Gen zabójcy - Agnieszka Peszek - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Gen zabójcy ebook i audiobook

Agnieszka Peszek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy człowiek w genach ma zapisane zło? Co musi się wydarzyć, by doszło ono do głosu?
Dorota Czerwińska ma przydzielonego nowego partnera, który wzbudza w niej mieszane uczucia. Wspólnie próbują rozwikłać sprawę nawiedzającej stolicę fali zabójstw.
Śmierć zastaje swoje ofiary na oczach wielu świadków: w trakcie spektaklu w teatrze, podczas eventu w centrum handlowym, kręcenia relacji na YouTube czy nielegalnych wyścigów motocyklowych.
Czy policjantom uda się odkryć prawdę? A może przeciwnik, który stanie im na drodze, doprowadzi do tragedii i spowoduje, że już nic nie będzie takie samo?
Gen zabójcy” to piąte spotkanie z policjantką Dorotą Czerwińską.
Jest to zamknięta historia, którą możesz poznać bez znajomości poprzednich tomów.
Jeżeli jednak masz ochotę poznać wcześniejsze losy bohaterów, to kolejność jest następująca: „Przez pomyłkę”, „Dziewczyna z wnęki”, „Iluzja doskonałości”, „Zabawa w zabijanie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Lektor: Agnieszka Peszek

Oceny
4,5 (57 ocen)
38
14
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazkak2206

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Pani książki, Pani Agnieszko, jednak czuję się zawiedziona, chciałabym by Dorota w końcu była szczęśliwa
10
margaret12

Z braku laku…

Mocno średnia
11
Adella60

Dobrze spędzony czas

Nie powoduje szybszego bicia serca
11
iwomog

Nie oderwiesz się od lektury

przyszło mi takie jedno zdanie- Jesteś dla mnie jeszcze lepsza od Mroza:-)
11
280572M

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00

Popularność




Copyright by Agnieszka Peszek 2024

Copyright by 110 procent 2024

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-969384-7-3

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Mi­łość nie po­lega na tym, aby wza­jem­nie so­bie się przy­glą­dać, lecz aby pa­trzeć ra­zem w tym sa­mym kie­runku.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, Mały Książę

Pro­log

Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej

Ni­gdy nie była fanką pro­wa­dze­nia sa­mo­chodu. Za­zwy­czaj sie­działa jako pa­sa­żerka i grzecz­nie ob­ser­wo­wała świat, nie za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym mo­men­cie zmie­nić bieg czy kiedy włą­czyć dłu­gie świa­tła.

Ale te­raz mu­siała się sku­pić. Spoj­rzała na śpią­cego obok męża i moc­niej za­ci­snęła dło­nie na kie­row­nicy. Za­ko­chała się w nim od pierw­szego wej­rze­nia, mimo że nie na­le­żał do naj­przy­stoj­niej­szych. Wy­soki, a przy tym chudy jak pa­tyk bru­net o nie­sfor­nych wło­sach, które za­wsze wy­glą­dały, jakby wstał kilka mi­nut wcze­śniej. Do­brze pa­mię­tała, jak uśmiech­nął się do niej, sto­jąc w ko­lejce w skle­pie spo­żyw­czym, po­ka­zu­jąc swoje krzywe zęby. Gdy wy­szła ob­ju­czona tor­bami z za­ku­pami, stał przed bu­dyn­kiem i cze­kał na nią. Ni­gdy wcze­śniej nie była na randce. Miała za­le­d­wie osiem­na­ście lat i chłopcy do­tych­czas nie po­ja­wili się w jej kręgu za­in­te­re­so­wań. Zde­cy­do­wa­nie wo­lała książki, mu­zykę. Gdy ru­szył w jej stronę, zu­peł­nie nie wie­działa, jak się za­cho­wać. Chciał ją za­pro­sić do ka­wiarni i kina, ale zgo­dziła się tylko na to pierw­sze. Na­słu­chała się od ko­le­ża­nek, co się dzieje, gdy świa­tła ga­sną, a obok sie­dzi chło­pak z bu­zu­ją­cymi hor­mo­nami.

Póź­niej było jak w bajce. Za­ko­chała się po uszy.

Wie­rzyła, że bę­dzie to trwało po wsze czasy, jak w książ­kach, które po­chła­niała.

Że przy­sięga, którą jej zło­żył w nie­wiel­kim ko­ściele nie­da­leko Choj­nic, złą­czy ich na całe ży­cie.

Ona ni­gdy nie spoj­rzała na in­nego, mimo że krę­ciło się wo­kół niej paru absz­ty­fi­kan­tów, igno­ru­jąc ob­rączkę na palcu.

Wci­snęła moc­niej pe­dał gazu. Sa­mo­chód wy­dał z sie­bie dziwny dźwięk, pro­sząc się o wyż­szy bieg. Wrzu­ciła piątkę, a wtedy w au­cie za­pa­no­wała względna ci­sza.

Mi­nęła ostatni bu­dy­nek w te­re­nie za­bu­do­wa­nym, a kil­ka­set me­trów da­lej wje­chała w las. Do­brze go znała. Każdy za­kręt, każdą pro­stą. Jeź­dziła tędy setki razy. Głów­nie ro­we­rem, ale sa­mo­cho­dem rów­nież, za­zwy­czaj jako pa­sa­żerka. Wie­działa, gdzie można przy­spie­szyć, a gdzie trzeba za­cho­wać szcze­gólną ostroż­ność.

Po­now­nie wci­snęła moc­niej pe­dał gazu.

Po­goda była piękna, nie mo­gła wy­ma­rzyć so­bie lep­szych oko­licz­no­ści.

Od wy­bra­nego przez nią miej­sca dzie­liły ją rap­tem dwa ki­lo­me­try, co przy pręd­ko­ści stu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę, jaką po­ka­zy­wał pręd­ko­ścio­mierz, da­wało około mi­nuty na do­tar­cie. O ile ni­g­dzie po dro­dze nie zwolni.

Sa­mo­chód lekko pod­sko­czył na dziu­rze, któ­rej nie za­uwa­żyła.

Sie­dzący obok niej męż­czy­zna ob­ró­cił w jej stronę głowę. Miała wra­że­nie, że uśmie­cha się do niej. Spoj­rzała z po­wro­tem na drogę. Nie chciała już na niego pa­trzeć. W za­sięgu wzroku wi­działa wy­brane miej­sce.

– Że­gnaj – wy­szep­tała i za­mknęła oczy.

Roz­dział 1

Do­rota Czer­wiń­ska po­pa­trzyła na swoje od­bi­cie w lu­strze i uśmiech­nęła się. Dawno nie czuła się tak do­brze. Tak na­prawdę od mo­mentu, kiedy na świe­cie po­ja­wił się jej sy­nek, ca­łymi dniami sie­działa w dre­sie i tylko na wyj­ście do pracy wska­ki­wała w coś in­nego. Na­wet wtedy jed­nak jej strój ni­czym szcze­gól­nym się nie wy­róż­niał. Zwy­kłe je­ansy, a do tego pro­sty swe­ter czy kla­syczna ko­szula.

Ge­ne­ral­nie na co dzień w ogóle nie przej­mo­wała się tym, jak wy­gląda. Wie­działa, że mo­głaby po­sta­rać się bar­dziej, jed­nak za­wsze znaj­dy­wało się coś, co było waż­niej­sze. To trzeba było po­sprzą­tać w domu, ugo­to­wać coś na ko­la­cję lub obiad, a to chciała po­sie­dzieć chwilę z mło­dym. Trzeba było go na­kar­mić, wy­ką­pać, a po wszyst­kim znowu po­sprzą­tać czy na­sta­wić pra­nie, bo jedną z ulu­bio­nych za­baw mło­dego czło­wieka było zgnia­ta­nie ma­łymi rącz­kami je­dze­nia. Z nie­któ­rych rze­czy zre­zy­gno­wała, nie pra­so­wała ubrań synka, co ro­biła przez kilka mie­sięcy po jego uro­dze­niu, żeby wy­ple­nić z nich za­razki, któ­rymi stra­szyły ko­le­żanki i wszel­kie ar­ty­kuły w in­ter­ne­cie.

Ogra­ni­czyła rów­nież czę­sto­tli­wość ką­pieli. Nie le­ciała z nim do wanny po każ­dej ku­pie czy ob­la­niu mle­kiem. Te­raz zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała i wo­lała spę­dzić z nim czas, le­żąc na pod­ło­dze, ga­wo­rząc, tur­la­jąc się i pa­trząc po pro­stu, jak ma­lec ro­śnie jak na droż­dżach.

Pod­czas każ­dej ob­ser­wa­cji do­cho­dziła do jed­nego wnio­sku. Co­raz bar­dziej przy­po­mi­nał swo­jego tatę. Z jed­nej strony bar­dzo ją to cie­szyło, bo Ma­rek za­wsze jej się po­do­bał jako męż­czy­zna. Z dru­giej chciała, żeby syn cho­ciaż tro­chę wdał się w nią. Nie­stety za każ­dym ra­zem miała tę samą kon­klu­zję – ma­luch był ko­pią męż­czy­zny, który za­wład­nął jej ży­ciem.

Od kilku mie­sięcy miesz­kali już ra­zem. Po­cząt­kowo pod­cho­dziła do tego zdro­wo­roz­sąd­kowo – tak było po pro­stu wy­god­niej – ale z cza­sem uświa­do­miła so­bie, że naj­zwy­czaj­niej w świe­cie po­trze­buje mę­skiego do­tyku i bli­sko­ści do­ro­słego czło­wieka. Poza tym świet­nie się do­ga­dy­wali i ro­zu­mieli. Ni­czym za­ko­chani koń­czyli za sie­bie zda­nia, a ona co­raz czę­ściej, bę­dąc w jego to­wa­rzy­stwie lub my­śląc o nim w ciągu dnia, czuła, że w jej brzu­chu la­tają mo­tyle, ła­sko­cząc ją de­li­kat­nie.

Wie­działa do­brze, że wszystko robi się ja­kieś nie­re­alne. Ni­gdy nie ma­rzyła o tym, żeby być matką, a tym bar­dziej czy­jąś part­nerką. Za­wsze wy­obra­żała so­bie sie­bie jako sa­motną jed­nostkę. Już Ja­kub tro­chę zmie­nił jej na­sta­wie­nie, ale póź­niej wszystko ru­nęło i po­go­dziła się z my­ślą, że już nic mi­łego jej nie spo­tka, a te­raz, pa­trząc na sie­bie, swoje ży­cie, czuła, że le­piej nie mo­gło być.

Miesz­kali ra­zem, po­ma­gali so­bie. Je­dyne, o co miała pre­ten­sje do sie­bie sa­mej, to fakt, że ze względu na nią Ma­rek zre­zy­gno­wał z pracy swo­ich ma­rzeń. Dla niego, tak samo jak dla niej, by­cie po­li­cjan­tem sta­no­wiło in­te­gralną część oso­bo­wo­ści. Nie wy­obra­żała so­bie być kimś in­nym, a mimo to on był w sta­nie się po­świę­cić. Zre­zy­gno­wał z pracy w po­li­cji, żeby być bli­żej swo­jego syna, żeby być z nią.

Wie­lo­krot­nie chciała pod­su­nąć mu po­mysł, żeby po­py­tał wśród zna­jo­mych, czy sły­szeli o ja­kimś wa­ka­cie na któ­rejś ze sto­łecz­nych ko­mend, ale za każ­dym ra­zem ję­zyk grzązł jej w gar­dle i re­zy­gno­wała. Nie chciała mu się na­rzu­cać, poza tym ten kom­fort psy­chiczny, który da­wała jej jego ak­tu­alna praca, re­kom­pen­so­wał uczu­cie za­wodu. Nie mu­siała się też o niego mar­twić, jak on czy­nił w sto­sunku do jej osoby. Wie­działa do­brze, że nie­po­ko­iłaby się o niego, ale nie chciała być ego­istką. On ja­koś ni­gdy, gdy opo­wia­dała o cięż­kich sy­tu­acjach w pracy, nie ko­men­to­wał tego w ża­den spo­sób, który mo­głaby ode­brać jako ob­cią­ża­jący.

Po raz ko­lejny spoj­rzała na ma­łego i uśmiech­nęła się. Za chwilę miała przy­je­chać Wanda, która opie­ko­wała się nim, od kiedy tylko spro­wa­dzili się do sto­licy. Oni na­to­miast ru­szali za­raz na wy­jąt­kową uro­czy­stość.

Na ślub Kasi, jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, która tak wiele prze­żyła i która tak bar­dzo za­słu­gi­wała na to, żeby w końcu być szczę­śliwą. Nie dość, że stra­ciła męża w dość dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach, to gdy w końcu zna­la­zła szczę­ście u boku in­nego i za­szła w ciążę, sprawy się mocno po­kom­pli­ko­wały. Oka­zało się, że dwa małe lu­dziki miesz­ka­jące w jej brzu­chu po­łą­czone były ze sobą na­czy­niami krwio­no­śnymi, któ­rych nie po­winno tam w być. Prze­szła dość skom­pli­ko­waną ope­ra­cję, któ­rej efek­tów nikt nie był w stu pro­cen­tach pe­wien. Na szczę­ście wszystko skoń­czyło się suk­ce­sem. Dzieci uro­dziły się w trzy­dzie­stym pierw­szym ty­go­dniu ciąży w bar­dzo do­brym sta­nie i już po czte­rech ty­go­dniach wy­szły do domu. Wiele osób su­ge­ro­wało, aby prze­ło­żyła ślub, ale ona nie chciała.

Chciała po­ka­zać wszyst­kim, jaka jest szczę­śliwa.

Oczy­wi­ście u jej boku nie mo­gło za­brak­nąć przy­ja­ciółki, która pierw­szy raz w ży­ciu do­stą­piła za­szczytu – miała sta­nąć tuż przy ślub­nym ko­biercu i wspie­rać Ka­się w tej waż­nej dla niej chwili.

Do­rota była tak pod­eks­cy­to­wana, jakby sama brała za chwilę ślub. Jakby za­raz miała od­dać się uko­cha­nemu i po­wie­rzyć swoje ży­cie w jego ręce. Spoj­rzała jesz­cze raz w lu­stro i uśmiech­nęła się. Czer­wona su­kienka, którą wy­brała jej przy­ja­ciółka, le­żała ide­al­nie. Po­cząt­kowo nie chciała jej za­ło­żyć, bo wy­szła z za­ło­że­nia, że krwi­sty ko­lor na ślu­bie nie przy­stoi, ale Ka­sia się upie­rała. Zresztą ona jako panna młoda zde­cy­do­wała, że nie pój­dzie w bia­łej sukni. Nie była dzie­wicą, je­den ślub miała już za sobą. Wy­brała srebrną kre­ację, w któ­rej wy­glą­dała jak gwiazda Hol­ly­wood go­towa na wyj­ście na czer­wony dy­wan i ścianki.

Czer­wiń­ska wes­tchnęła jesz­cze raz i wzięła ma­łego na ręce. Swoim zwy­cza­jem mógł jej zo­sta­wić ślad na su­kience, jed­nak zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała. Prze­stało jej za­le­żeć na ta­kich rze­czach już dawno temu. Po­gła­skała go po wło­cha­tej główce, po­ca­ło­wała w czoło i po­de­szła do drzwi, za któ­rymi już sły­szała jak za­wsze szu­ka­jącą klu­czy ko­bietę.

– Cześć, Wan­dziu – rzu­ciła, otwie­ra­jąc. Uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej i sta­nęła przed swoją ku­zynką, trzy­ma­jąc mło­dego skie­ro­wa­nego w jej stronę twa­rzą.

– Ojej, Do­rotko, wy­glą­dasz sza­łowo, jak to mówi wnuczka mo­jej przy­ja­ciółki – za­pisz­czała ko­bieta, a jej oczy zro­biły się ol­brzy­mie. Po­ło­żyła na ziemi swoją prze­pastną torbę i wy­cią­gnęła ręce po chłopca.

– Prze­sa­dzasz.

– Nie, nie. Ja już swoje w ży­ciu wi­dzia­łam i wy­glą­dasz przed­nio! – Mło­dzie­żowe słowa w ustach ko­biety brzmiały nie­zwy­kle uro­czo. Mimo nie­wiel­kiej róż­nicy wieku córka sio­stry zmar­łej matki Do­roty wy­glą­dała, jakby dzie­liło je co naj­mniej jedno po­ko­le­nie. Za­wsze no­siła bab­ciowe swe­try, dłu­gie spód­nice co naj­mniej do po­łowy łydki, a na gło­wie fry­zurę w stylu mo­krej włoszki w ko­lo­rze po­pie­la­tym, którą wiele osób uzna­łoby za re­likt prze­szło­ści.

– Jesz­cze raz dzię­kuję, że przy­szłaś. – Do­rota po­de­szła do ko­biety i przy­tu­liła ją de­li­kat­nie. Nie miała ro­dzeń­stwa, ale po­ja­wie­nie się w jej ży­ciu Wandy sta­no­wiło pewną re­kom­pen­satę. – Mam na­dzieję, że dzi­siaj bę­dzie tak jak zwy­kle i Mi­kuś nie bę­dzie ro­bił pro­ble­mów.

– Mnie ciężko zdzi­wić, zmę­czyć. Wy­cho­wa­łam braci i my­ślę, że żadne dziecko mnie już nie za­sko­czy. Pa­mię­tasz, jacy oni byli… – Po­krę­ciła głową na boki, wpra­wia­jąc krę­cone włosy w ruch, co mo­men­tal­nie wy­wo­łało za­in­te­re­so­wa­nie Mi­ko­łaja. – Oni to cza­sami chcieli mnie do grobu wpę­dzić, mimo że by­łam na­sto­latką. Raz naj­star­szy, Ry­siek, za­mknął naj­młod­szego, Fi­lipa, w sza­fie i gdzieś po­ło­żył klucz. Oczy­wi­ście młody po­cząt­kowo sie­dział tam grzecz­nie, ale po ja­kimś cza­sie za­chciało mu się siku. Ja wtedy obie­ra­łam ziem­niaki na zupę, bo mama jak zwy­kle mu­siała zo­stać dłu­żej w pracy, aż tu sły­szę krzyki. Do­brą chwilę za­jęło mi na­mie­rze­nie źró­dła dźwięku. Jak się do­my­ślasz, ża­den z chło­pa­ków nie kwa­pił się do wy­ja­śnie­nia, co się stało. Gdy sta­nę­łam przed szafą, oka­zało się, że jest za­mknięta. Na na­sze nie­szczę­ście był to je­dyny me­bel za­my­kany na klucz. Oj­ciec cho­wał tam swój ze­ga­rek, który wkła­dał od święta, bo bał się, że mło­dziaki coś z nim zro­bią. Za­dzwo­ni­łam do niego do pracy, bo nie mia­łam po­my­słu, co zro­bić. Był wku­rzony jak cho­lera. O to, że dzwo­nię, o to, że chłopcy jak zwy­kle ro­bią głu­poty. Na ko­niec po­wie­dział, gdzie leży drugi klucz, ale nie­stety coś mu się po­my­liło. Skoń­czyło się na roz­wa­le­niu szafy, bo Fi­lip wpadł w hi­ste­rię. Oczy­wi­ście po dwóch dniach Ry­szard zna­lazł klu­czyk u sie­bie w za­baw­kach, a trzy ty­go­dnie póź­niej oj­ciec w ma­ry­narce swój.

– To fak­tycz­nie mia­łaś cie­ka­wie.

– Cie­ka­wie… – za­śmiała się ko­bieta, pró­bu­jąc wy­jąć swoje włosy z ma­łej łapki trzy­ma­nego na rę­kach chłopca. – Kie­dyś mu­szę ci opo­wie­dzieć, co oni wy­pra­wiali, bo jak wpa­da­łaś z ro­dzi­cami, to uda­wali spo­krew­nio­nych z anio­łami, ale zde­cy­do­wa­nie bli­żej było im do dia­błów. Te­raz to się z tego śmie­jemy, ale ile razy ja mia­łam przez nich stan przed­za­wa­łowy, to nie po­li­czę. Roz­cięte głowy i try­ska­jąca z ran krew. Po­ła­mane ręce, nogi. Guzy. Si­niaki. Za­wsze za­zdro­śnie pa­trzy­łam na ko­le­żanki, które po szkole szły do kina albo gdzie­kol­wiek, a ja mu­sia­łam wra­cać do domu i zaj­mo­wać się tymi an­cy­mo­nami. Boże, jaką oni mieli wy­obraź­nię. Ska­kali po ka­na­pach, pró­bu­jąc zła­pać się ży­ran­dola i prze­le­cieć nad resztą bandy ni­czym Tar­zan na lia­nie…

– Czyli mam się czego bać? – we­szła jej w słowo Do­rota i przy­kuc­nęła przy szafce z bu­tami, po czym za­częła szu­kać swo­ich je­dy­nych ob­ca­sów.

– Może tro­szeczkę. – Ko­bieta po­gła­skała ma­lu­cha po twa­rzy. – Ale ni­gdy nie wia­domo. Może bę­dzie spo­kojny, uło­żony…

– Tylko po kim? – wtrą­ciła po­li­cjantka, cały czas szu­ka­jąc zguby. – Je­żeli bę­dzie po­dobny z cha­rak­teru do Marka lub do mnie, to mam prze­ki­chane.

– Damy radę. – W tym mo­men­cie z ła­zienki wy­szedł Ma­rek ubrany w ele­gancki gar­ni­tur, z prze­wie­szo­nym przez szyję nie­za­wią­za­nym kra­wa­tem w ko­lo­rze pa­su­ją­cym do sukni Do­roty. Gdy tylko zo­ba­czył swoją part­nerkę, zro­bił wiel­kie oczy, jed­nak mo­men­tal­nie prze­niósł spoj­rze­nie na opie­kunkę.

– Wando, mam prośbę. – Pu­ścił do niej oczko i uśmiech­nął się ło­bu­zer­sko. – Mo­gła­byś nie mó­wić Do­ro­cie, że dzi­siaj umó­wi­łem się z top mo­delką? – Za­śmiał się na głos, a wtedy w jego stronę po­le­ciał je­den ze zna­le­zio­nych se­kundę wcze­śniej ob­ca­sów.

Roz­dział 2

Ka­mila Mą­czyń­ska spoj­rzała na swo­jego męża i uśmiech­nęła się. Uwiel­biała, gdy wkła­dał ko­szulę i ma­ry­narkę. Oczy­wi­ście za­nim to zro­bił, każ­do­ra­zowo mu­siała się na­słu­chać jego uty­ski­wa­nia. O tym, że go ko­szula pije w szyję, a ma­ry­narka ogra­ni­cza mu ru­chy i po­wo­duje, że czuje się ni­czym pa­cjent psy­chia­tryka w ka­fta­nie. Aku­rat tego po­rów­na­nia zu­peł­nie nie ro­zu­miała, ale po­ja­wiało się za każ­dym ra­zem, gdy wy­bie­rali się na mia­sto. Wtedy uru­cha­miała naj­prost­szy spo­sób, aby mąż nie rzu­cił znie­na­wi­dzoną ko­szulą w kąt i nie stor­pe­do­wał ich wyj­ścia.

Ko­cimi ru­chami krą­żyła wo­kół niego, szep­cząc do ucha, jak sek­sow­nie wy­gląda i że jak wrócą, chęt­nie ze­rwie z niego tę część gar­de­roby. Wtedy on, ni­czym małe dziecko sku­szone na­grodą, za­po­mi­nał o swo­ich pro­ble­mach i z uśmie­chem od ucha do ucha cie­szył się, że dał się prze­ko­nać do tego stroju. Za­wsze wpla­tała to w ich plan wyj­ścia na mia­sto. Z jed­nej strony wy­ko­rzy­sty­wała mę­ski po­pęd do zmo­ty­wo­wa­nia męża, a z dru­giej – sama czer­pała z tego sa­tys­fak­cję. Seks z nim za­wsze przy­no­sił jej roz­kosz. Zu­peł­nie nie ro­zu­miała uty­ski­wań ko­le­ża­nek, które mó­wiły, że mał­żon­ko­wie ich nie za­spa­ka­jają. Trzy­dzie­ści se­kund i po wszyst­kim. Jej mąż czę­sto za­cho­wy­wał się tak, jakby to jej za­do­wo­le­nie w łóżku sta­no­wiło dla niego sens współ­ży­cia.

Nie­spiesz­nie się ubrali i wsie­dli do za­mó­wio­nej wcze­śniej tak­sówki, która za­wio­zła ich na dwo­rzec. Ru­szyli na co­mie­sięczny wy­pad do sto­licy, który prze­bie­gał za­wsze we­dług po­dob­nego sche­matu. Je­chali naj­pierw na drinka, na­stęp­nie szli do te­atru lub na ja­kiś ka­ba­ret czy, jak co­raz czę­ściej na­zy­wano wy­stępy ko­mi­ków, stand-up, a po wszyst­kim na ko­la­cję za­kra­pianą lekką dawką al­ko­holu. Na ko­niec po­wrót ube­rem.

Od kiedy prze­pro­wa­dzili się za mia­sto, gdzie na co dzień mo­gli de­lek­to­wać się ci­szą i spo­ko­jem, raz w mie­siącu wy­bie­rali się do War­szawy, żeby spraw­dzić, czy mia­sto ich nie cią­gnie. I za każ­dym ra­zem wra­cali z tym sa­mym prze­ko­na­niem, że raz w mie­siącu to jest wy­star­cza­jąca doza ha­łasu, lu­dzi, spa­lin. Czyli tego, przed czym ucie­kli na wieś. Do swo­jego nie­wiel­kiego drew­nia­nego domku, który zbu­do­wali wła­snym sump­tem i który tak na­prawdę wy­ma­rzyli so­bie już na pierw­szej randce. Już wtedy omó­wili, co będą ro­bić za dzie­sięć czy pięt­na­ście lat. Pla­no­wali bar­dzo szcze­gó­łowo każdy aspekt ich ży­cia, po­czy­na­jąc od dzieci, a ra­czej tego, że nie chcą ich mieć. To nie­zwy­kle ucie­szyło ich oboje, po­nie­waż, jak się oka­zało, po­przedni part­ne­rzy nie do końca zga­dzali się z ich po­my­słem na ży­cie.

Po­tem przy­szedł czas na pracę. Każde z nich chciało mieć taką, którą będą mo­gli wy­ko­ny­wać z każ­dego miej­sca – nie tylko w Pol­sce, ale i na świe­cie. Ma­rzyły im się po­dróże: i bli­skie, i da­le­kie, i ta­kie, z któ­rych może kie­dyś nie wrócą i zo­staną gdzieś. Da­leko, da­leko nad la­zu­rową wodą, le­żąc na plaży i stu­ka­jąc w kla­wia­turę, dzięki czemu mo­gliby za­ra­biać nie­za­leż­nie od tego, gdzie w da­nym mo­men­cie by się znaj­do­wali.

Ko­lej­nym punk­tem na ich li­ście, który rów­nież był spójny, był do­mek gdzieś pod War­szawą na ten okres przej­ściowy. Nie chcieli bar­dzo od­da­lać się od sto­licy, po­nie­waż to w tym re­gio­nie miesz­kała cała ich ro­dzina. Ale nie wy­obra­żali so­bie miesz­ka­nia w mie­ście, skoro wy­wo­ły­wało to w nich ne­ga­tywne emo­cje, a swoje prace mo­gli spo­koj­nie wy­ko­ny­wać zdal­nie. Pla­no­wali więc jak naj­szyb­ciej się wy­pro­wa­dzić, dzięki czemu na co dzień mo­gliby de­lek­to­wać się czyst­szym po­wie­trzem, ci­szą i bra­kiem są­sia­dów za ścianą, któ­rzy to piją, krzy­czą i ro­bią dziwne rze­czy w naj­mniej od­po­wied­nich go­dzi­nach. Z re­guły w tych wcze­sno­po­ran­nych, kiedy czło­wiek jesz­cze leży w łóżku, albo wie­czo­rem, gdy chce już usiąść na ka­na­pie i ni­czym się nie stre­so­wać.

Te­raz jed­nak jak co mie­siąc po­rzu­cali na mo­ment swoją oazę i chło­nęli mia­sto w tej for­mie, która naj­bar­dziej im pa­so­wała, czyli ob­cu­jąc ze sztuką.

Tym ra­zem pa­dło na kla­sykę, Ro­mea i Ju­lię. Sztukę, którą każdy znał, a więk­szość wi­działa parę razy w ży­ciu, jak nie w wer­sji te­atral­nej, to cho­ciaż w po­staci filmu.

Ka­mila od za­wsze była jej wielką fanką. Ma­riusz co prawda nie pa­łał do niej taką mi­ło­ścią, ale nie miał wyj­ścia. Już na sa­mym po­czątku wpro­wa­dzili pro­stą za­sadę: na zmianę wy­bie­rają sztuki lub ka­ba­rety. Tym ra­zem przy­pa­dała jej ko­lej, więc nie mógł nie pójść, nie mógł tor­pe­do­wać jej po­my­słu. Dla­tego te­raz grzecz­nie sie­dział i cze­kał, aż ak­to­rzy wyjdą na scenę. Swoim zwy­cza­jem już po mi­nu­cie roz­piął pa­sek, który pił go w brzuch i po­wo­do­wał, że zje­dzony przed wyj­ściem kur­czak bul­go­tał gdzieś w żo­łądku. Przy­krył go ma­ry­narką, aby nikt nie zwra­cał na to uwagi. Chwy­cił żonę za rękę i po­gła­skał kciu­kiem po dłoni. Za­wsze lu­bił oka­zy­wać jej uczu­cia. Nie tak jak jego ro­dzice, któ­rzy w miej­scach pu­blicz­nych uda­wali, że są tylko zna­jo­mymi. Ni­kim bli­skim. Nie wia­domo, po kim on miał w so­bie dużą wy­lew­ność. Uwiel­biał za­równo do­ty­kać żony, jak i ją ca­ło­wać – nie­za­leż­nie od tego, gdzie byli. Ona zaś z uśmie­chem na ustach przyj­mo­wała jego czu­ło­ści, nie przej­mu­jąc się dez­apro­batą w oczach in­nych.

W końcu po dłuż­szym ocze­ki­wa­niu kur­tyna unio­sła się i na scenę we­szli pierwsi ak­to­rzy. Ma­riusz nie zno­sił sła­bych sztuk, a ta nie­stety do nich na­le­żała. Nie dość, że ak­to­rzy grali ra­czej prze­cięt­nie, to jesz­cze co chwilę po­peł­niali błędy z ka­te­go­rii tych ka­ry­god­nych. Je­den z ak­to­rów miał w kie­szeni spodni te­le­fon, co wi­dać było przy każ­dym jego ru­chu. Ko­lejny za­po­mniał w po­ło­wie swo­jej kwe­stii. Na szczę­ście sto­jąca obok ak­torka szybko go po­ra­to­wała, ale parę osób zdą­żyło to wy­chwy­cić, a jedna na­wet rzu­ciła z wi­downi tekst: „To ja­kaś farsa?”.

Ma­riusz naj­chęt­niej by wy­szedł, ale do­brze wie­dział, że nie może. Prze­trwał pierw­szy akt, zu­peł­nie ni­czego nie ko­men­tu­jąc. W prze­rwie wy­pił aż dwa kie­liszki wina i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na ko­niec spek­ta­klu. Gdy ze­ga­rek po­ka­zy­wał, że od upra­gnio­nej ko­la­cji dzieli go już tylko kilka, mak­sy­mal­nie kil­ka­na­ście mi­nut, uśmiech­nął się, po­ka­zu­jąc zęby.

Gdy wresz­cie Ro­meo osu­nął się na zie­mię, Ma­riusz lekko prych­nął, za co otrzy­mał kuk­sańca w bok od żony, która zro­biła wiel­kie oczy, upo­mi­na­jąc go za za­cho­wa­nie ro­dem z pod­sta­wówki. Se­kundy mi­jały, a ak­tor na­dal le­żał na ziemi, tylko dwa razy lekko się po­ru­szył, jakby de­li­kat­nie pod­ska­ku­jąc, ale póź­niej za­marł zu­peł­nie.

– W końcu do­brze gra – szep­nął żo­nie wprost do ucha.

Ona jed­nak tego nie sko­men­to­wała. Pa­trzyła na scenę, uważ­nie ob­ser­wu­jąc roz­wój zda­rzeń. Ro­mea i Ju­lię wi­działa w te­atrze trzy razy i ta scena ni­gdy nie trwała tak długo.

Mi­nuty dłu­żyły się nie­mi­ło­sier­nie, a wszy­scy przy­pa­try­wali się głów­nemu ak­to­rowi. W pew­nym mo­men­cie jedna z ak­to­rek po­bla­dła. Było to wi­dać mimo dzie­lą­cych ich kilku me­trów. Ko­bieta za­częła się ner­wowo roz­glą­dać, a po sali prze­szedł po­mruk. W miarę spo­kojne na­stroje wśród wi­dzów zmą­cił prze­raź­liwy krzyk ko­goś z tyłu:

– On nie żyje!

Mo­men­tal­nie wszy­scy sie­dzący na wi­downi po­chy­lili się do przodu, a kilka osób wstało. Każdy pró­bo­wał do­strzec, czy pierś ak­tora unosi się ryt­micz­nie, jed­nak ta jak za­klęta nie po­ru­szała się na­wet o mi­li­metr.

Roz­dział 3

Czer­wiń­ska we­szła na ko­mendę, czu­jąc, że le­wi­tuje. Od ślubu przy­ja­ciółki mi­nęło kilka dni, a ona cały czas żyła wspo­mnie­niami. Uro­czy­stość w ko­ściele była do­kład­nie taka, jak po­winna. Uprzejmy i nie­zwy­kle elo­kwentny ksiądz wy­gło­sił ka­za­nie, któ­rego mo­głaby słu­chać w nie­skoń­czo­ność i które tak bar­dzo róż­niło się od tego sły­sza­nego, gdy ostat­nio uczest­ni­czyła w mszy.

Nie było upo­li­tycz­nione, nie punk­to­wało obo­wiąz­ków do­brego ka­to­lika i nie styg­ma­ty­zo­wało wszyst­kich, któ­rzy są inni. Było pełne po­zy­ty­wów, cie­płe i da­jące na­dzieję. Może gdyby ta­kie ka­za­nia były stan­dar­dem, nie stro­ni­łaby od ko­ścioła.

Po­tem była śred­nio przy­jemna i dłu­żąca się okrut­nie ko­lejka do skła­da­nia ży­czeń, w któ­rej wraz z Grze­go­rzem, świad­kiem pana mło­dego, peł­nili funk­cję zbie­ra­czy pre­zen­tów. Wie­działa do­brze, że w ko­per­tach mogą być ukryte nie­złe sumki, więc czuła duże ob­cią­że­nie. Na szczę­ście od­padł im pro­blem bu­kie­tów, po­nie­waż pań­stwo mło­dzi po­pro­sili go­ści o nie­ku­po­wa­nie im ich. Nie chcieli mieć mo­rza kwia­tów, z któ­rym nie wia­domo, co zro­bić. Za­miast tego każdy z go­ści otrzy­mał dane fun­da­cji wspie­ra­ją­cej wcze­śniaki, z któ­rej po­mocy sami ko­rzy­stali, i na jej konto miały le­cieć prze­lewy. Na szczę­ście więk­szość przy­jęła to ze zro­zu­mie­niem, poza ciotką Kasi, która uznała, że to święto jej bra­ta­nicy, a nie ob­cych ba­cho­rów, więc to jej na­leży się pre­zent.

Póź­niej było już tylko le­piej. Prze­nie­śli się do nie­wiel­kiej gó­ral­skiej karczmy usy­tu­owa­nej obok oka­za­łego ho­telu, czym za­spo­ko­ili po­trzebę zor­ga­ni­zo­wa­nia we­sela w przy­tul­nych wa­run­kach, a jed­no­cze­śnie mo­gli za­pew­nić go­ściom noc­leg kilka kro­ków od im­prezy, co miało szcze­gól­nie duże zna­cze­nie w przy­padku ro­dzin z dziećmi i osób star­szych.

I to zde­cy­do­wa­nie był strzał w dzie­siątkę. O dwu­dzie­stej trze­ciej więk­szość ma­ło­let­nich go­ści już spała, a ro­dzice na zmianę cho­dzili spraw­dzić, czy żadne nie wy­śli­zgnęło się z łóżka, ale mo­gli da­lej się ba­wić.

Tań­czyli, pili, śmiali się.

Ka­sia wszystko do­sko­nale za­pla­no­wała, więc Do­rota już w nie­wielu sy­tu­acjach mu­siała po­ma­gać. Mo­gła chło­nąć całą sobą nie­sa­mo­witą at­mos­ferę. Je­dy­nie roz­mowa z Mar­kiem za­kłó­ciła nieco sie­lan­kową im­prezę. Chwilę przed tor­tem znik­nął na dzie­sięć mi­nut. Wró­cił z uśmie­chem jesz­cze więk­szym niż ten, który pre­zen­to­wał przez całą im­prezę.

– Wy­gra­łeś w totka? – szep­nęła mu do ucha, gdy usiadł koło niej. Spra­gniona po ko­lej­nym tańcu z wuj­kiem przy­ja­ciółki, są­czyła po­woli szam­pana, który miło chło­dził od środka.

– Ja już dawno temu wy­gra­łem. – Cmok­nął ją w po­li­czek, a jego dłoń wy­lą­do­wała na jej udzie.

– To do­sta­łeś gra­tis do tego totka? – nie od­pusz­czała. Ostat­nie mie­siące by­cia ra­zem spo­wo­do­wały, że za­czy­nała czy­tać w nim jak w otwar­tej księ­dze, ale te­raz coś blo­ko­wało prze­kaz.

– Może, a co, je­steś za­zdro­sna?

– Nie, bar­dziej cie­kaw­ska.

– No do­bra. – Zgar­nął wolną ręką sto­jący na ude­ko­ro­wa­nym stole kie­li­szek. – Za­dzwo­nił do mnie ko­lega i sprze­dał newsa.

– Robi się cie­ka­wie.

– No, i to bar­dzo. Otóż mam szansę na po­wrót do pracy w po­li­cji.

– Se­rio? – Czer­wiń­ska aż pod­sko­czyła z ra­do­ści, cho­ciaż mo­men­tal­nie po­czuła ucisk w brzu­chu. Do­brze wie­działa, że ozna­cza to jedno. Ko­niec spo­koj­nej głowy, jaką miała do­tych­czas. W jej ży­cie wkrad­nie się i za­do­mowi na do­bre strach o Marka i nie wie­działa, jak so­bie z tym po­ra­dzi. W su­mie ni­gdy o ni­kogo się nie mar­twiła. – Po­dzie­lisz się ja­ki­miś szcze­gó­łami? – Z uśmie­chem na twa­rzy upiła łyk szam­pana, li­cząc, że męż­czy­zna nie wy­ła­pie jej za­kło­po­ta­nej miny.

– No… – Prze­rwał i zmarsz­czył brwi. Nie zwia­sto­wało to ni­czego do­brego. W gło­wie Do­roty od razu wy­sko­czyły ne­ga­tywne my­śli. Pew­nie wy­ślą go na ko­niec Pol­ski albo wcią­gną do taj­nej grupy, nie bę­dzie mógł in­for­mo­wać jej o ni­czym i bę­dzie zni­kał w środku nocy. – Za­czy­nam już w po­nie­dzia­łek.

– Wow, szybko, a gdzie?

Ma­rek uło­żył usta w dzió­bek i cmok­nął.

– Jeju, chło­pie, do brzegu! – Prze­krzy­wiła głowę i za­ma­chała rzę­sami jak nie ona.

– No do­bra. Mam na­dzieję, że się ucie­szysz, ale bę­dziemy pra­co­wać ra­zem – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym wy­de­chu i utkwił wzrok w Czer­wiń­skiej.

Roz­dział 4

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach po­ja­wiła się ka­retka. Dwóch me­dy­ków wpa­dło na scenę i przy­stą­piło do swo­jej pracy. Nie­któ­rzy z lu­dzi sie­dzą­cych na wi­downi pró­bo­wali doj­rzeć, co się dzieje, pod­no­sząc się z fo­teli, by spraw­dzić, czy męż­czy­zna jesz­cze od­dy­cha, czy ni­czym bo­ha­ter utworu Szek­spira prze­niósł się na tam­ten świat.

W końcu jedna z sie­dzą­cych w pierw­szym rzę­dzie star­szych pań nie wy­trzy­mała i krzyk­nęła w stronę ra­tow­ni­ków me­dycz­nych:

– On żyje?

Sama nie wy­glą­dała le­piej niż ak­tor na sce­nie. Trzy­mała się opar­cia fo­tela, lekko dy­go­tała, a mimo to wy­cią­gała szyję naj­moc­niej, jak po­tra­fiła, żeby tylko zo­ba­czyć, co się dzieje z męż­czy­zną. Me­dycy nie od­po­wie­dzieli.

– Pró­bują go ra­to­wać – ode­zwał się sie­dzący w pią­tym rzę­dzie młody czło­wiek ubrany w wy­soki golf, który przy­krył ma­ry­narką w kratę. – Jakby już nic nie dało się zro­bić, na­rzu­ci­liby na niego płachtę i wy­nie­śli – do­dał i na ko­niec wzru­szył ra­mio­nami, jakby nie mó­wił o czło­wieku, ale o ja­kiejś nie­po­trzeb­nej rze­czy.

– Znawca! – prych­nęła ko­bieta i ob­ró­ciła się w jego stronę. – Wy, mło­dzi, zna­cie się na wszyst­kim i wy­po­wia­da­cie się we wszyst­kich kwe­stiach, jak­by­ście po­zja­dali wszyst­kie ro­zumy. Kie­dyś czło­wiek się trzy razy za­sta­no­wił, za­nim się w ogóle ode­zwał.

– Tu nie trzeba le­ka­rza, pa­to­loga czy in­nego mę­drca. Wy­star­czy tro­chę ro­zumu i pod­sta­wowa wie­dza.

– Czyli nie tylko naj­mą­drzej­szy, ale jesz­cze nie­wy­cho­wany – sko­men­to­wała star­sza pani, krę­cąc przy tym głową.

– Wy­pra­szam so­bie! – Męż­czy­zna wy­pro­sto­wał się na krze­śle i zmarsz­czył srogo brwi. – Ja nic ta­kiego…

– Ko­cha­nie, prze­stań – ode­zwała się sie­dząca obok męż­czy­zny krótko ostrzy­żona blon­dynka, która przy part­ne­rze wy­glą­dała na fi­li­gra­nową. – Nie warto wcho­dzić w dys­ku­sję ze star­szą, sfru­stro­waną pa­nią, która…

– Sama je­steś sfru­stro­wana! – prze­rwała jej pani z przodu, ale nie było jej dane skoń­czyć.

– Ci­sza! – wrza­snął je­den z me­dy­ków. – Tego, co nie­któ­rzy tu­taj ro­bią, to na­wet nie można na­zwać bra­kiem sza­cunku. Nie wiem, czy pań­stwo też by chcieli, aby ktoś za­cho­wy­wał się w ten spo­sób, jak bę­dzie­cie umie­rać wy lub ktoś z pań­stwa bli­skich. – Spoj­rzał z dez­apro­batą na kłó­cą­cych się jesz­cze chwilę temu lu­dzi i od­wró­cił w stronę le­żą­cego na de­skach męż­czy­zny.

– A nie po­winni za­sło­nić tego fa­ceta? – rzu­ciła po chwili Ka­mila, od kilku mi­nut kur­czowo trzy­ma­jąc męża za dłoń. – Na me­czach, jak coś się dzieje, to two­rzą wo­kół po­szko­do­wa­nego krąg i ki­bice nie wi­dzą, jak ko­muś noga wisi czy z głowy pły­nie krew.

– Może ci tu­taj nie mają ta­kiej wprawy. Jed­nak sport to bar­dziej kon­tak­towa dzie­dzina niż gra w te­atrze.

W tym mo­men­cie młod­szy z me­dy­ków wstał i pa­trząc na jedną ze sto­ją­cych obok niego od sa­mego po­czątku ko­biet, po­krę­cił wy­mow­nie głową. Jego mina mó­wiła sama za sie­bie.

– Boże, on nie żyje – szep­nęła Mą­czyń­ska, le­dwo sły­sząc swój głos. – Praw­do­po­dob­nie dzwo­nią te­raz po ka­ra­wan… – kon­ty­nu­owała, zu­peł­nie igno­ru­jąc fakt, że sie­dzący obok męż­czy­zna już chwilę temu zro­bił się blady ni­czym ściana.

Działo się tak za każ­dym ra­zem, gdy w grę wcho­dziły oko­ło­me­dyczne sprawy. W każ­dej ta­kiej sy­tu­acji, nie­za­leż­nie od tego, czy do­ty­czyła jego sa­mego, czy bli­skiej osoby, czy zu­peł­nie nie­zna­nej, z jego twa­rzy od­pły­wała cała krew, a on wy­glą­dał ni­czym zom­bie.

Kilka mi­nut póź­niej na sce­nie po­ja­wił się pierw­szy mun­du­rowy, a po chwili drugi, aż ze­brało się ich tak wielu, że wy­da­wało się, jakby to oni prze­jęli cały bu­dy­nek.

– Boże, kiedy my wró­cimy do domu? – szep­nęła Ka­mila do swo­jego męża, nie chcąc, aby ktoś usły­szał. My­śle­nie w tym mo­men­cie o so­bie nie na­pa­wało jej dumą. – Prze­cież nasz kot nie wy­trzyma długo.

– Jezu, ty znowu za­czy­nasz z tym ko­tem… – sap­nął Ma­riusz i po­krę­cił głową z dez­apro­batą. Ogól­nie rzecz bio­rąc, uwa­żał, że są nie­zmier­nie zgra­nym mał­żeń­stwem, ale je­dy­nym punk­tem za­pal­nym był wła­śnie wło­chaty czwo­ro­nóg, który sta­no­wił główne źró­dło kon­flik­tów. – Za każ­dym ra­zem jest to samo. Prze­cież już tyle razy się prze­ko­na­li­śmy, że on może zo­stać długo sam. Nie po­trze­buje na­szego wspar­cia.

– Ja wiem, ale on jest taki biedny, nie lubi, jak długo nas nie ma.

– Po­wie­dział ci to?

– Ta­kie rze­czy się wie – wes­tchnęła i zer­k­nęła na te­le­fon. Do domu mieli wró­cić do­piero za kilka go­dzin, ale obawa, że przy­jadą póź­niej, niż pla­no­wali, osa­czyła ją ni­czym mgła w letni po­ra­nek.

– Ja ro­zu­miem, że nasz ko­te­łek nie lubi być sam, ale nic mu się nie sta­nie, uwierz mi. – Po­gła­skał ją po dłoni. – Nie do­sta­nie ko­ciej de­pre­sji, a na­wet jak do­sta­nie, to jak za­czniesz go gła­skać, szybko o tym za­po­mni. Poza tym – spoj­rzał na ze­ga­rek ukryty pod man­kie­tem ma­ry­narki – jesz­cze mamy sporo czasu, by…

Nie skoń­czył, bo na­gle na sce­nie sta­nął je­den z po­li­cjan­tów, a za nim opa­dła wresz­cie kur­tyna, od­gra­dza­jąc tym sa­mym wi­dzów od roz­gry­wa­ją­cego się tam dra­matu, a tak wła­ści­wie jego koń­cówki.

– Dro­dzy pań­stwo! – za­czął ubrany w czarne je­ansy i kurtkę khaki męż­czy­zna. – Je­stem ko­mi­sarz Ma­rek Ka­miń­ski. Nie­stety wy­da­rzyła się wielka tra­ge­dia. – Prze­rwał, po­nie­waż sie­dzący w dal­szych rzę­dach lu­dzie za­częli na­gle gło­śno o czymś dys­ku­to­wać. – Może pań­stwu prze­szka­dzam, ale chwi­lowo pro­sił­bym o ci­szę. Po­wiem, co mam do po­wie­dze­nia, i bę­dzie­cie mo­gli kon­ty­nu­ować wcią­ga­jącą roz­mowę.

Ad­re­saci tych słów mo­men­tal­nie się uspo­ko­ili i za­pa­no­wała ci­sza prze­ry­wana je­dy­nie szme­rem do­cho­dzą­cym zza bor­do­wej za­słony. Każdy ze słu­cha­czy od razu się po­chy­lił, jakby li­czył na ja­kieś pi­kantne ką­ski ze strony funk­cjo­na­riu­sza.

– Nie­stety w związku z za­ist­niałą sy­tu­acją po­trze­bu­jemy da­nych każ­dego z pań­stwa. Wiem, że to spore ob­cią­że­nie, ale wie­rzę, że mają pań­stwo w so­bie do­brą wolę i we­sprą nas w doj­ściu do prawdy. – Uśmiech­nął się de­li­kat­nie. – Za chwilę przyjdą tu po­li­cjanci, któ­rzy będą spi­sy­wać pań­stwa dane. Je­żeli mają pań­stwo ja­kieś swoje spo­strze­że­nia, chęt­nie ich wy­słu­chamy. Li­czymy na współ­pracę i dzię­ku­jemy za wy­ro­zu­mia­łość. – Lekko się ukło­nił i zszedł ze sceny, igno­ru­jąc py­ta­nia ze strony pu­blicz­no­ści.

– Ile to po­trwa?

– Czy mu­simy tu sie­dzieć cały czas?

– Czy mogę iść do to­a­lety?

– Czy on fak­tycz­nie nie żyje?

– Mu­szę za­dzwo­nić do pracy, za­raz za­czy­nam zmianę.

– Kto go za­bił?

– Czy mogę pod­je­chać ju­tro? Mu­simy je­chać do kota! – rzu­ciła Ka­mila, na co jej mąż prze­wró­cił tylko oczami.

Roz­dział 5

Ma­rek Ka­miń­ski prze­szedł na od­gro­dzoną część sceny, ro­zej­rzał się do­okoła i za­mknął na chwilę oczy. To było to, czego mu bra­ko­wało. Od kiedy zre­zy­gno­wał z pracy w po­li­cji, ani razu nie wy­po­wie­dział słów, które można by­łoby zin­ter­pre­to­wać jako na­rze­ka­nie. Był wdzięczny za każdą chwilę z sy­nem i Do­rotą, ale w skry­to­ści li­czył, że prę­dzej czy póź­niej znowu uda mu się być czę­ścią ja­kiejś sprawy. Nie są­dził jed­nak, że wszystko po­to­czy się tak szybko.

Ty­dzień wcze­śniej, w dniu ślubu Kasi, przy­ja­ciółki Do­roty, za­dzwo­nił do niego ko­lega z daw­nych cza­sów. Daw­nego ży­cia, jak okre­ślał to, co wy­da­rzyło się kie­dyś. Kum­pel znał szcze­góły sprawy, która znisz­czyła mu ży­cie, i ni­gdy nie po­ru­szał tego te­matu, za co Ka­miń­ski był mu wdzięczny. Wie­dział też o jego ak­tu­al­nej sy­tu­acji, dla­tego za­dzwo­nił z dość kon­kretną pro­po­zy­cją:

– Mam dla cie­bie ro­botę – rzu­cił po krót­kiej roz­mo­wie o ni­czym.

– Ja­kieś cie­kawe zle­ce­nie de­tek­ty­wi­styczne? – spy­tał Ma­rek od razu, bo tym się zaj­mo­wał, od kiedy zre­zy­gno­wał z pracy w po­li­cji.

– Nie. Coś o wiele faj­niej­szego.

– Będę ochra­niał Jen­ni­fer Lo­pez? – wtrą­cił roz­ba­wiony. Za­wsze lu­bili się dro­czyć i ni­gdy żad­nej ze stron to nie prze­szka­dzało.

– Chciał­byś. Ale… – Urwał na chwilę, a Ka­miń­ski usły­szał ja­kiś dam­ski głos w tle. – Prze­pra­szam, ale stara do­ga­duje, że mie­li­śmy zjeść obiad, a ja wi­szę na te­le­fo­nie. Tylko jak usiądę w końcu do je­dze­nia, to sama za­topi się w swoim fejs­buczku. Ob­łud­nica jedna… – Męż­czy­zna wes­tchnął. – Nie będę truł ci dupy o moim mał­żeń­stwie, bo to istny kosz­mar. Jakby mnie na kole roz­ry­wali! – Ostat­nie słowa wy­po­wie­dział gło­śniej. – Tak, o to­bie mó­wię. Drzesz się non stop i cze­piasz wszyst­kiego jak nie­nor­malna…

– Może zdzwo­nimy się póź­niej – rzu­cił Ka­miń­ski, sły­sząc nie­zbyt przy­chylne słowa wy­po­wia­dane przez ja­kąś ko­bietę w kie­runku jego kum­pla. – Nie chcę mieć two­jego mał­żeń­stwa na su­mie­niu.

– Tu się i tak już nie da nic ra­to­wać. Moja żona ma chorą głowę.

W tym mo­men­cie do­biegł do niego pi­skliwy dam­ski głos, tak gło­śny, jakby to ona trzy­mała słu­chawkę:

– A ty dupę. Nie­nor­malny je­steś…

– Prze­pra­szam. – Ka­miń­ski usły­szał pisk prze­su­wa­nego me­bla po pod­ło­dze, a po chwili za­pa­no­wała to­talna ci­sza. – Mam dla cie­bie ro­botę na ko­men­dzie.

– W po­li­cji? Ale jak to? Prze­cież ty nie pra­cu­jesz już od kilku lat.

– Zna­jo­mo­ści zo­stają do końca ży­cia.

I tym spo­so­bem wró­cił. Nie na stare śmie­cie, bo nie znał ko­mendy, na któ­rej po­ja­wił się wa­kat. No, poza jedną osobą.

Do­rotą Czer­wiń­ską, która już stała koło pa­to­loga i bacz­nie ob­ser­wo­wała jego pracę. Pod­szedł do niej i uśmiech­nął się le­dwo do­strze­gal­nie. Po­wie­dział jej o pro­po­zy­cji już pod­czas we­sela jej przy­ja­ciółki. Li­czył, że at­mos­fera tam pa­nu­jąca po­zy­tyw­nie ją na­stawi i jego uko­chana nie za­re­aguje ne­ga­tyw­nie.

Ku jego ra­do­ści ucie­szyła się, a przy­naj­mniej nie zde­ner­wo­wała. Szybko usta­lili za­sady ich współ­pracy, bo te­raz mieli zo­stać part­ne­rami.

– To ko­mi­sarz Ma­rek Ka­miń­ski, a to Ja­nusz Cho­da­kow­ski – przed­sta­wiła ich so­bie, na co pa­no­wie kiw­nęli na sie­bie gło­wami, a ten drugi wró­cił do wy­ko­ny­wa­nych chwilę wcze­śniej czyn­no­ści.

– Miło po­znać – rzu­cił po­li­cjant i zro­bił krok w stronę ciała męż­czy­zny. – Ja­kieś po­my­sły, co się mo­gło stać?

– Stać się mo­gło wiele rze­czy. I na chwilę obecną poza naj­pew­niej­szym, czyli że fa­cet nie żyje, nic nie je­stem w sta­nie po­wie­dzieć. – Głos le­ka­rza brzmiał nie­zwy­kle sym­pa­tycz­nie, co ucie­szyło Ka­miń­skiego. Już lata temu w taki spo­sób spraw­dzał spo­ty­ka­nych na swo­jej dro­dze pa­to­lo­gów. Ci, co się wście­kali za jego py­ta­nia, z re­guły nie na­le­żeli do naj­wy­bit­niej­szych. Za to ci, co w spo­sób elo­kwentny od­po­wia­dali na tego typu za­czepki, oka­zy­wali się cie­ka­wymi oso­bami, a współ­praca z nimi prze­bie­gała do­sko­nale. – Po wię­cej in­for­ma­cji za­pra­szam na sek­cję zwłok. Wtedy bę­dziemy mo­gli po­roz­ma­wiać z na­szym ak­to­rem, a także po­znać się le­piej. Bo mnie­mam, że zo­sta­niesz z nami na dłu­żej? – Męż­czy­zna uniósł głowę znad ciała i spoj­rzał na Ka­miń­skiego.

– Taki mam plan, a tym­cza­sem zo­sta­wiamy pana i cze­kamy na in­for­ma­cje. – Ski­nął głową i od­szedł kilka me­trów. Do­rota zro­biła to samo.

Na drew­nia­nej sce­nie krzą­tało się kilka osób. Dwóch tech­ni­ków ro­biło zdję­cia i za­bez­pie­czało ślady, cho­dząc na pal­cach wo­kół le­żą­cego na środku męż­czy­zny.

Czer­wiń­ska od razu go po­znała. Nor­bert Dut­kie­wicz. Ak­tor prze­ciętny, lecz przy­stojny po­nad normę. Po­dobno od lat zwią­zany z jedną ko­bietą, jed­nak wielu wąt­piło, czy fak­tycz­nie ogra­ni­cza się tylko do niej. Mało kto wie­rzył, że taki fa­cet może być wierny.

Nie tylko jego wy­gląd był te­ma­tem do roz­mów, ale i wy­kształ­ce­nie. Nie skoń­czył żad­nej szkoły ak­tor­skiej, co wie­lo­krot­nie mu wy­ty­kano. Kry­tycy zwra­cali uwagę, że jego spo­sób gry po­zba­wiony jest emo­cji, a wy­raz twa­rzy za­wsze taki sam, nie­za­leż­nie od tego, czy jego bo­ha­ter jest szczę­śliwy, zły, czy może cierpi ka­tu­sze.

Jed­nak ani on, ani pro­du­cenci się tym nie przej­mo­wali. On i tak miał rze­szę fa­nów, a bar­dziej fa­nek, a tym sa­mym mnó­stwo fol­lo­wer­sów na In­sta­gra­mie, czym się szczy­cił. Twórcy se­riali, w któ­rych głów­nie wy­stę­po­wał, ale i fil­mów peł­no­me­tra­żo­wych czy sztuk, w któ­rych po­ka­zy­wał się oka­zjo­nal­nie, dys­po­no­wali nim jak ma­gne­sem przy­cią­ga­ją­cym pu­blikę, co rów­nało się z sze­ro­kim stru­mie­niem pie­nię­dzy spły­wa­ją­cym do ich kie­szeni.

I na­gle wszystko się skoń­czyło.

Z tego, czego do­wie­dzieli się na szybko, męż­czy­zna zgod­nie ze sce­na­riu­szem wy­pił na­pój uda­jący tru­ci­znę, padł na zie­mię i już z niej nie wstał. Kilka osób za­uwa­żyło, że pa­ro­krot­nie nim wstrzą­snęło, jakby miał pa­daczkę, i tyle.

Po pro­stu od­pły­nął, a te­raz le­żał na ziemi i gdyby nie nie­na­tu­ralny bez­ruch, można by­łoby po­my­śleć, że śpi. Cały czas wy­glą­dał nie­zwy­kle przy­stoj­nie, jakby na­wet śmierć obe­szła się z nim ła­god­nie. Usta uło­żyły się w de­li­katny uśmiech, a na opusz­czo­nych po­wie­kach na­wet z da­leka można było do­strzec na­tu­ral­nie dłu­gie rzęsy.

– Smutne to tro­chę – szep­nęła Czer­wiń­ska do sto­ją­cego obok Ka­miń­skiego, który rów­nież od kilku mi­nut ob­ser­wo­wał spo­czy­wa­ją­cego na de­skach te­atru męż­czy­znę. – Czło­wiek idzie do niby nor­mal­nej pracy, która nie wiąże się z żad­nym nie­bez­pie­czeń­stwem, i na­gle pada. Ży­jemy w cza­sach, kiedy nie ma żad­nych świę­to­ści.

– No, nie po­wie­dział­bym, że to żadne nie­bez­pie­czeń­stwo. A stres? Ja umarł­bym już pod­czas pierw­szego wyj­ścia. Nie wiem, jak ty, ale przed­szkole to była dla mnie trauma. Mia­łem ta­kie cio­cie, co były nie­wy­żyte ar­ty­stycz­nie i non stop ro­biły przed­sta­wie­nia. Roz­po­czę­cie roku to ro­zu­miem, po­tem pa­so­wa­nie na przed­szko­laka, ale póź­niej był dzień je­sieni, czego nikt nie ob­cho­dzi. Na­stęp­nie święta. Ja­kieś przed­sta­wie­nie zi­mowe, pierw­szy dzień wio­sny i tak da­lej. Jedno nie­koń­czące się pa­smo wy­stę­pów, a ja za każ­dym ra­zem do­sta­wa­łem sraczki. Se­rio! – Po­ki­wał głową. – Nie­na­wi­dzi­łem tego, dla­tego jak Mi­kuś pój­dzie do przed­szkola, to mu po­wiem, że nie musi.

– O matko, ty je­steś nie­sa­mo­wi­cie de­li­katny – za­śmiała się pod no­sem.

– Tak, przy­znaję się, ale uwa­żam to za swoją za­letę, a nie wadę. A co do na­szego de­nata, to fak­tycz­nie słaba śmierć, ale i tak lep­sza niż za­wał kie­rowcy au­to­busu pod­czas wy­ko­ny­wa­nia kursu. Było już parę ta­kich sy­tu­acji i nie­stety koń­czyły się tra­gicz­nie.

Czer­wiń­ska po­krę­ciła głową, bo od razu przed oczami sta­nęła jej sy­tu­acja sprzed Zło­tych Ta­ra­sów i sa­mo­chód, który wje­chał w lu­dzi. Już chciała o tym wspo­mnieć, gdy na scenę ni­czym gwiazda fil­mowa wszedł gu­stow­nie ubrany męż­czy­zna. Miał na so­bie przy­krót­kie spodnie od­sła­nia­jące frag­ment kostki, do tego mo­ka­syny w tym sa­mym ko­lo­rze i śnież­no­białą ko­szulę mocno przy­le­ga­jącą do ciała, o które mu­siał re­gu­lar­nie dbać na si­łowni.

Pro­ku­ra­tor Kac­per Bar­to­szew­ski. Do­tych­czas nie­wielu spo­tkało go na swo­jej dro­dze, ale ci, co mieli tę przy­jem­ność, twier­dzili, że da­leko zaj­dzie. Że jest ni­czym bul­do­żer, dla któ­rego żadna prze­szkoda nie jest pro­ble­ma­tyczna, a na­wet je­żeli, to usu­nie ją na­tych­miast, nie oglą­da­jąc się na ofiary. Ubraw­szy się w strój ochronny, pod­szedł do dwójki po­li­cjan­tów.

– Dzień do­bry – rzu­cił zdaw­kowo i szybko prze­szedł do me­ri­tum: – Mu­szę wie­dzieć o nim wszystko. Kto go lu­bił, kto nie? I dla­czego? Od kiedy? Przy­ja­ciele, żona, ko­chanki, dzieci, może ja­kieś nie­ślubne, wro­go­wie. Na miej­scu za­bez­piecz­cie wszystko, co się da. Nie są­dzę, żeby były tu ka­mery, ale po­łaź­cie. Może sprzą­taczka coś za­mon­to­wała, bo jej pa­pier to­a­le­towy pod­kra­dają albo ktoś pod­pro­wa­dza płyn do my­cia rąk. Chcę być in­for­mo­wany o wszyst­kim, na­wet naj­mniej istot­nym zda­rze­niu. Nie krę­puj­cie się, mo­że­cie do mnie dzwo­nić na­wet w nocy o pół­nocy.

– Do­brze. – Czer­wiń­ska kiw­nęła głową lekko ze­stre­so­wana. Męż­czy­zna nie wy­glą­dał na star­szego od niej, ale swoją pew­no­ścią sie­bie, która ema­no­wała od niego przy każ­dym ge­ście czy wy­po­wie­dzia­nym sło­wie, spra­wiał, że czuła się ni­czym stu­dentka przed wy­kła­dowcą.

– Co do sek­cji zwłok, to chęt­nie po­dy­sku­tuję przy ciele. Ja ogól­nie lu­bię roz­ma­wiać. Zresztą… – Spoj­rzał na dwójkę sto­ją­cych przed nim po­li­cjan­tów i uniósł krza­cza­stą brew. – Ja­kieś po­my­sły, co się tu­taj mo­gło wy­da­rzyć?

Czer­wiń­ska z Ka­miń­skim zdzi­wieni wy­mie­nili spoj­rze­nia. Mieli do czy­nie­nia z róż­nymi pro­ku­ra­to­rami i rzadko kiedy któ­ryś py­tał ich o zda­nie. Za­zwy­czaj byli trak­to­wani jak wy­rob­nicy, któ­rzy do­stają wy­tyczne i mają się ich sztywno trzy­mać, a każde od­stęp­stwa po­winni kon­sul­to­wać, jakby byli isto­tami nie­zdol­nymi do my­śle­nia.

– No… – za­częła Do­rota nieco zbita z tropu. – W tym mo­men­cie to tro­chę jak wró­że­nie z fu­sów, bo nie znamy przy­czyny śmierci.

– Za­łóżmy, że ak­tor nie zgi­nął z przy­czyn na­tu­ral­nych.

– No to może żona? – za­częła nie­pew­nie, pa­trząc gdzieś za pro­ku­ra­tora, jakby oba­wiała się spoj­rzeć mu pro­sto w oczy, co on czy­nił od kil­ku­na­stu se­kund. – Fa­cet był przy­stojny, może miał ko­chankę.

– Czyli jak męż­czy­zna jest ładny, to od razu zdra­dza? – wtrą­cił Ka­miń­ski, a Czer­wiń­ska lekko po­czer­wie­niała.

– No nie. – Po­krę­ciła głową i zmie­rzyła go pio­ru­nu­ją­cym spoj­rze­niem. – Tylko taki pierw­szy po­mysł przy­szedł mi do głowy. Może obie­cy­wał ko­bie­cie wspólne ży­cie, ale się roz­my­ślił i ona w ra­mach ze­msty po­sta­no­wiła wy­słać go na tam­ten świat. Cho­ciaż rów­nie do­brze mógł go za­bić za­zdro­sny ko­lega, bo Dut­kie­wicz zgar­nął mu sprzed nosa wy­ma­rzoną rolę lub oka­zało się, że za­ra­bia znacz­nie wię­cej.

– Je­żeli ktoś go fak­tycz­nie za­bił – wciął się Ka­miń­ski, pa­trząc na pro­ku­ra­tora, jakby ob­ra­ził się na Do­rotę – to ja ra­czej za­czął­bym od od­po­wie­dzi na py­ta­nie: jak? Broni nie użył. Nie użył też siły. Je­dyne, co wcho­dzi w grę, to otru­cie. I tu­taj po­ja­wia się ważna kwe­stia, skąd miał tru­ci­znę?

– A czemu „miał”? Prze­cież mo­gła to być też ko­bieta – za­uwa­żyła Czer­wiń­ska.

– Ale ja nie po­wie­dzia­łem, że to fa­cet – od­pa­ro­wał Ka­miń­ski. – Cho­dziło mi o to, że „on”, zna­czy mor­derca, bez przy­pi­sa­nej płci.

– Okej. – Do­rota wzru­szyła ra­mio­nami.

– To da­lej drą­żąc, je­żeli za­ło­żymy, że to była tru­ci­zna czy ja­kaś wy­bu­chowa mie­szanka le­ków, to w jaki spo­sób zo­stała po­dana? – spy­tał po­li­cjant, prze­no­sząc wzrok z Do­roty na pro­ku­ra­tora i z po­wro­tem.

– Ktoś mógł mu coś do­sy­pać do je­dze­nia, ale rów­nie do­brze po­dać za­strzyk.

– I nie skap­nąłby się? – spy­tał Ma­rek.

– Nie wiem. Nikt ni­gdy nie chciał mnie otruć. – Za­śmiała się i wsu­nęła dło­nie do kie­szeni stroju ochron­nego.

– No i su­per, mamy punkt za­cze­pie­nia. – Pro­ku­ra­tor Kac­per Bar­to­szew­ski kla­snął w dło­nie.

– Tak so­bie po­my­śla­łam… – ode­zwała się nie­pew­nie Czer­wiń­ska. – Może ktoś od dawna go pod­tru­wał?

– I co, nie za­uwa­żyłby tego? – prych­nął Ka­miń­ski i po­cią­gnął rę­kaw, który po­szedł mu do góry. Nie­stety za każ­dym ra­zem do­sta­wał za mały kom­bi­ne­zon i ten ukła­dał się w za­gię­ciu łok­cia, krę­pu­jąc mu ru­chy.

– Ja tylko….

Nie skoń­czyła, bo roz­ba­wiony pro­ku­ra­tor uśmiech­nął się i pod­niósł rękę.

– Prze­pra­szam, je­ste­ście na­prawdę uro­czy. Mu­si­cie bar­dzo się ko­chać, bo tylko tacy lu­dzie tak się kłócą, ale te­raz mu­szę le­cieć. – Spoj­rzał wy­mow­nie na ze­ga­rek. – Zdzwo­nimy się póź­niej, ale pra­cuj­cie da­lej z ta­kim za­an­ga­żo­wa­niem, to szybko upo­ramy się z tą sprawą.

I nie cze­ka­jąc na ich re­ak­cję, ru­szył do wyj­ścia, po dro­dze rzu­ca­jąc po­le­ce­nia tech­ni­kowi i pa­to­lo­gowi.

– Prze­cież tak się sta­ra­li­śmy – wy­szep­tała Do­rota Czer­wiń­ska, a jej usta wy­gięły się w de­li­katną pod­kówkę.

– Mam na­dzieję, że lepsi z nas po­li­cjanci niż ak­to­rzy. – Sto­jący obok niej męż­czy­zna za­śmiał się pod no­sem i pu­ścił oczko, mimo że wo­lałby po­dejść do niej, przy­cią­gnąć do sie­bie, spoj­rzeć w oczy, a na­stęp­nie mu­snąć po po­liczku dło­nią, zgar­nia­jąc nie­sforne włosy, a wtedy po­ca­ło­wać. Nie­stety w oko­licz­no­ściach, w ja­kich się znaj­do­wali, mu­siał się po­wstrzy­mać.

– To co ro­bimy? – sap­nęła i ro­zej­rzała się po sce­nie. Wszy­scy pra­co­wali w sku­pie­niu, sta­ra­jąc się od­kryć prawdę o śmierci męż­czy­zny.

– Ru­szamy do ro­boty. W pierw­szym rzu­cie prze­słu­chamy ak­to­rów i ob­sługę. Za­raz do­trze wspar­cie i młodsi sta­żem ogarną wi­dow­nię. Jest mnó­stwo rze­czy do zro­bie­nia, więc czas za­cząć.

Za­brali się do pracy, która ni­czym bra­zy­lij­ski se­rial nie miała końca.

Roz­dział 6

– Ni­gdy nie wi­dzia­łam tak pięk­nej panny mło­dej!

Do­rota po raz nie wia­domo który wy­gło­siła kom­ple­ment w kie­runku przy­ja­ciółki. Po po­nad ty­go­dniu od we­sela po­sta­no­wiła ją od­wie­dzić, mimo dzie­lą­cej je liczby ki­lo­me­trów. Ko­niecz­nie chciała spę­dzić z nią tro­chę czasu, ale rów­nież upo­rząd­ko­wać w gło­wie my­śli pod­czas sa­mot­nej jazdy sa­mo­cho­dem. Poza tym bar­dzo chciała zo­ba­czyć bliź­niaki, które po­mimo pro­ble­mów już na eta­pie ciąży były oka­zami zdro­wia.

– Ju­tro będą już pierw­sze zdję­cia. – Ka­sia się­gnęła po ku­bek z her­batą, cały czas nie od­ry­wa­jąc wzroku od swo­jej dłoni. I nie cho­dziło jej wcale o fi­ku­śnie po­ma­lo­wane pa­znok­cie, ale o ob­rączkę. – Cały czas nie mogę się do niej przy­zwy­czaić.

– Ciąży ci? – Czer­wiń­ska zmru­żyła oczy ni­czym su­per­bo­ha­ter pró­bu­jący prze­świe­tlić prze­ciw­nika.

– Prze­stań, to naj­pięk­niej­szy cię­żar, jaki można so­bie wy­obra­zić. Ty kie­dyś też to zro­zu­miesz. – Spoj­rzała na przy­ja­ciółkę z ukosa i się­gnęła po jedną z kar­tek z ży­cze­niami, które miały przej­rzeć, od­sta­wia­jąc jed­no­cze­śnie her­batę.

– Ja? O nie, nie. W ży­ciu! – za­re­ago­wała pod­nie­sio­nym gło­sem, a Ka­sia za­śmiała się pod no­sem.

– Nie wiem, czy pa­mię­tasz, ale kie­dyś tak re­ago­wa­łaś w ogóle na fa­ce­tów. Po­tem na dzieci. A te­raz pa­trzysz na mło­dego z taką mi­ło­ścią i od­da­niem, że szok. A do Marka też bije ci szyb­ciej serce, co wi­dać za każ­dym ra­zem, gdy po­ja­wia się w oko­licy.

Do­rota oparła się ple­cami o ka­napę i chwilę mil­czała.

– Tak, młody skradł moje serce. Co do Marka… – Uśmiech­nęła się, a jej oczy za­bły­sły ni­czym lampki na świą­tecz­nej cho­ince. – Lu­bimy się.

– Lu­bi­cie? Lu­bić to można pa­nią w skle­pie spo­żyw­czym. On za tobą sza­leje, a ty też wsko­czy­ła­byś za nim w ogień. My­ślisz, że tego nie wi­dać? Na we­selu zja­dał cię wzro­kiem, a ty mia­łaś ta­kie roz­anie­lone spoj­rze­nie, jak córka mo­jej ko­le­żanki, jak opo­wiada o Ju­sti­nie Bie­be­rze.

– Chyba prze­sa­dzasz – prych­nęła. – Lu­bimy się, na­wet bar­dzo, ale mał­żeń­stwo to co in­nego…

– Niby dla­czego? Dla­czego mo­żesz z nim spać, mieć dziecko, a mał­żeń­stwo to ja­kieś zło?

– To zo­bo­wią­za­nie na całe ży­cie, a ja…

– Bo­isz się? – Ka­sia odło­żyła kartkę z ży­cze­niami, którą pró­bo­wała prze­czy­tać. – Ja też się boję. Je­stem po śred­nio uda­nym mał­żeń­stwie. Moje do­świad­cze­nia mo­głyby po­wo­do­wać, że ni­gdy, prze­nigdy nie zo­stanę po­now­nie żoną. A tu­taj taka nie­spo­dzianka. I ani przez chwilę nie po­my­śla­łam o tym jako o wy­roku, tak jak ty do tego pod­cho­dzisz. To jest dla mnie szansa na cu­downe chwile z cu­dow­nym męż­czy­zną, a… – Wzru­szyła ra­mio­nami i się­gnęła po ko­lejną kartkę. – Może to dziw­nie za­brzmi kilka dni po ślu­bie, ale biorę pod uwagę fakt, że może to nie być na całe ży­cie.

– Co? Nie mó­wi­łaś ni­gdy… To zna­czy, że okła­ma­łaś Mar­cina.

– Oj, prze­stań. Nikt ni­kogo nie okła­mał. On zresztą wie o moim po­dej­ściu do mał­żeń­stwa. Co za­bawne, ma ta­kie samo. Faj­nie by­łoby się wspól­nie ze­sta­rzeć. Mieć u boku ko­goś, z kim spę­dzę ży­cie do końca, ale cie­szę się tym, co mam te­raz. To też jest bar­dzo ważne, o ile nie waż­niej­sze. O to, co bę­dzie kie­dyś, po­mar­twię się póź­niej.

– Ale mnie jest tak do­brze – wtrą­ciła Czer­wiń­ska.

– Ro­zu­miem, ale za­pew­niam, że ape­tyt ro­śnie w miarę je­dze­nia i nie­długo za­pra­gniesz wię­cej. Ja daję ci maks rok, Mar­cin dwa.

– Jezu! – krzyk­nęła obu­rzona Do­rota, ro­biąc zde­ner­wo­waną minę. – Może jesz­cze za­kłady rób­cie na pie­nią­dze?

– Nie pla­nu­jemy – od­po­wie­działa Ka­sia spo­koj­nym gło­sem. – Tylko was ob­ser­wu­jemy. Mnie to serce ro­śnie. Bo jak Ja­kuba lu­bi­łam, tak Ma­rek jest re­we­la­cyjny. No i to, jak za­cho­wuje się w sto­sunku do Mi­ko­łaja, to ła­pie za serce.

– Fak­tycz­nie, cza­sami je­stem wręcz za­zdro­sna, bo ja tak nie po­tra­fię… – Głos Do­roty za­brzmiał smutno, a oczy lekko się za­szkliły.

– Ro­rotka, prze­stań. Je­steś świetną mamą. Od­da­jesz mło­demu całe serce.

– Wiem, ale cza­sami mam wy­rzuty su­mie­nia, że nie ro­bię tego le­piej.

– Każdy z nas ma chwile zwąt­pie­nia. – Ka­sia przy­su­nęła się bli­żej przy­ja­ciółki i ob­ró­ciła w jej stronę. – Ja czę­sto czuję, że mo­gła­bym wię­cej czasu spę­dzać z dziećmi, szcze­gól­nie te­raz gdy ma­lu­chy są tak bar­dzo ab­sor­bu­jące. Ze star­szymi mo­gła­bym ba­wić się w bar­dziej roz­wo­jowe za­bawy, a wy­bie­ram oglą­da­nie ba­jek lub pusz­cza­nie au­dio­bo­oków. I jak się póź­niej oka­zuje, nie­ade­kwat­nych do wieku. Jakby ktoś wszedł do mo­jego domu i spę­dził tro­chę czasu z nami, pew­nie po­wie­działby, że mo­gła­bym le­piej je kar­mić, po­praw­niej ubie­rać. Cho­ciaż w przy­padku bliź­nia­ków po­dobno wszyst­kie te czyn­no­ści pie­lę­gna­cyjne wy­ko­nuję le­piej niż nie­jedna pie­lę­gniarka w szpi­talu. Ale co do reszty, to mam spore braki. Pew­nie też więk­szość z nas mo­głaby cho­dzić na wię­cej za­jęć z dziećmi albo na ja­kieś lep­szej ja­ko­ści.

– Do­brze, że za­ję­cia to jesz­cze nie mój pro­blem, za wcze­śnie na nie.

– Za późno! – za­śmiała się Ka­sia. – Oj, moja droga, na­wet nie wiesz, z ja­kich po­wo­dów po­win­naś się stre­so­wać. Ja na szczę­ście je­stem uspra­wie­dli­wiona, bo moi są jesz­cze mali, plus aku­rat za­ję­cia gru­powe są śred­nio dla nich. Ale ty mo­gła­byś bar­dziej się po­sta­rać – za­śmiała się pod no­sem.

– Nie wiem, czy chcę wie­dzieć…

– Za­czę­łaś, to skończmy. Mam ko­le­żankę, która chyba już od dru­giego mie­siąca ży­cia swo­jej córki cho­dziła z nią na pły­wa­nie.

– Pły­wa­nie? Prze­cież ta­kie dziecko nie­wiele kuma.

– O nie, ono już w tym wieku na­biera do­brych od­ru­chów. – Na twa­rzy Kasi po­ja­wił się sztuczny uśmiech. – A je­żeli pły­wa­nie nie pa­suje, to mo­żesz za­pi­sać się na tańce w chu­ście.

– Fak­tycz­nie je­stem nie­wy­edu­ko­wana. – Do­rota wes­tchnęła i prze­cze­sała ręką włosy, które po­skle­jały się na koń­cach.

– I to bar­dzo. Są też spo­soby od­ży­wia­nia dzieci, gdzie to ma­lu­chy wy­bie­rają, co chcą jeść. Do­stają kilka opcji i same de­cy­dują.

– Nie wiem, czy nie palnę cze­goś, ale mó­wimy o dzie­ciach, które mają kilka lat?

– O nie, już o ta­kich, co za­czy­nają gryźć, więc twój Mi­kuś byłby ide­alny.

– Aha. I może też wy­bie­rają, w co się ubiorą?

– Tak. – Ka­sia po­ki­wała po­twier­dza­jąco głową. – W końcu do­brze ga­dasz. A od­po­wia­da­jąc na twoje py­ta­nie, to jest taki trend, gdzie dziecko na przy­kład de­cy­duje o tym, w czym ma cho­dzić. I to nie cho­dzi o ko­lor skar­pe­tek, ale o to, czy za­łoży spodnie, czy su­kienkę, w ja­kim ko­lo­rze, i czy zi­mową, czy let­nią. Jak dla mnie to jest prze­dziwne. Ko­le­żanka opo­wia­dała mi raz z dumą, jak to jej córka, a do­dam, że Lu­sia miała wtedy trzy latka, po­szła zimą do przed­szkola w su­kience w kwiatki, ta­kiej, co cho­dziła w niej la­tem, więc już była jej za krótka, i nie za­ło­żyła do tego raj­stop. Słu­cha­łam tego, sta­ra­jąc się nie zro­bić dziw­nej miny. Oczy­wi­ście młoda się po­cho­ro­wała, a co za­ska­ku­jące, jej matka zu­peł­nie się tym nie prze­jęła. Cie­szyła się, bo córka niby na­uczyła się, że nie po­winna się tak ubie­rać. Taka lek­cja od­po­wie­dzial­no­ści.

– Se­rio? – Do­rota za­śmiała się na głos.

– Nie­stety tak. Inna, od kiedy syn za­czął co­kol­wiek ku­mać, po­zwa­lała mu współ­de­cy­do­wać o wszyst­kim.

– Jak to o wszyst­kim?

– No, na przy­kład co bę­dzie na obiad. Tylko to już w pew­nym mo­men­cie przy­brało obłędną po­stać. Ja bym dziecko za­wio­zła do lasu i ka­zała sa­memu wra­cać. Bo wy­obraź so­bie, że ten mały po­two­rzak po­tra­fił w po­ło­wie go­to­wa­nia zmie­nić zda­nie. „Ja jed­nak nie chcę po­mi­do­ro­wej, tylko ro­sół!” – Ka­sia pró­bo­wała uda­wać głos ma­łego dziecka. – No i gdyby to było, za­nim wrzu­ciła wa­rzywa, by­łoby su­per. Ale on wy­bie­rał naj­gor­szy z moż­li­wych mo­men­tów, czyli gdy po­mi­dory wy­lą­do­wały już w bu­lio­nie.

– I co? Żyje jesz­cze?

Obie prych­nęły.

– Tak, cho­ciaż po roku ta­kiego ży­cia Go­sia za­częła opo­wia­dać o dziw­nym za­cho­wa­niu swo­jego dziecka. O tym, że jest bar­dzo trudny. Że za­wsze musi być tak, jak on chce. Ja dawno temu na­uczy­łam się nie ko­men­to­wać, więc tylko grzecz­nie słu­cha­łam. Ale ona jakby w ogóle nie czuła, że to jej dziwne za­sady do­mowe wy­wo­łały ta­kie jego za­cho­wa­nie. Za­wsze było jak młody chciał, więc jak na­gle co­kol­wiek pró­bo­wała na nim wy­móc, nie kon­sul­to­wać, tylko sa­mo­dziel­nie de­cy­do­wać, to sta­wiał opór. W su­mie to się mu nie dzi­wię.

– Ja też. Może zaj­miemy się te­raz tymi kart­kami, bo ja chyba wię­cej o mat­ko­wa­niu nie mogę słu­chać… – Do­rota się­gnęła po jedną z ko­pert z ży­cze­niami.

– I słusz­nie. Ale może opo­wiesz mi o mor­der­stwie Nor­berta Dut­kie­wi­cza?

– No tak, wie­dzia­łam, że lo­kalna plot­kara bę­dzie chciała znać szcze­góły… – Za­trze­po­tała rzę­sami i za­śmiała się. Z re­guły nie roz­ma­wiała z ni­kim na te­mat pro­wa­dzo­nych śledztw. Wy­ją­tek sta­no­wiła Ka­sia, któ­rej wie­lo­krot­nie opo­wia­dała szcze­góły, bo wie­działa, że ta ni­komu nic nie zdra­dzi.

Na­stępne pół go­dziny spę­dziła więc, stresz­cza­jąc naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje do­ty­czące sprawy, o któ­rej wieść lo­tem bły­ska­wicy obie­gła cały kraj. Każdy chciał wie­dzieć, co stało się jed­nemu z naj­przy­stoj­niej­szych pol­skich ak­to­rów, do któ­rego wzdy­chały za­równo na­sto­latki, jak i pa­nie po pięć­dzie­siątce.