Gdzie jest Trzeci Król? - Maciej Słomczyński, Joe Alex - ebook + książka

Gdzie jest Trzeci Król? ebook

Maciej Słomczyński, Joe Alex

0,0
32,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Międzynarodowa szajka złodziei dzieł sztuki planuje ukraść wyjątkowy obraz ze zbiorów muzeum w Borach. Kapitan Stefan Wieczorek oraz porucznik Katarzyna Rogalska jadą tam, by zabezpieczyć cenne dzieło. Sprawy jednak się komplikują – nie dość że ginie kustosz muzeum, to jeszcze powstają kolejne reprodukcje obrazu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Klasyka kryminału

Zbrod­niarz i panna Śmierć i Kowal­ski Gdzie jest Trzeci Król? Każę akto­rom powtó­rzyć mor­der­stwo Ciemna jaski­nia

Rozdział 1. „Muszę go kupić od pana…”

Roz­dział 1

„Muszę go kupić od pana…”

Pan Gomez miał za sobą bar­dzo pra­co­wi­cie spę­dzony dzień i usnął nie­mal natych­miast po star­cie samo­lotu. Kiedy otwo­rzył oczy, był świt. Odsu­nął białą fira­neczkę zasła­nia­jącą okno. Wyj­rzał. W dole, po gra­nice wid­no­kręgu, roz­po­ście­rała się nie­zmie­rzona, ciem­no­nie­bie­ska rów­nina. Pan Gomez ponow­nie oparł głowę na mięk­kiej poduszce fotela i spoj­rzał na zega­rek. Jesz­cze godzina. Za kil­ka­na­ście minut Atlan­tyk uciek­nie spod skrzy­deł maszyny i wej­dzie pod nie stara, szara Europa.

Ste­war­desa pode­szła nie­mal tanecz­nym kro­kiem i balan­su­jąc zgrab­nie, pochy­liła się nad nim z tacą.

Kawę czy her­batę? Pan Gomez wolał kawę, jeśli nie robiło to róż­nicy. Naj­mniej­szej. Z dużej tacy zdjęła małą tackę. Bułeczki, dżem, masło? Czy coś jesz­cze? Nie, pan Gomez sądził, że to wystar­czy. Trzy­ma­jąc tackę w obu rękach, uniósł głowę i podzię­ko­wał z uśmie­chem. Miał oliw­kową ciemną cerę i czarne, gładko zacze­sane do tyłu włosy, lekko siwie­jące na skro­niach. Ste­war­desa była wysoką szczu­płą blon­dynką o jasno­nie­bie­skich oczach i różo­wej cerze. Pan Gomez odczu­wał natu­ralną skłon­ność do wyso­kich, szczu­płych, jasnych dziew­cząt. Może dla­tego popro­sił jesz­cze o kie­li­szek koniaku.

– Koniak roz­ja­śnia myśli, prawda?

– Zapewne, pro­szę pana. Za chwi­leczkę przy­niosę.

Uśmiech­nęła się i ode­szła do następ­nego rzędu foteli, gdzie budzili się już inni pasa­że­ro­wie.

Pan Gomez wypił kawę, zjadł dwie bułeczki posma­ro­wane cienko masłem i grubo dże­mem, wypił na koniec kie­li­szek koniaku i przy­mknął oczy. Nie uśmie­chał się już. Myślał o bar­dzo waż­nej i pil­nej spra­wie, która kazała mu pośpiesz­nie spa­ko­wać nese­ser i prze­le­cieć Atlan­tyk, aby zna­leźć się w moż­li­wie naj­krót­szym cza­sie w Stut­t­gar­cie.

Naj­praw­do­po­dob­niej wypił jed­nak o jedną fili­żankę kawy za mało, bo usnął po raz drugi, a kiedy się obu­dził, samo­lot pod­cho­dził do lądo­wa­nia w Paryżu. Pan Gomez sie­dział przez chwilę z przy­mknię­tymi oczyma, nie mogąc sobie przy­po­mnieć, gdzie się znaj­duje i co się z nim dzieje. Póź­niej przy­po­mniał sobie i wes­tchnął. Nie otrzy­mał żad­nej odpo­wie­dzi na swoją depe­szę. Nie ocze­ki­wał jej zresztą. Jeśli pana Gru­bera nie było w Stut­t­gar­cie, był zde­cy­do­wany lecieć za nim choćby na koniec świata.

Olbrzymi boeing koło­wał powoli do oszklo­nego pła­skiego budynku dworca lot­ni­czego. Pan Gomez wysiadł, powie­dziaw­szy kilka miłych słów ste­war­de­sie, która stała wypro­sto­wana przy schod­kach, żegna­jąc nie­daw­nych podróż­nych pro­mien­nymi oczyma i milut­kimi ski­nie­niami krótko ostrzy­żo­nej jasnej głowy. Podał pasz­port uprzej­memu urzęd­ni­kowi. Ten poin­for­mo­wał go, że cara­velle do Stut­t­gartu stoi już na pasie star­to­wym i odleci za pięt­na­ście minut. Nie, pan Gomez nie musi zała­twiać żad­nych dodat­ko­wych for­mal­no­ści, znaj­duje się prze­cież we Fran­cji tran­zy­tem. Tak, to ten samo­lot z błę­kit­nym pasem.

Pan Gomez nie czuł się już senny. Na szczę­ście w Euro­pie było cie­pło. Nad Pary­żem stał bez­chmurny piękny pora­nek, a w dro­dze do Stut­t­gartu także nie spo­tkali ani jed­nej chmurki, jeśli nie liczyć malut­kich bia­łych obłocz­ków spa­ce­ru­ją­cych bar­dzo wysoko. Pan Gomez wypił w samo­lo­cie jesz­cze dwie kawy i oto był już nad Stut­t­gar­tem.

Po zała­twie­niu for­mal­no­ści pasz­por­to­wych wyszedł przed dwo­rzec i nie­cier­pli­wym ruchem ręki przy­wo­łał tak­sówkę. Wyjął notes i odczy­tał adres gło­śno, syla­bi­zu­jąc tam, gdzie nie był pewien swej nie­miec­kiej wymowy. Kie­rowca przy­tak­nął ruchem głowy.

– Prędko! – powie­dział pan Gomez. – Tak prędko, jak pozwa­lają prze­pisy! Zapłacę panu dwa razy tyle.

– Posta­ram się, pro­szę pana.

Tak­sówka pomknęła pro­stą asfal­tową aleją w kie­runku mia­sta. Po dzie­się­ciu minu­tach zna­leźli się na sze­ro­kiej przed­miej­skiej ulicy wysa­dza­nej sta­rymi wią­zami, spoza któ­rych wybły­ski­wały białe ściany pała­cy­ków ukry­tych w głę­bo­kich ogro­dach. Kie­rowca zwol­nił nieco.

– To będzie tu, pro­szę pana. – Zaha­mo­wał gwał­tow­nie i zje­chał do kra­węż­nika. – Tak, tu.

Pan Gomez szybko się­gnął do kie­szeni, wycią­gnął kilka bank­no­tów, zawa­hał się na uła­mek sekundy, zer­k­nął na licz­nik i podał kie­rowcy pię­cio­do­la­rówkę.

– Dzię­kuję panu bar­dzo! – Zanim pan Gomez zdą­żył pchnąć drzwiczki, kie­rowca stał już przed nimi i otwie­rał je z ukło­nem. – Czy zacze­kać na pana?

– Nie, nie! – Pan Gomez chwy­cił swój nese­ser i wysko­czył z auta, ale natych­miast się opa­no­wał. Teraz pośpiech nie był już konieczny. Jeśli pan Gru­ber był w domu, nie uleci prze­cież powie­trzem. – Nie trzeba… – dodał spo­koj­niej i ski­nął kie­rowcy ręką w sza­rej ręka­wiczce.

Ruszył ku fur­cie o zło­co­nych gro­tach żela­znych szta­chet. Chciał naci­snąć dzwo­nek, ale cof­nął rękę i opu­ścił ją na mister­nie kutą klamkę. Furtka ustą­piła. Pan Gomez uniósł brwi, jak gdyby ten pro­sty fakt nie wydał mu się aż tak pro­sty. Wszedł i zamknąw­szy furtkę, ruszył pro­stą, wysy­paną żwi­rem ścieżką ku domowi, który był bar­dzo nowo­cze­sny, śliczny, olśnie­wa­jąco biały i stał pośród zupeł­nie osza­ła­mia­ją­cych krze­wów, pokry­tych kwia­tami, jakich ist­nie­nia pan Gomez nawet nie podej­rze­wał w chłod­nym bądź co bądź kli­ma­cie środ­ko­wej Europy u schyłku lata.

Zbli­żył się ku domowi, ale zanim zna­lazł się przed drzwiami wej­ścio­wymi, otwo­rzyły się one cicho. Na progu stała młoda poko­jówka, wypro­sto­wana, w czerni i w bieli, nie­na­ganna, jasno­włosa i szczu­pła. Pan Gomez mimo­wol­nie uśmiech­nął się. Była bar­dzo podobna do ste­war­desy, którą poże­gnał przed dwiema godzi­nami.

– Czy zasta­łem pana Gru­bera?

– Zaraz spraw­dzę, pro­szę pana. Czy wolno zapy­tać, kogo mam zaanon­so­wać?

Pan Gomez poło­żył wizy­tówkę na maleń­kiej tacy, którą unio­sła ku niemu. Poko­jówka cof­nęła się, skło­niw­szy głowę. Wszedł do domu. Zamknęła za nim drzwi i zna­lazł się w chłod­nym, przy­jem­nym pół­mroku.

– Może pan będzie łaskaw spo­cząć na chwilę? – Wska­zała nie­znacz­nym ruchem ręki sto­jące w hallu wyso­kie pro­ste krze­sła i ode­szła. Znik­nęła za oszklo­nymi drzwiami, spoza któ­rych nie doszedł go żaden dźwięk.

Pan Gomez nie usiadł. Trzy­ma­jąc na­dal w ręce swój nese­ser i koły­sząc nim łagod­nie, pod­szedł do kominka. Oczy, przy­wy­kłe już do przy­ćmio­nego świa­tła, spo­częły na fla­mandz­kiej mar­twej natu­rze w pro­stych zło­tych ramach: puchar i butelka o dziw­nym, pra­wie gro­te­sko­wym kształ­cie, sto­jące na zło­ci­stym tale­rzu; za nimi dra­pe­ria i naroż­nik okna, z któ­rego spły­wał bogaty, baro­kowy blask, roz­ja­śnia­jąc puchar i zapa­la­jąc iskry w głębi butelki.

Pan Gomez z uzna­niem ski­nął głową. Cho­ciaż inte­re­so­wały go dzieła sztuki powstałe na prze­strzeni całej histo­rii ludz­ko­ści, miał jed­nak swoje małe upodo­ba­nia, z któ­rych nie zwie­rzał się nikomu. Był prze­ko­nany, że ludzie przed trzy­stu laty malo­wali lepiej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem i póź­niej. Cmok­nął gło­śno z wyraźną satys­fak­cją. Arcy­dzieło. Ten obraz był jesz­cze jed­nym dowo­dem na popar­cie jego poglą­dów. Był naprawdę zna­ko­mity. Ale kto go nama­lo­wał? To było zdu­mie­wa­jące, że pan Gomez nie widział ni­gdy nawet jego repro­duk­cji. Oczy­wi­ście pan Gru­ber mógł…

Ale nie dokoń­czył ni­gdy tej myśli

– Witam pana! Dawno już nie widzie­li­śmy się, prawda?

Odwró­cił się, czu­jąc wielką, zupełną ulgę. A więc pan Gru­ber był w Stut­t­gar­cie. Nie wyje­chał. Było to nie­mal tak, jak gdyby doko­nał już połowy zamie­rzo­nego zada­nia.

– Dzień dobry, Herr Gru­ber! Bar­dzo się cie­szę! Naprawdę bar­dzo się cie­szę, że pana widzę!

Podali sobie ręce. Gospo­darz był czło­wie­kiem wyso­kim, nieco oty­łym; naj­praw­do­po­dob­niej zbli­żał się do sześć­dzie­siątki, jeśli już jej nie prze­kro­czył. Ale na pierw­szy rzut oka trudno było okre­ślić jego wiek. Poru­szał się jak młody czło­wiek, lecz zmarszczki wokół oczu i skóra na dło­niach…

– Otrzy­ma­łem wczo­raj pań­ską depe­szę – powie­dział – i nie­wiele mogłem z niej wywnio­sko­wać. Może to tylko, że zależy panu na rychłym spo­tka­niu ze mną. Wiem, że nie należy pan do ludzi, któ­rzy zaj­mują czas bliź­nich dro­bia­zgami. Ale nie mówmy o tym teraz. Na pewno jest pan głodny. Chce pan chyba zjeść śnia­da­nie i wyką­pać się? Zaraz wydam dys­po­zy­cje.

– Mam zare­zer­wo­wane miej­sce w hotelu – powie­dział szybko pan Gomez. – Nie chciał­bym panu zaj­mo­wać zbyt wiele czasu moją osobą. Zresztą, szcze­rze mówiąc, sam mam go nie­zbyt wiele. Inte­resy… – Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco. – Uło­ży­łem sobie wszystko tak, żeby zna­leźć się na powrót w Rio po czter­dzie­stu ośmiu godzi­nach od chwili opusz­cze­nia mia­sta. Rozu­mie mnie pan chyba?

Gospo­darz roz­ło­żył ręce.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście! W takim razie jestem do pań­skiej dys­po­zy­cji. Pro­szę bar­dzo…

Otwo­rzył małe drzwi wykła­dane ciemną dębową boaze­rią i prze­pu­ścił gościa przed sobą. Pokój, w któ­rym się zna­leźli, był olbrzymi, jasny i wypeł­niony zapa­chem kwia­tów. Przez podwójne otwarte drzwi tarasu wpa­dało poranne słońce i cie­płe, roze­dr­gane powie­trze.

– To mój gabi­net, jeżeli mam prawo do tego rodzaju okre­śleń. Spę­dzam bar­dzo nie­wiele czasu przy biurku. Niech pan siada. – Wska­zał gościowi jeden z dwu prze­past­nych foteli klu­bo­wych sto­ją­cych naprze­ciw sie­bie po obu stro­nach niskiego sto­lika. – Czego się pan napije?

Pan Gomez usiadł i posta­wił nese­se­rek obok sto­lika.

– Jeśli nie zrobi to panu róż­nicy, może po pro­stu koniak? Koniak w nie­wiel­kich ilo­ściach roz­ja­śnia myśli…

Uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Mignęła mu jasna buzia ste­war­desy z boeinga. Ale natych­miast spo­waż­niał. Roz­mowa, która go cze­kała, wyma­gała naj­więk­szego sku­pie­nia przy pozo­rach swo­bod­nej wymiany myśli. Naj­drob­niej­sza nie­wła­ściwa nutka w gło­sie mogła kosz­to­wać tysiące dola­rów.

Pan Gru­ber otwo­rzył drzwiczki nie­wiel­kiej szafki ścien­nej i wyjął jedną spo­śród zale­ga­ją­cych ją licz­nie bute­lek. Gomez mil­czał, cze­ka­jąc, póki gospo­darz nie posta­wił na sto­liku dwu kie­lisz­ków i nie wlał do nich po odro­bi­nie zło­ci­stego płynu. Pan Gru­ber ostroż­nie posta­wił butelkę i usiadł.

– Deko­ra­cje gotowe – powie­dział, uśmie­cha­jąc się dobro­dusz­nie – akto­rzy rów­nież. Możemy pod­nieść kur­tynę. Słu­cham pana.

Pan Gomez uniósł kie­li­szek, dotknął war­gami jego kra­wę­dzi i odsta­wił go.

– Naprawdę oba­wia­łem się, że nie zastanę pana w Niem­czech. Sprawa, która mnie tu dzi­siaj przy­wio­dła, jest dość… hm… nie­co­dzienna i przy­znaję szcze­rze, że zależy mi na szyb­kim zała­twie­niu jej. Cho­dzi o pośpiech, rozu­mie pan?

– Ba! Pośpiech! – Pan Gru­ber roz­ło­żył ręce. – Pra­wie wszy­scy moi klienci mają dość nie­co­dzienne pro­blemy do roz­wią­za­nia i pra­wie każ­demu z nich zależy na pośpie­chu…

– I na dys­kre­cji… – dodał pan Gomez.

– O tym nawet nie wspo­mi­nam, bo na dys­kre­cji zawsze zależy obu stro­nom. Dys­kre­cja, jeżeli wolno mi zauwa­żyć, jest pod­sta­wo­wym zało­że­niem mojego zawodu. Wolę mówić o pośpie­chu, skoro użył pan już tego słowa. Moi klienci zawsze się śpie­szą i w związku z tym ja także muszę żyć w nie­ustan­nym pośpie­chu, żeby wywią­zać się z przy­ję­tych zamó­wień. Jutro, na przy­kład, mam odle­cieć do Lon­dynu dla zała­twie­nia pew­nej bar­dzo deli­kat­nej sprawy. Jest to bar­dzo obie­cu­jąca trans­ak­cja i leży ona w sfe­rze moich zain­te­re­so­wań i moż­li­wo­ści mojego zespołu.

– Jutro? – Pan Gomez zmarsz­czył brwi. – Chce pan naprawdę odle­cieć jutro do Lon­dynu?

– Czy chcę! W moim wieku podróże nie należą już do przy­jem­no­ści. Nawet naj­wy­god­niej­sze podróże. Oczy­wi­ście, że odlecę, o ile nie nada­rzy się jakaś więk­sza trans­ak­cja, która każe mi pozo­stać.

Zawie­sił głos i się­gnął po kie­li­szek.

– Otóż to. – Pan Gomez ode­tchnął. – Jakaś więk­sza trans­ak­cja…

Wstał i zbli­żył się do otwar­tych drzwi tarasu.

– Słu­cham pana… – Pan Gru­ber dotknął warg koń­cem języka. Naj­wy­raź­niej lubił koniak.

Gomez wycią­gnął rękę.

– Co za wspa­niała roślin­ność! Jaki zestaw barw! Ma pan dosko­na­łego ogrod­nika. Praw­dziwy malarz natury! – Odwró­cił się i spoj­rzał na gospo­da­rza. – Sądzę, że nie poje­dzie pan jutro do Lon­dynu, Herr Gru­ber.

– Być może… – W gło­sie mówią­cego był uprzejmy brak zain­te­re­so­wa­nia.

Gomez zawró­cił i usiadł. Pochy­lił się nad sto­li­kiem.

– Mia­łem już z panem do czy­nie­nia dwu­krot­nie i muszę przy­znać, że wywią­zy­wał się pan zawsze z przy­ję­tych na sie­bie zobo­wią­zań ze skru­pu­lat­no­ścią i rze­tel­no­ścią, które są dobrze zna­nymi zale­tami pań­skiego narodu…

– Szkoda, że nie słu­chają pana w tej chwili przed­sta­wi­ciele Inter­polu. – Pan Gru­ber uśmiech­nął się. – Mam wra­że­nie, że poli­cja mię­dzy­na­ro­dowa wiele by dała za moż­ność usły­sze­nia mia­ro­daj­nej i wyczer­pu­ją­cej opi­nii o mnie z ust któ­re­go­kol­wiek z moich klien­tów.

– Jak to? Inte­re­sują się panem? – Pan Gomez wyda­wał się zasko­czony.

– Oczy­wi­ście, że inte­re­sują się mną! Czy chciałby pan, żeby poli­cja była zupeł­nie tępa? Któż strzegłby wów­czas naszych domostw i naszego życia? Jestem wiel­kim zwo­len­ni­kiem dobrej poli­cji, señor Gomez.

– Hm… – mruk­nął pan Gomez.

– Oczy­wi­ście… – dokoń­czył gospo­darz – lubię dobrą poli­cję, ale nie za dobrą. Inte­re­sują się mną od lat i będą praw­do­po­dob­nie inte­re­so­wali się moją skromną osobą aż do dnia mojej śmierci. Ale oba­wiam się, że nie będę w sta­nie dostar­czyć im żad­nych miłych prze­żyć. Po pro­stu nie mają i nie będą mieli ni­gdy żad­nych pod­staw do wsz­czę­cia prze­ciw mnie śledz­twa.

– Dla­czego jest pan tego taki pewien?

– Ponie­waż ni­gdy w życiu nie popeł­ni­łem żad­nego prze­stęp­stwa. Jestem dosta­tecz­nie inte­li­gentny i bogaty, aby zawsze mieć pod ręką dosko­nale prze­szko­lo­nych ochot­ni­ków, któ­rzy mnie w tym wyrę­czają.

– Hm… – powtó­rzył pan Gomez. – Rozu­miem. Przejdźmy do celu mojej wizyty. Sprawa, którą chcę panu powie­rzyć, jest bar­dzo skom­pli­ko­wana i trudna.

– Nie ma trud­nych spraw. Są tylko skąpi klienci. Małe nakłady finan­sowe utrud­niają pracę, duże – uła­twiają, bar­dzo duże – mogą zdzia­łać cuda. Słu­cham pana?

Nie odpo­wia­da­jąc, pan Gomez się­gnął do swego nese­serka, otwo­rzył go, wsu­nął dłoń pomię­dzy dwie białe, rów­niu­teńko uło­żone koszule i wycią­gnął spomię­dzy nich wielką kopertę. Bez słowa podał ją gospo­da­rzowi.

Pan Gru­ber ostroż­nie zaj­rzał do jej wnę­trza. Póź­niej wyjął z koperty trzy duże foto­gra­fie. Przyj­rzał się im kolejno i poło­żył je na sto­liku. Były to zdję­cia obra­zów. Obrazy były podobne, pocho­dziły naj­praw­do­po­dob­niej spod pędzla tego samego mistrza i przed­sta­wiały trzy ozdo­bione baro­ko­wymi koro­nami głowy ludz­kie.

– Czy nic panu nie mówią te foto­gra­fie? – zapy­tał pan Gomez po chwili mil­cze­nia.

Dopiero teraz pan Gru­ber się­gnął po oku­lary, wło­żył je i pochy­lił się nad sto­li­kiem.

– To chyba Ribera, prawda?

– Tak. Czy wie pan o nich coś jesz­cze?

Gospo­darz wypro­sto­wał się i potrzą­snął prze­cząco głową.

– Nie­wiele, poza tym, że wyglą­dają jak trzy powięk­szone frag­menty jakie­goś jed­nego więk­szego obrazu. Nie jestem pewien, ale chyba nie figu­rują w spi­sie żad­nego z więk­szych muzeów. W każ­dym razie wiem z całą pew­no­ścią, że ni­gdy ich nie widzia­łem. Zapa­mię­tał­bym je, jeżeli nie wszyst­kie, to na pewno choćby jeden.

– To nie są frag­menty jed­nego obrazu. – Pan Gomez wziął do ręki foto­gra­fie, a póź­niej uło­żył je pół­ko­li­ście na sto­liku. – Są to trzy odrębne obrazy, ale nama­lo­wane dla jed­nego czło­wieka i prze­zna­czone do ozdo­bie­nia jed­nego miej­sca. Ribera pra­co­wał wów­czas dla wice­króla Neapolu. Obrazy miały zawi­snąć w kaplicy domo­wej panu­ją­cego. Zamó­wie­nie doty­czyło wyko­na­nia Pokłonu Trzech Króli. Nie wiem oczy­wi­ście, czy pomysł wyszedł od wice­króla, czy też sam Ribera doszedł do wnio­sku, że może doko­nać bar­dzo ory­gi­nal­nego eks­pe­ry­mentu for­mal­nego, nie naru­sza­jąc ani reli­gij­nej tre­ści zamó­wie­nia, ani zasad kom­po­zy­cji dzieła. Naj­praw­do­po­dob­niej obrazy zawi­sły obok sie­bie na jed­nej ścia­nie. Jak pan zauważa, na każ­dym z nich wyobra­żony jest tylko jeden król, ale wszy­scy trzej spo­glą­dają w górę, ku nie­wi­docz­nemu dla widza Dzie­ciątku. Wisząc obok sie­bie w kaplicy, obrazy two­rzyły pano­ra­miczną całość, a Nowo­na­ro­dzony Chry­stus sta­no­wił war­tość mistyczną, widomą tylko oczom roz­mo­dlo­nej duszy. Tak przy­naj­mniej, jak sądzę, można inter­pre­to­wać z dużym praw­do­po­do­bień­stwem kon­cep­cję dzieła. Wszyst­kie trzy obrazy mają zresztą cały sze­reg sym­boli, umiesz­czo­nych praw­do­po­dob­nie z roz­kazu wice­króla, o któ­rym wiemy, że był osobą bar­dzo nabożną. Niech pan przyj­rzy się dokład­nie gro­no­sta­jo­wym koł­nie­rzom szat kró­lew­skich; pocęt­ko­wane są: tu – liniami, u tego króla dzwo­necz­kami, a u trze­ciego – maleń­kimi baran­kami. Na pierw­szy rzut oka są to tylko gro­no­staje… Nie­mal jak gotyc­kie minia­tury, prawda? Nie posą­dziłby pan Ribery o coś podob­nego! Przy­znaję, że mnie samego to zasko­czyło. Dwa z nich widzia­łem. Są mięk­kie, o spo­koj­nych, prze­ła­ma­nych bar­wach, nic z owych bru­tal­nych kon­tra­stów Ribery, tych sław­nych brył bla­sku w ciem­no­ści. Cudowne, mądre, doj­rzałe malar­stwo, bar­dziej wło­skie niż hisz­pań­skie. Velásquez, który był wów­czas w Neapolu, ukląkł podobno w kaplicy na widok tych Trzech Króli i powie­dział: „Po raz pierw­szy w życiu żałuję, że nie jestem monar­chą. Za taki por­tret dał­bym się nawet uko­ro­no­wać!”. No, ale to wszystko działo się trzy­sta lat temu…

Urwał.

– Tak. – Pan Gru­ber poki­wał głową. – Trzy­sta lat to kawał czasu. Co się z nimi dzieje obec­nie? – Dłu­gim wypie­lę­gno­wa­nym pal­cem dotknął jed­nej z foto­gra­fii.

– Wszyst­kie prze­trwały. Dwa z nich… – pan Gomez szybko wysu­nął ciemną dłoń, zebrał oba skrajne zdję­cia i wsu­nął je do kie­szeni – zna­la­zły się w posia­da­niu pew­nego bar­dzo boga­tego kolek­cjo­nera w Ame­ryce Połu­dnio­wej.

Pan Gru­ber uśmiech­nął się.

– Rozu­miem – powie­dział. – Czło­wiek ten, posia­da­jąc dwa takie obrazy, musi być chyba pra­wie opę­tany pra­gnie­niem posia­da­nia trze­ciego. Naj­wi­docz­niej sprawa uzy­ska­nia tego trze­ciego obrazu natra­fia na nie­prze­zwy­cię­żone trud­no­ści i to jest powód, dla któ­rego spo­tkał mnie zaszczyt dzi­siej­szej roz­mowy z panem, czy tak?

Pan Gomez mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo i uśmiech­nął się lekko.

– Czło­wiek ten bar­dzo pra­gnąłby posia­dać rów­nież i trzeci obraz. Zapro­sił mnie. W cza­sie roz­mowy dał mi do zro­zu­mie­nia, że jest gotów ponieść wiel­kie wydatki, żeby tylko zaspo­koić swoją tęsk­notę.

Pan Gru­ber roz­ło­żył ręce.

– Bar­dzo chwa­lebna pasja: kolek­cjo­no­wa­nie dzieł sztuki.

I on zamilkł. Cze­kał. Ale pan Gomez cze­kał także. Gospo­darz chrząk­nął.

– A co stoi na prze­szko­dzie zaspo­ko­je­niu tęsk­noty pań­skiego klienta? Powie­dział pan prze­cież, że ten trzeci obraz ist­nieje, prawda? Jeżeli nie ma go w swoim posia­da­niu żadne wiel­kie muzeum, można go prze­cież kupić. W końcu wszystko ma swoją cenę, a powie­dział pan, że pań­ski klient jest bar­dzo boga­tym czło­wie­kiem. Czy nie wie, gdzie się obraz znaj­duje?

– Wie.

– I zwró­cił się do pana, aby mu pan dopo­mógł w kup­nie?

– Tak.

– Nie bar­dzo w takim razie rozu­miem, gdzie się mie­ści tutaj moja skromna osoba. Kupo­wać potrafi pan prze­cież nie gorzej niż ja. Nazwi­sko pana znane jest na każ­dej poważ­niej­szej aukcji i każ­demu poważ­niej­szemu han­dla­rzowi obra­zów. Pań­ski pod­pis wart jest milion dola­rów, jeśli nie wię­cej.

– Ba! – Gość wes­tchnął. – Z całą skrom­no­ścią muszę przy­znać, że prze­pro­wa­dzi­łem z powo­dze­niem kilka poważ­nych, a nawet bar­dzo poważ­nych trans­ak­cji. Ale nie­stety…

Wycią­gnął rękę i wziął trze­cią foto­gra­fię, z któ­rej spoj­rzała nań roz­mo­dlona twarz murzyń­skiego króla. Obli­cze czar­nego monar­chy roz­ja­śnione było tajemną świa­tło­ścią spły­wa­jącą z gór­nego naroż­nika obrazu.

– Nie­stety, ten obraz jest nie do kupie­nia. Dla­tego muszę kupić go od pana.

Poło­żył foto­gra­fię na sto­liku, zwró­cił oczy ku Gru­be­rowi i uśmiech­nął się.

– Rozu­miem. – Pan Gru­ber wziął foto­gra­fię i po raz pierw­szy przyj­rzał się jej z zain­te­re­so­wa­niem. – Ile chce pan zapła­cić za ten obraz?

– Czy nie pra­gnie pan wie­dzieć, gdzie on się znaj­duje i jakie trud­no­ści zwią­zane będą ze zdo­by­ciem go?

– Naj­pierw pra­gnął­bym się dowie­dzieć, jaka suma wcho­dzi w grę – powtó­rzył spo­koj­nie gospo­darz.

– Jeżeli mam być szczery, klient mój chce zapła­cić za ten obraz dwie­ście tysięcy dola­rów.

– Panu czy mnie?

– Mnie.

– To zna­czy, że pro­po­nuje mi pan…?

– Połowę.

– Sto tysięcy?

– Sto tysięcy.

– To bar­dzo dużo pie­nię­dzy, jeżeli sprawa będzie sto­sun­kowo pro­sta.

– Pro­sta? To zależy od pań­skich moż­li­wo­ści. Dla mnie nie byłaby pro­sta. Zresztą nie wiem, co pan nazywa trudną sprawą.

– No, powiedzmy, gdyby obraz znaj­do­wał się na przy­kład w Pol­sce albo w któ­rymś innym komu­ni­stycz­nym kraju. To bar­dzo kom­pli­kuje sytu­ację. Pene­tra­cja będzie utrud­niona dzięki ist­nie­niu wielu czyn­ni­ków, na które nie mamy naj­mniej­szego wpływu.

– Więc pan jed­nak wie­dział! – powie­dział pan Gomez. – Skąd pan wie­dział?

– To bar­dzo piękny obraz… – Pan Gru­ber uśmiech­nął się. – Nie widzia­łem go ni­gdy na wła­sne oczy, ale Polacy wydają prze­cież książki o swo­ich dzie­łach sztuki. Mój księ­garz przy­syła mi nie­mal wszystko, co wycho­dzi na świe­cie w tej dzie­dzi­nie: kata­logi muze­alne, kata­logi zabyt­ków, prze­wod­niki i tak dalej. Ma pan słusz­ność: od Pola­ków nie da się tego odku­pić. W kra­jach komu­ni­stycz­nych nie ist­nieje han­del obra­zami będą­cymi wła­sno­ścią pań­stwa.

– Czy podej­mie się pan zdo­by­cia go? – W gło­sie pana Gomeza był lekki nie­po­kój, cho­ciaż twarz miał na­dal spo­kojną.

– Gdy­bym się pod­jął, ozna­cza­łoby to, że jutro zamiast do Lon­dynu musiał­bym odle­cieć do Wied­nia.

– Do Wied­nia?

– Tak. Moja wschod­nia eks­po­zy­tura znaj­duje się w Wied­niu. W Euro­pie Wschod­niej, a szcze­gól­nie w Pol­sce, Austriacy to jed­nak zupeł­nie kto inny niż Niemcy. Nie wzbu­dzają odru­cho­wej nie­chęci. Powi­nie­nem od razu zare­zer­wo­wać samo­lot…

Ujął słu­chawkę, ale zastygł z pal­cem wetknię­tym w jedną z dziu­rek na tar­czy apa­ratu.

– Powie­dział pan sto pięć­dzie­siąt tysięcy dola­rów. Czy dobrze pana zro­zu­mia­łem?

– Powie­dzia­łem: sto tysięcy. Prze­cież nie wie pan jesz­cze nawet, czy to przed­się­wzię­cie ma jakie­kol­wiek szanse powo­dze­nia i…

– Szcze­góły nie inte­re­sują mnie w tej chwili. Inte­re­sują mnie pie­nią­dze. Muszę zain­sta­lo­wać pod roz­ma­itymi pre­tek­stami zespół inte­li­gent­nych ludzi w Pol­sce, muszę zna­leźć na miej­scu sprzy­mie­rzeń­ców, muszę wywieźć stam­tąd obraz za gra­nicę i dostar­czyć do pań­skich rąk. Wszystko to będzie bar­dzo kosz­towne, skom­pli­ko­wane i nie­bez­pieczne.

– A co mi pan gwa­ran­tuje, gdyby otrzy­mał pan ode mnie sto dwa­dzie­ścia tysięcy dola­rów?

– Nie gwa­ran­tuję niczego. Wypłaci mi pan dziś dwa­dzie­ścia tysięcy zaliczki, która prze­pad­nie na moją korzyść, gdyby z jakich­kol­wiek powo­dów odstą­pił pan od swo­jego zamó­wie­nia. To wszystko. Pry­wat­nie mogę panu nato­miast zarę­czyć, że za… – zawa­hał się na mgnie­nie oka – sto trzy­dzie­ści tysięcy otrzyma pan swój obraz.

Umilkł, jak gdyby ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi. Pan Gomez mil­czał przez chwilę. Wresz­cie się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki i wycią­gnął stam­tąd ksią­żeczkę cze­kową. Poło­żył ją na sto­liku.

– Przyj­muję pań­skie warunki, Herr Gru­ber.

Uści­snęli sobie ręce. Pan Gru­ber wykrę­cił numer. Cze­kał przez krótką chwilę.

– Chciał­bym zamó­wić miej­sce w naj­bliż­szym samo­lo­cie do Wied­nia… O któ­rej?… O czwar­tej po połu­dniu? Dobrze. Nazwi­sko: Gru­ber… G jak Grela, R jak Rosa­munde…

Rozdział 2. „Na pewno nie zauważył, szefie…”

Roz­dział 2

„Na pewno nie zauwa­żył, sze­fie…”

Wszy­scy poważni prze­stępcy o mię­dzy­na­ro­do­wej reno­mie oraz nie­wielka liczba innych osób wie­dzą, że główna sie­dziba Mię­dzy­na­ro­do­wej Orga­ni­za­cji Poli­cji Kry­mi­nal­nej, zwa­nej w skró­cie Inter­po­lem, znaj­duje się w Paryżu przy jed­nej z ele­ganc­kich ulic w pobliżu Place de l’Étoile.

Pan Mar­cel Didot, zastępca sekre­ta­rza gene­ral­nego tej insty­tu­cji, posia­dał tak zwaną pamięć abso­lutną. Lecz fakt ten znany był tylko nie­licz­nym jego współ­pra­cow­ni­kom, gdyż Didot nie szu­kał ni­gdy roz­głosu, był czło­wie­kiem cichym, zrów­no­wa­żo­nym i na pierw­szy rzut oka spra­wiał raczej wra­że­nie drob­nego pro­win­cjo­nal­nego kupca, któ­remu powio­dło się w inte­re­sach na tyle, że wkrótce będzie mógł wyco­fać się z han­dlu, osiąść na wsi i zająć hodowlą róż albo kur mogą­cych kon­ku­ro­wać na pro­win­cjo­nal­nych poka­zach z naj­pięk­niej­szymi oka­zami całego depar­ta­mentu. Miał wesołe oczy, matowy głos i opa­no­wane ruchy.

Bar­dzo nie­wielka liczba osób wie nato­miast, że w odle­gło­ści mniej wię­cej trzy­dzie­stu kilo­me­trów od Paryża, pośród wiel­kiego lasu pora­sta­ją­cego teren mię­dzy Sekwaną a Marną, stoi mały domek, obok któ­rego wzno­szą się w górę trzy maszty ante­nowe. Po dru­tach tych anten prze­bie­gają setki wia­do­mo­ści nada­wa­nych szy­frem, a doty­czą one jedy­nie spraw i osób znaj­du­ją­cych się w orbi­cie kodeksu kar­nego. Radio­sta­cja ta jest ogrom­nym uchem i ustami Inter­polu, zbie­ra­ją­cym infor­ma­cje z całego świata i prze­sy­ła­ją­cym infor­ma­cje na cały świat.

Pan Didot sie­dział w tej chwili za biur­kiem w swoim skrom­nie urzą­dzo­nym gabi­ne­cie, któ­rego jedyną ozdobą było brą­zowe popier­sie Alberta, księ­cia Monako – twórcy Inter­polu. Rzeźba była reali­styczna, posia­dała nawet bino­kle z brązu, z któ­rymi książę nie roz­sta­wał się za życia, i spo­glą­dała teraz spoza nich na sie­dzą­cego naprze­ciw pana Didota – niskiego mło­dego czło­wieka o jasnych wło­sach i różo­wych policz­kach nie­mow­lę­cia. Lecz młody czło­wiek nie był by­naj­mniej nie­mow­lę­ciem: nazy­wał się Gale­ron i był ofi­ce­rem poli­cji fran­cu­skiej odko­men­de­ro­wa­nym do Inter­polu. Jego spe­cjal­no­ścią była sztuka malar­ska i choć ni­gdy nie trzy­mał pędzla w ręce, wie­dział bar­dzo wiele o meto­dach fał­szo­wa­nia obra­zów. Oczy­wi­ście inte­re­so­wały go także kra­dzieże dzieł sztuki.

– Był pan zajęty tym holen­der­skim gan­giem, sze­fie, więc musia­łem dzia­łać na wła­sną rękę. Sądzi­łem, że nie należy panu prze­szka­dzać… – powie­dział, jak gdyby uspra­wie­dli­wia­jąc się.

– Gru­ber… – Pan Didot potarł ręką czoło. – Nazwi­sko jest mi zna­jome. Nie­miec, prawda? Kolek­cjo­ner dzieł sztuki? Tak, pamię­tam. Był zamie­szany kilka razy w kra­dzieże. Zwią­zany zdaje się z „Syn­dy­ka­tem”? To zna­czy przy­pusz­czamy, że tak jest, bo nie mamy żad­nych dowo­dów. No i co? – Uśmiech­nął się pogod­nie do mło­dego czło­wieka. – Czego chcą Niemcy?

– Poli­cja nie­miecka bar­dzo inte­re­suje się panem Gru­be­rem. Od lat trzy­mają rękę na jego pul­sie, jeżeli wolno mi się tak wyra­zić…

– Jak widać, nie są w sta­nie stwier­dzić żad­nych obja­wów cho­roby. – Pan Didot uśmiech­nął się. – Pro­szę, niech pan mówi dalej, Gale­ron.

– Wczo­raj przy­le­ciał do Stut­t­gartu, gdzie mieszka pan Gru­ber, pewien znany han­dlarz obra­zów z Ame­ryki Połu­dnio­wej…

– Nazwi­sko?

– Gomez. Enri­que Gomez.

– Nie znam. Pro­szę dalej.

– Wprost z lot­ni­ska udał się do pana Gru­bera. Potem odle­ciał z powro­tem do Ame­ryki Połu­dnio­wej, to zna­czy po dwu­go­dzin­nym poby­cie u pana Gru­bera. Gru­ber z kolei odle­ciał po połu­dniu do Wied­nia.

– Ależ latają ci ludzie! Oso­bi­ście nie zno­szę samo­lo­tów, Gale­ron. Ale niech to zosta­nie mię­dzy nami. Co dalej?

– Niemcy zade­pe­szo­wali do nas natych­miast po odlo­cie pana Gomeza. Miał prze­siadkę w Paryżu i doszli do wnio­sku, że o wiele roz­sąd­niej będzie wypu­ścić go z hono­rami z Nie­miec, jak gdyby w ogóle jego przy­jazd nikogo tam nie zain­te­re­so­wał. Otrzy­ma­łem depe­szę i natych­miast poje­cha­łem na lot­ni­sko. Asy­sto­wa­łem przy, uprzej­mej zresztą bar­dzo, rewi­zji małej wali­zeczki pana Gomeza. Była ona wypeł­niona zwy­kłymi w takiej sytu­acji dro­bia­zgami. Poza tym znaj­do­wała się w niej duża koperta. Zaj­rza­łem do wewnątrz. Były w niej trzy foto­gra­fie obra­zów. Oczy­wi­ście wsu­ną­łem je natych­miast na powrót, bo jakież zna­cze­nie mogą mieć dla kon­troli cel­nej foto­gra­fie? Pan Gomez w parę minut póź­niej odle­ciał.

– Sfo­to­gra­fo­wał pan oczy­wi­ście te zdję­cia?

– Oczy­wi­ście, sze­fie. Mia­łem apa­rat w zegarku. Nie sądzę, aby pan Gomez mógł się zorien­to­wać. Mikro­ka­mery uwa­żane są przez zwy­kłych ludzi za wymysł auto­rów powie­ści sen­sa­cyj­nych.

– Wywo­łał pan te foto­gra­fie?

– Tak, sze­fie. I pozwo­li­łem sobie od razu zapro­sić na kon­sul­ta­cję pro­fe­sora Del­grange’a.

– Dobrze… – Didot ski­nął głową. – Widzę, że pro­fe­sor powie­dział coś cie­ka­wego? Czy tak?

– Nie wiem, sze­fie. – Młody czło­wiek wes­tchnął. – To może oka­zać się bar­dzo cie­kawe. Otóż są to zdję­cia trzech obra­zów Ribery. Dwa z nich zaku­pił w ciągu ostat­nich lat pewien połu­dnio­wo­ame­ry­kań­ski mul­ti­mi­lio­ner. Trzeci znaj­duje się w Pol­sce i jest wła­sno­ścią pań­stwo­wego muzeum.

– To jesz­cze nie mówi nic, poza tym, że pan Gomez mieszka w Ame­ryce Połu­dnio­wej, a ów milio­ner także. Ale Ame­ryka Połu­dniowa to cały kon­ty­nent.

– Tak, sze­fie. Ale to nie wszystko. Te trzy obrazy sta­no­wią swego rodzaju arty­styczną całość… to zna­czy pro­fe­sor Del­grange twier­dzi, że czło­wiek, który posiada dwa z nich, może bar­dzo pra­gnąć trze­ciego.

– Znam wielu ludzi, któ­rzy nie posia­da­jąc żad­nego obrazu Ribery, chcie­liby posia­dać choć jeden. Ile jest wart ten trzeci obraz?

– Pro­fe­sor twier­dzi, że każdy z Trzech Króli, gdyż ich wła­śnie przed­sta­wiają te płótna, wart jest co naj­mniej trzy­sta tysięcy dola­rów.

– Baga­tela!… Hm… A pan Gru­ber odle­ciał do Wied­nia. Czy jego także rewi­do­wano?

– Pana Gru­bera rewi­do­wano już wie­lo­krot­nie. – Młody czło­wiek znowu wes­tchnął. – I ni­gdy nie zna­le­ziono przy nim niczego, co mogłoby rzu­cić naj­lżej­szy nawet cień na jego nie­po­szla­ko­waną opi­nię.

– Wyraża się pan dziś bar­dzo kwie­ci­ście, Gale­ron.

– Być może, sze­fie. Ale nie jest mi wesoło. Mam już wia­do­mo­ści z Wied­nia. Pan Gru­ber był, oczy­wi­ście, ocze­ki­wany na lot­ni­sku. Miano go oto­czyć naj­dy­skret­niej­szą opieką…

– Hm… – Pan Didot wzru­szył ramio­nami. – Czło­wiek, który zdaje sobie sprawę z tego, że będzie śle­dzony, potrafi zawsze oto­czyć sie­bie bar­dziej dys­kretną opieką. Wymknął się im, tak?

– Tak. Znik­nął. Wsiadł do tak­sówki, za którą w dys­kret­nej odle­gło­ści ruszył zaka­mu­flo­wany radio­wóz i prze­ka­zał ją innemu samo­cho­dowi, a ten znowu kolej­nemu, tak żeby pasa­żer nie mógł się zorien­to­wać, że ktoś za nim nie­ustan­nie jedzie…

– Uwa­żają to praw­do­po­dob­nie za szczyt nowo­cze­sno­ści i spraw­no­ści w trak­cie prze­pro­wa­dza­nia obser­wa­cji na żywym obiek­cie. – Didot uśmiech­nął się. – Powinni byli przy­le­pić sobie czarne brody. Trzech czar­no­bro­dych kie­row­ców ści­ga­ją­cych zło­dzieja obra­zów. Muszę panu powie­dzieć, Gale­ron, że latami cze­kam na coś podob­nego. Nie­stety, nie zda­rza się to pośród oce­anu banału, jakim jest życie prze­stęp­ców i poli­cji. Ale co dalej?

– Tak­sówka nie zatrzy­mała się ani razu, sze­fie. Ani na jedną sekundę. Ale kiedy wresz­cie sta­nęła na Ringu, oka­zało się, że nie ma w niej pana Gru­bera.

– A cóż oni chcieli? Żeby czło­wiek, który zała­twia nie­le­galne trans­ak­cje idące w setki tysięcy dola­rów, przed­sta­wiał im księgi do wglądu i zała­twiał swoje sprawy w urzę­dzie nota­rial­nym?

– Sądzę, że tak, sze­fie. Austriacy wydają się zawsze zdu­mieni fak­tem, że ktoś łamie prawo.

– W prze­ci­wień­stwie do nas, chciał pan powie­dzieć, któ­rzy dzi­wimy się, jeśli ktoś go nie łamie, mając oka­zję. Co dalej?

– Nie­wiele już. Jak powie­dzia­łem, pana Gru­bera nie było w tak­sówce, nato­miast oka­zało się, że sie­dzi w niej ele­gancka młoda dama, szczu­pła i nie­wiel­kiego wzro­stu, pod­czas gdy pan Gru­ber jest czło­wie­kiem wyso­kim, oty­łym i dobiega sześć­dzie­siątki, jeżeli jej już nie prze­kro­czył.

– Prze­śliczna meta­mor­foza. Co dalej?

– Młoda dama ode­szła spo­koj­nie, gdyż śle­dzący ją ludzie nie mieli żad­nych upraw­nień ani instruk­cji do legi­ty­mo­wa­nia jej. Tak­sówkę prze­szu­kano pod byle jakim pre­tek­stem. Gru­bera, oczy­wi­ście, nie zna­le­ziono, nawet w bagaż­niku… – Młody czło­wiek mimo­wol­nie uśmiech­nął się i spo­waż­niał natych­miast.

– Prze­padł bez wie­ści… – Pan Didot poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. – I teraz Niemcy razem z Austria­kami mar­twią się, że pan Gru­ber odbywa w jakimś nie­zna­nym poli­cji miej­scu naradę z tajem­ni­czą szajką zło­dziei obra­zów. Czy tak, Gale­ron?

– Chyba tak, sze­fie.

– A pan co myśli?

– A ja myślę dokład­nie to samo. Myślę, że pan Gru­ber nie miałby żad­nego powodu do zni­ka­nia, gdyby mu nie zale­żało na unik­nię­ciu obser­wa­cji. Jego wyjazd do Wied­nia nie był zapla­no­wany wcze­śniej, bo doko­nał rezer­wa­cji miej­sca w cza­sie pobytu pana Gomeza w jego willi. Niemcy spraw­dzili już wszystko bar­dzo skru­pu­lat­nie.

– Krótko mówiąc, przy­pusz­cza pan, że pan Gomez przy­le­ciał z Ame­ryki Połu­dnio­wej, wio­ząc ze sobą zdję­cia trzech obra­zów Ribery, z któ­rych dwa znaj­dują się już u jego moco­dawcy. Trzeci obraz, będący wła­sno­ścią Pola­ków, był zapewne tema­tem roz­mowy obu tych czci­god­nych kolek­cjo­ne­rów. Po tej roz­mo­wie pan Gomez odle­ciał do domu, to zna­czy do Ame­ryki Połu­dnio­wej, a pan Gru­ber do Wied­nia. Krótko mówiąc, przy­pusz­cza pan, że inte­res został ubity, a teraz cho­dzi tylko o to, jak ukraść Pola­kom obraz i dostar­czyć go moco­dawcy pana Gomeza. Tak?

– Oczy­wi­ście, sze­fie. To chyba jasne. Poza tym Wie­deń wydaje się natu­ralną bazą do wypadu na Pol­skę. Zresztą wiele nici wska­zuje na sto­licę Austrii jako na punkt prze­rzutu dzieł sztuki, ukra­dzio­nych nie tylko na wscho­dzie Europy, ale i we Wło­szech. Ale nie to jest dla mnie takie ważne.

– Wiem. – Pan Didot poki­wał głową. – Ważny jest ten nie­zwy­kle czy­sty i jasny ślad przed kra­dzieżą.

– Muszę powie­dzieć, że mnie to aż nie­po­koi, sze­fie. Pan Gru­ber ni­gdy nie pozo­sta­wił po sobie nawet cie­nia cze­goś, co można byłoby nazwać poszlaką. Zabawa polega na tym, że zarówno Inter­pol, jak i nie­miecka poli­cja wie­dzą, że pan Gru­ber jest afe­rzy­stą na wielką skalę, a być może nawet głową tego ogrom­nego gangu, któ­rego ofiarą padło tyle muzeów euro­pej­skich w ciągu ostat­nich lat. Ale, jak pan widzi, sze­fie, nie prze­szka­dza mu to żyć spo­koj­nie i cie­szyć się jak naj­lep­szym samo­po­czu­ciem. Oczy­wi­ście do aresz­to­wa­nia go, prze­pro­wa­dze­nia pro­cesu sądo­wego, ska­za­nia herszta i roz­bi­cia gangu potrzeba muro­wa­nych dowo­dów, któ­rych nie mogłaby pod­wa­żyć armia adwo­ka­tów, jaką pan Gru­ber zmo­bi­li­zuje natych­miast w chwili zagro­że­nia. To, co mamy, jest… jest zbyt pro­ste, prawda?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki