Gobseck - Honoré de Balzac - ebook

Gobseck ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Gobseck” to powieść Honoriusza Balzaka, powieściopisarza francuskiego, który obok Dickensa i Tołstoja uznawany jest za jednego z najważniejszych twórców powieści europejskiej XIX wieku.


W salonie pani de Grandlieu gospodyni rozmawia z przyjacielem domu, adwokatem Derville. Opowiada mu o miłości swojej córki Kamili do Ernesta de Restauda. Pani de Grandlieu nie popiera tego związku; uważa matkę Ernesta za kobietę skrajnie rozrzutną, a w dodatku uwikłaną w romans z Maksymem de Trailles. Derville jest jednak przeciwnego zdania, zwracając uwagę na majątek Ernesta i przypominając o tym, że to pieniądze odgrywają główną rolę w Paryżu. Następnie opowiada historię ze swojej młodości, kiedy jego sąsiadem był lichwiarz, holenderski Żyd nazwiskiem Gobseck.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 84

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-138-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

GOBSECK

W zimie z roku 1829 na 1830, o pierwszéj po północy znajdowały się jeszcze w salonie wicehrabiny de Grandlieu dwie osoby nie należące do rodziny. Gdy zegar wygłosił godzinę, młody i piękny człowiek wyszedł z salonu. Skoro turkot unoszącego go powozu dał się słyszéć, wicehrabina widząc, że pozostał jedynie brat jéj i dawny przyjaciel rodziny, kończący z nim partyą pikiety, zbliżyła się do córki. Ta stojąc przed kominkiem zdawała się przyglądać przezroczystemu ekranowi i słuchała oddalającego się turkotu w sposób potwierdzający niepokój macierzyński.

 — Kamillo — wyrzekła ta ostatnia — jeśli będziesz daléj postępować tak, jak dziś wieczór z młodym hrabią de Restaud, będę zmuszona nie przyjmować go więcéj. Posłuchaj mnie, moje dziecię, jeśli ufasz mojéj miłości, pozwól mi kierować sobą. W lat siedmnaście nie można jeszcze sądzić ani o przyszłości ani o przeszłości ani o rozmaitych okolicznościach. Powiem ci tylko rzecz jednę. Pan de Restaud ma matkę, która strwoniłaby miliony, jest-to kobieta źle urodzona, jakaś panna Goriot, mówiono o niéj bardzo wiele w swoim czasie. Postępowała tak źle względem własnego ojca, iż z pewnością nie zasługuje na to, by miéć tak dobrego syna. Młody hrabia ją uwielbia i ma dla niéj cześć synowską, godną największych pochwał; dba także niezmiernie o brata i siostrę. Ale jakkolwiek postępowanie to jest wzorowe — dodała przebiegle wicehrabina — dopóki matka żyje, wątpić należy, by jakabądź rodzina powierzyła temu małemu Restaud majątek i przyszłość młodéj dziewczyny.  — Dosłyszałem słów parę i mam ochotę wmieszać się pomiędzy panią a pannę de Grandlieu — zawołał przyjaciel domu. — Wygrałem, panie hrabio — dodał, zwracając się do swego przeciwnika — i porzucam cię, aby biedz na ratunek twojéj siostrzenicy.  — Oto, co się nazywa miéć uszy adwokackie — zawołała wicehrabina. — Kochany Dervillu, jakże mogłeś usłyszéć to, co mówiłam Kamilli?  — Zrozumiałem spojrzenia pani — odparł Derville, siadając w berżerce przy kominku.  Wuj usiadł przy siostrzenicy, a pani de Grandlieu zajęła miejsce pomiędzy Dervillem a córką.  — Czas nadszedł, pani wicehrabino, ażebym ci opowiedział pewną historyą, która, zdaje mi się, zmieni nieco twoje zdanie o majątku Ernesta de Restaud.  — Historya! — zawołała Kamilla — zaczynaj-że pan prędko.  Derville spojrzał na panią de Grandlieu a ona zrozumiała, że historya ta miała być dla niéj zajmującą. Wicehrabina przez swój majątek i starożytność swego nazwiska była jedną z najznakomitszych osobistości przedmieścia Saint-Germain; a jakkolwiek może się dziwném zdawać, że adwokat mógł z nią być na tak poufałéj stopie i odzywać się do niéj w ten sposób, można przecież łatwo tę szczególność wytłómaczyć. Gdy pani de Grandlieu powróciła z emigracyi do Paryża wraz z rodziną królewską, z razu żyła jedynie z pensyi, jaką Ludwik XVIII wyznaczył jéj ze swojéj listy cywilnéj. Było-to położenie nieznośne. Adwokat miał sposobność odkryć uchybienie formy prawnéj w sprzedaży pałacu de Grandlieu, który niegdyś skonfiskowała i sprzedała Rzeczpospolita i zaczął dowodzić, iż pałac ten powinien być wicehrabinie zwrócony. Na zasadzie tego uchybienia wytoczył i wygrał proces. Zachęcony pomyślnym skutkiem swoich zabiegów, w podobny sposób odebrał jakiéjś instytucyi dobroczynnéj las Liceney. Potém wyprocesował jeszcze dla swojéj klientki trochę akcyj kanału orleańskiego i niektóre nieruchomości rozdane nieprawnie przez cesarza. Tym sposobem dzięki zdolności adwokata, fortuna pani de Grandlieu przynosiła około 60000 franków dochodu, zanim prawo o indemnizacyach powróciło jéj dawną świetność. Jako człowiek wielkiéj uczciwości, uczony, skromny i dobrego towarzystwa, adwokat został wówczas przyjacielem całéj rodziny.  Chociaż postępowanie jego z panią de Grandlieu zyskało mu zaufanie i klientelę najznakomitszych domów przedmieścia Saint-Germain, nie korzystał z tego, jakby to uczynił człowiek ambitny. Oparł się naleganiom wicehrabiny, która chciała, żeby porzucił adwokaturę i przez swoje wpływy wyrobiłaby mu znakomitą posadę. Czasami tylko spędzał wieczory w pałacu Grandlieu, zresztą bywał w świecie jedynie dla utrzymania stosunków. Szczęściem dla niego sprawy pani de Grandlieu wykazały jego zdolności, bo inaczéj zapewne nie byłby się dobił fortuny i sławy. Derville nie miał adwokackiéj duszy.  Od czasu, jak hrabia Ernest de Restaud zaczął bywać w domu wicehrabiny, a on spostrzegł sympatye Kamilli dla tego młodego człowieka, stał się równie częstym gościem w jéj salonie, jakby nim mógł być światowiec z Chaussé-d’Antin świeżo przypuszczony do salonów arystokratycznego przedmieścia. Kilka dni temu spotkawszy na balu Kamillę, rzekł do niéj wskazując hrabiego:  — Jaka szkoda, że ten chłopiec nie posiada kilku milionów, nie prawdaż?  — Alboż-to nieszczęście? — odparła — ja sądzę przeciwnie. Pan de Restaud ma wielkie zdolności, jest wykształcony i dobrze bardzo widziany od ministra, przy którym go umieszczono. Nie wątpię, iż wyjdzie na znakomitego człowieka. Ten chłopiec znajdzie fortunę, jakiéj tylko zażąda w dniu, kiedy dojdzie do władzy.  — Tak, ale gdyby już był bogatym.  — Gdyby już był bogatym, wszystkie panny, które są tutaj — odparła Kamilla rumieniąc się i wskazując kontredansowe pary — wyrywałyby go sobie.  — I wówczas — wyrzekł adwokat — nie byłabyś pani tą jedną, na którą zwraca oczy. Oto powód twoich rumieńców. On ci się podoba, wszak tak, pani, nie zapieraj się.  Kamilla powstała gwałtownie.  — Kocha go — pomyślał Derville.  Od tego dnia Kamilla miała nadzwyczajne względy dla adwokata, bo zrozumiała, że on pochwala jéj miłość dla Ernesta de Restaud. Do téj chwili chociaż znała powody wdzięczności swojéj rodziny dla Dervilla, okazywała mu więcéj grzeczności niż przyjaźni, a obejście jéj i sposób mówienia zaznaczyły różnicę położenia społecznego, jaka pomiędzy niemi istniała. Wdzięczność jest-to spuścizna, którą dzieci przyjmują zwykle z dobrodziejstwem inwentarza.  — Ta historya — wyrzekł Derville po chwili przerwy — przypomina mi jedyne romansowe wypadki w mojém życiu. Śmiejecie się państwo, widzę to, słysząc, jak adwokat mówi o romansach! Ale ja także miałem jak każdy inny lat dwadzieścia pięć, a w tym wieku widziałem już wiele dziwnych rzeczy. Na początek będę państwu mówił o osobistości, któréj znać nie możecie. Osobistością tą jest lichwiarz. Wyobraźcie sobie: twarz bladą i białawą, którą chciałbym za pozwoleniem Akademii nazwać księżycową, mój lichwiarz podobnym był do srebra, z którego spełzło złocenie. Włosy przystawały mu płasko do czaszki, siwe, gładko przyczesane, miały kolor popielaty. Rysy jego nieruchome, jak rysy księcia de Talleyrand, zdawały się ulane z bronzu. Oczy jego żółte, jak oczy kuny były bez rzęsów i lękały się światła, to téż daszek staréj czapki bronił ich zwykle od niego. Nos śpiczasty był tak cienko zakończony i dziobaty, iż można go było przyrównać do świdra. Usta wązkie i blade przypominały alchemików i starców malowanych przez Rembrandta lub Metzu. Człowiek ten mówił cicho, słodkim głosem i nie unosił się nigdy. Wiek jego stanowił istny problemat; nie można było wiedziéć, czy był zestarzałym przed czasem, albo téż, czy zaoszczędził swą młodość, ażeby mu dłużéj trwała. Wszystko w jego pokoju było czyste i wytarte, począwszy od sukna na biurku, skończywszy na dywanie przed łóżkiem, pokój ten przypominał pokój staréj panny, która cały dzień czyści i wyciera swoje meble. W zimie głównie jego ogniska zawsze zakopane w popiele kopciły, ale nigdy nie paliły się płomieniem. Czyny jego od godziny obudzenia się aż do napadów wieczornego kaszlu miały regularność zegara. Rzekłby kto, że to człowiek-maszyna i że sen go nakręca. Kiedy kto dotknie się stonogi w biegu, ta zatrzymuje się i udaje nieżywą; tak samo czynił mój lichwiarz, zatrzymywał się w pół wyrazu, jeśli powóz nadjeżdżał, ażeby nie wysilać głosu. Na wzór Fontenelle’a oszczędzał sił żywotnych i świat cały zamykał w swojém ja. To téż życie jego upływało cicho, jak piasek sypiący się w klepsydrze. Czasem jego ofiary podnosiły krzyk wielki, potém następowała nagła cisza, jak w kuchni, w któréj zarżnięto kaczkę.  Ku wieczorowi człowiek-weksel mienił się w zwyczajnego człowieka. Jeśli był zadowolniony z dnia, zacierał ręce, ze zmarszczek jego twarzy ulatniał się wkoło dym wesołości, bo niepodobna inaczéj wyrazić nieméj gry jego muszkułów. Wreszcie nawet w największych wybuchach radości prowadził zawsze monosylabiczną rozmowę i zachowywał negatywną postawę.  Takim sąsiadem los mnie obdarzył, kiedy mieszkałem przy ulicy des Grès, byłem wówczas tylko drugim dependentem i kończyłem trzeci kurs prawny. Dom zamieszkiwany przez nas nie miał dziedzińca, był wilgotny i ciemny. Okna wszystkie wychodziły na ulicę. Wszystkie pokoje były jednakiéj wielkości i łączyły się korytarzem, co świadczyło, że dom ten był niegdyś klasztorem. Smutny pozór tego domu gasił wesołość młodego światowca, skoro się do niego zbliżał, zanim jeszcze wszedł do mego sąsiada, odpowiadał jego fizyognomii, on i dom jego podobni byli do siebie, rzekłby kto, że to ostryga i skała, do któréj jest przyczepiona.  Jedyną osobą, z jaką lichwiarz miał stosunki towarzyskie, byłem ja. Przychodził do mnie po ogień, po pożyczenie książki, po dziennik, pozwalał mi wieczorem wchodzić do swojéj celi i rozmawialiśmy gdy był w dobrym humorze. Te dowody zaufania były owocem czterech lat sąsiedztwa i mojego prowadzenia się a to z braku pieniędzy było wzorowe. Czy mój sąsiad miał krewnych — przyjaciół? czy był ubogim czy bogatym? — nikt nie mógł odpowiedziéć na podobne pytania. Nigdym u niego nie widział pieniędzy. Majątek jego musiał spoczywać w podziemiach banku. Sam biegał za wypłatami weksli po całym Paryżu chyży jak jeleń. Zresztą był prawdziwym męczennikiem swojéj ostrożności. Dnia jednego przypadkiem niósł złoto, luidor nie wiedziéć jakim sposobem wysunął mu się z kieszeni i upadł na ziemię; ktoś z lokatorów idąc za nim spostrzegł go, podniósł i chciał mu oddać.  — To do mnie nie należy — odparł, udając zdziwienie. — Jabym zgubił sztukę złota, gdybym je posiadał, czyż żyłbym tak, jak żyję?  Rano sam przyrządzał sobie kawę na fajerce w rogu kominka, obiad przynoszono mu z miasta. Stara odźwierna o pewnéj godzinie przychodziła sprzątać u niego. Dziwnym wypadkiem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem, ten człowiek nazywał się Gobseck.  Późniéj, kiedy zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, że miał lat siedmdziesiąt sześć. Urodził się około 1740 roku gdzieś na przedmieściu Amsterdamu, z Żydówki i Holendra. Miał imię Jan Ester van Gobseck. Pamiętacie zapewne, jak cały Paryż zajmował się morderstwem kobiety zwanéj piękną Holenderką. Kiedy wspomniałem o tém Gobseckowi przypadkiem, powiedział mi nie pokazując ani współczucia ani zdziwienia:  — To była moja wnuczka.  Oto całe wrażenie, jakie na nim wywarła śmierć jedynéj krewnéj i spadkobierczyni wnuczki jego rodzonéj siostry. Śledztwo sądowe dowiodło rzeczywiście, iż piękna Holenderka zwała się Sara van Gobseck. Gdy go zapytałem, jakim sposobem wnuczka jego siostry nosiła jedno z nim nazwisko?  — Kobiety nigdy nie szły za mąż w naszym rodzie — odparł z uśmiechem.  Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widziéć żadnéj ze swoich krewnych. Nienawidził swoich spadkobierców i nie mógł pojąć, by jego majątek przeszedł kiedykolwiek w cudze ręce, nawet po jego śmierci. Matka w dziesiątym roku życia wsadziła go na okręt jako chłopca okrętowego i przez lat dwadzieścia zostawał na morzach indyjskich. To téż zmarszczki jego żółtawéj twarzy zdawały się chować tajemnicę strasznych wypadków, nagłych trwóg, niespodzianych hazardów, cudownych zdarzeń i niepojętych radości. Zniesiony głód, zdeptana miłość, majątek zagrożony, stracony i znów odzyskany, niebezpieczeństwa wielokrotne, wybawienie z nich a może i okrucieństwa wytłómaczone położeniem, wszystko to zostawiło na niéj ślady.  Znał niegdyś pana