Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje - Jakub Kuza - ebook + książka

Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje ebook

Jakub Kuza

0,0
45,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak w kolekcji malarskich fałszywek znalazł się jedyny polski obraz van Gogha? Kto niszczył erotyczne listy Fryderyka Chopina? Czy najsłynniejszy posąg słowiańskich pogan to współczesne dzieło szaleńca?

Czas odpowiedzieć na przemilczane pytania.

Nikt nie uwierzyłby w legendarny skarb Inków, gdyby nie potwierdzały go kościelne dokumenty. Młody chłopak uratował gotycki zamek, wmawiając nazistom, że zbudowali go Krzyżacy. Tajemniczego średniowiecznego manuskryptu kryptolodzy nie rozszyfrowali do dziś.

Najbardziej spektakularne oszustwa w historii Polski! Kłamstwa, które uwiodły miliony osób. Wciąż nierozwiązane zagadki.

Autor fanpage’a Krótka historia jednego zdjęcia zabierze cię w podróż śladami wielkich mistyfikacji. Chciwość, bezcenne skarby kultury i kryminalne śledztwa – tu nie ma nudy!

Jeszcze trudniej uwierzyć, że opisane historie wydarzyły się naprawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 359

Data ważności licencji: 4/9/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Michał Pawłowski

www.kreskaikropka.pl

Grafika na okładce

Teofil Żebrawski/domena publiczna

Wybór zdjęć

Marta Brzezińska-Waleszczyk

Jakub Kuza

Redaktorka prowadząca

Marta Brzezińska-Waleszczyk

Opieka redakcyjna

Paulina Gwóźdź

Adiustacja

Laura Możdżeń

Korekta

Aleksandra Kiełczykowska

Marta Tyczyńska-Lewicka

Weryfikacja

Artur Czesak

Łamanie

Dariusz Ziach

ISBN 978-83-8367-385-1

Copyright © by Jakub Kuza

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Moim rodzicom, Sławkowi i Alinie,za szczęśliwe dzieciństwo wśród książek

Beinecke Rare Book and Manuscript Library, Yale University

BYĆ MOŻE

OSZUSTWA, BLAGI I WIELKIE ZNAKI ZAPYTANIA

Nawet jeśli to nieprawdziwe, to dobrze wymyślone.

Giordano Bruno

Podczas prac nad poprzednią książką (Tajemnicza Polska. Niewyjaś­nione historie, zapomniane skarby, sensacyjne odkrycia) natknąłem się na wiele opowieści, które od razu albo bardzo szybko można było zdemaskować jako tanie blagi. Porzucałem je błyskawicznie, jako zagadki atrakcyjne co najwyżej dla dzieci. W co drugim polskim zamku straszy Biała Dama, co nie znaczy, że książka poświęcona temu fenomenowi zdobyłaby jakichkolwiek czytelników. Tylko nieco dalej na mojej osi atrakcyjności leżą takie mity jak Złoty Pociąg, skarb generała Samsonowa czy poszukiwania Bursztynowej Komnaty (której zniszczenie jest faktem równie niepodważalnym jak jej uprzednie istnienie).

Podejrzane historie mogą zyskać na wiarygodności dopiero po próbie zakotwiczenia ich w faktach. Fikcyjne skarby – czy to kosztowności, czy bezcenne dzieła kultury – potrafią fascynować równie mocno jak te prawdziwe. Fałszywe dokumenty mogą nie tylko zrujnować wizerunek narodowych bohaterów, lecz także wywołać regularne zamieszki. Niezmienne jest jedno – za każdą taką intrygą stoi ktoś obdarzony wyjątkowym talentem – umiejętnością wykreowania narracji, która porwie tłumy. Nie wystarczy zręcznie mijać się z prawdą. Zastawienie intelektualnej pułapki, która przetrwa dekady czy nawet wieki, to prawdziwa sztuka. Również w tym fachu zdarzają się prawdziwi artyści, a nasz kraj może poszczycić się tu fenomenami na światową skalę.

Pierwsza urocza maskarada, z jaką zetknąłem się jeszcze w dzieciństwie, była spektakularna, zabawna i przedsięwzięta w szczytnym, chociaż złośliwym celu. Nie ja jeden lubię z tego powodu wracać do filmu Vabank II, czyli riposta. Pewnie dlatego słowa mistyfikacja nie stawiałem nigdy obok takich pojęć jak fałszerstwo czy oszustwo. Kojarzyła mi się ona z jakąś figlarną konwencją, wymagającą raczej sprytu niż złej woli. W moim rozumieniu bliżej jej było do legendy niż ordynarnego kłamstwa. Po rekonstrukcji historii największych polskich mistyfikacji muszę zdecydowanie rozszerzyć te intuicyjne konotacje.

Nieprzypadkowo książka rozpoczyna się od oszustwa spreparowanego w bardzo szlachetnym celu, ale im dalej w tekst, tym więcej wątpliwości budzą jej bohaterowie. Niektóre z mistyfikacji były swoistym „wprowadzaniem elementu baśniowego w rzeczywistość”, inne zaś długą i bardzo cienką nitką można powiązać z wielkimi tragediami XX wieku. Są wśród nich intrygi zawdzięczające wszystko wybitnemu zmysłowi improwizacji, ale też starannie przygotowywane przez lata, albo takie, które powstały przypadkowo i nie zostały powstrzymane.

Duże znaczenie ma dla mnie zawarty w tytule książki znak zapytania. Ostatnie cztery rozdziały to farsa z zaskakującą puentą po latach, niemal pewne oszustwo, które wciąż jednak nie daje mi spokoju, kontrowersyjny zamach na jeden z naszych narodowych symboli i zagadka, która nieustannie rozpala wyobraźnię badaczy z całego świata. Mistyfikacje wszech czasów czy fałszywie oskarżeni dobroczyńcy kultury narodowej? Daleko tu jeszcze do ostatecznych rozstrzygnięć.

Dlatego lekko zmodyfikowałem pierwotną koncepcję opisania możliwie wyczerpująco dziesięciu największych mistyfikacji w his­torii Polski. Przewrotnie, zakończenie książki pozostaje otwarte. Przeglądowy rozdział o manuskrypcie Wojnicza1 ma zachęcić czytelników do samodzielnego zgłębiania fascynujących zagadek z pogranicza prawdy i fałszu. Dzięki urokom cyfrowej rzeczywistości spekulować w tej sprawie2 można dziś z łóżka, trzymając na kolanach laptopa. Dostępny do badań materiał jest dla każdego taki sam. Jedyną przewagę daje wiedza i zacięcie łowcy tajemnic. I nawet jeśli nikt z nas nie rozwiąże ostatniej zagadki, to samo poczucie uczestnictwa w prowadzonych od ponad wieku poszukiwaniach uznajmy za wystarczająco ekscytującą nagrodę.

Oczywiście wybór tych, a nie innych historii był nieco arbitralny. Zrezygnowałem z wracania do mistyfikacji powszechnie znanych (klątwa Jagiellończyka) czy opisanych już w Tajemniczej Polsce (czakram wawelski, misa chrzcielna w Wiślicy). Sprawę autentyczności Kroniki Prokosza roztrząsano ponownie całkiem niedawno, nie wydawała mi się ona zresztą szczególnie ciekawa. Pominąłem też oszustwa o czysto kryminalnym charakterze, takie jak zawrotna kariera Czesława Śliwy vel Jacka Silbersteina, fałszywego konsula.

Korzystając z przywileju autora, chciałem w tym miejscu podziękować:

– mojej pierwszej czytelniczce Zuzannie za wspólne poszukiwania idealnej plaży nad Liwcem, neofickie recitale chopinowskie w Filharmonii Narodowej i miesiące cierpliwości, gdy potrafiłem mówić tylko o jednym;

– wszystkim rozmówcom, którzy mimo sensacyjnego tytu­łu książki zaufali mi i podzielili się swoją wiedzą;

– dyrektorce wydawniczej Znaku Monice Bartys za to, że dawno temu uwierzyła w moją mistyfikację idealnego promotora książek filozoficznych i religijnych, a potem wytrzymała ze mną (w różnych rolach) kilkanaście lat;

– mojej redaktorce prowadzącej Marcie Brzezińskiej-Waleszczyk za to, że po przewaleniu pierwszego terminu zmusiła mnie do oddawania tekstu partiami (a mogła zabić);

– Michałowi Pawłowskiemu za tak trudną, a piękną okładkę;

– promotorce Kindze Wojnickiej za nieoceniony wkład w rynkowe powodzenie tej książki;

– adiustatorce Laurze Możdżeń i korektorkom Aleksandrze Kiełczykowskiej oraz Marcie Tyczyńskiej-Lewickiej za zbliżenie mojego rokokowego stylu do wymogów języka polskiego oraz Arturowi Czesakowi za cenne uwagi wzbogacające treść książki;

a czytelnikom życzyć satysfakcjonującej lektury!

Jakub Kuza

kwiecień–grudzień 2024

Warszawa–Bór, poczta Szaflary

1 Polskość tej (potencjalnej) mistyfikacji można kwestionować, ale chciałem w ten sposób uhonorować postać odkrywcy księgi, naszego rodaka, o którym mówi się nad Wisłą zdecydowanie zbyt mało.
2 Zresztą w wielu innych również.

Archiwum prywatne autora

OSZUSTWO W DOBREJ SPRAWIE

OTTO WARPECHOWSKI I ZAMEK W LIWIE

Auf einer Anhöhe die Reste einer Deutschordensburg des XIV Jahrhunderts3.

K. Baedeker, Das Generalgouvernement. Reisehandbuch

Lubię wyobrażać sobie tę dramatyczną rozmowę jako efektowną scenę otwierającą film sensacyjny, który dopiero powstanie. Z jedynego zachowanego źródła wiemy, że to spotkanie (mogło być ich zresztą więcej niż jedno) musiało trwać dość długo. Ale reguły sztuki filmowej pozwalają, a wręcz nakazują wszystko skondensować i skrócić, wprowadzając od razu na scenę dwóch protagonistów z naszkicowanymi grubą kreską profilami psychologicznymi. Hiperbolizować nie trzeba za to dramaturgii – los jednego z bohaterów tej sceny zależy od kaprysu jego rozmówcy. Czasem życie pisze najlepsze scenariusze, w tym przypadku na pewno tak było.

Rok 1942, Generalne Gubernatorstwo, Sokołów Podlaski. Do gabinetu niemieckiego starosty nieśmiało puka sekretarka:

– Herr Sturmbannführer, jeszcze ten archeolog…

– Raus! – wrzeszczy Ernst Gramss. – Niech przyjdzie jutro.

– Mówię mu tak od tygodnia, ale siedzi tu codziennie od rana do wieczora. Mówi, że to ważna sprawa – tłumaczy wyraźnie zastraszona młoda dziewczyna.

Tak naprawdę, po upojnej nocy spędzonej z kochanką, esesman ma dziś całkiem dobry humor. Tym bardziej dziwi go ten człowiek, który sam pcha się w paszczę lwa. Tu nikt nie przychodzi dobrowolnie, a zawsze na wezwanie, po wszystkim ciesząc się, jeżeli może opuścić to miejsce żywy, a w idealnej sytuacji nawet pozostać na wolności.

– Wprowadzić!

Do pomieszczenia wchodzi młody, wysoki mężczyzna, który mógłby służyć za wzorzec aryjskiego blondyna w nazistowskich publikacjach o czystości rasy.

– Name und Vorname!

– Warpechowski, Otto Warpechowski.

– Was ist los?

– Herr Kreishauptmann, chciałem poinformować o karygodnej działalności pańskich urzędników i prosić o pilną interwencję – gość rozpoczyna bardzo niepewnie, ale posługuje się doskonałą niemczyzną, a w jego głosie pobrzmiewa dziwna determinacja.

– Zaskakująco dobry akcent jak na polską świnię – zauważa z przekąsem „kat Podlasia”.

– Jestem z pochodzenia Niemcem – Warpechowski opuszcza wzrok4. – A pańscy ludzie rozpoczęli rozbiórkę gotyckiego zamku w Liwie.

– Tak, na mój rozkaz – ucina wyraźnie rozczarowany Gramss, który spodziewał się korupcyjnego donosu na podwładnych. – Żydowskie bożnice i polskie zabytki nie będą już potrzebne. A stara cegła przyda się do rozbudowy obozu pracy przy żwirowni.

– To nie jest polski zabytek, zamek pochodzi z czasów Księst­wa Mazowieckiego – stwierdza cicho młodzieniec.

– Wszystko jedno! – ucina coraz bardziej zirytowany esesman. – Zaraz przekonasz się, żałosny Polaczku, jak karzemy za kwestionowanie decyzji niemieckiej administracji!

Wyczuwając błyskawicznie gęstniejącą atmosferę, Warpechowski w akcie rozpaczliwej desperacji decyduje się podbić stawkę i wpatrując się Gramssowi prosto w oczy, zadaje mu dobitne pytanie:

– Naprawdę chce pan przejść do historii jako człowiek, który skazał na zagładę jedyny zachowany pomnik kultury niemieckiej w tej słowiańskiej dziczy? Ten zamek to bezcenny zabytek krzyżacki!

– Co to za bzdury?! – piekli się okupacyjny starosta. – Każę cię z miejsca rozstrzelać za te bezczelne kłamstwa i kpiny z nazistowskiej władzy!

– Od lat prowadzę działania mające na celu zachowanie dziedzictwa Zakonu na tych ziemiach – tłumaczy z uporem Warpechowski. – Państwo polskie celowo doprowadziło zamek do stanu ruiny, ale nie spodziewałem się, że ostateczny cios zadadzą mu władze niemieckie! – Archeolog zaczyna wyjmować z teczki dokumenty i rozkładać je na biurku niemieckiego starosty. – Wypis ze średniowiecznej metryki Księstwa Mazowieckiego: zamek wystawił mistrz Niklos, pochodzący wraz z zespołem murarzy z terenów państwa zakonnego. Podobieństwo do warowni krzyżackich jest uderzające!

Zaintrygowany Ernst Gramss w milczeniu pochyla się nad dokumentami. Od dwóch dekad z żelazną determinacją próbuje piąć się w górę nazistowskiej hierarchii władzy, więc w jego głowie błyskawicznie zaczyna kiełkować pewien pomysł. Cięcie. W następnej scenie kompletnie wycieńczony, słaniający się na nogach Warpechowski opuszcza gabinet okupacyjnego starosty, ściskając w dłoni nominację na kierownika odbudowy Gotische Deutschordensburg in Liw5.

Meandrujący leniwie między dwoma mazowieckimi wysoczyznami Liwiec odkryłem dosłownie dwa lata temu i błyskawicznie wskoczył on na sam szczyt listy moich ukochanych polskich rzek. Niezbyt długi (sto czterdzieści dwa kilometry), raczej płytki, czysty (jak na polskie warunki), poprzecinany prowizorycznymi drewnianymi kładkami dopływ Bugu z piaszczystym dnem to prawdziwy przyrodniczy raj. I chociaż w letnie weekendy bywa skolonizowany przez kajakarzy, to przy odrobinie topograficznego zacięcia wciąż można znaleźć w jego zakolach zapomnianą plażę wyłącznie dla siebie. Wyszków (nie ten nad Bugiem), Węgrów, Łochów, Urle, Loretto czy Kamieńczyk (u ujścia) to tylko niektóre ciekawe miejscówki nad Liwcem, ale rzeka nigdzie nie prezentuje się tak uroczo jak pod Liwem, z którym dzieli rdzeń swojej tajemniczej nazwy6. Płynąc w dół rzeki, już kilka zakrętów wcześ­niej, przed wioską, można zobaczyć górującą majestatycznie nad okolicznymi polami ceglaną bryłę. Sześćset lat temu Liwiec był na tym odcinku rzeką graniczną, stanowiąc (poza Żmudzią) najbardziej wysunięty na zachód punkt Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stąd też, jeszcze przed pierwszą wolną elekcją, pojawiły się pomysły, aby szlachta Rzeczypospolitej Obojga Narodów zjeżdżała się na wybór króla właśnie w tym miejscu – Litwini do Węgrowa na prawym brzegu, a Koroniarze (Polacy) do Liwu7, na brzegu lewym. Dziś rzeka wciąż rozdziela dwie krainy historyczne – Mazowsze i Podlasie, chociaż administracyjnie jest to jedno i to samo województwo – mazowieckie. Podążając tropami Ottona Warpechowskiego, mnie również udało się nawiązać do tej symbolicznej granicy dzięki umówieniu się na rozmowę z muzealnikami z obu brzegów Liwca – na lewym z kustoszem Muzeum Zbrojowni na Zamku w Liwie, Dawidem Kołodyńskim, a na prawym z wieloletnim dyrektorem tejże instytucji, Romanem Postkiem, obecnie opiekującym się wystawą Węgrów – miasto wielu kultur i religii. Obaj to wielcy lokalni patrioci, a warto w tym miejscu dodać, że ten nieco zapomniany turystycznie region miał zawsze wyjątkowe szczęście, nie tylko do pasjonatów historii, ale też do absolutnie niesamowitych odkryć zabytków i dzieł sztuki. Dość powiedzieć, że dwadzieścia pięć kilometrów dalej, w Kosowie Lackim, dwie młode historyczki sztuki odkryły w 1964 roku, zupełnie przypadkowo, obraz El Greca Ekstaza świętego Franciszka – jeden z najcenniejszych, jakie obecnie znajdują się w polskich zbiorach8.

O budowie ceglanego9 zamku w Liwie na przełomie XIV i XV wieku zadecydował książę Janusz I Starszy, którego uważni czytelnicy Henryka Sienkiewicza mogą kojarzyć z Krzyżaków. Od czasów rozbicia dzielnicowego Księstwo Mazowieckie pozostawało bytem odrębnym politycznie od Korony, ale akurat ten władca pozostawał wiernym i wyjątkowo oddanym lennikiem polskich królów. O wiele mniej kordialna atmosfera panowała na pograniczu mazowiecko-krzyżackim i mazowiecko-litewskim. Wydawałoby się, że na tym drugim odcinku wszystko powinno się zmienić po zawarciu w 1385 roku unii polsko-litewskiej w Krewie, tak się jednak nie stało.

– Janusz miał liczne zatargi z Jagiełłą, gdy ten był jeszcze pogańskim władcą Litwy, także z Witoldem – tłumaczy Roman Postek. – To na pewno nie byli tacy sąsiedzi, że pili sobie nawzajem z dzióbków. Te zadawnione konflikty mazowiecko-litewskie trwały jeszcze długo po objęciu przez Jagiellonów władzy w odległym Krakowie.

Z tej perspektywy pozornie irracjonalna decyzja o umocnieniu także tego odcinka granicy10 nabiera głębszego sensu. Tym bardziej że miejsce wydawało się stworzone do celów obronnych – oprócz rzeki strzegły go rozległe mokradła, a całą okolicę porastały gęs­te bory. Do wybudowania zamku na sztucznie usypanym wzniesieniu w rozlewisku Liwca faktycznie zawezwano z terytorium Zakonu muratora Niklosa, ale z tego faktu nie należy wyciągać pochopnych wniosków11. Takie zespoły budowniczych podejmowały pracę w całej, szeroko rozumianej okolicy, gdzie tylko były zlecenia. A jeśli szukać analogii architektonicznych, to nie wśród zamków krzyżackich, ale z właściwym (górnym) zamkiem litewskim w Trokach. W obu przypadkach na niewielkim kwadratowym obszarze powstała wysunięta brama, a po obu jej stronach dwa równoległe, prostokątne budynki, przylegające od wewnątrz do murów zamkowych. W Trokach tzw. przedzamcze zamieniło się z czasem w większy zamek dolny, podczas gdy w Liwie ze względu na trudne warunki terenowe powstał jedynie drewnianyprzygródek wzdłuż grobli, która łączyła zamek z leżącym już na stałym lądzie miastem. Po śmierci Janusza I Starszego budowę i rozbudowę warowni kontynuowali jego następcy.

– Zmieniali się właściciele zamku, a wraz z nimi zmieniali się budowniczowie – wyjaśnia Dawid Kołodyński.

Szczególne znaczenie Liw zyskał w XVI wieku, za krakowskich rządów Zygmunta Starego, gdy stał się areną rozpaczliwych prób utrzymania prawnej autonomii Mazowsza. Zawarte wcześ­niej układy przesądzały o inkorporacji księstwa do Królestwa Polskiego po bezpotomnej śmierci ostatnich Piastów. Bracia Stanisław i Janusz III wyzionęli ducha w odstępie półtora roku, obaj w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat, co trudno było wytłumaczyć nawet ich wyjątkowym umiłowaniem pijaństwa oraz łóżkowych ekscesów. Lokalni możni zaprzysięgli na udzielną księżną ich siostrę, Annę Mazowiecką, ale i ona musiała w końcu skapitulować i w 1537 roku ziemię liwską wcielono do Korony. Dziesięć lat później rządy nad Liwem i całym Mazowszem objęła królowa Bona, która dokończyła rozbudowę imponującej wieży bramnej. Wraz z wcieleniem Podlasia (a więc terenów leżących na prawym brzegu Liwca) do Królestwa Polskiego w 1569 roku (po zawarciu Unii Lubelskiej) zamek utracił swoje strategiczne, nadgraniczne znaczenie, a miasto podupadło wskutek konkurencji sąsiedniego Węgrowa. Ostateczny cios świetności budowli zadały działania zbrojne w okresie potopu szwedzkiego (1656) i wojny północnej (1703). U schyłku XVIII wieku z cegły pozyskanej z rozbieranych gotyckich murów zbudowano jeszcze barokowy dwór dla starostwa i sądu ziemskiego, ale i on po kilkudziesięciu latach poszedł w rozsypkę. Gdy po stu dwudziestu trzech latach Polska odzyskała niepodległość, zamek w Liwie był już w stanie malowniczej ruiny.

Tak zniszczony zabytek po raz pierwszy zobaczył kilkuletni Otto Warpechowski. Chłopiec przyszedł na świat w trakcie I wojny światowej, w Rumunii, gdzie jego ojciec pracował jako agronom i zarządca wiejskich majątków. Skąd nieco osobliwe imię?

– Jego ojciec miał na imię Bolesław, mogło więc chodzić o uczczenie Zjazdu Gnieźnieńskiego i cesarza Ottona III – spekuluje Roman Postek.

W międzyczasie małżeństwo się rozpadło, a matka Olimpia (z domu Pieniak) wróciła z dwójką synów do Polski, osiedlając się w 1924 roku w rodzinnym Brzozowie koło Sokołowa Podlas­kiego. Trudno jej było samodzielnie utrzymać się na wsi, więc po kilku latach przeprowadziła się do Kalisza, a później do Warszawy, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Dorastanie na sielskiej prowincji wywarło decydujący wpływ na życie młodego Ottona, tym bardziej że każde kolejne wakacje spędzał tu u ciotki, Stefanii Pieniak. Chłopiec był słabego zdrowia, miał kłopoty z nauką, ale „od najmłodszych lat interesował się pamiątkami, a później zabytkami (…), był również kolekcjonerem (…) różnych starych papierów”. Na ukierunkowanie jego zainteresowań w stronę archeologii mogło mieć wpływ sensacyjne odkrycie reliktów prehistorycznej osady w Biskupinie w 1933 roku, szeroko opisywane w ówczesnej prasie. Tonio postanowił dokonać równie spektakularnego odkrycia i zaczął na długie dnie znikać z domu swojej ciotki. Po wsiach traktowano go różnie – jedni machali ręką na nieszkodliwego dziwaka, inni przeganiali go, przystępując później, w nadziei odnalezienia skarbów, do kopania w tym samym miejscu.

Plener fotograficzny w Liwie, rok 1912

St. Jankiewicz – Polona, domena publiczna

– Włóczący się po polach chłopak z workiem na plecach i szpad­lem w ręku nie mógł budzić powszechnego uznania – śmieje się Dawid Kołodyński.

Jak pisze w „Roczniku Liwskim” Michał Zasłona, młody Warpechowski traktował swoje amatorskie wykopaliska niezwykle poważnie, informując o nich listownie dyrektora Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie. Ten w odpowiedzi wystawił mu w 1934 roku urzędową delegację uprawniającą do pozyskiwania na rzecz tej instytucji zabytków archeologicznych z terenu okolicznych powiatów. Samozwańczy archeolog miał wówczas zaledwie siedemnaście lat… Przebadane stanowiska nie tylko pieczołowicie opisywał, ale też szkicował, a czasami nawet fotografował, stawiając własne hipotezy badawcze. I chociaż nie posiadał odpowiedniego wykształcenia, to niewątpliwie czytał wszystko, co udało mu się na ten temat znaleźć, a być może uczestniczył także jako wolny słuchacz w wykładach z archeologii na Uniwersytecie Warszawskim. Szczególną satysfakcję musiała sprawić mu mała notatka o jednym z jego odkryć, która ukazała się w branżowym czasopiśmie „Z otchłani wieków”. Zaangażowaniu Warpechowskiego nie towarzyszyło niestety równie poważne podejście po stronie zleceniodawcy.

– W listach do dyrektora muzeum żalił się, że nie ma żadnego wsparcia i musi pożyczać nawet na znaczki pocztowe – podkreśla Roman Postek – i pewnie nie przesadzał, bo nie pochodził przecież z zamożnej rodziny.

Nic dziwnego, że wkrótce doszło do sporego przesilenia. W 1937 roku pełnoletni już Otto wystąpił do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Lublinie o pozwolenie na przeprowadzenie badań wykopaliskowych na zamku w Liwie. Ten, przed udzieleniem odpowiedzi odmownej, zasięgnął opinii dyrektora Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, który stwierdził, że jego terenowy współpracownik „nadaje się jedynie do gromadzenia zabytków przypadkowo odkrywanych, a do przeprowadzenia systematycznych [prac] nie ma ani przygotowania, ani sumienności w robocie”. Wspomniany Michał Zasłona odnalazł w archiwum warszawskiego muzeum pełną goryczy rezygnację Warpechowskiego z dalszej współpracy: „Nie mogę być czemś, co wyłamuje się poza ramy ściśle określonego zawodu. Człowiek, który ma dwa zawody, nigdy dobrze obu nie umie – a przecież trzeba żyć, a skorupy mnie chleba nie dadzą – przed Nami stoi twarde życie – nie zabawa. Delegatem może być urzędnik dobrze materialnie sytuowany – nigdy zaś ogrodnik!! Proszę nie myśleć, że się skarżę”. List nie był opatrzony żadną datą, nie jesteśmy więc w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy był odpowiedzią na ową negatywną rekomendację. Niemniej jednak przypisywanie tym dwóm wydarzeniom związku przyczynowo-skutkowego wydaje się uzasadnione. Krótko przed wybuchem II wojny światowej nasz bohater miał otrzymać12 oficjalną urzędniczą posadę „opiekuna zabytków powiatu sokołowskiego i węgrowskiego”, tym razem już z wynagrodzeniem.

Wraz z niemieckim wojskiem w pobliskim Sokołowie Podlas­kim pojawił się drugi bohater (czy raczej antybohater) tej historii, Ernst Gramss. Nie przypominał innych okupacyjnych starostów w Generalnym Gubernatorstwie. Do kolonizowania słowiańskiego wschodu Hans Frank ściągał z Rzeszy ludzi podobnych sobie, najchętniej prawników z doświadczeniem w administracji. Esesman z Augsburga był tylko rolnikiem (chociaż z kierunkowym wykształceniem), miał za to bardzo długi partyjny staż i z dumą nosił Order Krwi za udział w hitlerowskim puczu jeszcze w 1923 roku. Nawet jak na niemieckie warunki wyróżniał się wyjątkowym bestialstwem i błyskawicznie zasmakował w poczuciu absolutnej władzy, nawet jeśli dotyczyła ona tylko jednego powiatu. Do żony pisał: „Ludzie ci są z natury dobrotliwi. Gdy wiedzą, że rządzi twardy chów, gdy ich »Pan Starosta«13, jak mnie nazywają, ich bije, wtedy jest on dla nich »dobrym panem«, a oni są zadowoleni. Nieszczęśliwi byliby, gdyby mieli »złego pana«, który nie zna miary…”. To „poczucie miary” oznaczało dla niego nie tylko bicie, ale też brutalne rekwizycje, zsyłki do obozów pracy, tortury czy krwawe pacyfikacje całych wsi. Osobnym rozdziałem jego zbrodni był oczywiście stosunek do ludności żydowskiej, którą bezzwłocznie i bezlitośnie zaczął eksterminować. Jeden z nielicznych ocalałych sokołowskich Żydów po latach wspominał go następująco: „Był wysokim, szczupłym mężczyzną o srogim, wojs­kowym wyglądzie. Na twarzy przy prawym oku miał bliznę. Na lewej piersi nosił trupią czaszkę. Poruszał się tylko w towarzystwie psa przypominającego z wyglądu wilka i wojskowej asysty (…). Nigdy też nie chodził chodnikiem i ze swoją asystą zawsze maszerował środkiem ulicy (…). Już jego groźny wzrok i srogi wyraz twarzy wywoływały w ludziach strach. Jego twarz i oczy rzucające nienawistne spojrzenia były skamieniałe, jakby nosił na twarzy maskę. Na Żydów nie mógł nawet patrzeć”. Jedną z jego charakterystycznych cech było odczuwanie ewidentnej przyjemności wynikającej z osobistego uczestniczenia w mordach, a nie tylko wyda­wania odpowiednich rozkazów.

– Gramss i jego współpracownicy potrafili dla rozrywki orga­nizować prawdziwe polowania na ludzi, z użyciem broni myśliwskiej i śrutu – przytacza najbardziej wstrząsające relacje Dawid Kołodyński.

Bezprzykładne okrucieństwo „kata Podlasia” skłoniło kierownictwo lokalnego Kedywu do podjęcia decyzji o jego fizycznej eliminacji. Trzy kolejne próby nie zakończyły się jednak powodzeniem, chociaż w przypadku ostatniego, wyjątkowo spektakularnego zamachu było naprawdę blisko14. Zszokowany esesman dyszał żądzą zemsty (natychmiast wymordowano rodzinę Henryka Oleksiaka „Wichury”, jednego z dowódców akcji), lecz z drugiej strony być może wpłynęło to, na jakiś czas, hamująco na jego bestialstwa: „Były okresy, w których musiał postępować z okoliczną ludnością polską bardzo ostrożnie, uczciwie i ukrócić swój terror”.

Wiosną 1941 roku zobligowany przez Generalnego Gubernatora Ernst Gramss przystąpił do rozbudowy dróg prowadzących na wschód zgodnie z tzw. planem „Otto”, obejmującym przygotowania do inwazji na Związek Radziecki. Surowiec pozyskiwano z dużej żwirowni położonej w okolicach Kosowa Lackiego. Wtedy też starosta sokołowski zwrócił uwagę na to miejsce i to z jego inicjatywy powołano spółkę mającą na celu produkcję betoniarską. Problemy z pozyskaniem taniej, a najlepiej bezpłatnej siły roboczej do tych prac skłoniły z kolei Gramssa do zgłoszenia przełożonym pomysłu powołania w pobliskiej Treblince karnego obozu pracy15, do czego doszło wczesną jesienią 1941 roku. Oficjalnie usankcjonowano istnienie obozu dopiero w listopadzie, kiedy to gubernator dystryktu warszawskiego Ludwig Fischer wydał odpowiednie zarządzenie opublikowane w „Dzienniku Urzędowym dla Generalnego Gubernatorstwa”. Do Treblinki w celu „zajęcia surową pracą” zamierzano zsyłać, na okres od dwóch do sześciu miesięcy, nie tylko osoby w jakikolwiek sposób uchylające się od pracy czy wypełniania obowiązkowych kontyngentów, ale też m.in. „zarobkowo uprawiające handel pokątny” czy „niewykonujące punktualnie nałożonych przewozów furmanką”. W praktyce, aby trafić do obozu, wystarczyło nie wydać pasażerowi biletu w tramwaju albo zorganizować zabawę taneczną. Wielu więźniów przebywało w nim bezterminowo, czyli zazwyczaj dożywotnio – do momentu zamęczenia na śmierć. Liczba więźniów lawinowo rosła, co powodowało ciągłą potrzebę rozbudowy obozowej infrastruktury. Praktyczni do bólu Niemcy stwierdzili, że najszybciej i najtaniej zgromadzą niezbędne materiały budowlane, rozbierając zbędne gmachy, takie jak chociażby żydowskie bożnice.

Młody chłopak z wielką pasją

Archiwum Muzeum Zbrojowni na Zamku w Liwie

Co w tym czasie robił Otto Warpechowski? Przede wszystkim po wybuchu wojny nie skorzystał z narzucającej się możliwości, aby na stałe powrócić do Warszawy. „Dzisiaj, pod Niemcem, wszędzie jest niebezpiecznie – oświadczył matce – a ja bardziej tam jestem potrzebny, żeby chronić zabytki przed zniszczeniem, ukrywać je przed wrogiem”. W spisanej po wojnie relacji matki Ottona, Olimpii, uderza coś jeszcze: „Pracy tej [opiekuna zabytków] syn mój nie przerwał w czasie okupacji, pracując gratisowo. Chodziło mu raczej o zachowanie dóbr kultury narodowej w tym trudnym czasie. Pracę jego widziała ówczesna administracja niemiecka, przyznając od czasu do czasu jakąś skromną dotację finan­sową, która zapewniała minimum egzystencji. I bez tej dotacji syn mój – Otto pracy, którą wykonywał, nigdy by nie rzucił”. Wątek „skromnej dotacji finansowej” od Niemców jest co najmniej zastanawiający i skłania (przynajmniej mnie) do wysnucia hipotezy, że Warpechowski mógł oszukiwać Niemców od samego początku okupacji, tłumacząc im na przykład, że interesują go zabytki wyłącznie germańskiej, a nie słowiańskiej historii tych ziem. Jak inaczej wytłumaczyć sobie bowiem fakt, że w ogóle był na terenie starostwa Gramssa tolerowany z tego rodzaju quasi-urzędową działalnością? Pierwsze tego rodzaju mistyfikacje, do tego zakończone powodzeniem, mogły dać mu niezbędne doświadczenie przed najważniejszą rozgrywką jego życia.

Najprawdopodobniej wiosną 1942 roku oczom zdumionych chłopów z Liwu ukazała się czarna limuzyna, która dostojnie podjechała brukowaną drogą pod same ruiny zamku. Wysiadł z niej „szczupły Niemiec w mundurze hitlerowca”, który „głośno szwargocząc, oglądał wieżę i cegły”. Taka informacja musiała szybko dotrzeć do naszego archeologa amatora, który stwierdził, że nie ma czasu do stracenia. Podejmując próbę powstrzymania rozbiórki, Warpechowski rzucał na szalę dosłownie wszystko, co miał, czyli własne życie.

– To był prawdziwy kozak – Roman Postek nie gryzie się w język. – Wchodząc do gabinetu Gramssa, miał może pięćdziesiąt procent szans, że wyjdzie z niego bez biletu w jedną stronę do Treblinki.

Co w takim momencie mogło nim kierować? Głęboki patriotyzm, wrażliwość na los narodowych zabytków i umiłowanie lokal­nych stron – to na pewno. Ale myślę, że nie da się zadowalająco wyjaśnić motywów jego postępowania bez odwołania się do jego wieku. Otto Warpechowski, udając się na rozmowę z okupacyjnym starostą, miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Chyba tylko kwitnąca młodość jest w stanie wykrzesać z siebie taką fantazję, aby obmyślić i, mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, wcielić w życie równie bezczelny, jak i szalony plan. Przyznam tu szczerze, że kiedy usłyszałem o tej historii pierwszy raz, zacząłem bardzo mocno powątpiewać, czy w ogóle mogła się ona wydarzyć. Bo i skąd o niej wiemy? Okazało się, że jedynym bezpośrednim (a przy tym lakonicznym) dowodem przebiegu rozmowy między Gramssem a Warpechowskim są powojenne wspomnienia jego matki Olimpii („do przedsięwzięcia tego [odbudowy zamku] namówił Otto starostę po dużych trudnościach, motywując, że zamek był włas­nością Krzyżaków”). Te jeszcze można byłoby zakwestionować, gdyby nie to, że szereg wiarygodnych poszlak tę wersję potwierdza: zeznania okolicznych świadków mówiące o starcie rozbiórki i błyskawicznej zmianie decyzji, zlecenie Warpechowskiemu kierownictwa prac i wreszcie jednoznaczna wzmianka w poważnym wydawnictwie, jakim był okupacyjny bedeker, o „zamku krzyżackim” w Liwie.

Niemieccy żołnierze fotografujący się na tle zamku, rok 1943

Archiwum Muzeum Zbrojowni na Zamku w Liwie

Czy Ernst Gramss był absolutnym głupcem, który dał się nabrać jak dziecko? Takie założenie byłoby nie tylko niesłuszne, ale też niepotrzebnie umniejszałoby genialną intrygę uknutą przez Warpechowskiego. Warto raczej zastanowić się, jakie uwarunkowania psychiczne mogły stworzyć u esesmana podatny grunt dla pod­dania się tak spektakularnej manipulacji. „kat Podlasia” z pewnością nie był człowiekiem z historycznym wykształceniem ani też szczególnie zainteresowanym sztuką. Zabytki architektury interesowały go o tyle, o ile mogły pełnić funkcję reprezentacyjną, jak neorenesansowy pałac w Przeździatce, który wybrał na swoje miejsce zamieszkania. Moglibyśmy więc założyć, że oszukać samego Gramssa nie było aż tak trudno, ale przy jego wrodzonej podejrzliwości nie można wykluczyć, że konsultował on swoje decyzje z kimś bardziej kompetentnym w sprawach historii czy archi­tektury. Oczywiście, o ile w ogóle można mówić o kompetentnych osobach w kręgach nazistowskich, gdzie ideologia i nauka były jednym i tym samym. Za partyjny autorytet od zabytków na terenie okupowanej Polski uchodził wówczas historyk sztuki i zaciekły grabieżca naszych skarbów, Dagobert Frey, który z luboś­cią dowodził, że słowiańscy podludzie nie byli w ogóle zdolni do stworzenia jakiejkolwiek wartościowej kultury i wszystko zawdzięczają wpływom niemieckim. Skądinąd wiemy, że jeszcze przed wojną, w 1934 roku, wizytował on z wielkim zainteresowaniem inny zamek fundacji Janusza I Starszego, w Czersku. Z tej wizyty studyjnej wyciągnął następujące wnioski: „Północ Polski jest całkowicie pod wpływem kraju zakonu krzyżackiego. Zamki książąt mazowieckich naśladują zamki krzyżackie”. Zasięgnięcie opinii u takiej osoby i uzyskanie chociaż wstępnej aprobaty dla hipotezy nie tylko o inspiracji, ale i krzyżackim pochodzeniu zamku w Liwie gwarantowałoby Gramssowi, że nikt nie zakwestionuje decyzji o odbudowie. Warto pamiętać, jak bardzo „kat Podlasia” chciał się wyróżniać, jak bardzo zależało mu na tym, aby zostać zauważonym, docenionym, awansowanym – posada starosty z pewnoś­cią nie zaspokajała jego ambicji. Już sam fakt, że na terenie jego powiatu powstał jeden z pierwszych w okupowanej Polsce obozów pracy, napawał go wielką dumą. Tak samo chciał się chwalić ocaloną, najdalej wysuniętą krzyżacką warownią. I z pewnością się tym chwalił, a jego rewelacje uznano powszechnie za wiarygodne, skoro trafiły do wspomnianego bedekera z 1943 roku, wydawnictwa o uznanej w całej Europie renomie (przynajmniej przed wojną). Powód zainteresowania Gramssa odbudową zamku mógł być zresztą jeszcze bardziej prozaiczny:

– Może chciał mieć takie imponujące miejsce, żeby podejmować tam znamienitych gości – dzieli się swoimi przypuszczeniami Roman Postek.

Jakich argumentów o krzyżackiej genezie zamku używał Warpechowski? Tu znowu jesteśmy skazani głównie na domysły. Mógł powoływać się na wspomnianego na początku rozdziału mistrza Niklosa oraz rzekome podobieństwo do zamków krzyżackich. Mógł wspominać graniczne potyczki Janusza I Starszego oraz poganina Jagiełły, sugerując, że Litwini byli wspólnym wrogiem tak dla Krzyżaków, jak i dla Księstwa Mazowieckiego (stąd też warownia wystawiona dla zabezpieczenia tych ziem od Wschodu). Warto zauważyć, że w turystycznym przewodniku o Generalnym Gubernatorstwie mowa jest o krzyżackim zamku z XIV wieku, podczas gdy tak naprawdę budowę rozpoczęto najwcześniej na początku XV wieku. Czy to również efekt manipulacji Warpechowskiego, starającego się przesunąć datę fundacji zamku jak najdalej od momentu zacieśniającej się współpracy Polski, Litwy i Księstwa Mazowieckiego, którego ukoronowaniem była wspólna wiktoria nad Krzyżakami pod Grunwaldem? Niezwykle ciekawy trop zawierają wojenne wspomnienia Józefa Górskiego, właściciela majątku w Ceranowie, położonego w odległości trzydziestu pięciu kilometrów od Liwu. Była to postać dość szemrana, przedwojenny endek, przyglądający się zagładzie Żydów ze słabo maskowaną Schadenfreude i pozostający przez całą wojnę w zażyłych stosunkach z niemieckimi notablami. Na kartach swojego pamiętnika wychwalał on Ernsta Gramssa także za „uratowanie zabytku polskiego wczesnego średniowiecza od zagłady, na którą władze polskie patrzały przez 20 lat obojętnie”. Jedyny zarzut, jaki miał pod adresem starosty-dobrodzieja, to właśnie intencja, jaka przyświecała mu przy ratowaniu warowni. Otóż esesman miał mu wyznać, że motywowało go odkrycie przez Hitlerjugend w pobliżu zamku kości, które uznano za „znalezisko pragermańskie”. Trudno nie powiązać tego faktu z kolejną intrygą naszego archeologa amatora. Swoje znaleziska z epoki kultury łużyckiej czy czasów rzymskich (czytaj plemion germańskich) mógł przecież dyskretnie podrzucić w pożądane miejsce, zaaranżować ich odkrycie przez nazistowską młodzieżówkę, a następnie pomóc w odpowiednim ich zinterpretowaniu. Tak, być może znowu pozwalam sobie na spekulacje bez wystarczających podstaw, ale zbyt wiele elementów w tej opowieści do siebie pasuje, by mówić jedynie o przypadku.

Wraz z nominacją na kierownika odbudowy zamku Gramss wyposażył Warpechowskiego w elementarne zasoby do realizacji tego ambitnego celu. W każdy piątek Polak miał się stawić w Sokołowie Podlaskim po odbiór cukru i wódki, które stanowiły wynagrodzenie w naturze dla robotników. Dla chłopów z Liwu i okolic jeszcze ważniejsze były pewnie zaświadczenia o pracy na rzecz Rzeszy, które broniły przed wywózkami i innymi represjami. Sam Otto stołował się i nocował rotacyjnie u różnych gospodarzy, co sprawiło, że zyskał w wiosce powszechną rozpoznawalność. Odnoszono się do niego z sympatią, chociaż wciąż traktowano go jak osobę z innego świata, kogoś, kto zajmuje się w obliczu wojny sprawami kompletnie nieistotnymi. Inni chcieli po prostu przeżyć, a ukojenie i chwilę zapomnienia przynosił im alkohol, którego Warpechowski unikał. „Przynosił do chałupy jakieś uszargane ziemią czerepy. Nafty dużo wypalał, bo zamiast spać nocą jak ludzie, to pisał do późnej godziny, rysował, przeważnie te ruiny albo i cały zamek, jakiego już dawno nie było. Ładny był chłopiec, ale nie do naszego życia i nie do żeniaczki; na zabawę z dziewczynami nie sposób było go wyciągnąć” – wspominał po wojnie jeden z rówieśników.

– Jedna z kobiet, z którą rozmawialiśmy dobre kilkadziesiąt lat po zakończeniu wojny, wciąż pamiętała jego niezwykłe, bardzo inteligentne oczy – uśmiecha się Roman Postek.

Jednak praca przy odbudowie zamku na pewno nie przypominała sielanki. Starosta z Sokołowa potrafił przyjechać z niezapowiedzianą inspekcją i niezadowolony z postępu prac publicznie spoliczkować kierownika robót. Warpechowski prowadził bowiem wszystkie działania niezwykle opieszale. Zdawał sobie sprawę, że jest amatorem, zależało mu przede wszystkim na zachowaniu zabytkowej substancji i przetrwaniu zamku do lepszych czasów, a nie na daleko idącej rekonstrukcji, realizowanej według wskazówek niemieckiego fanatyka. Przez dwa lata zdążył prowizorycznie zadaszyć niszczejącą wieżę, uzupełnić ubytki w murze, wstawić okna, ułożyć bruk w części parterowej baszty, zabezpieczyć odsłonięte fundamenty barokowego dworu i zasypać gruzem doły na zboczach wzniesienia.

Przyjęcie propozycji Gramssa oznaczało dla Warpechowskiego olbrzymie niebezpieczeństwo nie tylko ze strony oszukiwanych Niemców, ale również rodaków.

– Musiał się liczyć z tym, że zostanie uznany za kolaboranta, a wtedy było już naprawdę łatwo o kulkę w łeb – wyjaśnia Dawid Kołodyński.

Prace zabezpieczające prowadzone przez Warpechowskiego

Archiwum Muzeum Zbrojowni na Zamku w Liwie

Wydaje się, że kierownik odbudowy zabezpieczał się w podobny sposób jak Adolf Szyszko-Bohusz, który współpracował z Niemcami przy pracach na Wzgórzu Wawelskim, ale robił to w ścisłym porozumieniu z podziemiem niepodległościowym. Zebrane w XXI wieku – wśród ostatnich żyjących świadków – wspomnienia mówią o przeznaczonej dla partyzantów broni, którą Warpechowski ukrywał w pryzmach cegieł na zamku. Ta ryzykowna gra ze śmiercią musiała wreszcie zakończyć się wpadką. Z początkiem 1944 roku Gramss niespodziewanie nakazał wstrzymanie prac. Zorientował się, że został wystrychnięty na dudka, czy też w obliczu zbliżającego się ze wschodu frontu odbudowa zamku naturalnie zniknęła z listy jego priorytetów? Roman Postek jedno­znacznie opowiada się za tą pierwszą ewentualnością:

– Nie ma wątpliwości, że Otto od tego momentu zaczął się ukrywać, a przecież wcześniej był „człowiekiem Gramssa”. Tam musiało się między nimi wydarzyć coś, co radykalnie zmieniło sytuację.

Sytuacja na wojnie zmieniała się jednak dość szybko, pół roku później Warpechowski nie musiał już obawiać się zemsty z rąk „kata Podlasia”. Gramss miał wtedy swoje własne problemy – w finałowej fazie druzgoczącej operacji „Bagration” Sowieci opanowali również tereny w dolinie Liwca. Postępy Armii Czerwonej były tak błyskawiczne, że niemiecki starosta opuszczał swoich poddanych w największym pośpiechu. Ewakuowany do Niemiec rozpłynął się w powietrzu i nigdy nie poniósł żadnej odpowiedzialności za swoje zbrodnie.

Mimo gromko ogłaszanego wyzwolenia z rąk Armii Czerwonej (a może właśnie z tego powodu) Warpechowskiego zaczęło prześladować widmo tragicznej, przedwczesnej śmierci. Jesienią 1944 roku odwiedził w nocy swoją rodzinę w Brzozowie, o czym po wojnie wspominała jego ciocia, Stefania Pieniak:

– Otto przyniósł owinięte workami jakieś dwa obrazy i powiedział: „Jak skończy się wojna, a ja jej może nie przeżyję, jak już będzie muzeum na zamku w Liwie, to ciotka te obrazy odda”.

W październiku 1944 roku Warpechowski zdecydował się na nieco zaskakujący ruch, wstępując do formującej się na terenie Lubelszczyzny i Podlasia II Armii Wojska Polskiego. Było to zbrojne ramię nowych, komunistycznych władz Polski, wspieranych przez Związek Radziecki, w opozycji do legalnego rządu emigracyjnego w Londynie. Nie mamy żadnych podstaw, aby stwierdzić, że za tym wyborem stały kwestie ideowe. Opowiadając się za nową władzą, Warpechowski mógł szukać dla siebie pewnego zabezpieczenia. Do niedawna lawirował między niemieckim psychopatą a akowską partyzantką. W nowej sytuacji politycznej relacje tak z jedną, jak i z drugą stroną mogły łatwo zostać uznane za zdradę i ukarane śmiercią. A Otto chciał żyć, chciał dalej działać na rzecz ochrony polskich zabytków, marzył o studiach uniwersyteckich. Trudno winić go za to, że podobnie jak miliony Polaków musiał pogodzić się z nową powojenną rzeczywistością, która tak bardzo odbiegała od wyobrażeń z lat okupacji.

– Nie ma żadnych dowodów na to, że wstąpił do ludowego wojska na ochotnika – przerywa moje spekulacje Roman Postek. – Mógł też dostać bilecik i trafić tam z poboru, w takiej sytuacji nie miałby nic do gadania.

Żołnierskie życie nie przyniosło archeologowi szczęścia, mimo że pełnił odpowiedzialną funkcję radiotelegrafisty. Zginął 5 lutego 1945 roku w Paczuskach Dużych z powodu „nieostrożnego obchodzenia się z bronią”. Tak przynajmniej przez cały okres PRL brzmiała oficjalna wersja jego śmierci. Wspominany wyżej Michał Zasłona dotarł jednak do oryginału meldunku z feralnego patrolu, przechowywanego w Centralnym Archiwum Wojskowym. Połowę kadry dowódczej II Armii Wojska Polskiego stanowili Rosjanie, o których zachowaniu na terenie „bratniej Polszy” napisano już wiele. To właśnie jeden z takich oficerów, porucznik Komorow, był winny śmierci polskiego bohatera. Pięciu żołnierzy wysłanych w pogoń za dezerterem po przejściu kilku kilometrów zatrzymało się w wiosce Paczuski, aby odpocząć: „Zatrzymali się u sołtysa, zjedli kolację z wódką, urządzili tańce (…). W kilku jeszcze domach pili wódkę tak, że nad ranem, około godz. 3, porucznik Komorow był już zupełnie pijany i wszczął kłótnię z ogniomistrzem Plowskim. Strzelił do niego z pistoletu, nie trafiając go. Ogniomistrz Plowski odebrał mu rewolwer. Wtedy porucznik Komorow chwycił automat od kaprala Wawrzyniaka i zaczął strzelać, zabijając na miejscu kaprala Warpechowskiego, który w ogóle w tej całej awanturze nie brał udziału (…). Po tym fakcie powrócił porucznik Komorow (…) do pułku i zameldował, że na nich napadła banda AK i zabiła kaprala Warpechowskiego”. W chwili śmierci Otto nie miał nawet dwudziestu ośmiu lat. W jego kieszeni oprócz fotografii matki odnaleziono zalany krwią rysunek, przedstawiający liwski zabytek w pełnej krasie…

Warpechowski od początku planował zorganizowanie w odbudowanym zamku muzeum. Przy okazji zleconych przez Gramssa prac dokonał na wzgórzu wykopalisk archeologicznych, a wydobyte artefakty (m.in. broń) i swoje wcześniejsze zbiory wyeksponował na prowizorycznej wystawie w wieży. Jego wielkie marzenie spełniło się po wojnie, a na ekspozycję trafiły też wspominane wcześniej XVIII-wieczne portrety, które zdobył nie wiadomo gdzie i w jaki sposób i zostawił kilka miesięcy przed śmiercią na przechowanie rodzinie Pieniaków. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku dokończono restaurację wieży i odbudowano barokowy dwór. Szczególnie dużo dla zachowania pamięci o lokalnym bohaterze uczynił pierwszy dyrektor Muzeum Zbrojowni, Marian Jakubik, który zadbał o spisanie kluczowych zeznań matki i dalszej rodziny bohatera, a na łamach „Trybuny Ludu” bronił Warpechowskiego przed zarzutami o bycie volksdeutschem. Druga fala zainteresowania postacią archeologa amatora to już czasy współczesne.

– Bardzo chciałem, żeby on zaistniał szerzej w świadomości społecznej. To było zawsze moim celem – przyznaje Roman Postek, który na zamku w Liwie przepracował trzydzieści trzy lata (w tym siedemnaście lat jako dyrektor).

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

3 Na wzniesieniu pozostałości zamku krzyżackiego z XIV wieku.
4 To jego pierwsze, ale nie ostatnie taktyczne kłamstwo w trakcie tej rozmowy.
5 Gotycki zamek krzyżacki w Liwie.
6 Nazwę kojarzono m.in. z bałtyckim plemieniem Liwów, łotewskim słowem „l’evens” oznaczającym teren bagnisty, staropolskim czasownikiem „liwić” (wypatrywać) albo ludową „liwą” (wierzbą).
7 Odmiana nazwy „Liw” budzi pewne wątpliwości – np. według urzędowej wersji dopełniacz powinien brzmieć „Liwu”, podczas gdy miejscowi najczęś­ciej używają formy „Liwa”.
8 Czytelnikom, którzy chcieliby poznać tę historię, gorąco polecam świetną reportażową książkę Katarzyny J. Kowalskiej Polski El Greco. Jedna z bohaterek tej opowieści, Izabela Galicka, ma zresztą duże zasługi także dla badań dotyczących zamku w Liwie.
9 Wcześniej w tym miejscu istniała prawdopodobnie drewniana warownia, której historia sięga nawet XII wieku.
10 Pozostałe zamki z fundacji Janusza I Starszego powstały w Czersku, Ciechanowie, Warszawie, Wiźnie i Wyszogrodzie.
11 Zresztą Niklos prace rozpoczął, ale też niespodziewanie przerwał po ułożeniu kilku warstw cegły na kamiennej podmurówce, prawdopodobnie z powodu nieporozumień z fundatorem.
12 Podobno dzięki poparciu prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego.
13 Warto dodać, że tytuł starosty bardzo szybko przestał mu wystarczyć, już w 1940 roku pisał wprost: „Jestem tu królem, to ciężka i odpowiedzialna praca”.
14 Kilkudziesięciu partyzantów opanowało pałac zamieszkiwany przez Gramssa. Esesmana uratował jego własny kierowca (Polak), który ukrył go w swoim mieszkaniu w oficynie pałacu.
15 Obóz ten zwyczajowo nazywa się Treblinką I, w odróżnieniu od niemieckiego obozu śmierci zwanego Treblinką II, który powstał rok później, w lipcu 1942 roku.

MUZA WIESZCZÓW, PAPIESKI WYRZUT SUMIENIA

PRZEŚLADOWANIA MATKI MAKRYNY

Gdybyś raz usłyszał jęki matki Polki, tobyś sen stracił. Masz w Makrynie żywą skargę narodu, na jej twarzy są wyryte cierpienia Ojczyzny.

Adam Mickiewicz

Dostępne w wersji pełnej

KLĄTWA SKARBU INKÓW

RÓD BERZEVICZYCH I ZAMEK W NIEDZICY

(…) testament (…) pod ostatnim stopniem pierwszej bramy górnego zamku (…) manu propria ukryć, tajemnicy jak świętości strzec (…).

Testament Inków

Dostępne w wersji pełnej

MONETY, O KTÓRYCH NIE ŚNIŁO SIĘ KRÓLOM

FANTAZYJNE FAŁSZERSTWA JÓZEFA MAJNERTA

Na czoło dyrektora Marczaka wystąpiły drobne kropelki potu. A palce tak miał mocno zaciśnięte na słuchawce, że aż zbielały.– Proszę pani. Przystaję na każde warunki! – zawołał do telefonu. – Proszę powiedzieć, gdzie i kiedy możemy się spotkać. Tak, przyniosę pieniądze, ale pani musi najpierw pokazać mi tę monetę. Ja pani nie wierzę. Nie istnieje drugi egzemplarz dukata Władysława Łokietka... Co? Pani jeszcze do mnie zadzwoni?... Halo, halo!... – wołał do telefonu dyrektor Marczak.Ale wołał na próżno. Kobieta, która dzwoniła, odłożyła słuchawkę.

Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik i zagadki Fromborka

Dostępne w wersji pełnej

OSTATNI CHICHOT WITKACEGO

POGRZEBY I EKSHUMACJE MISTRZA CZYSTEJ FORMY

Powtarzał dużo razy, że i on chciałby nie mieć grobu. Mówił, że to wspaniale, kiedy wszyscy pisarza znają i uważają, że jest wszędzie, podczas gdy nic materialnego po nim nie zostało. I tak jest.

Czesława Oknińska

Dostępne w wersji pełnej

PRZEJĄĆ WŁADZĘ NAD CAŁYM ŚWIATEM

POLSKI PAMFLET A PROTOKOŁY MĘDRCÓW SYJONU

(…) gdyby wszystkie Biskupstwa, owszem i sama Stolica Apostolska przez naszych posiadana była osobliwie jeźliby Papież z naszego Zgromadzenia wszystkich dóbr panem doczesnym stał się.

Monita secreta Societas Iesu

Kiedy król izraelski wdzieje na swoje święte czoło koronę, zaofiarowaną mu przez Europę, z tą chwilą stanie się patrjarchą świata.

Protokoły Mędrców Syjonu

Dostępne w wersji pełnej

WARSZAWA STOLICĄ EUROPEJSKIEGO MALARSTWA

KOLEKCJA IM. JANA PAWŁA II FUNDACJI CARROLL-PORCZYŃSKICH

Luwr w Warszawie

Nagłówek „Tygodnika Kulturalnego”

Dostępne w wersji pełnej

EROTYCZNE FANTAZJE MUZYCZNEGO GENIUSZA

LISTY FRYDERYKA CHOPINA DO DELFINY POTOCKIEJ

Zniszcz moje listy, bo jakby kto je chwycił, to i tobie kompromitacja, i mnie wielkie turbacje i przykrości być mogą.

Fryderyk Chopin do Delfiny Potockiej

Dostępne w wersji pełnej

SYMBOL POGAŃSKIEJ SŁOWIAŃSZCZYZNY

POSĄG ŚWIATOWIDA ZE ZBRUCZA

Pierwszy odkryty, prawdziwy, niepomiernej wielkości bałwan191.

Joachim Lelewel

Dostępne w wersji pełnej

ALCHEMICY, KRYPTOLODZY I NAGIE NIMFY

MANUSKRYPT WOJNICZA – KSIĘGA, KTÓREJ NIKT NIE POTRAFI ODCZYTAĆ

Zawsze fascynował mnie manuskrypt Wojnicza (…) wciąż wprawiający w zakłopotanie kryptologów, lingwistów i historyków.

Dan Brown

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej

Źródła zdjęć

Wydawnictwo Znak dołożyło wszelkich starań, żeby dotrzeć do autorów zamieszczonych w publikacji zdjęć. W przypadkach, kiedy nie było to możliwe, wydawnictwo zwraca się z uprzejmą prośbą o kontakt do osób, które posiadają informacje mogące pomóc w ustaleniu autorstwa fotografii wykorzystanych w książce.