Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Data ważności licencji: 6/25/2032
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © Magdalena Wutkowska
Copyright © by Szymon Drobniak, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Błędowska
Konsultacja merytoryczna dr hab. Jakub Morawiec
Korekta Joanna Stocka / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa Szymon Drobniak
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-142-2
Wszystkim,
którzy towarzyszyli mi w odkrywaniu
Wyspy –
oraz Johanowi, za jego
czarno-biały zachwyt.
Do napisania książki czasami trzeba znaleźć pretekst. Przez bardzo długi czas wydawało mi się, że do napisania akurat tej książki – książki o Wyspie – pretekstu nie znajdę nigdy. Wygodnie byłoby zachować to miejsce na zawsze dla siebie, bez szukania tam porządku, bez podsumowań, które można by przelać na papier. Dawało to poczucie nieprzerwanego odkrywania, zupełnie jakby każda wizyta i każde spotkanie były zbieraniem momentów i przeżyć na zaś, na ten właściwy czas tworzenia już postanowionej książki. Zapominałem o Wyspie co roku, co roku przestawałem w nią wierzyć – i co roku chciałem ją sobie przypominać od początku.
Problem z nazywaniem obrazów czy emocji stanowił zawsze wystarczający powód do odsuwania myśli o pisaniu na bliżej nieokreśloną przyszłość. Być może chodziło tutaj o rodzaj zwątpienia: co, jeśli z książką o Wyspie będzie jak ze zrobieniem zdjęcia, na którym próbujemy uchwycić to, co akurat widzą nasze oczy? Takie zdjęcie prawie nigdy się nie udaje – aparat fotograficzny to bezlitosny recenzent subiektywnego patrzenia na świat. Nie interesuje go to, co schowane gdzieś na skraju pola widzenia, w nosie ma zarejestrowane przez oko drobne różnice w świetle i kolorze, wrażenia podświadomie generowane przez oglądaną scenę, drobne subtelności najwyraźniej nazbyt filigranowe dla szorstkiego ziarna filmu fotograficznego. Z drugiej strony – zatrzymane na kliszy zdjęcie zapisuje nie tylko rzeczywistość, lecz także towarzyszące jego powstaniu zawahania, złe decyzje, techniczne błędy. Tak właśnie intuicyjnie jawiła mi się wizja wtłoczenia Wyspy w opowieść: napisanie jej byłoby jak naciśnięcie niewidzialnego spustu migawki, sprowadzające wielowymiarowość do płaskiego portretu. Już nie kompletna, wierna miniatura miejsca, tylko uproszczona mapa, bez osobistych didaskaliów. Już nie miejsce, do którego się nieustannie powraca, ale miejsce zdefiniowane. Opisane. Zamrożone w znakach. Nazwane już bezpowrotnie, nieodwoływalnie. Bez prawa do rewizji – choć przecież wiem dobrze, że Wyspa to zmienna, a nie stała mojego wszechświata.
I to właśnie zmiana stała się moim pretekstem. Długo się upierałem, by nie widzieć powolnej transformacji Wyspy. A zmieniała się ona przez cały ten czas pod dyktando trendów, poruszeń coraz cieplejszego klimatu, napływu nowych ludzi z ich historiami, gości nigdy wcześniej tutaj niewidzianych, wiatrów wiejących z zapomnianych kierunków. Gróźb zza wschodniego horyzontu. Była jak Tolkienowskie Shire, błogo nieświadome buzującego gniewem świata, który wpływał na jej los. Zdecydowałem więc, że moje pisanie będzie budowaniem punktu odniesienia, bazy, dzięki której będzie można potem określić zmianę w postrzeganiu, będzie można przyłożyć do niej nowe gatunki emocji i wcześniej nienapotkane zaskoczenia.
Nie znajdziesz więc tutaj turystycznego przewodnika – niejako z definicji musiałbym wyjąć z niego obserwacje spisywane językiem subiektywności, a nie geograficznej jednoznaczności. Przewodniki, które znam, i tak zresztą nie zaprowadziłyby cię w miejsca, które Wyspa trochę przekornie ukrywa przed zwiedzającymi ją niezbyt uważnie. Aby samemu określić sobie punkt zaczepienia, trzeba czasem zrezygnować z posługiwania się mapą. Nie widać na niej chaotycznych notatek robionych na skraju kartki notatnika tuż przed zaśnięciem, ludzkich myśli jakby od niechcenia porzuconych tam na wieczne „nie przyda się”. Urywków historii ochronionych przed erozją czasu tylko dlatego, że ze wszystkich możliwych lokacji wydarzyły się właśnie tutaj, na Wyspie, którą z głębin morza wydobyła ludzka potrzeba ciepła. A że na Wyspie nad wyraz łatwo znajduje się cienie innych miejsc i czasów, takie też będzie moje o niej pisanie. Zupełnie jakby była ona tylko pretekstem do rozmowy, której później przysłuchuje się po cichu z boku z ledwie zauważalną satysfakcją.
To będzie list miłosny. Do wietrznych i słonych morskich łąk. Do osad będących przede wszystkim domem ptaków i owiec, a dopiero w drugiej kolejności nielicznych ludzi. Do ciszy, która odurza intensywnością w uszach gości nawykłych do miast.
Całkiem możliwe, że Wyspa z tej książki istnieje tylko pośród błądzenia moich myśli. Być może po spotkaniu z nią rozpoczniesz swoją własną opowieść. Zupełnie by mnie to nie zdziwiło. Wyspa jest węzłem. Zalążkiem rozgałęziających się emocji i wspomnień. Każde kolejne splata się z pozostałymi, a ich plątanina tylko rośnie, w takich miejscach znajdując idealne dla siebie środowisko. W środku tej sieci Ona, zwornik niezliczonych ścieżek i żywotów. Takie też, siłą rzeczy, jest pisanie o niej: plątanina wątków, w których płynnie przenikają się historia, codzienne sprawy, przyroda, słońce i wiatr.
Przyjaciel powiedział mi kiedyś, że po pierwszej wizycie na Wyspie zostawił tam kawałek duszy. Odpowiedziałem, że ona tak właśnie ma. Za każdym razem pozostawia się tam odrobinę siebie. A po odpowiednio długim czasie nie ma nas już na zewnątrz jej wapiennych brzegów. Ot, słodkie niebezpieczeństwo igrania z wyspiarską magią. Może tylko tak – kolekcjonując dusze – jest ona w stanie uchronić się przed ponownym zapadnięciem się w morską głębię?
Jakżebym chciał, by istniała gdzieś wyspa dla ludzi mądrych i pełnych dobrej woli[1].
Albert Einstein, cytat z listu do Paula Ehrenfesta z 1914 roku
Spotkajmy się najpierw zgoła gdzie indziej – nie tam, gdzie poprowadzi nas dalej ta książka. Zgadza się na razie tylko jedno: jesteśmy na wyspie. Stoimy u podnóża Mount Gower, gdzieś na południowym Pacyfiku. Zachodzące słońce podbarwia wszystko na pomarańczowo i czerwono. Na skórze osiada oceaniczna mżawka, jej biaława zasłona mieni się ognistymi kolorami i rozpina na zielonych zboczach wyspy nieco wybrakowaną tęczę. O tej porze światło słońca nie jest już mieszanką wszystkich barw – świetlisty łuk wygląda więc jak malinowo-brzoskwiniowy neon na tle szarogranatowego nieba. Za naszymi plecami, wprost ze spienionego morza, wyrasta pionowa ściana masywu. Góra zasłania niemalże całe niebo, a ten jego kawałek, który wciąż widać, roi się od krzyczących, ruchliwych drobinek. To petrele brunatne, tysiące petreli gorączkowo krążących obok klifu po całym dniu spędzonym nad otwartym oceanem.
Petrel brunatny był kiedyś ptakiem bardzo licznym na Pacyfiku, szybko jednak stał się ofiarą swojej własnej nieporadności. Ufny i niezbyt płochliwy, przez dziesięciolecia stanowił jeden z ulubionych celów myśliwskich białego człowieka, wyspa po wyspie kolonizującego Oceanię. Idąc błotnistą ścieżką wijącą się przez ciemny o tej porze dnia las palmowy, spotkałem na mojej drodze kilka całkowicie bezbronnych osobników. Są znacznie większe, niż można by się spodziewać, obserwując ich powietrzne akrobacje. Kiedy spaceruje się szlakiem prowadzącym z Salmon Beach, całe ich tuziny nieporadnie odczłapują wprost spod naszych stóp, bacznie obserwując dwunożnego intruza; nie odlatują w panice jak inne morskie ptaki. Petrele, ze swoimi nienaturalnie długimi skrzydłami i niezbyt silnymi nogami, nie są stworzeniami ziemi – to w powietrzu czują się władcami przestrzeni. W splątanej trawie i wśród poskręcanych, grubych jak tektura palmowych liści stają się opierzonymi niezdarami. Wyspa Lord Howe, na której południowym krańcu znajduje się Mount Gower, jest ich ostatnim domem na Ziemi.
Jesteśmy więc tutaj, na końcu świata, wśród ptaków potrafiących żyć już tylko w tym jednym miejscu na całej planecie. Dalej od wszystkiego, co mi znane, chyba nie mógłbym się znaleźć. Na skraju stromych klifów z wody na dziesięć, może piętnaście metrów wystaje kanciasty stożek Little Island. To ponoć ukochane miejsce malarzy i rysowników, w kółko próbujących uchwycić drapieżność wysepki i posępność poskręcanych wyspiarskim artretyzmem konarów porastających ją drzew. Mój wzrok przykuwa jednak co innego: wśród odłamków skał morskie fale miotają bladozieloną plastikową żabą. W zasadzie trudno nawet stwierdzić, czy to na pewno jest żaba – jej zoologiczną przynależność zdradzają jedynie wyłupiaste oczy i nieporadnie ukształtowane, niby przykucnięte ciało. Zabawka wygląda, jakby w wodzie spędziła sporo czasu, pewnie była jaskrawsza. Ocean i słońce zlizały z niej większość zielonego barwnika. Ja zaś, dzięki absurdalnemu zbiegowi okoliczności, wiem dokładnie, skąd na Lord Howe mógł się wziąć ten kawałek plastiku.
W 1992 roku po Pacyfiku płynął transportowiec Ever Laurel, kolos należący do tego samego operatora, który w swojej flocie ma obecnie Ever Given. W marcu 2021 roku stalowe cielsko tego drugiego na prawie tydzień zablokowało Kanał Sueski. Ever Laurel wprawdzie niczego nie zatarasował, jednak w inny sposób zapisał się w historii żeglugi transportowej. Po przekroczeniu linii zmiany daty transportowiec wpłynął w sam środek gigantycznego sztormu. Statek przetrwał, ale część jego ładunku zsunęła się z pokładu. Wśród zgubionych towarów znajdowały się tysiące zabawek kąpielowych dla dzieci: żółte kaczuszki, czerwone bobry i zielone żaby w jednej chwili wpadły wprost we wzburzone wody Pacyfiku[2].
Unoszące się wzdłuż niewidzialnych nitek prądów oceanicznych zabawki wkrótce zaczęto obserwować u wybrzeży Oceanii, Kalifornii i Alaski. W 2003 roku doniesienia o ich rozprzestrzenianiu się nadeszły ze wschodnich wybrzeży Kanady. Kilka lat później odnotowano je na plażach Wielkiej Brytanii i Irlandii. Zielona żaba widziana przeze mnie w 2022 roku na Lord Howe mogła należeć do pechowego ładunku zagubionego przez Ever Laurel. Plastik jest tworzywem nieprzyzwoicie wręcz trwałym. Jeśli zabawka spędziła trzydzieści lat – dzielących jej „wodowanie” i niespodziewane pojawienie się u wybrzeży małej pacyficznej wysepki – choćby częściowo w gąszczu jakichś glonów lub załomie skał okalających jakąś bezludną plażę, z łatwością mogła dotrzeć w jednym kawałku pod moje stopy.
Zwierzaki zabawki wrzucone w tropikalny Pacyfik latem 1992 roku stały się dziwnymi posłańcami, niemymi – i nieco surrealistycznymi – świadkami sekretnej łączności między wszystkimi zakątkami świata. Plastikową kaczuszkę, mocno spłowiałą, z pękniętym dziobem i kożuchem czegoś czarno-zielonego w środku, zobaczyłem wiosną 2007 roku na zapomnianej przez czas i ludzi plaży w mikroskopijnej rybackiej wiosce Faludden nad Morzem Bałtyckim. Woda wyrzuciła tam na kamienisty brzeg dość eklektyczny zestaw artefaktów: martwą fokę, jak boja podskakującą na falującej płyciźnie, fragment protezy lewej nogi, nadgryzionej w miejscu, gdzie powinna się znajdować pięta, a także rosyjską torpedę, ponoć przerdzewiałą i niesprawną (zajęli się nią wojskowi). Gdyby policzyć prawdopodobieństwo przedostania się tej kaczuszki przez bezkres Pacyfiku, wzdłuż anonimowych wybrzeży Ameryki Północnej, przez zamarzający i tający lód Arktyki, mgły i deszcze Atlantyku, wreszcie – przez wąskie Cieśniny Duńskie, dostalibyśmy liczbę zachwycająco małą. A jednak pacyficzną proweniencję sztucznego ptaka parę lat później potwierdził napotkany na konferencji entuzjasta citizen science. Wyciągając w 2007 roku białawocytrynowy kształt z brei splątanych bałtyckich alg, otarłem się więc o skraj niemożliwości.
Na wyspie, choć oddzieleni, zawsze jesteśmy w kontakcie ze światem. Wdychamy atomy gazów, które kiedyś, pięć czy pięćset lat temu, mógł mieć w swoich płucach ktoś mieszkający na antypodach. Patrzymy na gwiazdy ozdabiające to samo niebo, odmierzamy te same sekundy co reszta mieszkańców naszej małej wielkiej planety. Odwiedzając wyspy, sami wybieramy ten rodzaj wysublimowanej łączności: delektujemy się osobnością, która tylko na kilka dziwnych sposobów komunikuje się ze światem. Prądy morskie. Gwiazdy. Atomy tlenu i azotu w pachnącym algami powietrzu.
Jak lub gdzie najlepiej zacząć? Są miejsca, do opisu których można robić wstępy z długą listą przypisów bibliograficznych. Znoszą to dobrze, posłusznie obrastają w skrupulatnie skatalogowaną wiedzę, dają się poznać na wskroś i zrozumieć w całości. Ale są też Miejsca – przez wielkie „M” – nieznoszące encyklopedycznej drobiazgowości i ścisłości. To my jesteśmy dla nich, a nie one dla nas. Poznałem w swoim życiu raptem kilka takich geograficznych indywidualności. Opowieści o żadnej z nich nie zacząłbym od wstępu.
Prozaicznie więc: spotykamy się na brzegu siwego kwietniowego morza. Niby są to przedmieścia przedmieść szwedzkiej stolicy – Nynäshamn jest w końcu jednym z ważniejszych terminali promowych Sztokholmu. Zupełnie jednak tego tutaj nie widać. Od stolicy dzieli nas jakieś sześćdziesiąt kilometrów, a malutkie Nynäshamn w to chłodne popołudnie dopiero budzi się z zimowego snu. Terminal ewidentnie jeszcze przygotowuje się do nadchodzącego sezonu.
Jest w tym miasteczku jakaś nieuchwytna rezerwa, nieufność. Być może chodzi o tłumy przyjezdnych z różnych stron świata, które latem każdego roku przesiadają się właśnie tutaj w trakcie podróży pomiędzy różnymi bałtyckimi portami. Całkiem również możliwe, że w pamięci miasta wciąż jeszcze pozostały niezagojone rany z minionych wieków po dawno przygasłych wojnach. Położenie Nynäshamn od zawsze było strategiczne – na brzegu sztokholmskiego „brzucha” Półwyspu Skandynawskiego – i miasto często jako pierwsze musiało przyjmować uderzenia ze wschodu. Jednymi z najcięższych, które wciąż zakodowane są w zbiorowej pamięci społeczności wschodniej Szwecji, były rosyjskie rajdy rabunkowe z lat 1719–1721. Ówczesny car Rosji, Piotr Wielki, chcąc zmusić Szwedów do uległości w negocjacjach mających zakończyć wielką wojnę północną, wysłał tam flotę stu trzydziestu dwóch galer i ponad dwudziestu tysięcy zbrojnych. Rosjanie splądrowali i doszczętnie zniszczyli wiele osad rozsianych po wyspach Archipelagu Sztokholmskiego, napadli też na największe porty rozciągające się od Norrköping na południu do Gävle na północy. Na przełomie lipca i sierpnia 1720 roku szwedzko-rosyjskie starcie zakończyło się bitwą morską w cieśninie Ledsund[3], w archipelagu Wysp Alandzkich. Choć w zasadzie nierozstrzygnięta, bitwa ta utorowała drogę do traktatu pokojowego podpisanego w Nystad i zakończyła dominację Szwecji na wodach Morza Bałtyckiego.
W Nynäshamn i okolicznych miasteczkach poczucie wystawienia na zagrożenie mogące nadejść zza kapryśnego Bałtyku odżywało za każdym razem, gdy historia Europy wkraczała w niespokojny okres. I i II wojna światowa ostatecznie przypieczętowały niechęć, wręcz intuicyjną wrogość wobec obcych wśród mieszkańców całego Archipelagu Sztokholmskiego. Jego skaliste wysepki wyrzeźbił lodowiec przesuwający się po obszarze dzisiejszego Bałtyku. Lód dał temu miejscu kształt – i lód przed długi czas decydował o lokalnych nastrojach. Żelazna kurtyna biegnąca przez Europę przecinała także Morze Bałtyckie i stanowiła dla południowo-wschodniej Szwecji pretekst do izolowania się i bacznego pilnowania szczelności niewidzialnych morskich granic. Do upadku Związku Radzieckiego obcokrajowcy nie byli tutaj szczególnie mile widzianymi gośćmi.
Każdy, kto zna Bałtyk i jego niespokojny charakter, domyśli się, że takie nastawienie nie jest niczym dziwnym, gdy każdego dnia patrzy się na lodowate zielonkawe wody, które wszystko robią po swojemu, w sposób irytująco trudny do prognozowania. Świetną wizualizacją tego mentalnego chłodu są obrazy Augusta Strindberga, wybitnego szwedzkiego pisarza i malarza. Część młodości spędził on na Kymmendö, małej wysepce Archipelagu Sztokholmskiego, napatrzył się więc na bałtyckie sztormy, nabrzmiałe monstra odcinające ląd od świata i zamieniające morze w ogłuszającą kipiel. Dokładnie tak wyglądają „sztormowe” prace Strindberga: w zasadzie pozbawione kreski, chaotyczne wiry granatowej i szarej farby, buzująca ciemność przecinana białawymi bałwanami fal. Twórczość Strindberga – sformatowana czy to przez trudne doświadczenia życiowe pisarza, czy to przez surowość szwedzkiego wybrzeża – świetnie oddaje nastroje, jakie niemalże do końca lat osiemdziesiątych XX wieku były powszechne w okolicach Nynäshamn i na setkach rozrzuconych dookoła wysepek. W Infernie to nieprzyjazne nastawienie przechodzi niemal w paranoję: opisując bohatera (powszechnie utożsamianego z autorem), który zdołał dokonać alchemicznego cudu – przemiany jednej materii w inną – Strindberg podkreśla jego nieufność wobec ukradkowych spojrzeń oraz strach przed wszechobecną inwigilacją i wykorzystywaną przez wroga „elektrycznością radiacyjną”, która sonduje każdą myśl człowieka[4].
Podczas II wojny światowej Archipelag stał się ponownie odsłoniętym podbrzuszem Szwecji. Zagrożenie mogło nadejść z każdej strony: łodzie podwodne mogły podpłynąć blisko lądu, lawirując w labiryncie skalistych wysepek, podrzucone cichaczem miny mogły trwale przerwać najważniejsze szlaki morskie. W nadziei na przechytrzenie wroga szwedzki rząd wybrał wyspę Gålö jako lokalizację jednego ze swoich najtajniejszych projektów wojskowych. Kierując się wskazówkami zoologa i behawiorysty Valdemara Felleniusa, na Gålö wybudowano ośrodek tresury fok, wydr i puchaczy. Fellenius uważał, że zwierzęta – zwłaszcza foki – idealnie nadają się do ochrony przybrzeżnych wód Szwecji. Zwinne, zdolne do długich i głębokich zanurzeń, inteligentne i łatwe w tresurze – foki miały być żołnierzami doskonałymi. Do ich zadań należałoby odnajdywanie min oraz łodzi podwodnych i znakowanie ich w sposób pozwalający ludziom na ich wykrycie oraz unieszkodliwienie. Niestety – nie było to takie proste. Zwierzaki miewały momenty słabości, czasami zamiast oznaczać atrapy min, bawiły się nimi, zaciekawione obcą formą. Ośrodek na Gålö istniał od 1941 do 1943 roku; ostatecznie zamknięto go, kiedy efekty prac behawioralnych Felleniusa przestały zadowalać dowództwo marynarki wojskowej. Na pełną skalę saperskie i szpiegowskie umiejętności fok, puchaczy i wydr nigdy nie zostały wykorzystane. Pozostałości jednostki – ogrodzone drewnianymi palami baseny i morskie zagrody – można obejrzeć na wyspie do dzisiaj. Sam Fellenius długo nie mógł sobie poradzić z porażką, a raczej z niesprawiedliwą, w jego mniemaniu, oceną jego pracy. Jego wysiłki nie pozostały niezauważone – wkrótce po zamknięciu ośrodka na Gålö zoologiem zainteresowali się Amerykanie. Chcieli wykorzystać jego unikatowe doświadczenie w swoim programie szkolenia delfinów przygotowywanych do służby w marynarce. Oferta nie została jednak przyjęta, Fellenius nigdy już nie wrócił do współpracy z wojskiem.
Takie są Nynäshamn i rozrzucony wokół niego Archipelag. Mozaika historii, wyspy jak wrośnięte na stałe w morskie dno fragmenty rozsypanej układanki.
Nynäshamn to dla wielu brama do Szwecji. Było tak szczególnie wtedy, kiedy latanie samolotem nie stało się jeszcze powszechne – lwia część ruchu pasażerskiego z Polski do Sztokholmu odbywała się właśnie tędy. Wjeżdżając do Szwecji po raz pierwszy, wielu się zastanawiało – sam się zastanawiałem – czym tak naprawdę jest ten kraj? Co to znaczy być Szwedem? Nawet teraz czasami zadaję sobie te pytania, szczególnie gdy Szwedzi mnie czymś zaskoczą. Chłód i rezerwa – to jeden z zestawów cech dość stereotypowo przypinanych Skandynawom. Ale jest to ocena pochopna. Gdy opuszcza się Nynäshamn, tuż po tym, jak prom pokona barykady z wysp Bedarön i Yxlö, na północnym horyzoncie widać zarys innej wyspy. To Ornö, dosłownie Wyspa Orła, wciśnięta w Archipelag tuż obok znanej z foczych eksperymentów Gålö. Ornö stało się scenerią filmu Wakacje z Moniką (Sommaren med Monika) Ingmara Bergmana. Dużo by o tym filmie pisać – pod wieloma względami jest wyjątkowy. Hipnotyzujący. Surowy i jaskrawy. Kiedy w latach pięćdziesiątych Wakacje… dotarły do Stanów Zjednoczonych, w towarzystwie kilku innych szwedzkich obrazów, padły na dość specyficzny grunt. W filmie znalazła się odważna jak na tamte czasy scena nagości. Rozjuszeni tym konserwatywni Amerykanie szybko połączyli wątki szwedzkiego liberalizmu obyczajowego i opiekuńczości państwa. Jedno z drugim miało – według prawicowych ideologów – nader wiele wspólnego. Prezydent Eisenhower mówił, że społeczne „rozdawnictwo” jest głównym powodem pleniących się w Szwecji „grzechu, nagości, pijaństwa i fali samobójstw”. Nagość w szwedzkim kinie, zapoczątkowana symbolicznie wśród zimnych, wrogich wysp Archipelagu Sztokholmskiego, była w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych czymś powszechnym. Eisenhowerowski „grzech” wrósł więc w myślenie i stał się „szwedzkim grzechem” (ang. Swedish sin). Oziębli na zewnątrz i rozpaleni żądzą od środka – tacy byli w oczach kulturotwórczych autorytetów Szwedzi. „Szwedzki grzech” okazał się poręczną formułą, idealnym narzędziem do krytyki demokracji społecznej, bardzo wcześnie otwartej na kontrolę urodzeń, edukację seksualną, wyciąganie nagości ze sfery tabu czy partnerskie związki jednopłciowe[5].
Czy dzisiaj, odwiedzając Szwecję, wciąż patrzymy na nią w ten sposób? Pytanie zasadne – stereotypy mają to do siebie, że często uparcie nie dają się wymazać ze zbiorowej świadomości. Czekając w nadmorskim Nynäshamn na ciąg dalszy podróży, mógłbym pomyśleć o tym, jak wiele nieporozumień tkwi w takim czarno-białym postrzeganiu innej nacji. Ile w tym zazdrości – że im się udało? Że społecznie i ekonomicznie sobie radzą, mimo przyzwolenia na wszelkiej maści „aberracje” i „deprawacje”? Wreszcie – do jakiego stopnia możemy uczciwie ocenić styl życia i mentalność innego kraju, nie znając jego historii? Takiej jak ta, która zmiotła z powierzchni ziemi setki rybackich osad i ludzkich istnień.
Zdaje się, że uporządkowane, senne Nynäshamn ożywa głównie dzięki podróżnym korzystającym z jego portu. Od jesieni do wczesnej wiosny głównymi gośćmi są tu karawany ciężarówek, co parę godzin połykanych, po kilkanaście, kilkadziesiąt, przez kopcące niemiłosiernie promy. Wiele samochodowych rejestracji wygląda znajomo – Nynäshamn co drugi dzień przyjmuje i odprawia setki polskich kierowców. Przypływają do Szwecji z Gdańska – nieco nowocześniejszą Nova Star lub wyraźnie starszym Wawelem (można go łatwo rozpoznać po kopule dyskoteki wieńczącej prom). Jedni po wydostaniu się na światło dnia szybko rozpierzchają się po kilku drogach wylotowych prowadzących do Sztokholmu i paru innych dużych szwedzkich miast. Inni opuszczają wnętrzności polskiego promu tylko po to, by natychmiast dać się połknąć kolejnej maszynie. Portowy łańcuch pokarmowy, sztafeta wożonych po całym kontynencie ludzi, dóbr i towarów.
Godzinę temu sam stałem w zsuwającej się z promowej rampy kolejce. To część rytuału, jakim jest droga na Wyspę. Ci bardziej niecierpliwi wybrali samolot. Z rozgorączkowanego wiosennego Krakowa na pozostającą wciąż w objęciach zimy Wyspę można się dostać zaledwie w cztery godziny, z krótką przesiadką w szwedzkiej stolicy. Kontrast jest niemalże tak jaskrawy, jak ten doświadczany przy pokonywaniu równika. Wtedy jednak faktycznie kalendarz pór roku obraca się o sto osiemdziesiąt stopni, a przecież podróż na Wyspę to raptem „lotniczy spacer”. Tym bardziej szokuje ten przeskok z pełnej życia zieleni do martwej szarości. Chyba właśnie dlatego wolę podróż przez morze. Czasami nie mam wyboru – wioząc ze sobą pudła i toboły niezbędnych mi na Wyspie przedmiotów, skazany jestem na samochód i przewożący go w swoim brzuchu prom. Ale nawet gdybym podróżował tylko z lekkim plecakiem, wybrałbym statek. Tu nie ma pośpiechu: nie ma pstrokatego filmu ziemi, za którym trudno nadążyć, wyglądając przez okna samolotu. Droga mija stopniowo i miękko. Ląd bezgłośnie znika i na powrót, równie bezgłośnie, materializuje się na cienkiej linii horyzontu. Nic nie staje się nagle. Myśli, spojrzenia i sen mają w takiej podróży swoje miejsce i czas, płynnie przyjmują właściwości miejsca docelowego.
Każdy rejs jest inny i wyjątkowy. Bałtyk to morze tak zmienne, jak humory i usposobienia nacji oblewanych jego wodami. Tym razem był gładki jak lustro, najpierw srebrzysty, a potem złoto-różowy, jak płynny metal. Gdzieś w jednej trzeciej trasy z Gdańska do Nynäshamn do bakburty promu przykleiła się hałaśliwa, ruchliwa plama żółci i szarości. Przebłyski czerwieni szybko pozwoliły mi zidentyfikować niespodziewanych gości: szczygły, stado na oko czterdziestu–pięćdziesięciu osobników, przez dobrych kilka kilometrów falowały zaledwie parę metrów od metalowej barierki górnego pokładu. Po zachodzie słońca, gdy znudzeni pasażerowie wreszcie pochowali się w promowych barach i restauracjach, niektóre szczygły, ośmielone nagłym zniknięciem rozgadanych dwunogów, z gracją przysiadały na barierkach i przyczepionych do nich metalowych linkach. Uważając na każdy oddech i najmniejszy szelest, przypatrywałem się tej niezwykłej scenie zza krawędzi komina górującego nad pokładem promu. Zdradzić mnie mogły tylko szkła lornetki odbijające promienie wschodzącego księżyca. Jednak szczygły albo niezbyt przejmowały się moim podglądactwem, albo były zbyt zmęczone szaleńczą pogonią za płynącym kolosem. Przymykały tylko powieki, gdy silniejsze podmuchy wiatru zamieniały je w złotawe kulki pierza, wpychając pukle puchu do oczu. Za kolorowymi wróblakami mieniło się ciemniejące morze. Od czasu do czasu nad ołowianoszarą wodą migały białe pociski – alki lub nurzyki, kursujące między odległymi miejscami odpoczynku i żerowania.
Potem, już z lądu, obserwowałem rozładunek kolejnego kolosa. Czułem się w tym powolnym balecie jak intruz. Nie tylko dlatego, że w gruncie rzeczy niczego nie transportowałem, nie byłem niczyim posłańcem. Wbrew utartym rytmom tego miejsca czekałem znudzony na kolejny, tym razem mniejszy, śnieżnobiały prom, który o tej porze roku odpływa z Nynäshamn każdego wieczora. W kwietniu mało kto jednak wsiada na jego pokład – spotykam na nim wtedy głównie mieszkańców Wyspy, wracających po załatwieniu swoich pospiesznych kontynentalnych interesów. Kto chciałby jechać tam teraz – w sam środek szarej, samotnej ciszy?
W szwedzkim są dwa bardzo krótkie słowa, składające się tylko z jednej litery. W obydwu spotkamy dziwne, egzotycznie wyglądające znaki – niby znajome samogłoski, ale przyozdobione kropkami czy ekscentrycznym kółkiem. Jeden z nich – å – oznacza strumień. W Norwegii, na samym koniuszku drogi wijącej się wzdłuż zakrzywionego pazura archipelagu Lofoty, jest nawet taka miejscowość. Å w norweskim znaczy to samo – i jest to oficjalnie miejscowość o najkrótszej nazwie na świecie. Ö – to wyspa. Mikroskopijne słowo, jak przystało na określenie miejsc nierzadko maleńkich, filigranowych, rzuconych poza życiowy mainstream.
Destination Gotland – głosił karminowy napis wymalowany na burcie długo oczekiwanego promu. Zwięźle i krótko. Cel: Gotlandia. Oto moja Ö.
Siedemnaście lat temu niewiele o niej wiedziałem. W zasadzie nieistniejąca w szkolnych podręcznikach historii czy geografii, Gotlandia była wtedy dla mnie prawdziwie Tajemniczą Wyspą. Oczywiście widniała na każdej mapie Europy – zgrabny romb lądu pomiędzy południowym krańcem Półwyspu Skandynawskiego a łotewską Kurlandią – lecz nie była mi do niczego potrzebna. Zupełnie tak, jak nie bardzo potrzebni Gotlandii jesteśmy my wszyscy, niezauważający jej istnienia do momentu, kiedy ona się o nas upomni. Po mnie posłała całkiem niespodziewanie i od kilkunastu lat zawsze zaprasza mnie w ten sam sposób. Poza utarte szlaki, z dala od turystycznych konwenansów i od tłumów, dla których Gotlandia jest przede wszystkim Holiday Island. Tak określają ją często Szwedzi – i choć tradycyjnie Wyspa dzielona była na trzy części (północną, środkową i południową), dla przeciętnego Szweda mogłaby się składać w zasadzie tylko ze swojej środkowej „jednej trzeciej”. Tam koncentrują się kurorty i hałaśliwe pola namiotowe, tam są jedne z najbardziej uczęszczanych gotlandzkich plaż. Do niej też przylega od północy Visby – gotlandzka stolica i centrum turystycznych interesów.
Jak więc trafia się na Wyspę inaczej niż razem z tym wartkim letnim strumieniem turystów? Sekretnych dróg jest wiele – moja prowadziła przez uczelnie i ptasie budki lęgowe. Gotlandia najpierw była dla mnie miejscem pracy naukowej i poligonem do testowania moich zoologicznych hipotez, szybko jednak stała się osobliwym drugim domem. Co roku na dwa miesiące – bezpieczną przystanią. Miejscem wrzuconym poza czas, gdzie szybko zapomina się nazwy dni tygodnia, gdzie upływ miesięcy mierzy się nie kalendarzem, tylko zmieniającymi się kolorami leśnego runa. Od lat coś mnie tam przyciąga, odzywa się gdzieś z tyłu głowy na początku wiosny. Nie opieram się temu. Mimo owej brudnoszarej kwietniowej monotonii, która wtedy niepodzielnie jeszcze panuje na Wyspie i ledwie zaczyna tajać. A gdy przeczekam bury kwiecień…
…wyruszam na klekoczącym rowerze spod białego monolitu, jakim jest maleńki kościół w Fide. Jest początek czerwca – powietrze to mieszanka namacalnych wibracji i drżeń. Nagrzane późnowiosennym słońcem, faluje nad szarym asfaltem, łagodnie meandrującym między kamiennymi murkami i polami rzepaku. Kościelna wieża co rusz wysyła w powietrze okruchy czerni: jerzyki, których świdrujący krzyk niesie się dookoła i zaskakująco dobrze zgrywa z jaskrawością słońca i płowym błękitem nieba. Za moimi plecami miarowo warkocze mechaniczne monstrum – ciągnięta po polu maszyna zżera wielkimi haustami skoszoną trawę i co kilka, kilkanaście minut wykrztusza zgrabnie zrolowane bele siana.
Pędzę przez te wszystkie dźwięki i obrazy. Przydrożne rowy jeszcze są czerwone, kończą się wykrwawiać storczykami, które jak chwasty zarastają łąki i pastwiska. Kiedyś nad każdą purpurową kiścią kwiatów pochyliłbym się z namaszczeniem, teraz pozwalam im rozwiać się w kolorową wstęgę i zniknąć z pola widzenia. Muszę pędzić. Za chwilę, trudną do zmierzenia tutaj, na Wyspie bezczasu, rowy najeżą się kudłatymi kiśćmi żmijowców, jej najukochańszego kwiatu. Mam szczęście: po wielu dniach wichury z południa koleje losu się odwróciły i teraz to na południe pcha mnie porywisty podmuch z północy. Zimny – czuję jego ugryzienia na odsłoniętych dłoniach – ale przynajmniej nie kłuje w oczy. Na Wyspie wiatr najczęściej wieje w twarz, przejażdżka na rowerze to wieczna walka z zalewającymi oczy łzami. Chwytam więc szczęśliwy traf i wyprostowuję się bardziej nad kierownicą, jakby chcąc nałapać tego wiatru w wydymające się fałdy bluzy.
Jadę, uważnie się rozglądając, choć znam tu przecież prawie każdy kamień i drzewo. O tu, na prawo, jest droga, którą można się dostać do małego sosnowego lasku, uwielbianego późnym latem przez lelki. Wczesną wiosną jego brzegi upstrzone są smardzami, jeśli się wie się, gdzie ich szukać. Po lewej mijam starą lipę, w jednej z jej dziupli widziałem kiedyś upiorne zielonkawe światło. Fosforyzujące grzyby – powtarzałem sobie wtedy, próbując zachować rozsądek biologa empirysty. Szorstkie nawapienne murawy ciągnące się wzdłuż drogi mocno wyschły w tym roku i próżno szukać tu zieleni, na szczęście na wysokości zadania stanęły drzewa. Ich zielone korony pęcznieją teraz nade mną, buzują ptasim śpiewem i owadzim harmidrem. Mijam stodołę pokrytą puchatą czapą trzciny i wjeżdżam w drzewny tunel rozcinający na dwie części lasy parafii w Öi. Na samym końcu wyboistej dróżki ktoś urządził sobie prywatny staw, mętny i gliniasty. Kiedyś na jego środku gnieździł się perkoz rdzawoszyi. Ilekroć go odwiedzałem, ostentacyjnie odpływał na drugi kraniec bajora, by za chwilę wrócić w nadziei na garść gotowanych marchwi i groszku. Od lat go tam już nie spotykam. Odruchowo schylam się, mijając sędziwe dęby, które wyciągają w moją stronę gałęzie, jakby chciały mnie pochwycić i unieść w skłębiony seledyn. Wiem, że są zbyt powolne w swoich stuletnich skalach czasowych, mimo to zawsze się z nimi tak droczę. Większości z nich nadałem kiedyś imiona, powtarzam je sobie teraz w pamięci, rozpoznając kształty koron, zygzaki konarów o formach – przysiągłbym – równie niezmiennych, co kluczące dookoła linie starych kamiennych murków.
Zapachniało terpentyną i ciemnością. To Öja kyrka, stary romańsko-gotycki kościół. Jego dach błyszczy jeszcze jak świeżo wypolerowany obsydian – kilkanaście dni wcześniej skrupulatnie pokryto go smołą drzewną, to właśnie jej zapach unosi się teraz dookoła. Spiczasta wieża z daleka wygląda jak perfekcyjny ostrosłup, wyciosany z jednego bloku szarego kamienia. Kiedy się wejdzie na jeden z niewielu wyższych punktów Gotlandii, na tyle wysoko, by móc się rozejrzeć ponad dywanem lasu, te szpikulce kościołów wystają tu i ówdzie jak rogi pogrążonych w zielonej kipieli potworów. Ten właśnie przeze mnie mijany jest jednym ze starszych – i najcichszych. Öja ma populację liczącą czterysta siedemdziesiąt dziewięć dusz i pewnie dziesięć razy tyle krów i owiec. Jest spora szansa, że odwiedzając kamienną świątynię, nie spotkamy tam nikogo, nawet w niedzielę. Patrząc na ostre krawędzie i wyraźne linie płaskorzeźb owijających się dookoła portali, trudno uwierzyć, że kościółek ma ponad osiemset lat.
Przyspieszam, mijam Dom, potem kolejny staw, który z końcem każdego lata wygląda, jakby miało to być jego ostatnie – by kolejnej wiosny się podnieść i z błotnistej kałuży ponownie stać się lustrem nieba pełnym mrocznej wody. Akurat zaczyna się sezon na jaskry wodne, ich białe kwiaty lada dzień oprószą falującą taflę. Ale na to też nie mam czasu. Przyspieszam jeszcze bardziej – chcę się zamienić w mknący z wiatrem kawałek czerwcowej niecierpliwości. Bo tu, na Wyspie, niecierpliwi się teraz wszystko. Ostatnie stada gęsi postanawiają zniknąć z nadmorskich łąk. Wstrzymujące oddech przez całą mroczną zimę i przedwiośnie sosny nagle robią przeciągłe „pffffff”, zasypując obłokami żółtego pyłku wszystko dookoła. Mam go później w zagięciach czarnej bluzy, w szczelinach rowerowej ramy, cytrynowym filmem zabarwia okulary.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty w językach obcych w przekładzie autora [przyp. red.].
[2] D. Hohn. Moby-Duck. The True Story of 28,800 Bath Toys Lost at Sea and of the Beachcombers, Oceanographers, Environmentalists, and Fools, Including the Author, Who Went in Search of Them, New York 2011.
[3] Jest to nazwa bitwy powszechnie używana w Szwecji. Poza Szwecją zdarzenie to znane jest również jako „bitwa pod Granhamn”.
[4]Zob. A. Strindberg, Inferno, przeł. M. Kalinowski, Warszawa 1999, s. 97.
[5] R. Gramfors, Do You Believe in Swedish Sin? Swedish Exploitation Film Posters, 1951–1984, [b.m.] 2021.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I