Gomorra. Podróż po imperium kamorry - Roberto Saviano - ebook + audiobook

Gomorra. Podróż po imperium kamorry ebook

Roberto Saviano

4,8
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książkę przetłumaczono na 52 języki i sprzedano w ponad 10 milionach egzemplarzy. Film z 2008 roku inspirowany Gomorrą zdobył wiele nagród, w tym Grand Prix festiwalu w Cannes. Serial o tym samym tytule, wyprodukowany przez włoską telewizję, bije rekordy popularności na całym świecie, a teraz także w Polsce! Absolutnie bezprecedensowy włoski bestseller. Roberto Saviano śledzi degradację Neapolu pod rządami kamorry, potężnej, zorganizowanej siatki przestępczej. Kamorra to rozbudowana grupa mafijna działająca na rynku narkotyków, mody haute couture, budownictwa i odpadów, której wpływ całkowicie zmienił życie w Kampanii. Od chwili gdy jako młody chłopiec ujrzał pierwszą ofiarę mafijnych porachunków, Saviano bacznie przyglądał się zmianom zachodzącym w mieście. By napisaćGomorrę, badał mechanizmy działania kamorry i z bliska obserwował, jak korupcja zatacza coraz szersze kręgi, paraliżując miasto. Dzięki zdobytym informacjom autor przedstawił światu zupełnie nowy typ przestępczości zorganizowanej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 494

Rok wydania: 2025

Oceny
4,8 (22 oceny)
18
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Koniecznie
00
dorota1965

Nie oderwiesz się od lektury

lektura obowiązkowa, wspaniale przeczytana przez Lektora.
00
Szymon_Szy

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania, choć można się pogubić w ilości nazwisk i nazw miejscowości. Z każdym rozdziałem dowiadujemy się czegoś nowego i trudno o uczucie znużenia. Polecam jednak wcześniej obejrzeć film lub serial by więcej z tego zrozumieć :)
00
AleksanderMalinowski

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka i wspaniały lektor
00



Gomorra. Viaggio nell’impero economico e nel sogno di dominio della camorra

© 2006 Roberto Saviano

Published by arrangement with Agenzia Letteraria Roberto Santachiara

Copyright © 2006 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano

© 2015 Mondadori Libri S.p.A., Milano

Copyright © 2014,2018, 2021, 2022 for the Polish edition

by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Korekta: Iwona Wyrwisz, Maria zając

ISBN: 978-83-8230-906-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2025. Wydanie II

dla S., niech to diabli

Zrozumienie to stawianie czoła rzeczywistości i przeciwstawianie się jej, jakakolwiek może lub mogłaby być.

Hannah Arendt

Ci bowiem, co zwyciężają, w jakikolwiek sposób zwyciężają, nie podlegają nigdy wstydowi.

Niccoló Machiavelli

Ludzie to robaki i robakami muszą pozostać.

(fragment podsłuchanej rozmowy telefonicznej)

Świat należy do ciebie.

Człowiek z blizną, 1983

W motcie wykorzystano fragmenty: Hannah Arendt, Korzenie totalitaryzmu, tłum. Mariola Szawiel i Daniel Grinberg, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1993, s. 28; Niccoló Machiavelli, Historie florenckie, tłum. Karol Estreicher, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa–Kraków 1990, s. 160.

Część pierwsza

Port

Kontener kołysał się w powietrzu, zawieszony wysoko na żurawiu, który przenosił go na statek. Spreader, urządzenie sprzęgające zaczepy skrzyni z dźwigiem, nie był w stanie zamortyzować wahadłowego ruchu. Niedokładnie zamknięte drzwi otworzyły się i z kontenera zaczęły się sypać dziesiątki ciał. Wyglądały jak manekiny. Ale przy uderzeniu o beton głowy rozbijały się jak ludzkie czaszki. To były ludzkie czaszki. Z kontenera wysypywały się ciała kobiet i mężczyzn. Wśród nich także kilkoro dzieci. Martwe. Zamrożone, ułożone jedne na drugich. Rzędami, ciasno jak sardynki w puszce. To byli ci Chińczycy, którzy nigdy nie umierają. Nieśmiertelni, bo ich dokumenty przekazuje się po śmierci innym Chińczykom. Oto gdzie znajdowały się ich ciała. Ciała, które w makabrycznych wizjach wyobrażano sobie przyrządzone jako restauracyjne dania, zakopane w przyfabrycznych ogródkach czy na dnie krateru Wezuwiusza. A tymczasem one były tutaj. Sypały się dziesiątkami z kontenera, na szyjach miały zawieszone karteczki z nazwiskami. Należały do ludzi, którzy długo oszczędzali na pochówek w swoich rodzinnych stronach. Zatrzymywano im część zarobków w zamian za gwarancję podróży powrotnej po śmierci do ojczyzny. Miejsce w kontenerze i dziura w chińskiej ziemi. Kiedy operator portowego dźwigu opowiadał mi o tym, zakrył sobie twarz rękami i patrzył na mnie przez szparę między palcami. Jak gdyby maska utworzona z dłoni dodawała mu odwagi. Widział, jak ciała wypadły z kontenera, i nie musiał nawet wszczynać alarmu, nie musiał nikogo powiadamiać. Gdy tylko obniżył ramię dźwigu i kontener dotknął ziemi, natychmiast, nie wiadomo skąd, pojawiły się dziesiątki robotników, którzy szybko włożyli ciała z powrotem do środka, a resztę spłukali wodą. Tak się to odbyło. Ciągle jeszcze nie mógł w to uwierzyć, łudził się, że może miał halucynacje na skutek przepracowania w godzinach nadliczbowych. Zsunął palce, zakrywając sobie całkiem twarz i dalej coś mówił, płacząc, ale już nie rozumiałem jego słów.

Wszystko, co istnieje, przechodzi tędy. Tędy, przez port w Neapolu. Nie ma na rynku przedmiotu: zabawki, kawałka plastyku, młotka, butów, śrubokrętu, gry wideo, kurtki, śruby, spodni, wiertarki czy zegarka, który nie przeszedłby przez port. Port w Neapolu jest jak rana. Szeroka. Punkt docelowy nieskończenie długich podróży towarów. Statki przypływają, cumują w zatoce, pchają się do doku jak szczeniaki do sutków matki, z tą tylko różnicą, że one nie mają ssać, a wręcz przeciwnie: mają zostać wydojone. Port w Neapolu jest jak dziura w mapie świata, przez którą wychodzi wszystko to, co zostało wyprodukowane w Chinach, na Dalekim Wschodzie – jak dziennikarze z upodobaniem nazywają ten region. Daleki Wschód. Bardzo daleki. Prawie niewyobrażalny. Gdy zamkniesz oczy, widzisz kimono, brodę Marca Polo i podskok z kopniakiem Bruce’a Lee... W rzeczywistości Daleki Wschód jest związany z portem w Neapolu bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie. Tutaj Wschód nie jest daleki. Wschód jest bliziutko, jest malutki i swojski, można powiedzieć. Wszystko, co produkuje się w Chinach, tutaj właśnie jest wyładowywane. Jak wylana z wiadra do dziury w piasku woda, która spływając, powiększa dziurę i przenika głęboko do gruntu. W porcie neapolitańskim rejestruje się 20 procent wartości importu wyrobów tekstylnych z Chin, ale wiadomo, że przechodzi tędy ponad 70 procent towaru. To dziwne zjawisko, które trudno zrozumieć. Wydaje się, że wyroby włókiennicze ulegają tutaj działaniu jakiejś magii: są, choć ich nie ma; przybywają, nie docierając do celu; mogą być drogie, choć podłej jakości albo wręcz przeciwnie: w urzędzie podatkowym ich wartość ustalana jest na najniższym poziomie, podczas gdy w rzeczywistości są bardzo cenne. Jest to możliwe, ponieważ tekstylia kwalifikują się do kilku różnych kategorii towarowych i wystarczy byle kreska na kwicie celnym postawiona w odpowiednim miejscu, by koszty i VAT zostały radykalnie obniżone. W próżni portowej czarnej dziury molekuły produktów rozpadają się, by połączyć się na powrót natychmiast po opuszczeniu strefy nabrzeża. Towar musi jak najszybciej opuścić port. I rzeczywiście, wszystko odbywa się tak szybko, że często znika, zanim ktokolwiek to zauważy. Jakby nic się nie stało albo jakby to, co zaszło, zdarzyło się tylko na niby. Nieodbyta podróż statku widma, który tylko pozornie przycumował w porcie, a jego ładunek rozpłynął się w powietrzu. Nic się nie wydarzyło. Wszystko zniknęło. Towar powinien znaleźć się w rękach nabywcy, nie pozostawiwszy po drodze najmniejszego śladu; musi dotrzeć do hurtowni natychmiast, zanim upływający czas umożliwi kontrolę. Tony towarów przerzucane są z miejsca na miejsce, jakby to była mała przesyłka polecona, doręczona przez listonosza do rąk własnych adresata. W porcie neapolitańskim, na jego 1 336 000 metrach kwadratowych rozciągających się na długości 11,5 kilometra, czas płynie z inną szybkością niż gdziekolwiek indziej. To, co poza nim trwałoby godzinę, w porcie zajmuje niewiele więcej niż minutę. Przysłowiowa opieszałość neapolitańczyków, zawsze obecna w wyobrażeniach o mieszkańcach tego miasta, tutaj nie znajduje potwierdzenia. Wręcz przeciwnie: wszystko temu przeczy. Urząd celny nie nadąża z kontrolą chińskich wyrobów, bo one prześcigają czas. Bezlitośnie szybko. Każda minuta kończy się, zanim się zacznie. Rzeź minut, masakra sekund wykreślonych z dokumentów, przyśpieszonych pedałem gazu ciężarówek, zepchniętych dźwigami, wywiezionych na wózkach, za pomocą których rozładowuje się kontenery.

W porcie w Neapolu działa największy chiński armator, COSCO Container Lines, właściciel trzeciej co do wielkości floty na świecie, który zarządza największym terminalem kontenerowym. Tworzy konsorcjum z Mediterranean Shipping Company, właścicielem drugiej na świecie floty, z siedzibą w Genewie. Szwajcarzy i Chińczycy utworzyli spółkę i zdecydowali zainwestować większą część swych kapitałów właśnie w Neapolu. Dysponują tutaj ponad 950 metrami nadbrzeża, 130 tysiącami metrów kwadratowych powierzchni terminalu kontenerowego i 30 tysiącami metrów kwadratowych powierzchni na zewnątrz portu. Przejęli kontrolę nad prawie całym tranzytem towarów przez port neapolitański. Trudno sobie wyobrazić, jak to możliwe, by cały ten bezmiar chińskiej produkcji mógł zostać wyładowany na tym kawałku betonu nad Zatoką Neapolitańską. Pasuje do tego obraz z Ewangelii: ucho igielne jest portem, a statki wielbłądem, który przez nie przechodzi. Statki zderzają się dziobami, ogromne kontenerowce w chaosie kołyszących się ruf stoją w kolejkach poza zatoką, by po długim oczekiwaniu, przy wtórze zgrzytu blachy i śrub, wejść powoli w niewielką dziurę Neapolu. Jak w odbyt morza rozszerzający się z wielkim bólem okalających go mięśni.

Jednak nie. Wcale tak nie jest. Nie ma żadnego zamieszania. Statki wpływają i wypływają z portu według ustalonego porządku, a przynajmniej tak się wydaje, jeśli obserwować to z brzegu. A przecież przechodzi tędy 150 tysięcy kontenerów. Kontenerowe miasta budowane są na brzegu, po czym transportowane do innych miejsc. Wydajność i szybkość. Jakiekolwiek biurokratyczne procedury, jakakolwiek dokładniejsza kontrola zmienia tego geparda transportu morskiego w ociężałego leniwca.

Na pirsie Bausan zawsze się gubię. Wygląda jak budowla z klocków Lego. Pomimo ogromnych rozmiarów jego powierzchnia użytkowa jest niewystarczająca, co zmusza do tworzenia nowych, dodatkowych przestrzeni. Jest tam między innymi takie miejsce, które kojarzy mi się zawsze z gniazdami os. Bękarcie ule pokrywają całą ogromną ścianę. To tysiące gniazd wtyczkowych służących do podłączania agregatów kontenerów reefer, chłodni z zamrożoną żywnością, każda z ogonem zespojonym z gniazdem os. Wszystkie paluszki rybne świata są upchane w tych zamrożonych prostopadłościanach. Kiedy jestem na pirsie Bausan, mam wrażenie, jakbym znajdował się w miejscu, którędy przechodzą wszystkie przedmioty wyprodukowane dla całej ludzkości. Spędzają tam ostatnią noc, zanim zostaną sprzedane. To tak, jakby odkryć, gdzie zaczyna się świat. W ciągu kilku godzin przez port w Neapolu przechodzą koszulki, w które przez miesiąc będzie się ubierać młodzież w Paryżu, paluszki rybne, które mieszkańcy Brescii będą konsumować przez rok, zegarki, które zapnie sobie na przegubie co drugi Katalończyk, jedwabie, w które Anglicy będą się ubierać przez cały sezon. Gdyby metka na towarze informowała nie tylko o tym, gdzie został wyprodukowany, ale także jaką drogę przebył, zanim dotarł do rąk nabywcy, byłaby to ciekawa lektura. Towary mają niejedno obywatelstwo, to hybrydy i bękarty. Połowa z nich rodzi się w środkowych Chinach, następnie jest kompletowana na prowincji jakiegoś słowiańskiego kraju, udoskonalana na północy Włoch i pakowana w Apulii bądź na północ od Tirany, aż wreszcie kończy swą drogę w którejś z europejskich hurtowni. Towary cieszą się swobodą przemieszczania, jaka nigdy nie będzie dana człowiekowi. A wszystkie drogi, trasy oficjalne i przypadkowe stykają się w jednym punkcie w Neapolu. Statki, olbrzymie fullcontainers, widziane z daleka, wydają się lekkimi zabawkami, ale kiedy wchodzą do zatoki i są już blisko pirsu, widać, że w rzeczywistości są ciężkimi mamutami z blachy, z łańcuchami, z ociekającymi wodą zardzewiałymi szwami spawów. Ich załogę wyobrażasz sobie jako liczną, silną ekipę, a wysiada z nich kilku niepozornych ludzi, o których nigdy nie pomyślałbyś, że są w stanie ujarzmić te bestie na otwartym oceanie.

Kiedy po raz pierwszy w życiu widziałem chiński statek przybijający do pirsu, wydawało mi się, że mam przed sobą całą produkcję świata. Oczy nie radziły sobie z liczeniem kontenerów, które się na nim znajdowały. Gubiłem się. To brzmi nieprawdopodobnie, ja jednak naprawdę gubiłem się w rachunkach, liczby stawały się zbyt wysokie i wszystko mi się mieszało.

Do Neapolu przypływa właściwie wyłącznie towar z Chin. 1,6 miliona ton. Mam tu na myśli import zarejestrowany. Co najmniej jeszcze jeden milion ton przechodzi tędy, nie zostawiając śladu. W jednym tylko porcie neapolitańskim, według danych Urzędu Celnego, 60 procent importu omija kontrolę celną, 20 procent kwitów przewozowych nikt nie ogląda, a 50 tysięcy jest sfałszowanych. 99 procent z tego pochodzi z Chin i szacuje się, że skarb państwa traci na tym 200 milionów euro w ciągu pół roku. Kontenery, które muszą zniknąć jeszcze przed inspekcją, stoją w pierwszych rzędach. Wszystkie kontenery są ponumerowane, ale na wielu numery powtarzają się. W ten sposób jeden skontrolowany kontener kryje swoich nielegalnych imienników. To, co wyładowuje się w poniedziałek, już w czwartek można kupić w Modenie i Genui lub zobaczyć w witrynach sklepów w Bonn albo Monachium. Przeznaczeniem dużej część produktów, które dostają się na rynek włoski, był tranzyt, ale dzięki czarom w punktach celnych nigdy nie opuszczą Italii. Gramatyka towarów ma inną składnię dla dokumentów, a inną dla handlu. W kwietniu 2005 roku, podczas czterech akcji przeprowadzonych wyrywkowo w krótkich odstępach czasu, służby nadzoru przeciwprzemytniczego Urzędu Celnego dokonały sekwestru 24 tysięcy par dżinsów przeznaczonych na rynek francuski, 51 tysięcy produktów z metką „made in Italy” wytworzonych w Bangladeszu, nie mówiąc o 450 tysiącach sztuk lalek: barbie, spidermanów i innych oraz 46 tysiącach sztuk plastykowych zabawek o łącznej wartości 36 milionów euro. Całkiem spory kawałek tortu gospodarki państwa w ciągu niewielu godzin znalazł się w neapolitańskim porcie. A z portu miał iść w świat. I nie ma godziny ani nawet minuty, w której tak by się nie działo. I tak, dzień po dniu, nie mamy już do czynienia ze skromnym kawałkiem tortu, ale z tortu ćwiartką, potem z połową, aż wreszcie z ofertą całej cukierni.

Port oddzielony jest od miasta. Jak zainfekowany wyrostek robaczkowy, który jednak nie spowodował na razie zapalenia otrzewnej, więc nie wycina się go z jamy brzusznej wybrzeża. Istnieją zupełnie puste obszary między lądem a morzem, które nie przynależą ani do lądu, ani do morza. Amfibia, metamorfoza morza. Kompost i śmieci, resztki naniesione przez fale utworzyły nową formę terenu. Statki spuszczają do morza zawartość latryn i spłukują żółtą pianę pozostałą po czyszczeniu ładowni, motorówki i jachty odkrztuszają motory, a brudy po sprzątaniu pokładów wrzucane są do morskiego śmietnika. Wszystko to potem zbiera się na brzegu, najpierw jako miękka masa, która z czasem przekształca się w twardą skorupę. W blasku słońca ulega się złudzeniu, że to woda. W rzeczywistości powierzchnia zatoki błyszczy jak worki na śmieci. Te czarne. I bardziej niż morze przypomina olbrzymi zbiornik na ścieki. Nabrzeże z tysiącami poukładanych na nim kontenerów zdaje się być granicą nie do przejścia. Neapol jest otoczony murami towarów. Murami, które nie stanowią dla miasta obrony, ale wręcz przeciwnie – których miasto musi bronić. Nie istnieją straże rozładunku ani nawet romantyczny motłoch, szumowiny portowe. Port wyobrażamy sobie jako miejsce, w którym panuje chaos i bezustanny ruch, zgiełk egzotycznych języków, różnorodność tatuaży, ludzka rozmaitość. A tymczasem tutaj panuje absolutna cisza, jak w zautomatyzowanej fabryce. Wydaje się, że w porcie nie ma żywej duszy, jakby kontenery, statki i ciężarówki poruszały się dzięki działaniu perpetuum mobile. Ruch bez hałasu.

Do portu chodziłem, żeby zjeść ryby i frutti di mare. Bliskość morza nie jest gwarancją jakości restauracji, na talerzu można często znaleźć kawałki pumeksu, piasek, a nawet ugotowane algi. Małże wyławiane z morza trafiają w swej naturalnej postaci bezpośrednio do garnka. Świeżość gwarantowana, szansa złapania choroby zakaźnej jak w rosyjskiej ruletce. Przyzwyczailiśmy się już do smaku ryb hodowlanych, do tego, że trudno odróżnić kalmara od kurczaka. Jeżeli masz ochotę poczuć ten jedyny, nieokreślony smak morza, musisz ryzykować. Ja to ryzyko podejmowałem dość często. Któregoś dnia podczas obiadu w portowej restauracji zapytałem, czy ktoś nie słyszał o mieszkaniu do wynajęcia w okolicy.

– Nie, nie słyszałem. Tutaj jest coraz mniej pustych mieszkań, bo wszystkie zajmują Chińczycy...

Przy stoliku na środku sali siedział mężczyzna o potężnej posturze, choć nie tak potężnej jak jego głos, który usłyszałem zaraz po tym, jak zmierzył mnie uważnie spojrzeniem:

– Może coś by się znalazło.

Nic więcej nie powiedział. Kiedy obydwaj skończyliśmy obiad, skierowaliśmy się na drogę przylegającą do portu. Nie musiał mi nawet mówić, żebym szedł za nim. Dotarliśmy do budynku widma, który wyglądał, jakby nikt w nim nie mieszkał; typowa kamienica służąca jedynie za sypialnię. Weszliśmy na trzecie piętro, gdzie już tylko jedno z mieszkań zajmowali studenci. Inne zostały opróżnione – nie tylko z lokatorów, ale także z szaf, łóżek, obrazów czy stolików nocnych. Nie było w nich nawet ścian, a wszystko po to, żeby zostawić jak najwięcej wolnej przestrzeni na paki i paczki, miejsce na towar.

Udostępniono mi wolny pokój, a raczej pokoik, w którym ledwie mieściły się łóżko i szafka. Nie było mowy o czynszu, o opłatach za prąd i gaz, o podłączeniu telefonu. Przedstawiono mnie czterem chłopcom, studentom, moim współlokatorom, i na tym się skończyło. Powiedzieli mi, że w kamienicy jest tylko to jedno mieszkanie z prawdziwego zdarzenia i mieszka w nim Xian, Chińczyk, który zarządza kilkoma kamienicami. Byłem zwolniony z czynszu, ale za to miałem pracować w weekendy w mieszkaniach-magazynach. Tak oto, szukając mieszkania, znalazłem pracę. Rano burzyłem ściany, wieczorem uprzątałem zdarte tapety, rozbity tynk i cegły. Gruz ładowałem do zwykłych worków na śmieci. Burzeniu ścian towarzyszą niesamowite hałasy. Nie kojarzą się z rozbijaniem cegieł, raczej z roztrzaskiwaniem się kryształowego wazonu strąconego ze stołu. Jedno po drugim, wszystkie mieszkania zamieniały się w magazyny bez ścian działowych. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że kamienica, w której pracowałem, jeszcze stoi. Zburzyliśmy niejedną ścianę nośną, będąc tego w pełni świadomi. Najważniejsza jednak była przestrzeń do przechowywania towarów i nikt nie przejmował się ubytkiem cementu, jeżeli dzięki temu mogło przybyć towaru.

Pomysł, żeby paczki z towarem składować w mieszkaniach, narodził się w głowach kilku chińskich hurtowników po tym, jak dyrekcja portu w Neapolu przedstawiła delegacji Kongresu Amerykańskiego plan security. Przewidywał on podział portu na cztery strefy – na strefę obsługi statków wycieczkowych, żeglugi przybrzeżnej oraz port towarowy i terminal kontenerowy – i określał niebezpieczeństwa związane z funkcjonowaniem każdej z tych stref. Po podaniu planu do wiadomości publicznej chińscy przedsiębiorcy w obawie, że policja może wzmóc aktywność, prasa nadmiernie zainteresuje się portem, a ekipy telewizyjne zaczną krążyć w poszukiwaniu smakowitej historyjki, zdecydowali, że w tej sytuacji trzeba zrobić wszystko, by jak najmniej rzucać się w oczy. Do tego dochodził problem wciąż rosnących kosztów. Należało więc sprawić, by towar stał się niewidoczny. Można było składować go daleko od portu, w halach magazynowych wybudowanych gdzieś na polach między wysypiskami śmieci a polami tytoniu, to jednak wiązało się z transportem tirami. Tymczasem dzięki nowemu systemowi z portu codziennie wyjeżdżało nie więcej niż dziesięć małych ciężarówek zapchanych po brzegi paczkami. Po pokonaniu krótkiego dystansu furgonetki zatrzymywały się w garażu jednego z pobliskich domów i zaraz potem wracały do portu. Wystarczyło więc tylko wjechać i wyjechać, tylko tyle.

Ruch prawie nieistniejący, nie do zauważenia w codziennym miejskim chaosie. Wynajmowane mieszkania ze zburzonymi ścianami. Garaże połączone między sobą, piwnice aż po sufity zapchane towarem. Żaden właściciel nie odważył się poskarżyć. Zresztą Xian za wszystko dobrze zapłacił. Czynsz i odszkodowanie za wyburzenia. Tysiące paczek transportowano specjalną windą towarową, stalową klatką wmontowaną w środek kamienicy, w której jeździła bez przerwy w górę i w dół platforma obciążona górami paczek. Pracę należało wykonać w ciągu zaledwie kilku godzin. Wybór tych, a nie innych paczek nie był przypadkowy. Mnie przypadło rozładowywać i załadowywać windę na początku lipca. Praca była dobrze płatna, ale wymagała dużej wytrzymałości fizycznej. Panował straszny upał, powietrze nasycone było wilgocią, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby poprosić o klimatyzator. Nie ze strachu, ani też dlatego, że pracownicy mieli we krwi posłuszeństwo i uległość wobec zwierzchników. Robotnicy pracujący przy rozładunku pochodzili z najróżniejszych zakątków świata, z różnych kręgów kulturowych. Z Ghany, z Wybrzeża Kości Słoniowej, z Chin, z Albanii, a także z Neapolu, Kalabrii i Bazylikaty. I wszyscy zgodnie podzielali przekonanie, że jeżeli towary nie ponoszą żadnego szwanku na skutek gorąca, to nie ma sensu marnować pieniędzy na klimatyzatory.

Nosiliśmy paczki z kurtkami, płaszczami przeciwdeszczowymi, wiatrówkami, swetrami i parasolami. Był środek lata i wydawało się szaleństwem sprowadzać jesienne ubrania zamiast kostiumów kąpielowych, bawełnianych sukienek i plastykowych klapek. Wiedziałem, że w mieszkaniach zamienionych na magazyny nie przechowuje się towarów, a tylko umieszcza produkty z natychmiastowym przeznaczeniem na rynek. Jednak chińscy przedsiębiorcy przewidzieli, że w sierpniu pogoda będzie zmienna. Nigdy nie zapomniałem teorii Johna Maynarda Keynesa na temat wartości krańcowej – o tym, jak się zmienia cena butelki wody w zależności od tego, czy sprzedaje się ją na pustyni, czy też przy wodospadzie. Tego lata firmy włoskie wystawiały na sprzedaż butelki z wodą przy wodospadach, podczas gdy Chińczycy na czas wykopali studnie na pustyni.

Po kilku dniach pracy we wnętrzach kamienicy poznałem Xiana. Przyjechał akurat i spędził noc w naszym mieszkaniu. Po włosku mówił doskonale, tyle tylko, że zamiast „r” wymawiał „w”, jak zubożali arystokraci odgrywani przez Totò w jego komediach. Xian Zhu kazał się nazywać Nino. W Neapolu prawie wszyscy Chińczycy, którzy mają kontakty z tubylcami, przybierają któreś z imion typowych dla tego miasta. Jest to praktyka tak rozpowszechniona, że nikt już się nie dziwi, gdy jakiś skośnooki Chińczyk przedstawia się jako Tonino, Nino, Pino czy Pasquale. Xian Nino noc spędził przy stole kuchennym, na rozmowach telefonicznych, przy włączonym telewizorze. Leżałem w łóżku, ale nie mogłem spać. Głos Xiana nie milkł nawet na chwilę. Wypluwał zza zębów chińskie słowa jak serie z pistoletu maszynowego. Mówił bez przerwy, nie nabierając powietrza, w słownym bezdechu. Przeszkadzały mi też wiatry wypuszczane przez jego goryli, napełniające mieszkanie słodkawym smrodem, który przesiąknął nawet do mojego pokoju. Wstręt budził nie tylko ten smród, ale także obrazy, jakie mi się z nim kojarzyły: krokieciki wiosenne gnijące w ich żołądkach oraz ryż po kantońsku marynowany w sokach trawiennych. Inni współlokatorzy byli do tego przyzwyczajeni. Po zamknięciu drzwi pokoju nie istniało dla nich nic oprócz snu. Tymczasem dla mnie nie istniało nic oprócz tego, co działo się za moimi drzwiami. Poszedłem zatem do kuchni, która była przecież pomieszczeniem wspólnym, a więc i moim. Przynajmniej w teorii. Xian odłożył telefon i zabrał się do gotowania. Smażył kurczaka. Miałem w głowie dziesiątki pytań, które chciałem mu zadać. Żeby zaspokoić ciekawość, wyrobić sobie własne zdanie oraz pozbyć się myślenia stereotypami. Zacząłem mówić o triadzie chińskiej. Xian nie przerywał smażenia. Przygotowałem sobie parę szczegółowych pytań, zawsze jednak w kontekście ogólnym, nie mogłem przecież wymagać od niego wyznań na temat jego osobistych powiązań. Dałem mu odczuć, że sporo wiem na temat organizacji chińskiej mafii, tak jakby znajomość aktów dochodzeniowych mogła pomóc w poznaniu prawdy. Xian postawił talerz z kurczakiem na stole, usiadł i nic nie powiedział. Nie wiem, czy zainteresowało go to, co mówiłem. Nie wiem, czy sam należał do tej organizacji. Napił się piwa, po czym uniósł się nieco na krześle i z tylnej kieszeni spodni wyciągnął portfel. Przebierał w nim przez chwilę palcami, nie patrząc, i wyciągnął trzy monety. Położył je obok siebie na obrusie i zakrył odwróconą szklanką.

– Euro, dolar, yuan. Oto moja triada.

Wydawał się szczery. Żadnej ideologii, żadnej symboliki, hierarchii wartości. Zysk, interes, kapitał. Nic więcej. Uważa się, że niektóre mechanizmy ekonomiczne napędza jakaś nieznana siła, stąd powstaje przekonanie, że kryje się za nimi tajna organizacja: mafia chińska. Jest to uproszczenie, w którym nie bierze się pod uwagę zjawisk pośrednich: transferów finansowych, inwestycji różnego rodzaju, wszystkiego, co umacnia przestępcze grupy finansowe. Od co najmniej pięciu lat każde sprawozdanie Komisji Antymafijnej sygnalizuje „rosnące zagrożenie ze strony mafii chińskiej”, ale w ciągu dziesięciu lat pracy policja zajęła majątek wartości zaledwie 600 tysięcy euro w Campi Bisenzo w pobliżu Florencji. Kilka motocykli i kawałek fabryczki. Nic, w porównaniu z potęgą finansową, która według raportów amerykańskich analityków rynkowych obraca setkami milionów euro. Xian uśmiechnął się do mnie:

– Rynek ma swój dół i swoją górę. My weszliśmy na niego od dołu, a wychodzimy górą.

Zanim położyliśmy się spać, Nino Xian zrobił mi pewną propozycję.

– Czy rano wstajesz wcześnie?

– Zależy...

– Jeżeli jutro uda ci się być o piątej rano na nogach, pojedziesz z nami do portu. Pomożesz nam.

– W czym?

– Załóż bluzę z kapturem, jeżeli masz jakąś. Tak będzie lepiej.

Niczego więcej mi nie powiedział, a ja nie nalegałem. Nazbyt mi zależało na uczestnictwie w porannej wyprawie. Gdybym zaczął zadawać za dużo pytań, Xian mógłby się rozmyślić. Pozostało mi niewiele godzin snu, a co gorsza byłem zbyt podniecony, by zasnąć spokojnie.

Punktualnie o piątej byłem gotowy, przy wyjściu z kamienicy dołączyli do nas także inni mężczyźni. Oprócz mnie i jednego z moich współlokatorów było dwóch szpakowatych Marokańczyków. Wsiedliśmy do furgonetki i pojechaliśmy do portu. Nie wiem, ile czasu zajęła ta droga i jakimi zaułkami jechaliśmy. Zasnąłem z głową opartą o okno samochodu. Wysiedliśmy przy falochronach, w miejscu, gdzie zaczynało się małe molo. Była do niego przycumowana łódź z motorem tak dużym, że wyglądał jak monstrualny ogon przytwierdzony do delikatnego, wydłużonego kadłuba. Z naciągniętymi na głowy kapturami wyglądaliśmy jak grupa żałosnych raperów. Kaptury nie były nam potrzebne, jak podejrzewałem wcześniej, by ukryć twarze, tylko po to, by osłonić się przed bryzgami zimnej wody i zapobiec bólowi głowy, który rano na otwartym morzu atakuje okolice skroni. Załoga składała się z dwóch neapolitańczyków, wyglądali, jakby byli braćmi, mieli prawie identyczne twarze. Młodszy włączył motor, starszy kierował łodzią. Xian nie popłynął z nami. Po około półgodzinie zbliżyliśmy się do jakiegoś statku, przez chwilę miałem wrażenie, że nie unikniemy zderzenia. Był ogromny. Z trudem udało mi się odchylić głowę wystarczająco mocno do tyłu, by zobaczyć w górze koniec burty. Podobnie jak drzewa, które zdają się krzyczeć, gdy walą się na ziemię, statki na morzu wydają metaliczny krzyk i jedyne w swoim rodzaju głuche dudnienie, które sprawia, że musisz co chwila przełykać słoną ślinę.

Ze statku spuszczano na krążku linowym sieć pełną paczek. Tobół uderzył w drewnianą burtę naszej łodzi, powodując tak silne kołysanie, że widziałem już siebie w wodzie. Ale nie wypadliśmy z łodzi. Paczki nie ważyły dużo, jednak kiedy ułożyłem około trzydziestu na rufie, bolały mnie przeguby rąk, a przedramiona, otarte kantami kartonów, były ogniście czerwone. Łódź zawróciła do brzegu, przy statku zostały dwa inne kutry, by zabrać następne paczki. Nie przypłynęły z naszego mola i nie wiadomo, kiedy do nas dołączyły. Za każdym razem, gdy dziób łodzi zderzał się z powierzchnią wody, odczuwałem wstrząs w żołądku. Położyłem głowę na jakiejś paczce. Próbowałem odgadnąć po zapachu, co mogła zawierać. Przywarłem uchem do kartonu, by usłyszeć jakiś dźwięk, który zaspokoiłby moją ciekawość. Miałem poczucie winy. Kto wie, w czym właśnie wziąłem udział? Jeżeli mam się wplątać w jakieś ciemne sprawy, niech to przynajmniej będzie mój świadomy wybór. Tymczasem ja na ślepo, z czystej ciekawości wziąłem udział w przemycie. Ludziom się wydaje, że przestępstwa są bardziej przemyślane niż normalne, codzienne zajęcia. W rzeczywistości nie ma żadnej różnicy. Ludzkie działania charakteryzują się elastycznością, której brakuje osądom etycznym. Kiedy dobiliśmy do mola, Marokańczycy zaczęli wynosić paczki, po dwie na raz. Mnie wystarczył ciężar własnego ciała, by chwiać się na nogach. Na falochronie czekał na nas Xian. Podszedł do jednej z ogromnych paczek i scyzorykiem przeciął szeroką taśmę oklejającą karton. W środku były buty. Buty sportowe, oryginalne, najlepszych firm. Modele tak nowe, że nie weszły jeszcze do sprzedaży we Włoszech. Xian, obawiając się kontroli celnej, wolał przejąć towar na otwartym morzu. W ten sposób jego część mogła zostać wprowadzona na rynek bez obciążenia podatkiem, a hurtownicy unikną płacenia za cło. Z konkurencją wygrywa się dzięki rabatom. Ta sama jakość produktów, ale z cztero-, sześcio- czy dziesięcioprocentowym rabatem. Ze zniżką, której nie mógłby zaoferować żaden pośrednik handlowy, a to właśnie zniżki decydują o przetrwaniu lub bankructwie sklepów, pozwalają na otwieranie nowych centrów handlowych, gwarantują stały dochód, a dzięki niemu – kredyty bankowe. Ceny trzeba obniżać. Wszystko musi odbywać się bardzo szybko i dyskretnie, a najlepiej, jeżeli ogranicza się do samego kupna i sprzedaży. Nieoczekiwany haust świeżego powietrza dla włoskich i europejskich handlowców. A to świeże powietrze napływa z portu w Neapolu.

Załadowaliśmy paczki do furgonetek. Wkrótce przypłynęły także inne łodzie. Ciężarówki skierowały się do Rzymu, Viterbo, Latiny, Formi. Xian polecił odwieźć nas do domu.

W ostatnich latach wszystko się zmieniło. Wszystko. Raptownie i niespodziewanie. Niektórzy zauważają te zmiany, ale ich nie rozumieją. Jeszcze przed dziesięciu laty po wodach Zatoki Neapolitańskiej pływały dziesiątki motorówek przemytników, rano port zapełniał się kupcami detalicznymi. Przychodzili po papierosy z kontrabandy, które sprzedawali potem na mieście. Ożywiony ruch na okolicznych ulicach, samochody załadowane kartonami papierosów, na każdym rogu krzesełko i stolik dla ulicznego sprzedawcy. Między strażnikami ze służby celnej i policją a przemytnikami rozgrywały się często prawdziwe bitwy. Płaciło się papierosami, by uniknąć aresztowania, albo wręcz przeciwnie: ludzie sami zgłaszali się do aresztu, by umożliwić ucieczkę jakiejś łodzi z podwójnym dnem zapchanym kwintalami papierosów. Nocami na ciemnych ulicach stały czujki, co jakiś czas słychać było krótkie, ostre gwizdy ostrzegające przed nieznanymi samochodami, niebezpieczeństwo sygnalizowano błyskawicznie przez stale włączone walkie-talkie, ludzie ustawiali się w szeregu wzdłuż brzegu morza i szybko podawali sobie z rąk do rąk kartony. Samochody pędziły z wybrzeża Apulii w głąb lądu, a stamtąd dalej, do Kampanii. Oś Neapol–Brindisi była najważniejsza dla kwitnącego biznesu przemycanych papierosów. Przemyt, ważny dla Południa jak fabryka FIAT-a dla Północy, welfaredla obywateli obywających się bez państwa, pracodawca dający zatrudnienie 20 tysiącom ludzi między Apulią i Kampanią. Przemyt był zarzewiem wewnętrznej wojny kamorry na początku lat 80.

Klany Apulii i Kampanii wprowadzały papierosy na rynek europejski, omijając monopol państwa. Importowały co miesiąc tysiące skrzyń z Czarnogóry, zarabiając na każdym transporcie 500 milionów lirów. Teraz to się skończyło, wszystko się zmieniło. Ta działalność już nie opłaca się klanom. Jednak także w tym wypadku potwierdziło się prawo zachowania masy Lavoisiera: nic w naturze nie ginie, tylko się zmienia. W naturze, a także w mechanizmach kapitalizmu. Przemytnicy zrezygnowali z klientów uzależnionych od nikotyny, a skoncentrowali się na przedmiotach codziennego użytku. Rozpętała się bezlitosna wojna cen. Wysokość rabatu stała się kwestią życia i śmierci dla pośredników handlowych, hurtowników i handlowców. Podatki, VAT, ograniczenia wagowe załadunku tirów są balastem zmniejszającym zysk, są hamulcem dla obrotu towarów i pieniędzy. Wielkie firmy przeniosły więc produkcję na wschód: do Rumunii, Mołdawii, na Daleki Wschód, do Chin, by zagwarantować sobie tanią siłę roboczą. Ale to nie wystarczy. Produkty wytworzone niskim kosztem muszą wejść na rynek, na którym coraz więcej konsumentów jest bez stałej pracy, ma minimalne oszczędności i maniakalnie przywiązuje się do każdego grosza. Coraz więcej towaru nie sprzedaje się, w związku z czym należy szukać nowych rozwiązań. I tak nowe produkty – oryginalne czy podrobione, półprawdziwe czy półfałszywe – wchodzą na rynek dyskretnie, nie pozostawiając żadnych śladów. To bardzo obniża koszty. Nie rzucają się w oczy tak jak papierosy, bo nie mają nielegalnych punktów sprzedaży. Wchodzą na rynek tak, jakby nie były transportowane, jakby same z siebie urosły na polach i jakby zerwała je stamtąd jakaś niewidzialna ręka. O ile pieniądz nie śmierdzi, o tyle towar wręcz pachnie. Nie pachnie morzem, które przepłynął, ani rękoma, które go wyprodukowały, nie pachnie też smarem z maszyny, która go zmontowała. Towar pachnie tym, czym pachnie. Nabiera zapachu na sklepowej ladzie i oddaje go w domu nabywcy.

Zostawiliśmy morze za sobą, wróciliśmy do domu. Furgonetka zatrzymała się tylko na tyle, byśmy z niej wysiedli, po czym natychmiast wróciła do portu, żeby dalej przewozić paczki. Wjechałem półprzytomny ze zmęczenia windą towarową na moje piętro. Zdjąłem koszulkę mokrą od potu i wody morskiej i rzuciłem się na łóżko. Nie wiem, ile paczek przeniosłem, ale czułem się, jakbym rozładowywał buty dla połowy włoskiej populacji. Byłem tak zmęczony, jakbym miał za sobą cały dzień ciężkiej pracy. Moi współlokatorzy właśnie się budzili. Był wczesny ranek.

Angelina Jolie

W następnych dniach towarzyszyłem Xianowi w jego biznesowych spotkaniach. W rzeczywistości najął mnie, żebym dotrzymywał mu towarzystwa podczas podróży oraz obiadów. Mówiłem za dużo albo za mało, i to właśnie spodobało się Xianowi. Dzięki temu mogłem obserwować, jak zasiewa się pieniądze, jak przygotowuje się pod uprawę obszary gospodarki, które dotąd leżały odłogiem. Dotarliśmy do Las Vegas. Leży na północ od Neapolu. Tę okolicę zwykło się tak nazywać z kilku powodów. Podobnie jak Las Vegas w Nevadzie, które zostało zbudowane na pustyni, także tutaj osady ludzkie wyrosły z niczego. Dojeżdża się tutaj pustynią dróg. Kilometry szeroko rozlanego asfaltu w kilka minut doprowadzają do autostrady wiodącej do Rzymu, prosto na północ. Tych dróg nie wybudowano dla samochodów osobowych, ale dla ciężarówek; nie po to, by mogli nimi podróżować ludzie, ale żeby przewozić ubrania, buty i torby. Osiedla ludzkie pojawiają się przy drodze z Neapolu niespodziewanie, jedno przy drugim. Skrzepy cementu oplatane wstążkami ulic, które zaczynają się i kończą na głównej trasie na północ: Casavatore, Caivano, Sant’Antimo, Melito, Arzano, Piscinola, San Pietro a Patierno, Frattamaggiore, Frattaminore, Grumo Nevano. Plątanina dróg. Ulice, na których wystarczy przejść na drugą stronę, by znaleźć się w innej miejscowości. Miasteczka tak bardzo do siebie podobne, że zdają się tworzyć jedno wielkie miasto.

Setki razy słyszałem, jak okolice Foggii nazywa się Califoggią, południową Kalabrię przemianowuje na Kalafrykę lub Kalabrię Saudyjską, Salę Consilinę na Saharę Consilinę, a część Secondigliano nazywa się Terzo Mondo, czyli Trzecim Światem. Ale tutejsze Las Vegas jest naprawdę jak Las Vegas. Ktokolwiek w minionych latach zapragnął otworzyć i rozwinąć jakiś biznes, tutaj mógł to zrobić. Zrealizować swoje marzenia. Trochę oszczędności, odprawa pieniężna, pożyczka i już można było otworzyć zakład produkcyjny. Stawiało się na ślepo na przedsiębiorstwo; kto miał szczęście – uzyskiwał wydajność, szybkość, efektywność, dyskrecję i tanią robociznę. Wygrywał, jak wygrywa się w ruletce: przypadkiem, obstawiając kolor czerwony lub czarny. W razie przegranej po kilku miesiącach zamykał firmę. Las Vegas. Nie istniał żaden projekt regionalny, żaden administracyjny plan gospodarczy. Liczyły się buty, ubrania, konfekcja, które na pewniaka można było umieścić na światowym rynku. Miasta nie chwaliły się głośno tą cenną produkcją. Dawała tym więcej zysku, im dyskretniej przebiegała. Na tych terenach od dziesiątków lat realizowano najlepsze projekty największych włoskich projektantów, a tym samym mody światowej. Nie istniały tutaj zrzeszenia przedsiębiorców ani szkoły zawodowe, nie istniało nic poza pracą: maszynami do szycia, warsztatami krawieckimi, zapakowanymi kartonami, wysyłką towaru dla odbiorców. Nic poza powtarzaniem w kółko poszczególnych etapów produkcji. Wszystko inne było zbyteczne. Zawodu uczono przy stanowisku pracy, kwalifikacje do prowadzenia przedsiębiorstwa weryfikował dopiero rezultat przedsięwzięcia, wygrana lub przegrana. Bez kredytów bankowych, bez biznesplanu, bez stażu. Ważne, żeby jak najwięcej towaru znalazło się jak najszybciej na rynku. Albo sprzedasz, albo przegrasz. Rosły zyski, przeprowadzano się do coraz wygodniejszych mieszkań, jeżdżono najdroższymi samochodami. Nie zmieniał się jednak poziom zamożności regionu. Bogactwo zrabowane, zgromadzone nie bez wysiłku przez nielicznych, którzy składali je w prywatnych sejfach. Przybywano zewsząd, by inwestować w produkcję koszul, spódnic, marynarek, kurtek, rękawiczek, czapek, butów, toreb i portmonetek dla firm włoskich, niemieckich czy francuskich. Nie przypadkiem. W tych stronach od lat 50. nikt nie kontrolował zezwoleń, kontraktów czy warunków pracy. Wystarczył garaż, przestrzeń pod schodami, komórka, by otworzyć zakład przemysłowy. W ostatnich latach chińska konkurencja odebrała pracę manufakturom, które wytwarzały wyroby średniej jakości. Nie można tracić czasu na rozwijanie umiejętności pracowników. Albo natychmiast przestawisz się na produkcję najwyższej jakości, albo zniszczy cię ten, kto w produkcji towarów o średnim standardzie będzie szybszy i tańszy. Wiele osób straciło pracę. Właściciele zakładów wpadli w długi, znaleźli się w rękach lichwiarzy. Wielu z nich uciekło.

Są miejsca, które w momencie gdy skończyły się inwestycje w produkcję tanich towarów, przestały oddychać, przestały się rozwijać, nie utrzymały się przy życiu. Są symbolem degradacji peryferii wielkich ośrodków miejskich. W tych miejscach domy i podwórka są zawsze pełne ludzi, w oknach nie gasną światła, a samochody stoją zaparkowane na ulicach. Wszyscy pozostają na miejscu, panuje zawsze zgiełk, domy nie pustoszeją o żadnej porze dnia, jak to zwykle bywa, gdy ludzie wychodzą rano do pracy i do szkoły. Jedno z takich miejsc nazywa się Parco Verde a Caivano.

Na tę miejscowość można się natknąć na początku szosy odchodzącej od głównej osi komunikacyjnej, asfaltowego ostrza, które przecina na pół peryferie Neapolu. Bardziej niż osiedle przypomina zbiór wybrakowanych prostopadłościanów z cementu, z balkonami krytymi aluminiowymi dachami, które wyglądają jak gruczoły spuchnięte od dżumy. Jak gdyby architekt, który je projektował, inspirował się babkami, które dzieci stawiają na plaży, odwracając wiaderko z piaskiem. Szare konstrukcje bez jakichkolwiek zbędnych elementów. Wśród tych budynków stoi kapliczka, mała, prawie niezauważalna. Ale kiedyś wyglądała inaczej. Kiedyś w Parco Verde stała duża, biała kaplica, prawdziwe mauzoleum poświęcone pewnemu chłopcu. Na imię miał Emanuele, zginął przy pracy. Wykonywał pracę, która pod pewnymi względami jest gorsza od pracy na czarno w fabryce. Ale zawsze to jakieś zajęcie. Emanuele napadał na ludzi i rabował. Robił to każdej soboty, od dłuższego już czasu. I zawsze w tym samym miejscu. Ta sama godzina, to samo miejsce, ten sam dzień tygodnia. Sobota była bowiem dniem jego ofiar, dniem samochodowych kochanków. A ustronne miejsce, które obrali sobie za scenerię romantycznych spotkań, znajdowało się przy drodze państwowej S 87. Miejsce parszywe, z połatanym asfaltem, przy nielegalnych wysypiskach śmieci. Za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam i widzę pary w samochodach, myślę sobie, że potrzeba naprawdę dużej namiętności, żeby odczuwać przyjemność w tak odrażającej scenerii. Tutaj właśnie każdej soboty Emanuele wraz z dwoma kolegami zaczajał się w krzakach i czekał, aż jakiś samochód zaparkuje i zgasi światła. Chłopcy dawali kochankom jeszcze kilka minut na pozbycie się zbędnych części garderoby i dopiero w momencie gdy ich ofiary były zupełnie bezbronne, przystępowali do akcji. Rozbijali okno kolbą pistoletu i podstawiali lufę pod nos mężczyzny. Zabierali pieniądze i w ten sposób rozpoczynali swój weekend, z kilkoma napadami na koncie i z 500 euro w kieszeni. Łup niewielki, mimo to chłopcom wydawał się skarbem.

Zdarzyło się jednak, że pewnego razu złapał ich patrol karabinierów. Emanuele i jego koledzy byli na tyle niemądrzy, że nie przewidzieli, iż rabować zawsze w tym samym miejscu i w ten sam sposób, to jakby prosić się o aresztowanie. Chłopcy zaczęli uciekać swoim samochodem, karabinierzy rzucili się w pościg, najechali na auto uciekinierów, padły strzały. I nagle wszystko się zatrzymało. W samochodzie chłopców Emanuele dostał śmiertelny postrzał. Miał w ręce pistolet, który wycelował w karabinierów, dlatego wystrzelili do niego jedenaście naboi w kilka sekund. Wystrzelić w tak krótkim czasie jedenaście naboi może tylko ktoś, kto jest przygotowany do strzału na najmniejszy sygnał i kto jest gotowy zabić. I kto wie, jak się potem tłumaczyć obroną własną. Chłopcy zatrzymali samochód. Naboje przeszyły karoserię samochodu, jakby ciało Emanuele było magnesem, który je przyciągnął. Jego koledzy próbowali otworzyć drzwi, żeby uciec, ale kiedy zorientowali się, że Emanuele nie żyje, zrezygnowali. Wysiedli spokojnie, nie stawiając oporu, nie broniąc się nawet przed ciosami w twarz, które zwykle poprzedzają aresztowanie. Emanuele leżał zwinięty na siedzeniu, w ręce trzymał fałszywy pistolet. Był to jeden z tych straszaków, których używa się na wsiach, aby odganiać bezpańskie psy od kurników. Emanuele używał tej zabawki w funkcji prawdziwego pistoletu; zresztą Emanuele zachowywał się jak dorosły mężczyzna, potrafił nadać swemu przerażonemu spojrzeniu pozory bezwzględnego okrucieństwa, a jego chłopięce pragnienie posiadania kilku drobniaków można było łatwo wziąć za żądzę bogactwa. Emanuele miał tylko piętnaście lat. Wszyscy nazywali go Manù. Miał szczupłą twarz, ciemną i kanciastą. Archetyp chłopca, od którego lepiej się trzymać z daleka. Emanuele urodził się w miejscu, gdzie nikt nie darzy cię szacunkiem za to, że masz pieniądze, ale za to, jak je zdobyłeś. Emanuele był częścią Parco Verde. Jest to jedno z tych miejsc, które jak pieczęć naznaczają człowieka na całe życie i w których poczucie wspólnoty jest tak silne, że nie ma takiego błędu życiowego czy nawet zbrodni, które mogłyby spowodować wykluczenie ze społeczności któregoś z jej członków. Wszystkie rodziny z Parco Verde zrobiły składkę i za uzbierane pieniądze wybudowano małe mauzoleum. W środku znalazł się obrazek neapolitańskiej Madonny dell’Arco i fotografia uśmiechniętego Manù. I tak obok ponad dwudziestu kapliczek, wybudowanych przez wiernych w Parco Verde za każdy rok bezrobocia, każda dla innej Madonny, pojawiła się także kapliczka poświęcona Emanuele. Jednak burmistrz nie mógł ścierpieć, że stawia się ołtarze bandycie, posłał więc spychacz, żeby ją zburzyć. W jednej chwili cegły sklejone cementem rozsypały się jak domek z klocków. Wiadomość rozniosła się natychmiast po całym osiedlu. Do miejsca, gdzie pracował spychacz, przyjechała gromada chłopców na motorach i skuterach. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem, wpatrywali się tylko nieruchomo w robotnika, który kierował maszyną. Pod ciężarem tych spojrzeń robotnik zatrzymał spychacz i wskazał ręką na sierżanta policji, jakby chciał powiedzieć, że to on wydał mu polecenie. Chciał skierować złość chłopców na kogoś innego, zdjąć tarczę strzelniczą ze swojej piersi. Był przerażony. Zamknął się w kabinie. Otoczono go. W jednej chwili rozpętała się walka uliczna. Robotnikowi udało się uciec w samochodzie policyjnym. Chłopcy wyładowali złość na spychaczu, potem puste butelki po piwie napełnili benzyną, przelewając ją bezpośrednio z baków swoich skuterów. Obrzucili kamieniami okna szkoły niedaleko Parco Verde. Zburzono im kapliczkę Emanuele? Niech wszystko inne też będzie zburzone. Z okien rzucano talerzami, sztućcami i wazonami. Następnie poszły w ruch butelki z benzyną. Ze śmietników ustawili barykadę i podpalili wszystko, co tylko się dało podpalić. Przygotowali się do długiej bitwy. Było ich kilkuset, mogli długo wytrzymać. Rozruchy rozszerzały się, zaczynały dochodzić do niektórych dzielnic Neapolu.

I wtedy pojawił się pewien człowiek, ktoś z niedaleka. Wszystkie drogi dojazdowe były zablokowane przez policję i karabinierów, a jednak ten czarny samochód terenowy przedostał się do samego centrum konfliktu. Kierowca skinął ręką, ktoś otworzył drzwi i paru chłopców weszło do środka. Nie minęły dwie godziny, a w Parco Verde został przywrócony całkowity porządek. Chłopcy zdjęli chustki z twarzy, zgasili płonące śmieci, rozebrali barykady. Zainterweniował któryś z klanów mafijnych. Parco Verde jest zagłębiem młodej siły roboczej dla kamorry. Ktokolwiek zechce, może zwerbować tutaj pracowników najniższego szczebla, siłę roboczą tańszą nawet niż nigeryjscy czy albańscy dealerzy narkotyków. Wszystkie klany posługują się chłopcami z Parco Verde: Casalesi, Mallardo z Giugliano, „tygrysy” z Crispano. Zostają dealerami i płaci im się stałą pensję, bez procentu od zysku z rozprowadzonych narkotyków. Pracują często na terenach bardzo odległych od miejsca zamieszkania, lecz w obawie przed utratą pracy nigdy nie żądają zwrotu wydatków na benzynę. Na tych chłopcach można polegać, sumiennie wykonują swoje obowiązki. Niektórych wykańcza heroina, narkotyki ubogich. Niewielu ratuje się przed takim losem; niektórzy chłopcy wstępują do szkoły wojskowej i przenoszą się daleko, niektóre dziewczęta wyjeżdżają i nigdy więcej nie wracają w rodzinne strony. Nikt prawie z nowej generacji nie zostaje przyjęty do żadnego z klanów. Pracują dla kamorry, ale nigdy nie staną się kamorystami. Klany nie chcą ich w swoich szeregach, wykorzystują tylko ich pracę. Chłopcy nie są fachowcami i nie mają zmysłu handlowego. Wielu spełnia funkcję kurierów: jeżdżą do Rzymu z plecakami pełnymi haszyszu. Wciskają pedał gazu do deski i po półtorej godziny docierają do przedmieść stolicy. Nie otrzymują za to dodatkowego wynagrodzenia, ale bywa, że po dwudziestu takich podróżach dostają w prezencie skuter. Odbierają to jako cenny, z niczym nieporównywalny zarobek, nie do osiągnięcia przy żadnym innym zajęciu, które mogliby znaleźć w rodzinnych stronach. Faktem jest, że przewożą towar o wartości co najmniej dziesięć razy wyższej niż cena motoru. Oni o tym nie wiedzą, nie mogą sobie tego nawet wyobrazić. Jeżeli noga im się powinie, dostaną dziesięcioletni wyrok, a ponieważ nie należą do klanu, nikt nie opłaci im wydatków sądowych ani nie otoczy opieką rodziny. Ale gdy jeżdżą do Rzymu, myślą tylko o tym, by dotrzeć tam jak najszybciej i nie dać się złapać.

Przy niektórych barykadach walki potrwały trochę dłużej, w zależności od ładunku gniewu i agresji rebeliantów, ale szybko wszystko się skończyło. Klany nie obawiały się rozruchów ani nawet szumu, jaki podniósł się wokół nich. Dla nich chłopcy mogli równie dobrze pozabijać się i spalić wszystko w okolicy; nie kiwnęliby palcem. Problem polegał na tym, że z powodu walk nie mogli dla nich pracować i Parco Verde straciło swą funkcję magazynu siły roboczej, do którego można w razie potrzeby sięgnąć minimalnym kosztem. Wszystko więc powinno wrócić jak najszybciej do poprzedniego stanu. Chłopcy muszą zabrać się z powrotem do pracy, a raczej muszą być znowu gotowi podjąć każdą pracę na każde wezwanie. Zabawa w rozruchy musi się skończyć.

Byłem na pogrzebie Emanuele. Piętnaście lat na niektórych szerokościach geograficznych jest liczbą jak każda inna. W tych stronach śmierć w wieku piętnastu lat uważana jest raczej za egzekucję wyroku niż za odebranie życia. W kościele widziałem wielu chłopców o ponurych twarzach. Co jakiś czas któryś z nich coś krzyknął, na placu przed kościołem wielu skandowało rytmicznie: „na za-wsze z na-mi... na za-wsze z na-mi...”. Tak zwykle wołają ultrasi na stadionie, gdy popularny piłkarz schodzi z boiska po swoim ostatnim meczu. Tutaj nie byli na stadionie, a skandowane hasło było przesycone gniewem. W kościele znajdowali się też policjanci w cywilnych ubraniach, trzymali się z daleka od bocznych naw. Wszyscy od razu ich rozpoznali, ale to nie była odpowiednia pora na załatwianie porachunków. Ja też zwróciłem na nich uwagę, a i oni wyodrębnili mnie w tłumie wypełniającym kościół, nie znalazłszy mojej twarzy w archiwum pamięci. Jeden z nich zagadnął mnie, jak gdyby chciał zmniejszyć moje przygnębienie: „Wszyscy ci, których tu widzisz, byli już karani. Handel narkotykami, kradzieże, napady rabunkowe... Kilku z nich prostytuuje się... Nie ma nikogo, kto byłby całkiem czysty. Im więcej ich zginie, tym lepiej dla wszystkich...”.

Na takie słowa należałoby odpowiedzieć prawym sierpowym albo uderzeniem głową w nos, ale w rzeczywistości tak myśleli wszyscy. I może nawet mieli rację. Patrzyłem na tych chłopców, którzy zarobią sobie na dożywocie kradzieżą 200 euro – szumowiny, namiastki ludzi, dealerzy. Żaden z nich nie skończył jeszcze dwudziestu lat. Ojciec Mauro, proboszcz, który odprawiał mszę pogrzebową, wiedział, kogo ma przed sobą, wiedział, że żaden z tych chłopców nie jest niewinny.

„Chłopak, który zginął, nie był bohaterem...”

Nie trzymał otwartych dłoni, jak to zwykle robią księża wygłaszający kazania podczas niedzielnych mszy. Jego ręce były zaciśnięte w pięści. Nie przemawiał też tonem, jakim zwykle wygłasza się homilię. Był dziwnie zachrypnięty, jak ktoś, kto zbyt długo rozmawiał sam ze sobą, kto trzymał słowa w środku. Mówił głosem nasyconym gniewem, jakby z góry założył sobie, że dla nikogo nie będzie miał zmiłowania, niczego nie przemilczy.

Był jak ci południowoamerykańscy księża podczas ruchów protestacyjnych w Salwadorze, którzy nie mogli dłużej znieść odprawiania mszy za ofiary rzezi, przestawali mówić o miłosierdziu Bożym i zaczynali krzyczeć. Ale tutaj nikt nie wie, kim był Romero. Z ojca Mauro emanowała niesamowita energia. „Nikt nie może zaprzeczyć, że Emanuele ponosi odpowiedzialność za swoje czyny, ale pozostaje faktem, że miał tylko piętnaście lat. W innych częściach Włoch piętnastoletni chłopcy chodzą na basen i na lekcje tańca towarzyskiego. Tutaj jest inaczej. I Pan Bóg na pewno będzie miał na uwadze, że te straszne grzechy popełnił piętnastolatek. Ale jeżeli w południowych Włoszech piętnaście lat wystarczy, żeby pracować, a także kraść, zabijać i umierać od kuli, wystarczy też, by ponosić odpowiedzialność za wszystkie te czyny”.

Wciągnął głęboko nosem duszne powietrze kościoła i mówił dalej: „Mimo wszystko piętnaście lat to tak niewiele, iż musimy bardzo głęboko zastanowić się nad przyczynami tego, co się stało, i rozłożyć odpowiedzialność za czyny Emanuele także na innych. Piętnaście lat tego chłopca puka do sumień tych, którzy mają usta pełne słów o praworządności, pracy, zobowiązaniach. A raczej nie tyle puka, ile wali pięścią...”.

Proboszcz skończył kazanie. Nikt nie zrozumiał tak całkiem, do końca, co chciał powiedzieć. Nie było przy tym przedstawicieli władz ani żadnych instytucji. Chłopcy obecni w kościele robili coraz większe zamieszanie. Trumna została wyniesiona z kościoła przez czterech mężczyzn, ale w pewnej chwili, zamiast opierać się na ich barkach, zaczęła unosić się nad głowami tłumnie zebranych ludzi. Każdy wyciągał ręce w górę, żeby podtrzymać ją choć przez chwilę, jak publiczność koncertów rockowych, gdy idol rzuca się do nich ze sceny. Trumna kołysała się na morzu rąk. Chłopcy na motorach otoczyli karawan gotowy do przewiezienia Manù na cmentarz, tworząc swoisty kondukt pogrzebowy. Grzali silniki, zwiększali obroty, przyspieszali przy wciśniętych hamulcach. Huk motorów był muzyką, która towarzyszyła Emanuele w jego ostatniej drodze. Opony ślizgały się, tłumiki wyły. Wydawało się, że chłopcy mają zamiar towarzyszyć mu, odprowadzić go na tamten świat. Gęsty dym spalin i benzyny napełnił powietrze, przesiąknęły nim ubrania. Skierowałem się do zakrystii, pragnąłem porozmawiać z księdzem, który wypowiedział tyle palących słów. Uprzedziła mnie jakaś kobieta. Chciała koniecznie powiedzieć księdzu, że przecież ten chłopak jest sam sobie winny, a w rodzinie nie otrzymał żadnego wychowania. Potem, dumna z siebie, dodała:

– Moi wnukowie, choć i oni są bezrobotni, nigdy by nikogo nie okradli – i jeszcze, głosem drżącym ze zdenerwowania:

– Czego się w życiu nauczył ten chłopak? Niczego?

Ksiądz miał wzrok wbity w ziemię. Ubrany był w dres. Przez dłuższy czas nic nie mówił, nie spojrzał jej nawet w twarz. Po chwili, dalej patrząc na swoje adidasy, powiedział cicho:

– Tutaj można się nauczyć tylko umierać.

– Słucham?

– Nic, proszę pani, nic.

Ale nie wszyscy są pod ziemią. Nie wszyscy skończyli w bagnie porażki. Jeszcze nie. Istnieją zakłady produkcyjne, w których dalej toczy się praca. Niektóre nawet wygrywają z chińską konkurencją, ponieważ pracują dla wielkich, sławnych projektantów mody. Szybkość i jakość. Najwyższa jakość. Monopol na produkcję najpiękniejszych, ekskluzywnych modeli należy wciąż do nich. Dobre imię „made in Italy” tworzy się właśnie tutaj. Caivano, Sant’Antimo, Arzano i tak dalej, całe Las Vegas Kampanii. Włoska twarz znana światu jest obramowana elegancką materią udrapowaną na gołej czaszce prowincji neapolitańskiej. Sławne firmy nie mają aż takiego zaufania do Azjatów, by wysyłać wszystko na wschód i tam zlecać wykonanie prac. Otwiera się więc manufaktury w pomieszczeniach pod schodami szeregowych domków albo w halach wzniesionych na obrzeżach osiedli. W nich na przykład kroi się skórę na buty, zszywa i przykleja podeszwy. Pracuje się w rzędzie, jeden za drugim. Masz plecy kolegi przed oczami, twoje plecy są przed oczami kolegi z tyłu. Dzień roboczy trwa około dziesięciu godzin. Pensja wynosi między 500 a 900 euro. Nadgodziny są zwykle dobrze opłacane, nawet o 15 euro więcej niż zwykła stawka godzinowa. Rzadko się zdarza, żeby taki zakład zatrudniał więcej niż dziesięciu pracowników. W pracowni na półce zawsze stoi radio lub telewizor. Słucha się muzyki, czasem ktoś zawtóruje śpiewem, ale kiedy terminy gonią, wszyscy milczą i słychać tylko stuk igieł w maszynach. Ponad połowa pracowników to kobiety. Są bardzo sprawne, urodziły się przy maszynie do szycia. Oficjalnie nie ma tu żadnych zakładów produkcyjnych, nie ma też zatrudnionych. Gdyby ta sama praca, o tak wysokim standardzie wykonania, została zadeklarowana zgodnie z prawem, jej koszty wzrosłyby znacznie i ceny gotowych produktów także musiałyby wzrosnąć. Produkcja musiałaby zostać przeniesiona do innego kraju. Przedsiębiorcy z tych stron dobrze zdają sobie z tego sprawę. Zresztą w tych zakładach najczęściej nie ma rozdźwięku między właścicielem a robotnikami. Tutaj konflikt klasowy rozmiękł jak wilgotny herbatnik. Właściciel zwykle sam jeszcze do niedawna był robotnikiem i pracuje w jednym pomieszczeniu z ludźmi, których zatrudnia, siedząc na takim samym stołku, jak wszyscy. Jeżeli zdarza mu się popełnić jakiś błąd, płaci z własnej kieszeni, hipoteką i pożyczką. Wśród podwładnych ma ojcowski autorytet. Można się z nim wykłócić o dzień wolnego czy o parę groszy podwyżki. Nie istnieją umowy o pracę, nie ma biurokracji. Wszystko odbywa się bezpośrednio, opiera na stosunkach międzyludzkich i poczuciu obowiązku, które zastępują kodeks pracy oraz wykształcenie. Rodzina właściciela mieszka zwykle na piętrach nad pracownią. Robotnice często powierzają swoje dzieci opiece córek właściciela, swoistych baby-sitter, albo jego matce, która staje się ich przyszywaną babcią. Dzieci robotnic wychowują się z dziećmi właścicieli. Spełnione marzenie postfordyzmu o zastępowaniu w przedsiębiorstwie relacji pionowych przez poziome – prości robotnicy jedzą obiad wraz z kadrą kierowniczą, po pracy spotykają się na gruncie prywatnym, czują, że są częścią jednej wspólnoty.

W tych zakładach nikt się nie obija. Wszyscy są świadomi, że produkują wyroby najwyższej jakości, wiedzą też, że dostają najniższe wynagrodzenia. Ale albo, albo. Pracuje się po to, żeby zarobić na życie, więc pracuje się jak najlepiej, żeby nikomu nie przyszło do głowy zastąpić cię kimś innym. Nie istnieje system ochrony pracownika, nie ma specjalnych uprawnień, wypowiedzeń, przepustek, świadczeń zdrowotnych, urlopów. Uprawnienia sam sobie musisz wywalczyć, urlop wyprosić. Nie ma się co skarżyć. Wszystko dzieje się tak, jak dziać się musi. Ważne są zdrowe, zręczne ręce, maszyna, przy której pracujesz, i zarobek. Nie ma dokładnych danych na temat liczby pracowników zatrudnionych „na czarno” w tych rejonach. Nie wiadomo też, ilu legalnie zatrudnionych pracowników podpisuje każdego miesiąca listę płac, na której figurują sumy, jakich nigdy nie otrzymali.

Xian miał wziąć udział w przetargu. Weszliśmy do budynku szkoły podstawowej, bez dzieci, bez nauczycielek. Tylko na korytarzach wisiały plansze z bristolu z wyrysowanymi ogromnymi literami. W sali czekało już około dwudziestu osób reprezentujących różne firmy. Xian był jedynym cudzoziemcem. Przywitał się tylko z dwiema osobami obecnymi w sali, a i to raczej zdawkowo. Na szkolnym podwórku zaparkował samochód. Weszło troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobieta. Kobieta miała na sobie skórzaną spódniczkę i lakierowane pantofle na wysokim obcasie. Wszyscy oczekujący wstali, żeby się z nią przywitać. Trójka przybyłych zajęła miejsca i rozpoczął się przetarg. Jeden z mężczyzn narysował na tablicy trzy pionowe linie i w pierwszej kolumnie, pod dyktando kobiety, zapisał: 800. Liczbę sztuk odzieży do wyprodukowania. Kobieta wymieniła gatunki materiału i określiła rodzaj ubioru. Do okna podszedł przedsiębiorca z Sant’Antimo i, odwrócony do wszystkich plecami, zaproponował swoją cenę i czas wykonania 800 sztuk odzieży:

– 40 euro za sztukę w dwa miesiące...

Jego oferta znalazła się na tablicy: 800/40/2. Na twarzach reszty zebranych nie było widać zaniepokojenia. Nie przekroczył swoją propozycją granicy niemożliwego. Ewidentnie było to po myśli wszystkich. Tylko zleceniodawcy nie byli usatysfakcjonowani tą propozycją. Licytacja szła dalej.

Przetargi organizowane przez sławne włoskie firmy są przedziwne. Nikt ich nie wygrywa ani nie przegrywa. Ważne, aby uczestniczyć w wyścigach. Zawsze znajdzie się ktoś, kto rzuci się do przodu z ofertą, którą zaakceptują zleceniodawcy, ale nie będzie on jedynym zwycięzcą przetargu. Jego propozycja jest jak początek wyścigu, w którym udział może wziąć każdy, kto się na to zdecyduje. Jeżeli prowadzący licytację przyjmie ofertę, wszyscy obecni przedsiębiorcy mogą zdecydować się wziąć zamówienie. Każdy, kto zgodzi się na proponowane warunki, dostanie materiały do produkcji. Będą przysłane prosto do portu w Neapolu i stamtąd każdy przedsiębiorca może je odebrać. Ale tylko jeden z nich dostanie zapłatę po zakończeniu pracy. Ten, który jako pierwszy odda produkt, pod warunkiem, że jakość będzie bez zarzutu. Wszyscy inni przedsiębiorcy, którzy wzięli udział w przetargu, będą mogli zatrzymać materiały, ale nie dostaną ani grosza. Wielkie domy mody zarabiają tak dużo, że stać je na straty materiałów. Jeżeli któryś z przedsiębiorców parę razy z rzędu nie odda wykonanego zamówienia i wykorzysta udział w przetargu dla uzyskania materiałów, zostanie pozbawiony prawa udziału w następnych licytacjach. Tym sposobem wielkie firmy świata mody zapewniają sobie szybkość realizacji zamówień, bo jeżeli ktoś ociąga się z wykonaniem pracy, inny zrobi to za niego. W świecie mody nie można się spóźniać.

Ku zadowoleniu kobiety siedzącej za biurkiem następna ręka podniosła się w górę. Ręka bardzo eleganckiego biznesmena.

– 20 euro w 25 dni.

Skończyło się na tym, że przyjęto tę właśnie ofertę. Tylko dziewięciu spośród dwudziestu przedsiębiorców, którzy wzięli udział w przetargu, zadeklarowało chęć uczestnictwa w tych wyścigach. Nawet Xian nie odważył się na tak ryzykowne przedsięwzięcie. Uznał za niemożliwe wykonanie tej pracy w tak krótkim czasie, za tak niską cenę. Po przetargu kobieta zapisała nazwiska biznesmenów, adresy ich zakładów, numery telefonów. Zwycięzca zaprosił wszystkich na obiad do swojego domu. Miał zakład krawiecki na parterze, on z żoną zajmowali pierwsze piętro, na drugim mieszkał syn. Opowiadał wszystkim z dumą:

– Chcę dobudować drugie piętro, już złożyłem wniosek o pozwolenie. To dla młodszego syna, będzie się żenił.

Prowadząc nas po schodach, opowiadał o swojej rodzinie, która rozbudowywała się podobnie jak jego dom.

– Jeżeli macie synów, nie powierzajcie im kontroli szwaczek, bo z tego wynikają same kłopoty. Ja mam dwóch synów i obaj związali się z dziewczętami, które u mnie pracowały. Przy kontroli stawiajcie pedałów, tak jak robiło się to kiedyś...

Pojawili się także pracownicy z warsztatu, żeby wznieść toast za nowe zamówienie. Dla nich oznacza to wytężoną pracę na dwie zmiany: pierwsza od szóstej rano do dziewiątej wieczorem, z półgodzinną przerwą na obiad, druga, nocna, od dwudziestej pierwszej do szóstej rano. Robotnice miały staranny makijaż i duże kolczyki, fartuchy chroniły ich ubrania przed kurzem i smarem maszyn. Niby Superman, który zdejmuje koszulę i już jest gotowy do akcji w swoich niebieskich trykotach, wszystkie dziewczęta pod fartuchami były wystrojone na wieczorne wyjście. Natomiast mężczyźni wyglądali dość niechlujnie, w sportowych bluzach i spodniach roboczych. Po toaście gospodarz domu odszedł na stronę z jednym z gości. Zaraz dołączyli do nich inni przedsiębiorcy, którzy zaakceptowali warunki przetargu. Nie dlatego, żeby mieli coś do ukrycia przed resztą zebranych, ale by uszanować stary zwyczaj, który zabrania rozmawiać o pieniądzach przy stole. Xian wytłumaczył mi, kim jest ten człowiek. Wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażamy sobie bankowego kasjera. Miał przekazać gotówkę i umówić się z gospodarzem w sprawie stopy procentowej. Ale nie reprezentował żadnego banku. Sławne domy mody płacą dopiero za skończoną pracę, a raczej za pracę przyjętą. Pensje, koszty produkcji, a nawet transportu – na wszystko producent musi wyłożyć z własnej kieszeni. I tutaj z pomocą przychodzi kamorra: pożycza pieniądze, zgodnie z geografią wpływów poszczególnych klanów. W Arzano pomoże klan Di Lauro, w Sant’Antimo rodzina Verde, a rodzina Cennamo w Crispano. I tak dalej. Przedsiębiorstwa dostają od kamorry tanie pożyczki, od 2 do 4 procent. Wydawałoby się, że dla banku nie może być lepszego kredytobiorcy niż przedsiębiorstwo współpracujące z wielkimi kreatorami mody włoskiej. Przecież pracują dla najsławniejszych firm, produkują to, co na rynku najlepsze! Ale te zakłady działają w mroku półlegalności, a dyrektorzy banków nie przyjmują duchów w swoich gabinetach. Dyspozycyjność zasobów finansowych gwarantowana przez kamorrę jest jednocześnie dla pracowników zatrudnionych w tych zakładach jedyną szansą na kredyt. Tylko dzięki niej w rejonach, w których ponad 40 procent mieszkańców żyje z pracy „na czarno”, sześć rodzin na dziesięć stać na zakup mieszkania. Poza tym zakłady, których produkcja zostanie odrzucona przy kontroli jakości, znajdą dzięki kamorze kupca na wyprodukowane wyroby. Sprzedają wszystko klanom, które umieszczą je na rynku podróbek. To, co widzimy na wybiegach pokazów mody, na światowych premierach i czerwonych chodnikach festiwali filmowych, pochodzi stąd. Z okolic Neapolu i Salento. Z głównych ośrodków przemysłu odzieżowego działających w szarej strefie, z Las Vegas Kampanii oraz z Apulii. Casarano, Tricase, Taviano, Melissano niedaleko Capo di Leuca, południowe Salento. Stąd pochodzą, z tych dziur na końcu świata. Tutaj mogły zostać wyprodukowane z pominięciem zwykłych, legalnych procedur. Tak już jest, to normalne, takie są prawa kapitalizmu. Ale gdy przyglądasz się tym dziurom z bliska, gdy widzisz, jak to wszystko działa, doznajesz dziwnego uczucia. Uczucia ciężaru i stałego niepokoju. Tak jakbyś miał prawdę w żołądku.

Wśród pracowników zatrudnionych u przedsiębiorcy, który wygrał przetarg, był jeden szczególnie zdolny. Pasquale. Długi jak tyczka, bardzo szczupły, lekko zgarbiony. Jego wysoki wzrost ciążył mu najbardziej w okolicach ramion, przy karku. Jednym słowem, sylwetką przypominał hak. Szył na podstawie rysunków i projektów, które przychodziły prosto od projektantów mody. Realizował zamówienia na szczególnie ekskluzywne modele. Zamówienia skierowane bezpośrednio do niego. Jego uposażenie pozostawało zawsze takie samo, ale zmieniały się zadania do wykonania, a on sam czerpał z tego pewną satysfakcję. Pasquale od razu wzbudził moją sympatię, gdy tylko zauważyłem jego wydatny nos. Miał starą twarz, choć był jeszcze całkiem młody. Miał twarz kogoś, kto cały czas spędza z nożyczkami w ręce, nad wykrojami i skrawkami materiałów, kto ma opuszki palców pokłute igłą i otarte szwami. Pasquale był jednym z tych nielicznych pracowników, którzy mogli samodzielnie wybierać tkaniny. Niektóre domy mody miały tak wielkie zaufanie do jego gustu, że zlecały mu zamawianie tkanin bezpośrednio z Chin i on sam sprawdzał potem ich jakość. Przy takiej właśnie okazji Xian i Pasquale poznali się kiedyś w porcie. W tym samym porcie spotkaliśmy się z nim któregoś dnia w restauracji. Po obiedzie Xian i Pasquale pożegnali się, wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się w stronę Wezuwiusza. O wulkanach zwykło się myśleć, że są szare, tymczasem Wezuwiusz jest zielony. Z daleka wygląda, jakby pokrywała go jednolita warstwa mchu. Zamiast kontynuować podróż drogą prowadzącą do miejscowości położonych u stóp góry, samochód wjechał na plac przed jakimś domem. Czekał tam na nas Pasquale. Nie rozumiałem, co się dzieje. Wysiadł ze swego auta i wszedł do bagażnika samochodu Xiana. Spróbowałem dowiedzieć się, co to wszystko znaczy:

– Co się dzieje? Dlaczego on jedzie w bagażniku?

– Bądź spokojny. Pojedziemy teraz do Terzigno, do zakładu krawieckiego.

Za kierownicą usiadł człowiek przypominający Minotaura. Siedział przedtem w samochodzie Pasquale i widać było, że doskonale wie, co ma robić. Wrzucił tylny bieg, przejechał przez bramę i zanim jeszcze wjechał na drogę, wyjął pistolet. Półautomatyczny. Odbezpieczył go i włożył sobie między uda. Nie odezwałem się ani słowem, ale Minotaur w lusterku wstecznym zauważył, że patrzę na niego lekko wystraszony.

– Kiedyś chcieli nas załatwić.

– Ale kto? – bardzo pragnąłem, żeby wytłumaczyli mi wszystko od początku.

– Ci, którzy nie chcą, żeby Chińczycy nauczyli się pracować przy ekskluzywnej modzie. Jednym słowem ci, którzy z Chin chcą tylko towaru, nic więcej.

Dalej nic z tego nie rozumiałem. Odezwał się Xian, swoim zwykłym, uspokajającym głosem:

– Pasquale nam pomaga. Uczy nas pracy przy ubiorach najwyższej jakości, do których nas jeszcze na razie nie dopuszczają. Uczymy się od niego mistrzowskiego krawiectwa...

Po tym wyjaśnieniu Minotaur starał się usprawiedliwić pistolet:

– Pewnego razu jeden taki wyjechał nagle, widzisz, tam, na tamtym placu i strzelił do naszego samochodu. Trafił w silnik i wycieraczkę. Gdyby nas chcieli wtedy zabić, zabiliby nas, ale to było tylko ostrzeżenie. Jeżeli przyjdzie im do głowy zrobić to znowu, jestem przygotowany.

Minotaur wytłumaczył mi jeszcze, że kiedy prowadzi się samochód, najlepiej trzymać pistolet między udami. Gdyby leżał na tablicy rozdzielczej, trzeba by więcej czasu, żeby po niego sięgnąć. Droga do Terzigno była bardzo stroma, sprzęgło wydzielało wstrętny zapach. Obawiałem się nie tyle serii z automatu, ile tego, że przy którymś szarpnięciu samochodu pistolet wystrzeli kierowcy prosto w mosznę. Przybyliśmy na miejsce bez przeszkód. Gdy tylko samochód się zatrzymał, Xian otworzył bagażnik. Pasquale wyszedł. Przypominał zmiętą chusteczkę higieniczną, która powoli się rozprostowuje. Podszedł do mnie i powiedział:

– Za każdym razem to samo. Jakbym się ukrywał przed policją. Ale rzeczywiście lepiej, że nikt mnie nie widzi w tym samochodzie. W przeciwnym razie... – i gwałtownym gestem przejechał sobie ręką po szyi.

Hala fabryczna była duża. Nie ogromna, ale duża. Należała do Xiana, był z niej bardzo dumny. W środku mieściło się dziewięć niezależnych warsztatów prowadzonych przez dziewięciu chińskich przedsiębiorców. Od wejścia wyglądało to wszystko jak wielka szachownica. Każdy warsztat miał własne stanowiska pracy, przy których siedzieli ludzie, i mieścił się na ograniczonej, kwadratowej przestrzeni. Xian tak podzielił halę, że każdy warsztat dysponował powierzchnią podobnej wielkości jak zakłady w rejonie Las Vegas. Zamówienia rozdzielał drogą przetargu, systemem, który zdążyłem już poznać. Zdecydował, że nie pozwoli dzieciom wchodzić na teren hali, a pracę na zmiany zorganizował tak samo, jak we włoskich zakładach krawieckich. Poza tym przy realizacji zewnętrznych zamówień nie wymagał zaliczek gotówką. Jednym słowem, Xian stawał się rasowym przedsiębiorcą w branży mody włoskiej.

Chińskie fabryki w Chinach stanowiły konkurencję dla chińskich fabryk we Włoszech. I dlatego dzielnice Chinatown w Prato, Rzymie i całej reszcie Włoch przechodziły głęboki kryzys. W swoim czasie przeżyły tak gwałtowny boom ekonomiczny, że obecny upadek był tym bardziej bolesny. Istniał tylko jeden sposób na uratowanie chińskich warsztatów krawieckich: wdrożyć robotników w tajniki pracy przy ekskluzywnej modzie. Nauczyć się zawodu od Włochów, od drobnych przedsiębiorców z Las Vegas, skończyć z produkcją tandety i przestawić się na produkcję ubiorów najwyższej jakości. Zająć miejsce, wejść w układy, przejąć metody pracy włoskich producentów z szarej strefy i wykonywać tę samą robotę. Tyle tylko, że trochę taniej i szybciej.

Pasquale wyjął z walizki ciemny materiał. Miał z niego wykroić i uszyć ubranie w zakładzie, w którym był zatrudniony. Tymczasem robił to tutaj, na biurku, przed kamerą rejestrującą jego ruchy i przekazującą obraz na ogromny ekran powieszony za jego plecami. Stała przed nim dziewczyna z mikrofonem przy ustach, która tłumaczyła na język chiński komentarze Pasquale. To była piąta lekcja.

– Musicie zwrócić szczególną uwagę na szwy. Szew powinien być bardzo lekki, ale nie niewidzialny.

Chiński trójkąt. San