemy miejsce w pierwszym rzędzie na odważne, ekscytujące, bolesne i przezabawne przedstawienie, jakim jest terapia grupowa. Niedostatecznie zbadany proces, który cię rozbija, a następnie składa, aby ostatecznie wszystkie elementy pasowały do siebie.

  • POWIEŚĆ WYBRANA DO KLUBU KSIĄŻKI REESE WITHERSPOON W LISTOPADZIE 2020
  • BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”
  • NAJLEPSZA KSIĄŻKA KLUBU KSIĄŻKI AMAZONA W PAŻDZIERNIKU 2020

Christie Tate jest pisarką i eseistką z Chicago. Publikowała miedzy innymi w „The New York Times”, „The Washington Post”, czy „Chicago Tribune”.

Czy kiedykolwiek czytałaś książkę, która sprawiła, że chcesz przytulić autora? Każda strona tego niesamowitego pamiętnika sprawiała, że żałowałam, że nie przeczytałam tej książki, mając 25 lat – tak bardzo by mi pomogła. Potrzebujemy siebie nawzajem zarówno w dobrych, jak i złych chwilach naszego życia. Proszę, przeczytaj też książkę z grupą znajomych, których kochasz. — Reese Witherspoon

Z trudem wywalczona potrzeba bycia kochaną i zdolną do kochania ostatecznie kształtuje tę historię. Historię, która trafia prosto do zabałaganionego centrum tego, czym jest zmaganie się z własnymi ograniczeniami i najgłębszymi pragnieniami. — Dani Shapiro, „The New York Times”

Powiedzenie, że przy tej książce będziesz i śmiać się, i płakać, wydaje się banałem, ale obiecuję, że zrobisz jedno i drugie, a przy okazji przeanalizujesz swoje życie i poczucie szczęścia, nawet jeśli nie chcesz tego robić. Grupa to łamiące serce i zabawne spojrzenie na dotarcie do dna i kroczenie drogą powrotną do życia. — Sarah Gelman, Amazon Book Review

Szczera droga Christie Tate do uzdrowienia jest często przezabawna i ostatecznie bardzo wzruszająca. — „People”

Ten niepohamowany pamiętnik to wzruszające przeżycie i jedna z najbardziej zaskakujących książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. — Lisa Taddeo, autorka bestsellerów Trzy kobiety, Zwierzę

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (37 ocen)
25
9
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotmisia85

Nie oderwiesz się od lektury

Jejku jakie to było dobre. To jedna z tych książek kiedy z każdą stroną czujesz żal, że zbliża się koniec.
00
kaziumaziu
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Rany ale to jest dobre!!!! Zarówno temat i fabuła jak i język rewelacyjne. Dawno nie czytałam tak dobrej książki jednocześnie świetnie się przy niej bawiąc. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to to, że czytelnik może mieć mylne wrażenie odnośnie tego jak w rzeczywistości wygląda terapia grupowa, szczególnie w polskich warunkach. Otóż nieco inaczej;). No ale pierwowzorem postaci dr Rosena jest słynny Irvin Yalom więc nic mnie już nie dziwi ;). No i najważniejsze: warto iść na terapię:)
00
kanolonka

Nie oderwiesz się od lektury

,
00
WujekCiocia

Nie oderwiesz się od lektury

Jako terapeutka uzależnień na początku drogi, ale tez osoba korzystająca z usług terapeutycznych dla samej siebie, wzięłam z tej książki bardzo dużo dla siebie. Mogłam się w niej odnaleźć jako ja, a także jako specjalista terapii uzależnień w proc. cert.. Warto przeczytać, kto wie? Może przyjdzie refleksja, ze terapia, lecząca moc grupy i inne czynniki, które są przy nas w różnych stanach, mają ogromną wartość? Kto wie ;) polecam i zachęcam
00
mamozaurus

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!
00

Popularność




Część 1

1

Gdy pierw­szy raz w życiu zapra­gnę­łam umrzeć – ale tak naprawdę, żeby śmierć klep­nęła mnie w ramię kości­stą dło­nią i powie­działa: „Tędy, pro­szę” – wio­złam aku­rat na miej­scu pasa­żera dwie torby zaku­pów z warzyw­niaka. Kapu­sta, mar­chew, kilka śli­wek, papryka, cebula i kil­ka­dzie­siąt czer­wo­nych jabłek. Minęły trzy dni od mojej wizyty w dzie­ka­na­cie na wydziale prawa, gdzie kie­row­nik wrę­czył mi notkę z moimi wyni­kami, z liczbą, która zaczęła mnie prze­śla­do­wać. Prze­krę­ci­łam klu­czyk w sta­cyjce i cze­ka­łam, aż sil­nik zasko­czy w trzy­dzie­sto­stop­nio­wym upale. Wycią­gnę­łam z torby jędrną śliwkę, obma­ca­łam ją i ugry­złam. Jej skórka była gruba, ale miąższ miękki. Sok spły­nął mi po pod­bródku.

Była ósma trzy­dzie­ści. Sobota rano. Ni­gdzie nie musia­łam być, nic nie musia­łam robić. Nikt nie spo­dzie­wał się mnie zoba­czyć aż do ponie­działku rano, kiedy to powin­nam sta­wić się w Laird, Grif­fin & Grif­fin, kan­ce­la­rii prawa pracy, gdzie odby­wa­łam letni staż. W LG&G o moim ist­nie­niu wie­dzieli tylko recep­cjo­nistka i wspól­nik, który mnie zatrud­nił. Czwarty lipca wypa­dał w środę, co ozna­czało, że cze­kał mnie kolejny przy­tła­cza­jący, pusty dzień w środku tygo­dnia. Pew­nie pójdę na spo­tka­nie 12 kro­ków, licząc, że po jego zakoń­cze­niu ktoś zaprosi mnie na kawę. Może jakaś inna samotna dusza będzie miała ochotę na kino albo sałatkę. Sil­nik zasko­czył, wci­snę­łam gaz do dechy i wyje­cha­łam z par­kingu.

Żeby tak ktoś strze­lił mi w łeb.

Kojąca myśl o chłod­nej powierzchni obsy­dianu. Gdy­bym umarła, nie musia­ła­bym na siłę zapeł­niać pozo­sta­łych czter­dzie­stu ośmiu godzin tego week­endu ani następ­nego, ani śro­do­wego święta. Godzin doj­mu­ją­cej samot­no­ści, które zamie­nią się w dni, mie­siące, lata. W całe życie prze­żyte solo, z torbą jabłek i lichą nadzieją, że po spo­tka­niu odwy­ko­wym znajdą się jacyś maru­de­rzy, któ­rzy zapra­gną towa­rzy­stwa.

Przy­po­mniała mi się migawka wia­do­mo­ści o strze­la­ni­nie w Cabrini Green, poro­nio­nym pro­jek­cie miesz­ka­nio­wym w Chi­cago. Były tam ofiary śmier­telne. Przy Cly­bo­urn skie­ro­wa­łam się na połu­dnie i przy Divi­sion skrę­ci­łam w lewo. Może trafi mnie jedna ze zbłą­ka­nych kul.

Pro­szę, niech ktoś mnie zastrzeli.

Powta­rza­łam to jak man­trę, inkan­ta­cję, modli­twę, która praw­do­po­dob­nie pozo­sta­nie nie­wy­słu­chana, ponie­waż byłam dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nią białą kobietą jadącą dzie­się­cio­let­nią białą hondą accord w jasny letni pora­nek. Kto miałby mnie zastrze­lić? Nie mia­łam wro­gów; mało kto w ogóle wie­dział o moim ist­nie­niu. Fan­ta­zja ta za bar­dzo zdana była na ślepy traf – nie­szczę­śliwy lub szczę­śliwy, w zależ­no­ści, jak na to patrzeć – ale poja­wiały się inne, same z sie­bie. Skok z wyso­kiego okna. Rzu­ce­nie się na tory kolejki El. Na skrzy­żo­wa­niu Divi­sion i Lar­ra­bee roz­wa­ża­łam już bar­dziej egzo­tyczne spo­soby zakoń­cze­nia żywota jak udu­sze­nie się pod­czas mastur­ba­cji… Ale kogo chcia­łam oszu­kać? Byłam nie dość wyeman­cy­po­wana na taki sce­na­riusz.

Wyło­wi­łam pestkę i wsa­dzi­łam resztę śliwki do ust. Naprawdę chcia­łam umrzeć? Dokąd pro­wa­dzą te fan­ta­zje? Czy to już myśli samo­bój­cze? Depre­sja? Czy fak­tycz­nie mogła­bym je urze­czy­wist­nić? Może powin­nam? Opu­ści­łam szybę i z całych sił cisnę­łam pestką.

W poda­niu na stu­dia praw­ni­cze napi­sa­łam, że chcia­ła­bym wystę­po­wać w imie­niu kobiet o nie­nor­ma­tyw­nych figu­rach (czyli po pro­stu gru­bych), ale była to tylko część prawdy. Moje zain­te­re­so­wa­nie obroną spraw kobiet było szczere, ale nie sta­no­wiło głów­nej moty­wa­cji. Nie cho­dziło mi też o nie­bo­tyczne wyna­gro­dze­nia czy prąż­ko­wane gar­ni­tury. Nie, chcia­łam stu­dio­wać prawo, ponie­waż praw­nicy pra­cują sześć­dzie­siąt, sie­dem­dzie­siąt godzin tygo­dniowo. Pod­czas prze­rwy świą­tecz­nej odby­wają tele­kon­fe­ren­cje, a w Święto Pracy są wzy­wani na salę posie­dzeń. Jedzą kola­cję przy biur­kach, obok swo­ich kole­gów w koszu­lach z pod­wi­nię­tymi ręka­wami i pla­mami potu pod pachami. Praw­nicy biorą ślub ze swoją pracą – pracą tak ważną, że nie prze­szka­dza im to, albo tego nie zauwa­żają, że ich życie oso­bi­ste świeci pust­kami jak par­king o pół­nocy. Praca praw­nika mogłaby być kul­tu­rowo apro­bo­wa­nym list­kiem figo­wym dla sro­moty mojego nie­uda­nego życia oso­bi­stego.

Pierw­szy test próbny na stu­dia praw­ni­cze LSAT wypeł­ni­łam przy biurku, przy któ­rym wyko­ny­wa­łam pozba­wioną per­spek­tyw pracę sekre­tarki. Mia­łam tytuł magi­stra, któ­rego nie uży­wa­łam, i chło­paka, z któ­rym nie sypia­łam. Po latach okre­ślę Petera jako pra­co­ho­lika-alko­ho­lika, ale wtedy nazy­wa­łam go miło­ścią mojego życia. Dzwo­ni­łam do jego biura o wpół do dzie­sią­tej wie­czo­rem, gdy kła­dłam się już spać, i zarzu­ca­łam mu, że nie ma dla mnie czasu. „Muszę pra­co­wać”, odpo­wia­dał i roz­łą­czał się. Dzwo­ni­łam ponow­nie, ale już nie odbie­rał. W week­endy cho­dzi­li­śmy do spe­lu­nek w Wic­ker Park, żeby mógł się opić kra­jo­wymi piwami i roz­pra­wiać o zale­tach wcze­snych płyt R.E.M., pod­czas gdy ja modli­łam się, żeby był na tyle trzeźwy, żeby móc upra­wiać seks. Rzadko mu to się uda­wało. W końcu stwier­dzi­łam, że potrze­buję cze­goś, co mnie pochło­nie całą, w co będę mogła wło­żyć ener­gię mar­no­waną na ten żało­sny zwią­zek. Dziew­czyna pra­cu­jąca drzwi dalej wybie­rała się jesie­nią na stu­dia praw­ni­cze.

– Mogę poży­czyć jeden z two­ich testów? – spy­ta­łam.

Prze­czy­ta­łam pierw­sze zada­nie:

Pro­fe­sor musi umó­wić spo­tka­nia z sied­mioma stu­den­tami w sied­miu róż­nych prze­dzia­łach cza­so­wych, ponu­me­ro­wa­nych od pierw­szego do siód­mego, w ciągu jed­nego dnia.

Po tym nastę­po­wała seria stwier­dzeń, takich jak:

Mary i Oli­ver muszą być umó­wieni jedno po dru­gim, a Shel­don po Uriah.

Test prze­wi­dy­wał trzy­dzie­ści pięć minut na udzie­le­nie odpo­wie­dzi na sześć pytań wie­lo­krot­nego wyboru doty­czą­cych wspo­mnia­nego pro­fe­sora i jego cha­osu orga­ni­za­cyj­nego. Mnie zajęło to pra­wie godzinę. Połowę odpo­wie­dzi zazna­czy­łam źle.

A jed­nak. Ślę­cze­nie nad testami przy­go­to­wu­ją­cymi do LSAT-u, a potem stu­dia praw­ni­cze wyda­wały się prost­sze w wyko­na­niu niż napra­wie­nie tego, co spra­wiło, że zako­cha­łam się w Pete­rze, i co noc w noc skła­niało mnie do tocze­nia tej samej walki. Stu­dia mogły zaspo­koić moją potrzebę, by przy­na­le­żeć do innych ludzi i by mieć z nimi wspólne cele.

W żeń­skiej szkole śred­niej w Tek­sa­sie uczęsz­cza­łam na zaję­cia z garn­car­stwa. Zaczę­ły­śmy od lepie­nia kub­ków, by osta­tecz­nie dojść do obsługi koła garn­car­skiego. Kiedy już ufor­mo­wa­ły­śmy nasze naczy­nia, nauczy­cielka poin­stru­owała nas, jak dołą­czyć uchwyty. Jeśli chce się połą­czyć dwa kawałki gliny – jak kubek i uchwyt – trzeba pona­ci­nać powierzch­nię ich obu, zro­bić poziome i pio­nowe żło­bie­nia w gli­nie, dzięki któ­rym pod­czas wypa­la­nia oba ele­menty będą mogły się sca­lić. Sie­dzia­łam na stołku, trzy­ma­jąc w dło­niach jeden z moich nie­udol­nie ufor­mo­wa­nych „kub­ków” i uchwyt w kształ­cie litery C, pod­czas gdy nauczy­cielka przed­sta­wiała pro­ces żło­bie­nia. Nie chcia­łam znisz­czyć gład­kiej powierzchni „kubka”, który z taką czu­ło­ścią lepi­łam, więc doci­snę­łam do niego rączkę, nie rysu­jąc uprzed­nio powierzchni. Kilka dni póź­niej nasze wypa­lone w piecu dzieła poły­ski­wały na sto­jaku na tyłach pra­cowni. Mój kubek prze­trwał, ale rączka leżała roz­kru­szona obok. „Za płytko pożło­bione”, powie­działa nauczy­cielka na widok roz­cza­ro­wa­nia malu­ją­cego się na mojej twa­rzy.

Tak wła­śnie zawsze wyobra­ża­łam sobie powierzch­nię mojego serca – gładką, śli­ską, bez punk­tów zacze­pie­nia. Nic, czego można by się uchwy­cić. Żad­nych rys. Nikt nie będzie mógł do mnie przy­wrzeć, gdy zacznie mnie tra­wić nie­uchronny ogień życia. Podej­rze­wa­łam, że ta meta­fora sięga jesz­cze głę­biej: bałam się, że rysy powsta­jące na sku­tek nie­unik­nio­nych tarć mię­dzy ludźmi – zde­rzeń z ich pra­gnie­niami, ocze­ki­wa­niami, pre­ten­sjami, wybo­rami i wszyst­kimi tymi codzien­nymi nego­cja­cjami, które skła­dają się na zwią­zek – uszko­dzą mnie. Przy­wią­za­nie wyma­gało żło­bień na sercu, a ono pozo­sta­wało gład­kie.

Nie jestem sie­rotą, choć z tego, co napi­sa­łam, można by odnieść takie wra­że­nie. Moi rodzice, wciąż w szczę­śli­wym związku mał­żeń­skim, miesz­kali w Tek­sa­sie w tym samym domu z czer­wo­nej cegły, w któ­rym dora­sta­łam. Prze­jeż­dża­jąc obok 6644 Thac­ke­ray Ave­nue, na­dal można zoba­czyć znisz­czoną obręcz do koszy­kówki i ganek ude­ko­ro­wany trzema fla­gami: Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Tek­sasu i bor­dową z logo Texas A&M Uni­ver­sity, czyli Alma Mater mojego ojca. I moją.

Rodzice dzwo­nili do mnie kilka razy w mie­siącu, zwy­kle po mszy w nie­dzielę, żeby spraw­dzić, co u mnie sły­chać. Zawsze wra­ca­łam do domu na Boże Naro­dze­nie. Kiedy prze­no­si­łam się do Chi­cago, kupili mi wielki zie­lony płaszcz Eddie Bauer. Mama wysy­łała mi pięć­dzie­się­cio­do­la­rowe czeki na drobne wydatki, a tata przez tele­fon dia­gno­zo­wał pro­blemy z hamul­cami w mojej hon­dzie. Moja młod­sza sio­stra koń­czyła stu­dia i pla­no­wała zarę­czyny ze swoim wie­lo­let­nim chło­pa­kiem; mój brat i jego żona, para z cza­sów col­lege’u, miesz­kali w Atlan­cie w oto­cze­niu dzie­sią­tek przy­ja­ciół ze stu­diów. Nikt z nich nie miał poję­cia o moim nie­po­żło­bio­nym sercu. Dla nich byłam ich aspo­łeczną córką i sio­strą gło­su­jącą na demo­kra­tów, lubiącą poezję i miesz­ka­jącą na pół­noc od linii Mason–Dixon. Kochali mnie, ale tak naprawdę nie przy­sta­wa­łam ani do nich, ani do Tek­sasu. Kiedy byłam dziec­kiem, mama gry­wała na pia­ni­nie pieśń bojową Aggies, a tata wtó­ro­wał jej, wyjąc wnie­bo­głosy: „Hul­la­ballo-canek-canek, Hul­la­balloo-canek-canek”. Opro­wa­dził mnie po col­lege’u, a kiedy zde­cy­do­wa­łam się stu­dio­wać na Texas A&M1 – głów­nie dla­tego, że na inne nie było nas stać – był wnie­bo­wzięty, że będzie jesz­cze jeden Aggies w rodzi­nie. Ni­gdy mi tego nie powie­dział, ale na pewno był roz­cza­ro­wany na wieść o tym, że w cza­sie meczów naszej dru­żyny ja spę­dzam czas w biblio­tece, pod­kre­śla­jąc frag­menty Wal­den, a dwa­dzie­ścia tysięcy fanów śpiewa, tupie i wiwa­tuje tak gło­śno, że pod­ska­kują ściany biblio­teki, ile­kroć Aggies zdo­by­wają gola. Wszy­scy w mojej rodzi­nie ‒ i naj­wy­raź­niej w całym Tek­sa­sie ‒ uwiel­biali fut­bol.

A ja byłam odmień­cem. Moją głę­boko skry­waną tajem­nicą było to, że nie paso­wa­łam. Ni­gdzie. Połowę czasu spę­dza­łam, dosta­jąc obse­sji na punk­cie jedze­nia i wyglądu mojego ciała oraz wdra­ża­jąc chore metody utrzy­ma­nia kon­troli nad jed­nym i dru­gim, a przez pozo­stałą połowę sta­ra­łam się zagłu­szyć moją samot­ność osią­gnię­ciami w nauce. Z listy naj­lep­szych uczniów w liceum prze­sko­czy­łam na listę dzie­kań­ską w col­lege’u, więk­szość seme­strów skoń­czy­łam ze śred­nią cztery zero gdyż wku­wa­łam teo­rie prawne przez sie­dem dni w tygo­dniu. Marzy­łam, że pew­nego dnia stanę przy 6644 Thac­ke­ray Ave­nue z wysoko pod­nie­sioną głową, mając moją doce­lową wagę, ramię w ramię ze zdro­wym, zarad­nym męż­czy­zną.

Nawet nie przy­szło mi do głowy, by zdra­dzić się przed rodziną z moich nie­po­ko­ją­cych fan­ta­zji samo­bój­czych. Mogli­śmy roz­ma­wiać o pogo­dzie, hon­dzie i Aggies, a moje sekretne lęki i pra­gnie­nia nie zali­czały się do żad­nej z tych kate­go­rii. Marzy­łam o śmierci, ale nie gro­ma­dzi­łam zapasu pigu­łek ani nie zapi­sa­łam się do The Hem­lock Society2. Nie pró­bo­wa­łam zdo­być broni. Nie plo­tłam stryczka z pasków. Nie mia­łam planu, metody, ter­minu. Za to nie­ustan­nie odczu­wa­łam nie­po­kój, natrętny jak ból zęba. To nie było nor­malne.

Nie pamię­tam, jakich słów uży­wa­łam, myśląc o tej mojej dole­gli­wo­ści. Wiem, że czu­łam tęsk­notę, któ­rej nie potra­fi­łam ani wyra­zić, ani zaspo­koić.

Cza­sami mówi­łam sobie, że po pro­stu chcę mieć faceta albo że boję się umie­ra­nia w samot­no­ści. I była to prawda, ale tylko powierz­chowna, nie­do­ty­ka­jąca naj­głęb­szego źró­dła mojej tęsk­noty.

W dzien­niku nie­ja­sno pisa­łam o nie­po­koju i przy­gnę­bie­niu: „Odczu­wam nie­po­kój i lęk o samą sie­bie. Boję się, że coś jest ze mną nie tak, że ni­gdy nie będzie „tak”, że nie ma dla mnie nadziei. Okrop­nie mnie to drę­czy. Co jest ze mną nie w porządku?”. Nie wie­dzia­łam wów­czas, że ist­nieje słowo, które dosko­nale opi­suje moją dole­gli­wość: samot­ność.

Nawia­sem mówiąc, na tej liście stu­den­tów byłam nume­rem jeden. Uno. First. Pri­mero. Zuerst. Pozo­sta­łych stu sie­dem­dzie­się­ciu stu­den­tów na moim roku uzy­skało niż­szą śred­nią ocen. Liczy­łam, że upla­suję się gdzieś w pierw­szej poło­wie, co i tak było ambit­nym celem, zwa­żyw­szy na to, że z LSAT-u uzy­ska­łam wynik poni­żej śred­niej – nie udało mi się usta­lić ter­minu dla Uriah. Powin­nam więc ska­kać z rado­ści. Powin­nam korzy­stać z zapo­mnia­nej karty kre­dy­to­wej. Kupo­wać szpilki od Loubo­utina. Pod­pi­sy­wać umowę najmu miesz­ka­nia na Zło­tym Wybrzeżu. A ja zamiast tego wszyst­kiego zazdro­ści­łam woka­li­ście INXS zgonu w wyniku udu­sze­nia pod­czas mastur­ba­cji.

Co, do cho­lery, było ze mną nie tak? Nosi­łam spodnie w roz­mia­rze trzy­dzie­ści sześć, biu­sto­no­sze z miseczką D, a z kre­dytu stu­denc­kiego star­czało mi na wyna­jem kawa­lerki w nowo­cze­snej dziel­nicy na pół­nocy Chi­cago. Od ośmiu lat uczęsz­cza­łam na spo­tka­nia pro­gramu 12 kro­ków, dzięki któ­remu nauczy­łam się jeść tak, by pół godziny póź­niej nie wkła­dać sobie palca do gar­dła.

Przy­szłość jaśniała jak pole­ro­wane sre­bra babci. Mia­łam wszel­kie powody, by spo­glą­dać w nią z opty­mi­zmem. Mimo to każdą komórkę mojego ciała prze­peł­niał wstręt do samej sie­bie, do klin­czu, w jakim się zna­la­złam, do życia, jakie wio­dłam z dala od ludzi, do tego, że od jakie­go­kol­wiek roman­tycz­nego związku dzie­liła mnie nie­mal wiecz­ność. Musiał być jakiś powód, dla któ­rego czu­łam się taka wyob­co­wana i samotna i dla któ­rego moje serce pozo­sta­wało gład­kie. Nie umia­łam go nazwać, ale czu­łam, jak we mnie pul­suje, kiedy zasy­piam, nie chcąc się wię­cej obu­dzić.

Uczest­ni­czy­łam już w pro­gra­mie 12 kro­ków. Z pomocą mojej spon­sorki, miesz­ka­ją­cej w Tek­sa­sie, doko­na­łam już roz­li­czeń czwar­tego kroku i zadość­uczy­ni­łam ludziom, któ­rych skrzyw­dzi­łam. Odwie­dzi­łam Ursu­line Aca­demy, moje żeń­skie liceum, i wrę­czy­łam im czek na sto dola­rów jako rekom­pen­satę za pie­nią­dze, które zde­frau­do­wa­łam w pierw­szej kla­sie, zbie­ra­jąc opłaty za miej­sca par­kin­gowe. Pro­gram 12 kro­ków wyle­czył naj­po­waż­niej­sze z moich zabu­rzeń odży­wia­nia i ‒ krótko mówiąc ‒ ura­to­wał mi życie. Dla­czego więc teraz pra­gnę­łam je zakoń­czyć? Zwie­rzy­łam się ze swo­ich czar­nych myśli spon­sorce: „Codzien­nie życzę sobie śmierci”. Pora­dziła, żebym przy­cho­dziła na mityngi dwa razy czę­ściej.

Zaczę­łam przy­cho­dzić trzy razy czę­ściej, a mimo to czu­łam się bar­dziej samotna niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

2

Kilka dni po tym, jak pozna­łam swoją śred­nią na stu­diach, kobieta o imie­niu Mar­nie zapro­siła mnie na kola­cję po spo­tka­niu 12 kro­ków. Podob­nie jak ja była buli­miczką na odwyku. Jed­nak w odróż­nie­niu ode mnie jej życie było dosko­nale poukła­dane: zale­d­wie kilka lat star­sza ode mnie pra­co­wała w labo­ra­to­rium pro­wa­dzą­cym nowa­tor­skie eks­pe­ry­menty w lecze­niu raka piersi; razem z mężem wła­śnie poma­lo­wali wej­ście do swo­jego domu w stylu kolo­nial­nym na kolor limon­kowy firmy Sher­win-Wil­liams; odno­to­wy­wała każdą owu­la­cję. Jej życie nie było ide­alne – w mał­żeń­stwie zda­rzały się zawi­ro­wa­nia, ale reali­zo­wała swoje pra­gnie­nia. Instynk­tow­nie chcia­łam odmó­wić, wró­cić do domu, zdjąć sta­nik i w samot­no­ści zjeść por­cję mie­lo­nego indyka z pie­czoną mar­chewką, oglą­da­jąc serial Hoży dok­to­rzy. Zazwy­czaj tak wła­śnie robi­łam – odma­wia­łam – kiedy po spo­tka­niach ludzie zapra­szali mnie do sie­bie na kawę lub obiad. „Wspól­nota”, jak to nazy­wali. Ale zanim zdą­ży­łam odmó­wić, Mar­nie wzięła mnie pod rękę.

– No, chodź. Pat wyje­chał, a ja nie chcę jeść sama.

Usia­dły­śmy naprze­ciwko sie­bie w jed­nej z tych fitk­naj­pek, gdzie ser­wują chleb z kieł­ków i frytki ze słod­kich ziem­nia­ków. Mar­nie cała pro­mie­niała. Czyżby pocią­gnęła usta błysz­czy­kiem?

– Wyglą­dasz na szczę­śliwą – powie­dzia­łam.

– To zasługa mojego nowego tera­peuty.

Sta­ra­łam się nadziać na wide­lec liść szpi­naku. Może i mnie pomógłby tera­peuta? Zapa­liła się iskierka nadziei. Latem przed roz­po­czę­ciem stu­diów praw­ni­czych sko­rzy­sta­łam z ośmiu dar­mo­wych sesji z pra­cow­ni­kiem socjal­nym w ramach Pro­gramu Wspar­cia dla Zatrud­nio­nych. Przy­dzie­lono mi łagodną kobietę o imie­niu June, która nosiła spód­nice w stylu dok­tor Quinn i to zupeł­nie na poważ­nie. Nie zdra­dzi­łam jej żad­nych swo­ich sekre­tów, bo nie chcia­łam jej mar­twić. Tera­pia, podob­nie jak wszel­kie prze­jawy praw­dzi­wej mię­dzy­ludz­kiej bli­sko­ści, wyda­wała mi się czymś, na co mogę jedy­nie patrzeć z boku, z twa­rzą przy­kle­joną do szyby.

– Cho­dzę na spo­tka­nia grupy żeń­skiej.

– Grupy?

Natych­miast zesztyw­niał mi kark. Od czasu, gdy cho­dzi­łam do pią­tej klasy i rodzice prze­nie­śli mnie z małej kato­lic­kiej szkoły, z któ­rej uby­wało dzieci, do miej­sco­wej szkoły publicz­nej, odno­si­łam się z rezerwą do wszel­kich zgru­po­wań. W nowej szkole zakum­plo­wa­łam się z grupką popu­lar­nych dziew­czyn, któ­rym prze­wo­dziła Bianca. Na każ­dej dłu­giej prze­rwie roz­da­wała żelki Jolly Ran­chers. I w swoim naszyj­niku z kora­li­ków miała paciorki ze szcze­rego złota. Raz nawet u niej noco­wa­łam, a jej mama zabrała nas swoim srebr­nym mer­ce­de­sem do kina na Footlo­ose. Ale w poło­wie roku Bianca odwró­ciła się ode mnie. Myślała, że jej chło­pak mnie pod­rywa, bo sie­dzie­li­śmy obok sie­bie na histo­rii. Pew­nego dnia, czę­stu­jąc wszyst­kich żel­kami, celowo mnie pomi­nęła, a pod moją torbę z lun­chem wsu­nęła kar­teczkę: „Nie chcemy cię przy naszym stole”. Pod­pi­sały się pod tym wszyst­kie dziew­czyny. Już wtedy zorien­to­wa­łam się, że coś nie działa mię­dzy mną a innymi ludźmi. Czu­łam gdzieś w środku, że nie potra­fię utrzy­my­wać z nimi rela­cji, że zawsze od nich odstaję. Spo­tka­nia w gru­pach pro­gramu 12 kro­ków zno­si­łam tylko dla­tego, że na każ­dym z nich byli inni uczest­nicy. Można było przyjść, kiedy się chciało, i wyjść, kiedy się chciało, nikt nie znał two­jego nazwi­ska. Nie ist­niał żaden przy­wódca, żadna samiczka alfa w rodzaju Bianki, która mogłaby cię wyrzu­cić. Grupę spa­jał zestaw ducho­wych zasad: ano­ni­mo­wość, pokora, uczci­wość, jed­ność, służba. Gdyby nie one, ni­gdy bym tam nie została. W dodatku spo­tka­nia były dar­mowe, choć suge­ro­wano dwu­do­la­rową daro­wi­znę. Za rów­no­war­tość puszki coli mogłam przez sześć­dzie­siąt minut mówić o swo­ich zabu­rze­niach odży­wia­nia i słu­chać, jak inni ludzie radzą sobie ‒ bądź nie ‒ z podob­nymi trud­no­ściami.

Nadzia­łam na wide­lec kawa­łek pomi­dora, zasta­na­wia­jąc się, jakie inte­re­su­jące tematy mogła­bym poru­szyć z Mar­nie – egze­ku­cja Timo­thy’ego McVe­igha, zama­chowca z Okla­homa City? Poczy­na­nia Colina Powella? Koniecz­nie chcia­łam jej zaim­po­no­wać wie­dzą na temat bie­żą­cych wyda­rzeń i poka­zać moje poczu­cie wspól­no­to­wo­ści. Byłam jed­nak cie­kawa tej jej grupy tera­peu­tycz­nej. Z uda­waną non­sza­lan­cją spy­ta­łam, jak tam jest.

– Same babki. Mary jest głu­cha, a Zenia traci prawo wyko­ny­wa­nia zawodu z powodu domnie­ma­nego oszu­stwa Medi­care. Ojciec Emily jest uza­leż­niony od nar­ko­ty­ków, śle jej nie­na­wistne listy ze swo­jej kawa­lerki w Wichita. – Mar­nie pod­nio­sła rękę i wska­zała miękką skórę na wewnętrz­nej stro­nie swo­jego przed­ra­mie­nia. – Poja­wiła się nowa. Tnie się. Zawsze nosi dłu­gie rękawy. Nie znamy jesz­cze jej histo­rii, ale na pewno jest mroczna jak dia­bli.

– Wygląda na to, że dużo się tam dzieje. – Nie tak to sobie wyobra­ża­łam. – Wolno ci powta­rzać mi to wszystko?

Przy­tak­nęła.

– Zda­niem naszego tera­peuty sekrety to tru­ci­zna, więc my, człon­ko­wie grupy, możemy roz­ma­wiać, o czym­kol­wiek i gdzie­kol­wiek chcemy. Tera­peuta jest zwią­zany tajem­nicą lekar­ską, my nie.

Żad­nej pouf­no­ści? Opar­łam się o krze­sło i pokrę­ci­łam głową. Pod sto­łem zawi­nę­łam ser­wetkę wokół nad­garstka. Nie, to na pewno nie dla mnie. Kie­dyś dałam mojej nauczy­cielce spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej z liceum, pani Gray, do zro­zu­mie­nia, że mam pro­blem z odży­wia­niem. Zadzwo­niła do moich rodzi­ców i zasu­ge­ro­wała, że potrze­buję pomocy. Mama dostała furii. Aku­rat opy­cha­łam się ciast­kami i oglą­da­łam wywiad Oprah z Wil­lem Smi­them. Wpa­ro­wała do salonu wście­kła jak osa: „Po co opo­wia­dasz ludziom o swo­ich spra­wach? Powin­naś chro­nić swoją pry­wat­ność!”.

Mama jest typową kobietą z Połu­dnia, która dora­stała w Baton Rouge w latach pięć­dzie­sią­tych. Zwie­rza­nie się ze swo­ich spraw uwa­żała za nie­sto­sowne i poten­cjal­nie szko­dliwe towa­rzy­sko. Była prze­ko­nana, że jeśli moje pro­blemy psy­chiczne wyjdą na jaw, ludzie się ode mnie odwrócą. Chciała mnie chro­nić. Kiedy w col­lege’u zaczę­łam cho­dzić na spo­tka­nia 12 kro­ków, z tru­dem zdo­by­łam się na odwagę, by uwie­rzyć, że uczest­nicy pro­gramu potrak­tują zasadę pouf­no­ści poważ­nie.

– I od tego się ludziom popra­wia?

No cóż, nie dało się ukryć, że Mar­nie radziła sobie lepiej niż ja. Gdy­by­śmy były reklamą tam­po­nów, to ja była­bym tą dziew­czyną, która narzeka na zapa­chy i prze­cie­ka­nie, a ona wyko­ny­wa­łaby szpa­gat w bia­łych dżin­sach w dniu naj­ob­fit­szego krwa­wie­nia.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Sama się prze­ko­naj.

Byłam już kie­dyś na tera­pii. W liceum prze­ży­łam krótki epi­zod tera­peu­tyczny z kobietą wyglą­da­jącą jak Paula Deen i noszącą paste­lowe pan­to­fle. Rodzice wysłali mnie do niej, po tym jak pani Gray zadzwo­niła w spra­wie mojego odży­wia­nia. Tak sobie jed­nak wzię­łam do serca zale­ce­nie, by chro­nić swoją pry­wat­ność, że nie powie­dzia­łam jej nic o tym, jak się czuję. Zamiast tego zasta­na­wia­ły­śmy się, czy powin­nam pra­co­wać latem w cen­trum han­dlo­wym. W Expres­sie czy Gapie? Raz dała mi do domu test psy­cho­lo­giczny liczący pięć­set pytań. Wypeł­nia­jąc rubryki, czu­łam, jak w koniusz­kach pal­ców wibruje mi nadzieja: może dzięki tym pyta­niom w końcu zro­zu­miem, dla­czego nie mogę prze­stać się obja­dać, dla­czego wszę­dzie czuję się jak odmie­niec i dla­czego nie wzbu­dzam zain­te­re­so­wa­nia w chłop­cach, pod­czas gdy wszyst­kie inne dziew­czyny wpra­wiają się we fran­cu­skich poca­łun­kach i innych macan­kach.

Paula D. odczy­tała wyniki swoim per­fek­cyj­nie modu­lo­wa­nym gło­sem tera­peutki: „Chri­stie jest per­fek­cjo­nistką i boi się węży. Zawód, który by do niej paso­wał, to zegar­mistrz lub chi­rurg”. – Uśmiech­nęła się i prze­krzy­wiła głowę. „Węże są brrr… pełna zgoda”.

Nie przy­szło mi do głowy, żeby obna­żyć się przed nią z moimi łzami i stra­chem. Żeby się otwo­rzyć, potrze­bo­wa­łam tera­peuty, który dosły­szy w moim mil­cze­niu echo bólu, a spo­mię­dzy wier­szy zaprze­czeń wyczyta prawdę. Paula D. tego nie zro­biła. Po tej sesji oznaj­mi­łam rodzi­com, że zakoń­czy­łam tera­pię. Że już ze mną lepiej. Pro­mie­nieli z dumy, a mama podzie­liła się ze mną swoją filo­zo­fią życiową: „Posta­nów sobie, że będziesz szczę­śliwa. Tak po pro­stu. Sku­piaj się na tym, co pozy­tywne; nie mar­nuj ener­gii na nega­tywne myśli!”. Przy­tak­nę­łam. Dosko­nały pomysł. W dro­dze do swo­jego pokoju zatrzy­ma­łam się w łazience i zwy­mio­to­wa­łam obiad – nawyk, który wykształ­ci­łam sobie po prze­czy­ta­niu książki o gim­na­styczce, która zwra­cała wszystko, co zja­dła. Uwiel­bia­łam to uczu­cie pustki w brzu­chu i wyrzut adre­na­liny spo­wo­do­wany tym, że mam swój sekret. W wieku szes­na­stu lat myśla­łam, że buli­mia to genialna metoda kon­tro­lo­wa­nia mojego nie­po­ha­mo­wa­nego ape­tytu, pod któ­rego wpły­wem pochła­nia­łam ogromne ilo­ści kra­ker­sów, chleba i maka­ronu. Dopiero na odwyku zro­zu­mia­łam, że była spo­so­bem na uśmie­rza­nie drę­czą­cych mnie lęków, samot­no­ści, gniewu i żalu.

Mar­nie prze­cią­gnęła kolejną frytkę przez roz­ma­zany ket­chup.

– Mogła­byś się spo­tkać z dok­to­rem Rose­nem…

– Rose­nem? Jona­tha­nem Rose­nem?

Nie mogłam zadzwo­nić do dok­tora Rosena. Odpa­dało. Cho­dził do niego Blake ‒ facet, któ­rego pozna­łam na impre­zie w waka­cje przed roz­po­czę­ciem stu­diów praw­ni­czych. Usiadł obok i spy­tał: „Jakiego rodzaju zabu­rze­nia odży­wia­nia masz?” – Wska­zał na paluszki mar­chew­kowe na moim tale­rzu. „Nie patrz tak na mnie. Spo­ty­ka­łem się z ano­rek­tyczką i dwiema buli­micz­kami, które chciały być ano­rek­tycz­kami. Znam ten typ”.

Był w AA, chwi­lowo nie pra­co­wał i zapro­po­no­wał, że zabie­rze mnie na żagle. Poje­cha­li­śmy na rowe­rach nad jezioro, żeby obej­rzeć fajer­werki z oka­zji czwar­tego lipca. Leże­li­śmy na pokła­dzie jego łodzi, ramię przy ramie­niu, wpa­tru­jąc się w pano­ramę Chi­cago i roz­ma­wia­jąc o powro­cie do zdro­wia. Pró­bo­wa­li­śmy wegań­skiego jedze­nia w Chi­cago Diner, a w sobot­nie popo­łu­dnia przed jego spo­tka­niami AA cho­dzi­li­śmy do kina. Kiedy spy­ta­łam, czy jest moim chło­pa­kiem, nie odpo­wie­dział. Cza­sami zni­kał na kilka dni, żeby słu­chać płyt Johnny’ego Casha w swoim zaciem­nio­nym miesz­ka­niu. Nawet gdy­bym mogła cho­dzić do tego samego tera­peuty co Mar­nie, to nie mogła­bym cho­dzić do tego samego tera­peuty co Blake, mój eks, czy kim­kol­wiek on dla mnie był. Mia­łam zadzwo­nić do tego dok­tora Rosena i powie­dzieć: „Pamięta pan opo­wie­ści o tej dziew­czy­nie, która zeszłej jesieni upra­wiała z Bla­kiem seks analny, żeby ulżyć mu w depre­sji? To byłam ja! Akcep­tuje pan ubez­pie­cze­nie od Blue Cross / Blue Shield?”.

– Ile kosz­tuje ta tera­pia?

Nie zaszko­dziło spy­tać, cho­ciaż nie roz­wa­ża­łam na poważ­nie zapi­sa­nia się na tera­pię gru­pową.

– Super­ta­nio. Tylko sie­dem­dzie­siąt dolców za tydzień.

Dys­kret­nie wes­tchnę­łam. Dla Mar­nie, która pro­wa­dziła labo­ra­to­rium na Uni­wer­sy­te­cie Nor­th­we­stern i któ­rej mąż odzie­dzi­czył pokaźny mają­tek, sie­dem­dzie­siąt dola­rów to tyle co nic. Jeśli cho­dzi o mnie, to gdy­bym zaczęła oszczę­dzać na zaku­pach spo­żyw­czych i prze­sia­dła się z samo­chodu do auto­busu, to może na koniec mie­siąca uciu­ła­ła­bym sie­dem­dzie­siąt dola­rów na dodat­kowe wydatki. Ale co tydzień? Na let­nim stażu zara­bia­łam pięt­na­ście dola­rów za godzinę, a moi rodzice byli ludźmi wyzna­ją­cymi mak­symę „Bądź szczę­śliwa. Po pro­stu”, więc w tej kwe­stii nie mogłam liczyć na ich pomoc. Za dwa lata mia­ła­bym już pracę, ale w tej chwili dys­po­no­wa­łam budże­tem stu­denc­kim.

Mar­nie wyre­cy­to­wała numer tele­fonu dok­tora Rosena, ale go nie zapi­sa­łam.

Potem powie­działa coś jesz­cze.

– Wła­śnie ponow­nie się oże­nił i cały czas się uśmie­cha.

Natych­miast wyobra­zi­łam sobie serce dok­tora Rosena: czer­wona walen­tynka z liceum, z wyry­tymi liniami niczym nagie gałę­zie drzewa zimą. Puści­łam wodze fan­ta­zji i stwo­rzy­łam obraz tego czło­wieka, któ­rego ni­gdy nie spo­tka­łam: łamiący serce roz­wód, samotne noce w pod­naj­mo­wa­nym miesz­ka­niu, dania odgrze­wane w mikro­fali, aż tu nagle zwrot akcji, poja­wia się druga szansa na miłość, nowa żona. W piersi uśmiech­nię­tego tera­peuty żywiej zabiło pożło­bione serce. A w mojej zatliła się wątła nadzieja, że wła­śnie on mógłby mi pomóc.

Leżąc w łóżku tam­tej nocy, myśla­łam o kobie­tach z grupy Mar­nie: o tej, która rze­komo się tnie, o prze­stęp­czyni, o córce nar­ko­manki. Myśla­łam o Blake’u, który nawią­zał zażyłe rela­cje z męż­czy­znami ze swo­jej grupy. Po sesjach wra­cał, jak z rękawa sypiąc opo­wie­ściami o Ezrze, który „cho­dził” z dmu­chaną lalką, o Tod­dzie, któ­remu żona wyrzu­ciła cały doby­tek na chod­nik, zażą­daw­szy roz­wodu. Czy naprawdę byłam w gor­szej sytu­acji niż ci ludzie? Czy moja cho­roba, jak­kol­wiek ją zwać, była aż tak oporna na lecze­nie? Ni­gdy nie dałam szansy praw­dzi­wej psy­chia­trii. Psy­chia­trzy mają dyplomy lekar­skie – być może moja dole­gli­wość wyma­gała inter­wen­cji kogoś, kto na dro­dze swo­jej edu­ka­cji doko­nał sek­cji ludz­kiego serca. Może dok­tor Rosen miałby dla mnie jakąś radę, coś, co mógłby mi prze­ka­zać w ciągu jed­nej lub dwóch sesji. Może prze­pi­sałby tabletkę, która uko­iłaby moją roz­pacz i pozo­sta­wiła na moim sercu rysy.

3

Dwie godziny po obie­dzie zMar­nie zna­la­złam numer dok­tora Rosena w książce tele­fo­nicz­nej i zosta­wi­łam mu wia­do­mość. Oddzwo­nił naza­jutrz. Roz­ma­wia­li­śmy nie­całe trzy minuty. Popro­si­łam o spo­tka­nie, zapro­po­no­wał ter­min, a ja go zaak­cep­to­wa­łam. Kiedy się roz­łą­czy­łam, sta­łam jesz­cze przez chwilę w moim biu­rze, drżąc na całym ciele. Dwa razy pró­bo­wa­łam usiąść i zająć się pracą, i pół minuty póź­niej dwa razy zry­wa­łam się jak opa­rzona, by prze­mie­rzać pokój wte i wewte. Tłu­ma­czy­łam sobie, że to zwy­kła wizyta lekar­ska, ale adre­na­lina krą­żąca w moich żyłach suge­ro­wała coś innego. Napi­sa­łam tego wie­czoru: „Roz­łą­czy­łam się i wybu­chłam pła­czem. Mia­łam wra­że­nie, że powie­dzia­łam coś nie­sto­sow­nego, że mnie nie polu­bił, czu­łam się obna­żona i bez­bronna. Nie dba­łam o to, czy mi pomoże, czy nie; zale­żało mi na tym, żeby mnie polu­bił”.

Pocze­kal­nię wypeł­niały nija­kie arte­fakty typowe dla wystroju gabi­netu lekar­skiego: lilie, foto­gra­fia w odcie­niach sza­ro­ści przed­sta­wia­jąca męż­czy­znę z wycią­gnię­tymi rękami spo­glą­da­ją­cego na słońce. Na półce z książ­kami wid­niały takie tytuły jak Koniec ze współ­za­leż­no­ścią i Znisz­czone mapy miło­sne oraz dzie­siątki biu­le­ty­nów AA. Obok drzwi wewnętrz­nych znaj­do­wały się dwa przy­ci­ski: jeden z napi­sem „Grupa” i jeden z napi­sem „Dr Rosen”. Naci­snę­łam ten drugi, po czym usia­dłam na krze­śle pod ścianą, naprze­ciwko drzwi. Aby uspo­koić nerwy, się­gnę­łam po „Natio­nal Geo­gra­phic” i prze­kart­ko­wa­łam zdję­cia maje­sta­tycz­nego wilka ark­tycz­nego bie­gną­cego przez pust­ko­wie. Przez tele­fon głos dok­tora Rosena brzmiał bar­dzo serio. Akcent ze Wschod­niego Wybrzeża. Śmier­telna powaga. Surowy, pozba­wiony poczu­cia humoru kle­cha. Gdzieś w środku liczy­łam, że będzie zbyt zajęty, by się ze mną spo­tkać, ale wyzna­czył spo­tka­nie czter­dzie­ści osiem godzin póź­niej.

Drzwi pocze­kalni otwo­rzyły się dokład­nie o trzy­na­stej trzy­dzie­ści. Sta­nął w nich nie­po­zorny męż­czy­zna w śred­nim wieku w czer­wo­nej koszulce polo Tommy’ego Hil­fi­gera, spodniach khaki i czar­nych skó­rza­nych moka­sy­nach. Na jego twa­rzy malo­wał się sub­telny uśmiech – przy­ja­zny, ale ofi­cjalny – a resztki krę­co­nych siwie­ją­cych wło­sów ster­czące na całej gło­wie upo­dab­niały go do Ein­ste­ina. Gdy­bym minęła go na ulicy, nie zwró­ci­ła­bym na niego uwagi. Był za młody, żeby być moim ojcem, i za stary, żebym chciała z nim iść do łóżka. Czyli ide­alny. Ruszy­łam za nim kory­ta­rzem do gabi­netu, któ­rego pół­nocne okna wycho­dziły na wie­lo­pię­trowy budy­nek Mar­shall Field’s. Pacjent miał do wyboru kilka moż­li­wo­ści sie­dze­nia: kanapa z dra­piącą tapi­cerką, nie­wy­pro­fi­lo­wane krze­sło biu­rowe, czarny fotel przy biurku. Zde­cy­do­wa­łam się na fotel. Mój wzrok przy­cią­gnęły liczne dyplomy z Harvarda opra­wione w ramki. Byłam pod wra­że­niem. Sama kie­dyś myśla­łam o Lidze Blusz­czo­wej, ale moje marze­nia roz­biły się o cze­sne uczelni pań­stwo­wych i ich progi egza­mi­na­cyjne. Dla mnie te dyplomy ozna­czały, że mam do czy­nie­nia z pierw­szo­li­gow­cem. Elitą. Crème de la crème. Ale ozna­czało to rów­nież, że jeśli nawet on mi nie pomoże, to jestem w czar­nej dupie. Na amen.

Kiedy już usa­do­wi­łam się w fotelu, dokład­niej przyj­rza­łam się jego twa­rzy. Gdy zer­k­nę­łam na jego nos, oczy i pro­stą linię ust, serce zabiło mi szyb­ciej. Zna­łam go. Uświa­do­miw­szy to sobie, zaci­snę­łam wargi. Oj tak, zna­łam.

Ten cały dok­tor Rosen to Jona­than R., któ­rego pozna­łam na spo­tka­niu dla osób z zabu­rze­niami odży­wia­nia trzy lata wcze­śniej. Na mityn­gach 12 kro­ków, aby zacho­wać ano­ni­mo­wość, ludzie zwra­cają się do sie­bie tylko po imie­niu i ini­cja­łach. Spo­tka­nia dla osób z zabu­rze­niami odży­wia­nia są jak spo­tka­nia AA – człon­ko­wie zbie­rają się w piw­ni­cach kościo­łów, gdzie dzielą się histo­riami o tym, jak jedze­nie ruj­nuje im życie. Podob­nie jak nasi sław­niejsi bra­cia z AA, któ­rych spo­tka­nia przed­sta­wia się w fil­mach z Meg Ryan i wspo­mina w seria­lach od Pre­zy­denc­kiego pokera po Nowo­jor­skich gli­nia­rzy, uza­leż­nieni od jedze­nia zbie­rają żetony i korzy­stają z pomocy spon­so­rów, chcąc nauczyć się żyć bez obżar­stwa, wymio­tów, gło­dze­nia się i oka­le­cza­nia swo­jego ciała. W prze­ci­wień­stwie do AA więk­szość uczest­ni­ków spo­tkań 12 kro­ków, w któ­rych bra­łam udział, sta­no­wiły kobiety. W ciągu dzie­się­ciu lat widzia­łam tam tylko garstkę męż­czyzn. Jed­nym z nich był psy­chia­tra z dyplo­mem Harvardu, który sie­dział pół metra ode mnie, cze­ka­jąc, aż otwo­rzę usta.

Wie­dzia­łam to i owo o Jona­tha­nie R. jako czło­wieku. Męż­czyź­nie. Męż­czyź­nie z zabu­rze­niami odży­wia­nia. Pamię­ta­łam, co mówił o swo­jej matce, o swoim prze­wle­kle cho­rym dziecku, o odczu­ciach zwią­za­nych ze swoim cia­łem.

Tera­peuta powi­nien być czy­stą kartą. A dok­tor Rosen był cały w smu­gach.

Obró­ci­łam się do niego twa­rzą. Czy wyrzuci mnie z gabi­netu, gdy mnie roz­po­zna? Cały czas patrzył z otwar­to­ścią i zacie­ka­wie­niem. Minęło pięć sekund. Chyba jed­nak mnie nie roz­po­znał; cze­kał, aż się ode­zwę. Ale cały ten Harvard mnie onie­śmie­lał. Jak zapre­zen­to­wać mu się jako jed­no­cze­śnie dow­cipna i udrę­czona, jak Doro­thy Par­ker czy David Let­ter­man? Chcia­łam, żeby wziął na poważ­nie moje fan­ta­zje o śmierci, a jed­no­cze­śnie uznał mnie za wyjąt­kowo cza­ru­jącą, a może nawet sek­su­al­nie pocią­ga­jącą. Stwier­dzi­łam, że będzie bar­dziej skory do pomocy, jeśli mu się spodo­bam.

– Nie umiem anga­żo­wać się w związki i boję się, że umrę samot­nie.

– Co to zna­czy?

– Nie potra­fię zbli­żyć się do ludzi. Coś mnie powstrzy­muje, jakiś nie­wi­dzialny mur. Zawsze się hamuję, zawsze. Z face­tami mam tak, że zako­chuję się w tych, któ­rzy piją, dopóki nie zwy­mio­tują lub stracą przy­tom­ność.

– W alko­ho­li­kach.

Nie pyta­nie, tylko stwier­dze­nie.

– Tak. Mój pierw­szy chło­pak z liceum codzien­nie palił trawę i mnie zdra­dzał. Na stu­diach zako­cha­łam się w pięk­nym Kolum­bij­czyku z brac­twa. Był alko­ho­li­kiem i miał dziew­czynę. Potem uma­wia­łam się z nało­go­wym pala­czem trawy. W końcu poja­wił się miły facet, ale go rzu­ci­łam…

– Bo?

– Odpro­wa­dzał mnie na zaję­cia, kupo­wał mi egzem­pla­rze swo­ich ulu­bio­nych ksią­żek i pro­sił o pozwo­le­nie, zanim mnie poca­ło­wał. Od jego dotyku prze­cho­dziły mnie ciarki.

Dok­tor Rosen się uśmiech­nął.

– Boisz się męż­czyzn, któ­rzy są dostępni emo­cjo­nal­nie. I kobiet też, jak sądzę.

Znowu tryb oznaj­mu­jący.

– Sta­teczni faceci, któ­rzy wyra­żają zain­te­re­so­wa­nie moją osobą, spra­wiają, że zbiera mi się na wymioty. To samo chyba tyczy się kobiet.

W gło­wie wyświe­tliła mi się scena z ostat­nich świąt Bożego Naro­dze­nia u rodzi­ców w Tek­sa­sie. W skle­pie Banana Repu­blic wpa­dłam na przy­ja­ciółkę z liceum. Kiedy Lia zawo­łała mnie po imie­niu, zatrzy­ma­łam się obok mary­na­rek i koszul, a gdy mnie ser­decz­nie uści­snęła, zesztyw­nia­łam. Odsu­nęła się i spoj­rzała z wyrzu­tem, jakby chciała powie­dzieć: „Myśla­łam, że jeste­śmy przy­ja­ciół­kami”. Potem spy­tała o Chi­cago i stu­dia praw­ni­cze. Gdy gawę­dzi­ły­śmy wśród innych kupu­ją­cych, wyszu­ku­jąc poświą­tecz­nych oka­zji, w tyle głowy wciąż koła­tała mi myśl, że Lia tak naprawdę wcale nie chce ze mną roz­ma­wiać, bo jest odno­szącą suk­cesy fizy­ko­te­ra­peutką, bez zabu­rzeń odży­wia­nia i bez dziw­nej przy­pa­dło­ści spra­wia­ją­cej, że sztyw­nieje, ile­kroć ktoś z jej prze­szło­ści weź­mie ją w ramiona. W liceum były­śmy z Lią bli­sko, ale w ostat­niej kla­sie odsu­nę­łam się od niej, bo moje zabu­rze­nia odży­wia­nia przy­brały na sile i zaj­mo­wa­łam się głów­nie tym, by mój pierw­szy chło­pak prze­stał mnie zdra­dzać.

– Jesteś buli­miczką?

– Tak, na odwyku. Dwa­na­ście kro­ków – wypa­ro­wa­łam, licząc, że nie przy­po­mni sobie, że przed­sta­wia­łam się jako „Chri­stie, buli­miczka w trak­cie lecze­nia”. – Pro­gram pomógł mi z buli­mią, ale wciąż nie umiem sobie pora­dzić z defi­cy­tem w rela­cjach…

– Sama sobie z tym nie pora­dzisz. Kogo masz w swoim sys­te­mie wspar­cia?

Wspo­mnia­łam o mojej spon­sorce Cady, mamie doro­słych już dzieci, z pro­win­cjo­nal­nego mia­steczka w Tek­sa­sie, gdzie cho­dzi­łam do col­lege’u. Byłam z nią bli­żej niż z kim­kol­wiek innym – dzwo­ni­łam do niej co trzy dni, ale od pię­ciu lat nie widzia­łam jej na oczy. Mia­łam też wokół sie­bie grupkę przy­pad­ko­wych kobiet takich jak Mar­nie, z któ­rymi spo­ty­ka­łam się pod­czas mityn­gów odwy­ko­wych, a cza­sem po nich. Przy­ja­ciół ze szkoły praw­ni­czej, któ­rzy nie wie­dzieli, że jestem na odwyku. Zna­jo­mych z liceum i col­lege’u w Tek­sa­sie, któ­rzy pró­bo­wali utrzy­my­wać ze mną kon­takt, ale rzadko do nich oddzwa­nia­łam i zawsze odrzu­ca­łam ich zapro­sze­nia.

– Od pew­nego czasu fan­ta­zjuję o śmierci. – Zaci­snę­łam wargi. – Odkąd dowie­dzia­łam się, że jestem pierw­sza na roku na stu­diach praw­ni­czych…

– Mazel tow. – Jego uśmiech był tak szczery, że musia­łam odwró­cić głowę w stronę dyplo­mów na ścia­nie, żeby nie wybuch­nąć pła­czem.

– To nie Harvard ani nic w tym rodzaju. – Uniósł brwi. – Może i będę miała świetną pracę, ale co z tego? Nie będę miała nic poza nią.

– Wła­śnie dla­tego wybra­łaś prawo. – Jego wypo­wia­dane z pew­no­ścią sie­bie dia­gnozy były roz­bra­ja­jące i pocie­sza­jące jed­no­cze­śnie. Nie była to Paula D. ze swo­imi pyta­niami o węże.

– Jak twoim zda­niem sta­łaś się osobą, którą jesteś? – spy­tał.

– W każ­dej rodzi­nie zda­rzają się czarne owce. – Nie wiem, dla­czego to powie­dzia­łam.

– Pilna stu­dentka prawa czarną owcą?

– To, że jestem pry­mu­ską, to marna pocie­cha, skoro będę umie­rać samot­nie.

– Czego chcesz? – pytał dalej.

Słowo „chcesz” odbi­jało się echem w mojej gło­wie. Chcesz, chcesz, chcesz. Szu­ka­łam spo­sobu, by wypo­wie­dzieć swoją tęsk­notę za pomocą zda­nia twier­dzą­cego, a nie tylko wydu­kać, jak bar­dzo nie chcę umie­rać samot­nie.

– Chcę. – Urwa­łam. – Chcia­ła­bym. – Znowu pauza. – Chcę być praw­dziwa. Przy innych ludziach. Chcę być osobą z krwi i kości.

Wpa­try­wał się we mnie, jakby cze­kał na ciąg dal­szy.

Przez mój umysł prze­pły­wały jesz­cze inne pra­gnie­nia: chcia­łam mieć chło­paka, który pach­nie jak czy­sta bawełna i codzien­nie cho­dzi do pracy. Chcia­łam prze­stać spę­dzać połowę życia na roz­my­śla­niach o roz­mia­rze mojego ciała. Chcia­łam jeść wszyst­kie moje posiłki z innymi ludźmi. Chcia­łam cie­szyć się sek­sem i szu­kać go jak boha­terki Seksu w wiel­kim mie­ście. Chcia­łam wró­cić na zaję­cia bale­towe, do pasji, którą porzu­ci­łam, gdy uro­sły mi piersi i mię­si­ste uda. Chcia­łam mieć przy­ja­ciół, z któ­rymi mogła­bym podró­żo­wać po świe­cie po tym, jak za dwa lata zdam egza­min adwo­kacki. Chcia­łam odno­wić zna­jo­mość z moją współ­lo­ka­torką z col­lege’u, która miesz­kała w Houston. Chcia­łam móc uści­skać przy­ja­ciół z liceum, kiedy wpa­da­łam na nich w cen­trum han­dlo­wym. Ale żad­nego z tych pra­gnień nie wypo­wie­dzia­łam na głos, bo wyda­wały mi się zbyt dro­bia­zgowe. Okle­pane. Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że tera­pia, tak jak pisa­nie, opiera się na szcze­gó­łach i kon­kre­tach.

Powie­dział, że umie­ści mnie w gru­pie. Nie powin­nam być zasko­czona, ale słowo „grupa” było jak cios mię­dzy żebra. Grupa będzie skła­dać się z ludzi, ludzi, któ­rzy mogą mnie nie polu­bić, któ­rzy będą wtrą­cać się w moje sprawy i któ­rzy naru­szą zakaz mojej matki, żeby nie wysta­wiać swo­jego psy­chicz­nego cier­pie­nia na widok publiczny.

– Nie dam rady w gru­pie.

– Dla­czego nie?

– Moja matka by się wście­kła. Wszy­scy ci ludzie dowie­dzie­liby się o moich pry­wat­nych spra­wach.

– Więc jej nie mów.

– Dla­czego nie mogę mieć sesji indy­wi­du­al­nych?

– Grupa to jedyny znany mi spo­sób, by dopro­wa­dzić cię tam, gdzie chcesz dotrzeć.

– Dam panu pięć lat.

– Pięć lat?

– Pięć lat na zmianę mojego życia. Jeśli się nie uda, spa­dam stąd. Może się zabiję.

Chcia­łam zetrzeć ten uśmie­szek z jego twa­rzy. Chcia­łam, żeby wie­dział, że nie zamie­rzam tkwić tu w nie­skoń­czo­ność, wlec się do cen­trum mia­sta, żeby roz­ma­wiać o swo­ich uczu­ciach z innymi zała­ma­nymi ludźmi, jeśli w moim życiu nie zajdą istotne zmiany. Za pięć lat skoń­czę trzy­dzie­ści dwa lata. Jeśli w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat moje serce na­dal będzie śli­skie i nie­za­an­ga­żo­wane, dam sobie spo­kój.

Pochy­lił się do przodu.

– Chcesz, by w ciągu pię­ciu lat twoje życie wypeł­niły bli­skie związki? – Przy­tak­nę­łam, gotowa znieść dys­kom­fort kon­taktu wzro­ko­wego. – Damy radę.

Bałam się dok­tora Rosena, ale czy mogłam kwe­stio­no­wać opi­nię wykształ­co­nego na Harvar­dzie psy­chia­try? Jego eks­pre­sja mnie prze­ra­żała – ten śmiech, stwier­dze­nia wypo­wia­dane tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu – a zara­zem intry­go­wała. Co za pew­ność sie­bie! Damy radę.

Z chwilą gdy zgo­dzi­łam się na tera­pię gru­pową, nabra­łam prze­ko­na­nia, że dok­to­rowi Rose­nowi przy­da­rzy się coś strasz­nego. Oczami wyobraźni widzia­łam, jak auto­bus numer dwa­na­ście roz­jeż­dża go przed Star­buck­sem, jego płuca zaj­muje nowo­twór zło­śliwy, jego ciało opa­no­wuje stward­nie­nie zani­kowe boczne.

– Jeśli spo­tkasz Buddę, zabij go – powie­dział dok­tor Rosen na dru­giej sesji, kiedy opowie­działam mu o swo­ich oba­wach.

– Nie jest pan cza­sem Żydem?

Żydow­skie nazwi­sko, mazel tow, haft na kan­wie z hebraj­skimi lite­rami wiszący naprze­ciw dyplo­mów.

– To ozna­cza, że powin­naś się modlić, żebym umarł.

– Dla­czego?

– Jeśli umrę – zaci­snął dło­nie i uśmiech­nął się jak zło­śliwy cho­chlik – pojawi się ktoś lep­szy.

Jego twarz pro­mie­niała rado­ścią, jakby wie­rzył, że cokol­wiek się wyda­rzy – naprawdę cokol­wiek – to i tak będzie lep­sze niż to, co spo­ty­kało mnie dotąd.

– Mia­łam kie­dyś wypa­dek na plaży na Hawa­jach. Ktoś, z kim tam byłam, uto­nął.

Pierś zaczęła mi falo­wać, gdy patrzy­łam, jak oczy mu się roz­sze­rzają, bo za chwilę mia­łam zde­to­no­wać bombę.

– Jezu. Ile mia­łaś lat?

– Czter­na­ście, bez trzech tygo­dni.

Czu­łam, jak w moim ciele nara­sta nie­po­kój, jak zawsze, ile­kroć wypły­wał temat Hawa­jów. Tam­tego lata, słodki czas mię­dzy ósmą klasą a nową kato­licką szkołą śred­nią dla dziew­cząt, moja przy­ja­ciółka Jenni zapro­siła mnie na waka­cje do swo­jej rodziny na Hawa­jach. Przez trzy dni zwie­dza­ły­śmy wyspę – plaże z czar­nym pia­skiem, wodo­spady, luau3. Czwar­tego dnia poje­cha­ły­śmy na odosob­nioną plażę i ojciec Jenni uto­nął w falach. Ni­gdy nie potra­fi­łam o tym mówić. Moja mama nazy­wała to „wypad­kiem”, inni ludzie mówili o „uto­nię­ciu”. Tej nocy, kiedy to się stało, mama Jenni zadzwo­niła do rodziny w Dal­las, szlo­cha­jąc do tele­fonu: „David nie żyje”. Bra­ko­wało mi słów, by opi­sać to, co się stało, oraz to, jak się czu­łam, nosząc w sobie wspo­mnie­nie jego zwiot­cza­łego ciała wycią­ga­nego z oce­anu, więc o tym nie roz­ma­wia­łam.

– Chcesz powie­dzieć coś wię­cej?

– Nie modlę się o pań­ską śmierć.

Gdy wpi­sze się w wyszu­ki­warkę hasło „zabić Buddę”, pojawi się link do książki o tytule Jeśli spo­tkasz Buddę, zabij go! Naj­wy­raź­niej pacjenci prze­cho­dzący psy­cho­te­ra­pię, do któ­rych się teraz zali­cza­łam, muszą się nauczyć, że tera­peuci są takimi samymi zma­ga­ją­cymi się z życiem ludźmi jak oni. Był to znak, że dok­tor Rosen nie zamie­rza poda­wać mi odpo­wie­dzi na tacy, bo sam może ich nie znać.

Do moich fan­ta­zji na temat maka­brycz­nego zgonu dok­tora Rosena dołą­czył obraz drew­nia­nego kołka wbi­ja­nego mu pro­sto w serce. Przeze mnie. Było to nie­po­ko­jące i to nie tylko dla­tego, że Budda mie­szał mi się z Dra­kulą.

Na pierw­szym roku w col­lege’u kilka dziar­skich i lubia­nych dziew­czyn z Austin zapro­siło mnie na wycieczkę do Nowego Orle­anu. Plan był taki, żeby zatrzy­mać się u kuzynki jed­nej z nich i impre­zo­wać w Dziel­nicy Fran­cu­skiej, dopóki nie trzeba będzie wra­cać na kam­pus. Powie­dzia­łam, że muszę się zasta­no­wić, choć wie­dzia­łam, co odpo­wiem. Uży­łam pracy domo­wej jako wymówki, cho­ciaż był to dopiero drugi tydzień zajęć, a moim jedy­nym zada­niem było prze­czy­ta­nie pierw­szej połowy Beowulfa, któ­rego zna­łam już z liceum.

W gru­pie czu­łam się nie­pew­nie, choć od histo­rii z Biancą i jej żel­kami minęło już wiele lat. Gdzie będę spała w Nowym Orle­anie? Co jeśli nie zro­zu­miem ich żar­tów? Co jeśli zabrak­nie nam tema­tów do roz­mowy? Co jeśli zorien­tują się, że nie jestem tak bogata, fajna czy szczę­śliwa jak one? Co jeśli wyj­dzie na jaw, że nie jestem dzie­wicą? Albo jeśli dowie­dzą się, że spa­łam tylko z jed­nym face­tem? Co jeśli poznają moje sekrety zwią­zane z odży­wia­niem?

Czy to w ogóle wyko­nalne, bym cho­dziła na spo­tka­nia grupy tera­peu­tycz­nej z tymi samymi ludźmi co tydzień?

– Znam pana. Ze spo­tkań – wypa­ro­wa­łam w poło­wie dru­giej sesji. Bałam się, że pew­nego dnia sobie przy­po­mni i będzie musiał prze­rwać tera­pię. – Sprzed lat, kiedy miesz­ka­łam w Hyde Parku.

Prze­krzy­wił głowę i zmru­żył oczy.

– Ach, no wła­śnie. Tak mi się zda­wało, że wyglą­dasz zna­jomo.

– Czy to zna­czy, że nie może mnie pan dalej leczyć?

Par­sk­nął cho­chli­ko­wa­tym śmie­chem, od któ­rego aż zatrzę­sły mu się ramiona.

– Chcia­ła­byś…

– Co?

Wbi­łam wzrok w jego roz­ba­wioną twarz.

– Zaczy­nasz wymy­ślać wymówki, dla­czego to nie zadziała. To typowe.

– Ta obawa była uza­sad­niona.

Znowu śmiech.

– O co cho­dzi?

– Jeśli dołą­czysz do jed­nej z moich grup, chcę, żebyś opo­wie­działa jej wszystko, co o mnie pamię­tasz z tam­tych spo­tkań.

– Ale twoja ano­ni­mo­wość…

– Nie potrze­buję, żebyś mnie chro­niła. To nie jest twoje zada­nie. Twoim zada­niem jest mówić.

Mój wpis w dzien­niku po dru­giej sesji był dziw­nie prze­wi­dy­walny: „Dener­wuję się tym, że na tera­pii wyda się, jak jem… Dok­tor Rosen i to, jaką rolę odgrywa w moim życiu, budzi we mnie wiele emo­cji. Czuję strach, że moje sekrety wyjdą na jaw. Ogromny strach”.

Dok­tor Rosen mówił koanami.

– Głodny nie czuje głodu, dopóki nie weź­mie pierw­szego kęsa – powie­dział.

– Nie jestem ano­rek­tyczką.

Ow­szem, przez całe liceum życzy­łam sobie ano­rek­sji, obja­da­jąc się prin­gle­sami i cia­stecz­kami Chips Ahoy!, ale ta cho­roba ni­gdy nie stała się moim pro­ble­mem.

– To meta­fora. Dopiero kiedy pozwo­lisz gru­pie wziąć pierw­szy kęs, poczu­jesz, jak bar­dzo byłaś samotna.

– Jak mam dopu­ścić do sie­bie grupę?

– Dzie­lić się z nią każ­dym aspek­tem swo­jego życia, który doty­czy związ­ków, przy­jaźni, rodziny, seksu, ran­dek, roman­sów. Wszyst­kim.

– Po co?

– W ten spo­sób ją do sie­bie dopu­ścisz.

Przed przy­stą­pie­niem do grupy odbywa się trzy sesje indy­wi­du­alne. Pod­czas ostat­niej moje ramiona się roz­luź­niły, gdy wtu­li­łam się w czarny skó­rzany fotel dok­tora Rosena. Pal­cem wska­zu­ją­cym obra­ca­łam bran­so­letkę i na prze­mian wsu­wa­łam i wysu­wa­łam stopę z buta. Przy dok­to­rze Rose­nie czu­łam się już swo­bod­nie; był moim sta­rym kum­plem, pociesz­nym dzi­wa­kiem. Nie mia­łam się czego oba­wiać. Powie­dzia­łam mu, że znam go ze spo­tkań, a on odparł, że to nie ozna­cza prze­rwa­nia tera­pii. Pozo­stało tylko usta­lić szcze­góły, takie jak to, do któ­rej grupy mnie przy­dzie­lić. Zapro­po­no­wał tę spo­ty­ka­jącą się we wto­rek rano, od siód­mej trzy­dzie­ści do dzie­wią­tej, zło­żoną z leka­rzy i praw­ni­ków. Grupę „pro­fe­sjo­na­li­stów”. Nie wyobra­ża­łam sobie, że w mojej gru­pie mogliby się zna­leźć męż­czyźni. Ani leka­rze. Czy praw­nicy.

– Co się ze mną sta­nie, kiedy zacznę grupę?

– Poczu­jesz się bar­dziej samotna niż kie­dy­kol­wiek.

– Chwila moment, dok­torku. – Wypro­sto­wa­łam się w fotelu. – Poczuję się gorzej?

Dopiero co spo­tka­łam się z dzie­ka­nem do spraw stu­denc­kich w spra­wie pry­wat­nej pożyczki na opiekę zdro­wotną, z któ­rej zamie­rza­łam opła­cić tera­pię. A teraz sły­szę, że dzięki gru­pie poczuję się gorzej, niż czu­łam się rano w samo­cho­dzie, ocie­ka­jąc sokiem śliw­ko­wym i modląc się o kulkę w łeb?

– Zga­dza się. – Ski­nął głową, jakby pró­bo­wał coś strą­cić z jej czubka. – Jeśli poważ­nie myślisz o stwo­rze­niu bli­skich więzi, sta­niu się praw­dziwą osobą, jak mówi­łaś, musisz poczuć każde z uczuć tłu­mio­nych od dzie­ciń­stwa. Samot­ność, nie­po­kój, gniew, prze­ra­że­nie.

Czy dam radę przez to przejść? Czy chcę? Zwy­cię­żyło – ale tylko o włos – zacie­ka­wie­nie tym czło­wie­kiem, jego grupą i tym, czy mogą powstać na moim sercu rysy.

– Mogę zadzwo­nić i dać panu znać, co zde­cy­do­wa­łam?

Pokrę­cił głową.

– Zde­cy­duj teraz.

Prze­łknę­łam ślinę, wpa­tru­jąc się w drzwi i roz­wa­ża­jąc moż­li­wo­ści. Prze­ra­żało mnie pod­ję­cie zobo­wią­za­nia, ale bar­dziej bałam się tego, że wyjdę z jego gabi­netu z pustymi rękami: bez grupy, bez innych moż­li­wo­ści, bez nadziei.

– Dobra. Wcho­dzę w to. – Chwy­ci­łam torebkę, żeby móc wró­cić do pracy i dumać nad tym, do czego się wła­śnie zobo­wią­za­łam. – Ostat­nie pyta­nie. Co się ze mną sta­nie, kiedy zacznę przy­cho­dzić na spo­tka­nia grupy?

– Wszyst­kie twoje sekrety ujrzą świa­tło dzienne.

4

– Góra czy dół? – wypa­lił postawny, łysie­jący facet z wiel­kimi zie­lo­nymi oczami spo­glą­da­ją­cymi zza oku­la­rów w dru­cia­nych opraw­kach pod­czas mojej pierw­szej sesji gru­po­wej. Póź­niej dowie­dzia­łam się, że męż­czy­zną, który zaini­cjo­wał moje otrzę­siny, był Car­los, lekarz gej po trzy­dzie­stce, cha­rak­te­ry­zu­jący się cię­tym języ­kiem i uczest­ni­czący w sesjach dok­tora Rosena od kilku lat.

– W sek­sie. Góra czy dół? – powtó­rzył.

Kątem oka widzia­łam, jak dok­tor Rosen prze­nosi wzrok z jed­nego uczest­nika na dru­giego niczym zapro­gra­mo­wany zra­szacz trawy. Wygła­dzi­łam przód spód­nicy. Jeśli chcieli spro­śnej, sek­spo­zy­tyw­nej Chri­stie, to ją dostaną.

– Zde­cy­do­wa­nie góra.

Oczy­wi­ście, ta Chri­stie była sfa­bry­ko­waną wer­sją mnie, z uśmie­chem wita­jącą natrętne pyta­nia od nie­zna­jo­mych. Praw­dziwa Chri­stie, z roz­dy­go­ta­nymi ner­wami i przy­spie­szo­nym pul­sem, miała ochotę się roz­pła­kać, bo szczera odpo­wiedź na to pyta­nie brzmiała: „Nie mam poję­cia, jak lubię upra­wiać seks”. Faceci, z któ­rymi się uma­wia­łam, nie byli zdolni do regu­lar­nego współ­ży­cia z powodu swo­jej depre­sji i uza­leż­nień. Powie­dzia­łam „góra”, bo mia­łam mgli­ste wspo­mnie­nie przy­jem­no­ści prze­ży­wa­nej z moim chło­pa­kiem z liceum, mistrzem koszy­kówki i ćpu­nem, który regu­lar­nie posu­wał mnie na przed­nim sie­dze­niu che­vro­leta mojego ojca. Dok­tor Rosen osten­ta­cyj­nie odchrząk­nął.

– Że co pro­szę?

Pierw­szy raz od początku spo­tka­nia grupy spoj­rza­łam mu pro­sto w oczy. Otwo­rzył drzwi do pocze­kalni i popro­wa­dził mnie, Car­losa i dwie inne osoby do naroż­nego gabi­netu, znaj­du­ją­cego się na prze­ciw­le­głym końcu kory­ta­rza od pokoju, w któ­rym odby­wały się moje sesje indy­wi­du­alne. W salce o wymia­rach cztery metry na cztery znaj­do­wało się sie­dem obro­to­wych krze­seł usta­wio­nych w kręgu. Spo­mię­dzy liste­wek żalu­zji prze­bi­jały się pro­mie­nie słońca. W kącie wisiała półka pełna opra­co­wań na temat uza­leż­nień, współuza­leż­nień, alko­ho­li­zmu i tera­pii gru­po­wej. Na dol­nej półce leżały pstro­kate maskotki oraz figurka zakon­nicy w ręka­wi­cach bok­ser­skich. Wybra­łam krze­sło naprze­ciw drzwi, na godzi­nie dzie­wią­tej, pod­czas gdy dok­tor Rosen sie­dział na dwu­na­stej. Było twarde, uwie­rało mnie w tyłek i skrzy­piało, kiedy obra­ca­łam się w lewo i prawo. Szcze­rze mówiąc, po absol­wen­cie Harvardu spo­dzie­wa­łam się bar­dziej kom­for­to­wych warun­ków.

– A może zechcia­ła­byś udzie­lić szcze­rej odpo­wie­dzi? – rzu­cił dok­tor Rosen.

Jego uśmiech suge­ro­wał, że dosko­nale zdaje sobie sprawę, iż swój gru­powy występ zacznę od pod­szy­wa­nia się pod zdrową sek­su­al­nie kobietę.

– Czyli jakiej?

– Że w ogóle nie lubisz upra­wiać seksu.

Zro­bi­łam się pur­pu­rowa na twa­rzy. Nie tak bym sie­bie opi­sała.

– Nie­prawda. Uwiel­biam seks, tylko nie mam go z kim upra­wiać.

W prze­szło­ści mie­wa­łam odważne przy­gody i orga­zmy – w col­lege’u pewien kolum­bij­ski alko­ho­lik samym poca­łun­kiem potra­fił roz­pa­lić mnie jak super­nową. I naprawdę lubi­łam być na górze, przy­naj­mniej te kilka razy z moim lice­al­nym chło­pa­kiem: koły­sa­łam mied­nicą w przód i w tył, szar­żu­jąc całą swoją sek­su­al­no­ścią, jak tylko pijana sie­dem­na­sto­latka potrafi. Nie wie­dzia­łam, gdzie i dla­czego pogrze­ba­łam tamtą Chri­stie. Ode­zwał się pod­sta­rzały facet z woj­skową fry­zurą i bródką na puł­kow­nika San­dersa – eme­ry­to­wany prok­to­log:

– Taka ładna dziew­czyna jak ty? To nie może być prawda.

Kpił ze mnie?

– Faceci na mnie nie reagują.

Byłam bli­ska łez. Ledwo minęły dwie minuty, a ja już pęka­łam. Przy­po­mnia­łam sobie, jak w dru­giej kla­sie mojego kato­lic­kiego liceum wyje­cha­łam na szkolne reko­lek­cje. Pro­wa­dząca roz­po­częła je opo­wie­ścią o swo­jej buli­micz­nej prze­szło­ści. Zare­ago­wa­łam wybu­chem pła­czu i zwie­rzy­łam się z mojej buli­mii czter­na­sto­lat­kom, które przy­się­gły zacho­wać to w tajem­nicy. To był pierw­szy raz, kiedy komu­kol­wiek powie­dzia­łam o swoim zabu­rze­niu. Sie­dząc naprze­ciwko puł­kow­nika San­dersa, poczu­łam, jak ogar­nia mnie ta sama nie­pew­ność co pod­czas tam­tych reko­lek­cji: czy otwar­cie ust, by wyznać obcym ludziom prawdę, ura­tuje moje życie, czy jed­nak mnie znisz­czy, jak prze­wi­dy­wała moja matka?

– Co to zna­czy „nie reagują”? – Puł­kow­nik San­ders mru­gnął zna­cząco.

– Zawsze pod­cho­dzą do moich kole­ża­nek, ale ni­gdy do mnie. Tak było od liceum.

W gru­pach koedu­ka­cyj­nych w barach lub na impre­zach zawsze sta­łam tro­chę z boku, nie wie­dząc, co zro­bić z rękami. Nie potra­fi­łam się natu­ral­nie zaśmiać ani włą­czyć do roz­mowy, bo cały czas myśla­łam, co powin­nam zro­bić, żeby podo­bać się chłop­com. I nie cho­dziło tylko o face­tów w Ame­ryce. Razem z moją współ­lo­ka­torką z col­lege’u, Kat, po stu­diach podró­żo­wa­ły­śmy po całej Euro­pie i tam też ani jeden facet nie pró­bo­wał mnie pod­ry­wać. Nawet we Wło­szech. Faceci z Mona­chium, Nicei, Lucerny i Bru­gii lepili się do Kat, a mnie cał­kiem igno­ro­wali.

Zadzwo­nił domo­fon i dok­tor Rosen naci­snął przy­cisk na ścia­nie z tyłu. Trzy sekundy póź­niej weszła uśmiech­nięta kobieta po czter­dzie­stce, z odpry­sku­ją­cym tur­ku­so­wym lakie­rem na paznok­ciach, prze­pa­lo­nymi poma­rań­czo­wymi wło­sami, o chra­pli­wym gło­sie palaczki. W ray­ono­wej koszuli z frędz­lami prę­dzej odna­la­złaby się na Wood­stocku niż w cen­trum Chi­cago. Widzia­łam ją kilka razy na spo­tka­niach 12 kro­ków.

– Rory – zwró­ciła się do mnie i star­szego faceta sie­dzą­cego naprze­ciw mnie, który naj­wy­raź­niej też był nowy.

Jak liderka skau­tów wska­zy­wała wszyst­kich po kolei i zdra­dzała nam ich imiona i zawody. Puł­kow­nik San­ders miał na imię Ed. Car­los, der­ma­to­log. Patrice, współ­wła­ści­cielka gabi­netu położ­ni­czego. Rory, praw­niczka zaj­mu­jąca się pra­wami oby­wa­tel­skimi. Nowy, Marty, o brwiach Gro­ucha Marxa, co dzie­sięć sekund pocią­ga­jący nosem, przed­sta­wił się jako psy­chia­tra pra­cu­jący z uchodź­cami z Azji Połu­dniowo-Wschod­niej.

– Więc jesteś tutaj, żeby mieć wię­cej seksu? – rzu­cił puł­kow­nik San­ders.

Wzru­szy­łam ramio­nami. Chwilę wcze­śniej sama to otwar­cie przy­zna­łam, ale teraz wyco­fy­wa­łam się z tego z powodu prze­kazu zako­do­wa­nego mi pod­pro­gowo: miłe dziew­czyny tego nie chcą; femi­nistki tego nie potrze­bują; przy­zwo­ite dziew­czyny o tym nie roz­ma­wiają, zwłasz­cza w mie­sza­nym towa­rzy­stwie. Matka by nie prze­żyła, gdyby się dowie­działa, że roz­ma­wiam o tych spra­wach z obcymi ludźmi.

Roz­mowa prze­nio­sła się na Rory, która wspo­mniała, że popro­siła ojca o pie­nią­dze na rachunki. Dok­tor Rosen napro­wa­dził Rory na histo­rię jej ojca, który prze­trwał Holo­caust w Pol­sce, przez kilka lat ukry­wany w kufrze. Zaraz potem roz­mowa zeszła na temat pacjenta Car­losa, który odmó­wił zapła­ce­nia rachunku.

Grupa prze­ska­ki­wała od kwe­stii do kwe­stii, a ja prze­no­si­łam cię­żar ciała z pośladka na pośla­dek na twar­dym krze­śle. Wes­tchnę­łam i odchrząk­nę­łam, by dać upust fru­stra­cji. Nic nie zostało roz­wią­zane. Nikt nie ocze­ki­wał żad­nych odpo­wie­dzi? Roz­wią­zań? Co gor­sza, jako nowa nie zna­łam kon­tek­stu żad­nej z tych histo­rii. Dla­czego asy­stentka Car­losa ode­szła? Dla­czego Rory spra­wiała wra­że­nie anty­se­mitki, skoro jej ojciec prze­żył Holo­caust w skrzyni? O co cho­dziło z jej zale­gło­ściami na kar­cie kre­dy­to­wej? W pew­nym momen­cie, żeby się uspo­koić, zaczę­łam prze­su­wać perełki mojej bran­so­letki niczym paciorki różańca. Dok­tor Rosen obser­wo­wał mnie jak swo­jego nowego szczura labo­ra­to­ryj­nego. Czy póź­niej spo­rzą­dzi notatkę i dołą­czy ją do mojej teczki? „C.T. bawi się biżu­te­rią pod­czas dys­ku­sji gru­po­wej. Demon­struje wszyst­kie kla­syczne oznaki oso­bo­wo­ści nie­zdol­nej do nawią­zy­wa­nia bli­skich rela­cji, silna repre­sja. Ciężki przy­pa­dek”. Po trzech sesjach indy­wi­du­al­nych mia­łam poczu­cie, że pomimo jego zadu­fa­nia i dzi­wacz­nego poczu­cia humoru łączy mnie z nim jakaś więź. Sądzi­łam, że dok­tor Rosen mnie rozu­mie, ale teraz czu­łam, jak­by­śmy byli sobie zupeł­nie obcy. W myślach nazy­wa­łam go dup­kiem.

Ist­niały nie­pi­sane zasady funk­cjo­no­wa­nia w gru­pie.

– Skrzy­żo­wa­łaś nogi – zauwa­żył puł­kow­nik San­ders.

Spoj­rza­łam na moje prawe udo skrzy­żo­wane nad lewym. Wszy­scy odwró­cili się w moją stronę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Texas A&M Aggies repre­zen­tują Texas A&M Uni­ver­sity mię­dzy innymi w fut­bolu ame­ry­kań­skim (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od redak­cji). [wróć]

Hem­lock Society, czyli Sto­wa­rzy­sze­nie Cykuta, to ame­ry­kań­ska orga­ni­za­cja, która dzia­łała na rzecz prawa do śmierci. [wróć]

Luau (haw. lūʻau) to nazwa tra­dy­cyj­nej hawaj­skiej uczty orga­ni­zo­wa­nej z oka­zji spe­cjal­nych wyda­rzeń. [wróć]