"Firebrand" Trevison - Charles Alden Seltzer - ebook

"Firebrand" Trevison ebook

Charles Alden Seltzer

0,0

Opis

Firebrand Trevison to powieść autorstwa Charlesa Aldena Seltzera, uznanego za jednego z najbardziej aktywnych pisarzy amerykańskich XX wieku. Jego specjalnością były westerny, które tworzył, inspirowany własnymi doświadczeniami z życia w Nowym Meksyku. Pod jego nazwiskiem wydano ponad czterdzieści tytułów, a jego opowiadania chętnie publikowano w czasopismach takich jak „Argosy”, „Blue Book” czy „Adventure”. Jego dzieła niejednokrotnie były przenoszone na ekrany. Firebrand Trevision, Riddle Gawne, Silver Spurs czy Roughshod to tylko kilka z tych, które dotychczas zostały zekranizowane.

Firebrand Trevison to także przydomek głównego bohatera książki, właściciela rancza mieszczącego się w okolicy nowo powstałego miasteczka Manti. Do tegoż miasta przybywa Rosalind Benham, córka prezesa kolei. Odwiedza Zachód wraz ze swoją ciotką Agathą, pełniącą rolę przyzwoitki, oraz reprezentantem interesów rodziny, Jeffersonem Corriganem. Zauroczona pięknem krainy, nie zauważa, że jej towarzyszowi przyświeca niecny cel. Pragnie on zagarnąć tamtejsze ziemie i się na nich wzbogacić. Na drodze staje mu jednak Brand Trevison, który okazuje się jego przeciwnikiem także w staraniach o względy Rosalind. Konflikt między mężczyznami staje się coraz bardziej zaogniony. Oboje działają poza prawem – jeden, chcąc czynić dobro, drugi, knując i planując kolejne intrygi. Któremu z nich uda się zwyciężyć? Który z nich zdobędzie serce wymarzonej dziewczyny i zdobędzie tak bardzo pożądane ziemie?

Odpowiedzią na te pytania jest lektura powieści Trevison Firebrand, historii porywającej i ekscytującej, która z każdą kolejną stroną coraz bardziej wprowadza czytelnika w klimat Dzikiego Zachodu. Starcie dobra ze złem, romans z licznymi matactwami w tle oraz wątek urbanistyczny – wszystko to składa się na klasyczny western, którego Ch. A. Seltzer był niewątpliwym mistrzem.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charles Alden Seltzer

 

 

„Firebrand” Trevison

 

 

Przełożyła i przypisami opatrzyła Joanna Hacking

Osiemdziesiąta druga publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Trzydziesty trzeci tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału angielskiego: „Firebrand” Trevison

 

© Copyright for the Polish translation by Joanna Hacking, 2021

 

14 kolorowych kart tablicowych: Dariusz Kocurek

© Copyright for the cover and inside illustrations by Dariusz Kocurek, 2021

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja: Kinga Ochojska

Korekta: Andrzej Zydorczak

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2021

 

Ruda Śląska 2021

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-66268-62-3

 

 

 

Charles Alden Seltzer (15 sierpnia 1875 – 9 lutego 1942) – amerykański pisarz, płodny twórca westernów. Stworzył kilkanaście scenariuszy filmowych i napisał wiele opowiadań, głównie publikowanych w „Argosy”(a także m.in. w „Adventure”, „Western Story Magazine”i amerykańskiej edycji „Pearson’s Magazine”).

Urodził się w Janesville w Wisconsin. Zanim stał się odnoszącym sukcesy pisarzem, był ulicznym sprzedawcą gazet, telegrafistą, malarzem, stolarzem, inspektorem budowalnym, redaktorem małej gazety i rzeczoznawczą. Ponieważ wytrwale dążył do tego, by osiągnąć pisarski sukces, wraz z rodziną żył w biedzie – napisał około dwustu tekstów, zanim któryś z nich został przyjęty, a w tym czasie żona przynosiła mu od rzeźnika papier pakowy, żeby na nim pisał.

Westerny opierał na doświadczeniu wyniesionym ze swojego pięcioletniego pobytu w Nowym Meksyku. Pod koniec życia (w latach 1930-35) został wybrany burmistrzem North Olmsted w Ohio. Jest tam wspominany z dużym szacunkiem i respektem – założył m.in. pierwszą straż pożarną, stworzył plany pierwszej linii autobusów miejskich i walczył z potężnymi firmami (m.in. energetycznymi) dla dobra mieszkańców.

Po zyskaniu uznania jako pisarz, jego historie dość szybko trafiły do Hollywood, gdzie stały się kanwami wielu filmów wczesnego okresu kina: najpierw niemych, a później udźwiękowionych.

Zadebiutował w 1900 roku powieścią The Council of Three, a jego ostatni wydany tekst, już pośmiertnie, to So long, sucker z 1943 roku. Napisał w sumie trzydzieści dziewięć książek, z których dwadzieścia trzy były publikowane w odcinkach w „Argosy”. Do jego najsłynniejszych i zekranizowanych powieści należą The Range Boss (1916, ekranizacja 1917), The Boss of the Lazy Y (1915, 1917) orazThe Trail to Yesterday (obie w 1918). Poza tym dużą popularnością cieszyła się trylogia Opowieści z Dry Bottom (Tales of Dry Bottom), składająca się z następujących powieści: The Two-Gun Man, The Coming of the Law oraz„Firebrand” Trevison. Tłumaczenie pierwszej z nich będzie pierwszym polskim pełnym przekładem twórczości Ch. Seltzera.

Rozdział II

W którym rodzi się nienawiść

 

Dla niektórych romantyzm zamieszkuje nieznane i niezwykłe krainy, a dla innych nie istnieje w ogóle. Niektórzy z przyjaciół Rosalind Benham nie byliby w stanie dostrzec niczego poza ordynarnością i nędzą Manti, gdyby tak jak miss18 Benham wyglądali przez jedno z okien pociągu, z prywatnego wagonu jej ojca, który wcześnie tego ranka zatrzymał się na zwrotnicy na obrzeżach miasta. Owi przyjaciele nie zauważyliby niczego poza dziwacznymi i pstrokatymi budynkami, ze zbyt dużą liczbą saloonów19, niż wydawało się to potrzebne ze względu na zauważalny brak obywateli. Wzdrygnęliby się na widok zakurzonych ulic, odpadków i nieczystości, na ponury obraz osamotnienia i opuszczenia, nieszczęście, całkowite odosobnienie i pustkowie. Przyjaciele ci nie zwróciliby uwagi na rozległe, spokojne, zielono-brązowe równiny, które rozciągały się w zawodzącą tęsknie dal; na wiszące nad nimi cudownie błękitne i bezchmurne niebo; nie zauważyliby gajów drzewnych ciągnących się tu i tam po obliczu ziemi i kuszących tajemniczością. Nie nawiedziłyby ich żadne myśli o wielkości tego kraju – z wyjątkiem tego, że przypominała im o przygnębiającej odległości dzielącej ich od blasku i blichtru Wschodu. Góry, odległe i lśniące, nic by dla nic nie znaczyły; intensywna i ostra woń szałwii20 mogłaby przyprawić ich o mdłości.

Tymczasem miss Benham ujrzała Manti i jej okolicę po raz pierwszy tego ranka – o świcie, z okna pociągu, spoczywając na swej kuszetce21 – i była nimi zachwycona. Leżała przez chwilę, wtulona w swe posłanie, oglądając wschód słońca nad majaczącymi w dali górami, a aromat szałwii, wpadający do środka przedziału przez wpółotwarte okno, wnosił ze sobą coś jeszcze – czar dziewiczej krainy.

Ciotka Agatha Benham, przyzwoitka22 i opiekunka, czterdziestoletnia panna z wyboru – choć rozliczne nieżyczliwe osoby żartobliwie robiły aluzje do jej nieudanych podbojów – obudziła się krótko po godzinie dziewiątej i zastała Rosalind wyglądającą ekstatycznie przez okno wagonu. Agatha wygramoliła się ze swej kuszetki, siadła na jej brzegu i ziewnęła sennie.

– Manti, jak sądzę – stwierdziła cierpko, odsuwając na bok zasłonkę i wyglądając przez okno. – Miałyśmy dużo szczęścia, że nie zaatakowali nas Indianie albo bandyci. Przynajmniej za to powinnyśmy być wdzięczne.

Sarkazm Agathy nie przeniknął pancerza obojętności Rosalind, jak zwykle zresztą. Kobieta miała swoje miejsce w sercu dziewczyny, lecz nie w jej programie przyjemności. Skoro już musiała mieć przyzwoitkę, Agatha była do zaakceptowania. Nie oznaczało to jednak, że uczyniła z niej swą powierniczkę. Patrzyła ona bowiem na świat oczyma kobiety czterdziestoletniej, gdy tymczasem dwudziestolatka postrzega go bardziej romantycznie.

– Co twój ojciec sobie myślał, pozwalając ci tu przyjechać, pozostanie dla mnie tajemnicą – kontynuowała surowo Agatha, układając włosy. – Cały on, narobić mi tyle zamieszania tylko po to, aby zaspokoić twoją ciekawość na temat tego miejsca. Będziemy niedługo wracać, jak sądzę?

– Ciociu, nie bądź niecierpliwa – rzekła dziewczyna, wciąż wyglądając przez okno. – Mam zamiar rozciągnąć trochę nogi, zanim wybiorę się w drogę powrotną.

– Litości! – sapnęła Agatha. – Cóż to język! Ten barbarzyński kraj już ma na ciebie wpływ, moja droga! Nogi! – Przerażenie pojawiło się na jej twarzy, ale na Rosalind nie zrobiło to wrażenia, nadal wyglądała przez okno.

W rzeczy samej, po charakterystycznym błysku w oku dziewczyny można by mniemać, iż szokowanie Agathy sprawiało jej pewną przyjemność.

– Myślę, że spędzę tu trochę czasu – powiedziała Rosalind. – Tatuś powiedział, że nie ma pośpiechu; on sam może dotrzeć tu za miesiąc. Miałam już dość tych małostkowych konwenansów Wschodu. Choć raz będę prawdziwym człowiekiem, ciociu. Mam zamiar „prowadzić spartański tryb życia”23 – na tyle, na ile to możliwe dla kogoś, kto podróżuje w prywatnym wagonie. Mam zamiar zdobyć konia i rozejrzeć się po okolicy. I ciociu…

W tym miejscu głos dziewczyny załamał się, jak gdyby szarpnęła nią jakaś głęboka emocja.

– Mam zamiar jeździć okrakiem na koniu!

Nie spojrzała, aby sprawdzić, czy Agatha przeżyła kolejny szok, bo kobieta przeżyła już dużo takich szoków. Gdy po kilkuminutowej ciszy ciotka znów się odezwała, wydawało się, że dziewczyna przypomniała sobie, że w przedziale jest z nią ktoś jeszcze. Głos Agathy przepełniała pogarda.

– Nie wiem, co ty widzisz w tym obcym kraju. Co może zrekompensować ci to, co masz w domu.

Dziewczyna nie odwróciła się.

– Mężczyzna na karym koniu, ciociu – powiedziała. – Przejechał tędy dwukrotnie. Nigdy nie widziałam takiego konia. Nie przypominam sobie również, żebym kiedykolwiek widziała mężczyznę podobnego do jego jeźdźca. Wygląda zdecydowanie jak bohater! Zbudowany jak rzymski gladiator24, porusza się na koniu, jakby był na nim wyrzeźbiony. Głowę trzyma w taki sposób, że widać, iż ma własne zdanie. Na ten widok przeszły mnie ciarki, pierwszy raz od opuszczenia Nowego Jorku!

– Chyba cię nie zauważył! – wykrzyknęła lodowato Agatha. – Oczywiście o to zadbałaś?

Dziewczyna rzuciła psotne spojrzenie na starszą kobietę. Przesunęła dłonią po włosach, brązowych i zdrowo wyglądających. Następnie zakryła oczy dłońmi i patrzyła na swe odbicie w lustrze. W negliżu wyglądała świeżo i czarująco, jak promieniejąca bogini, tak jawiła się Brandowi Trevisonowi, gdy przypadkowo zauważył ją, przyglądającą mu się, w oknie pociągu. Nie wiedział, że dama obudziła się dopiero ze snu. Przysiągłby, że żaden „beauty sleep”25 nie był jej potrzebny. Naumyślnie minął wagon ponownie, aby raz jeszcze ją zobaczyć. Dziewczyna uśmiechnęła się.

– Nie jestem tego taka pewna, ciociu. Nie bądźmy pruderyjne. Nawet jeśli mnie widział, to nie dał tego po sobie poznać, a ponadto jest dżentelmenem. – Wyjrzała przez okno i uśmiechnęła się jeszcze raz. – Ciociu, spójrz, to znowu on!

Tym razem to Agatha rozsunęła zasłonkę. Twarz jeźdźca była skierowana przodem do okna, więc to właśnie ją zobaczył. W jego spojrzeniu pojawił się wyraz niejasnego zaskoczenia, które szybko zamieniło się w rozczarowanie. Na ten widok Rosalind zachichotała cicho i ukryła swą rozczochraną głowę w poduszce.

– Bezczelny cham! Rosalind, jak on śmiał spojrzeć wprost na mnie! Jestem pewna, że jeszcze chwila, a mrugnąłby do mnie! Dżentelmen! – powiedziała lodowatym tonem.

– Nie bądź surowa, ciociu. To z pewnością dżentelmen, mimo swej ciekawości. Spójrz, odjeżdża bez oglądania się za siebie!

Pół godziny później obie kobiety weszły do jadalni. Dobrze zbudowany, raczej potężny, ale przystojny mężczyzna, wszedł w tym samym czasie przeciwległymi drzwiami. Wylewnie powitał obie damy i z uśmiechem spojrzał na zegarek.

– Panie dzisiaj zaspały, czyż nie tak? Jest po dziesiątej. Poszedłem trochę rozejrzeć się po mieście. To raczej prymitywne miejsce w porównaniu ze Wschodem, ale z czasem … – Wykonał gest, który mógłby być niemą przepowiednią, że pewnego dnia Manti prześcignie Nowy Jork. Kłaniając się, zaprosił je do stołu, zabawiając rozmową, podczas gdy ciemnoskóry kelner uprzejmie im usługiwał.

– Na początku myślałem, miss Benham, że pani ojciec pałał nadmiernym entuzjazmem do tego miejsca – kontynuował. – Im bardziej je jednak poznaję, tym bardziej przekonany jestem, że miał rację. Istnieją tu olbrzymie możliwości rozwoju. Nawet obecnie jest to dość żyzny i urodzajny kraj. Będzie tu gwarno, gdy tylko kolej żelazna i zapora zostaną ukończone. Usytuowanie miasta jest dobre. Nie ma żadnego innego w odległości stu mil w jakąkolwiek ze stron.

– Z niecierpliwością oczekuje pan rozwoju miasta, nieprawdaż, panie Corrigan?

– Doskonale pani to ujęła, miss Benham. Być może jednak lepiej byłoby powiedzieć, że jestem postępowym emisariuszem powodzenia i dobrobytu. To brzmi mniej interesownie. Nie możemy pozwolić na to, aby pogląd, że zwykły pieniądz ma być siłą napędową naszych wysiłków, wydostał się dalej.

– Zarabianie pieniędzy jest jednak ostatecznie istotnym motywem? – stwierdziła sucho miss Benham.

– Zgadzam się z tym, że w życiu istnieje kilka sił napędowych i że zarabianie pieniędzy należy do tych bardziej fascynujących.

– A pozostałe? – Corrigan miał wrażenie, że twarz panny Benham była bardzo poważna, lecz Agatha, która znała Rosalind lepiej, niż znał ją Corrigan, wiedziała, że dziewczyna była jedynie sarkastyczna.

– Inne to miłość i nienawiść – odpowiedział powoli.

– Umieściłby pan zarabianie pieniędzy przed miłością? – droczyła się Rosalind.

– Pieniądze nadają miłości szczególnego smaku. – Zaśmiał się Corrigan. Jego śmiech był wymowny, spojrzał dziewczynie w oczy, w jego spojrzeniu tlił się ogień.

– Tak – wolno kontynuował. – Zarabianie pieniędzy to wielka namiętność. To moja pasja, ale potrafię też kochać i nienawidzić. Gdy już to robię, to obie rzeczy robię równie mocno, a wówczas…

Agatha odchrząknęła zniecierpliwiona. Corrigan zaczerwienił się lekko, a miss Benham zdusiła coś w sobie i zręcznie przekierowała rozmowę na mniej osobiste tory.

– Zamierza pan, jak sądzę, budować manufaktury i komunalne elektrownie, zakładać banki, spekulować na rynku nieruchomości i tym podobne rzeczy?

– I zbudować zaporę. Bank już mamy, miss Benham.

– Czy ojca zainteresują te sprawy?

– Bez wątpienia. Rozumie pani, że będąc prezesem kolei żelaznej, pani ojciec musi być na bieżąco. Faktyczna promocja tych przedsiębiorstw zostanie przeprowadzona przeze mnie.

Miss Benham wyjrzała rozmarzona przez okno, następnie zwróciła się do Corrigana i wpatrywała się w niego zamyślona, choć jej wzrok był tak nieobecny, że mroził wszelkie miłosne zapędy Corrigana.

– Ma pan rację, jak sądzę – powiedziała. – To musi być pasjonujące, odczuwać świadomą władzę nad przeznaczeniem społeczności, kierować jej rozwojem, zarządzać nią i symbolicznie chwycić branże za… – kontynuując, spojrzała figlarnie na Agathę – kończyny i potrząsnąć nimi, aby wyleciały z nich dolary. To musi być o wiele bardziej ekscytujące niż zwykłe zakochanie się.

Rzuciła tęskne spojrzenie przez okno, a Agatha ponownie podążyła za wzrokiem Rosalind i ujrzała kruczoczarnego konia stojącego przed sklepem. Zmarszczyła brwi i rzuciła chłodno:

– A mnie się wydaje, że ludzie w takich małych miastach jak Manti nie są w stanie radzić sobie z tak dużymi przedsięwzięciami, o jakich mówi pan Corrigan. – Spojrzała na Rosalind, a dziewczyna zrozumiała, że miała na myśli jeźdźca na karym koniu, i uśmiechnęła się słodko.

– O, na pewno znajdzie się wśród nich kilku inteligentnych!

– Z reguły – oświadczył Corrigan autorytatywnie – pierwsi obywatele jakiegokolwiek miasta stanowią zwykle nieokrzesaną i bezwartościową zbieraninę.

– A zatem Czterystu26 będzie wyjątkiem od reguły! – zaśmiała się Rosalind.

Corrigan jej zawtórował.

– Oczywiście rozumie pani, co mam na myśli. Weźmy za przykład Manti albo jakiekolwiek inne nowo powstałe zachodnie miasto. Reprezentują je najniższe elementy społeczeństwa. Większość mieszkańców to ignoranci i przestępcy.

Dziewczyna rzuciła Corriganowi ostre spojrzenie, choć on wcale tego nie zauważył. Czyżby pomiędzy nim a Agathą istniała jakaś nić tajnego porozumienia? Czy Corrigan również był świadom pielgrzymek jeźdźca przed oknem wagonu? Oboje go szkalowali. Dziewczyna dostrzegła jednak w jego twarzy inteligencję i coś, co mówiło jej, że nie jest przestępcą. Pomimo jego efektownego stroju i atmosfery bezkresnego pustkowia, jaka go spowijała, wywarł na niej o wiele większe wrażenie niż Corrigan, mroczny, przystojny, zadbany, gładki i lśniący wytwór ugrzecznionych konwenansów i wychowania, którego z woli ojca miałaby poślubić.

– A zatem – rzekła, wpatrując się w czarnego jak smoła wierzchowca. – Zanim wyrażę swoją opinię o tym mieście, mam zamiar bliżej przyjrzeć się mieszkańcom Manti.

Pół godziny później Rosalind szła wzdłuż jedynej ulicy Manti z Corriganem u swego boku. Miał na sobie ubranie w kolorze khaki, szeroki filcowy kapelusz, długie buty i chustkę na szyi. Choć zmienił garderobę, to emanował opanowaniem i wytwarzał aurę, która silnie przywodziła na myśl dobrodziejstwa cywilizacji. Rosalind wyczuła dumę. Był potężny, władczy, fascynujący.

Z bliska Manti wydawało się fałszywe i groteskowe. Po pierwsze, jego ordynarność była bardziej rażąca, a niepomalowane fronty budynków prezentowały się marnie i sezonowo. W porównaniu z pokaźnymi budowlami Wschodu, konstrukcje Manti były ruderami. Było to prymitywne miasto w pierwszym przebłysku jego stworzenia. Miss Benham się nie śmiała, przed jej oczyma malował się pamięciowy obraz – coś na kształt wybrzeża Nowej Anglii27, nisko wiszące niebo, grupa pielgrzymów28 ze Starego Świata29 dygoczących z zimna, skulonych wokół płonącego ogniska, statek na otwartym morzu. To również byli kiedyś pierwsi obywatele. Obraz ten oraz obraz Manti przedstawiały ducha Ameryki.

Było tu może ze dwadzieścia budynków. Corrigan pokazał jej kilka z nich. Zauważyła jednak, że nie zabrał jej do sklepu, przed którym stał kary koń. Została przedstawiona kilku właścicielom. Dwa razy podsłuchała fragmenty rozmowy pomiędzy nimi a Corriganem. Za każdym razem brzmiała ona tak samo:

– Czy jesteś właścicielem tej nieruchomości?

– Budynku.

– Do kogo należy ziemia?

– Do spółki z Nowego Jorku.

Corrigan przedstawił się jako zarządca spółki i mówił o otworzeniu biura. Mężczyźni rozmawiali o dzierżawie. Ta ostatnia wydawała się ograniczona do dwóch miesięcy.

– Do zobaczenia przed wygaśnięciem umowy – usłyszała, jak Corrigan mówił do mężczyzn.

– Czy kolej jest właścicielem terenu miasta? – spytała Rosalind, gdy wyszli z ostatniego ze sklepów.

– Tak. A dzierżawa będzie obecnie bardziej wartościowa.

– Nie ma pan chyba zamiaru wymuszać od nich pieniędzy po tym, jak ponieśli wydatki na wzniesienie budynków?

Uśmiechnął się uprzejmie.

– Będą traktowani z najwyższą uwagą, miss Benham.

Wprowadził ją do banku. Jak i pozostałe budynki, bank posiadał szkieletową konstrukcję30. Jedynie olbrzymi sejf stojący na tyłach pomieszczenia i ciężka druciana siatka, służąca za okienko kasowe, świadczyły o tym, że jest to bank. Za okienkiem kasowym stało kilka krzeseł i biurko, a za nim siedział mężczyzna około czterdziestki. Na widok gości wstał, podszedł do nich i uśmiechając się szeroko, wyciągnął dłoń do Corrigana.

– A więc jesteś wreszcie, Jeff – powiedział. – Widziałem pociąg stojący na zwrotnicy dziś rano. Przedstawienie wkrótce się rozpocznie, co? – Spojrzał pytająco na Rosalind, a Corrigan przedstawił ją. Usłyszała godność mężczyzny: „Crofton Braman”, wymówioną cicho przez jej eskortę, potwierdziła oficjalną prezentację i podeszła do drzwi, gdzie stanęła, wyglądając na ulicę.

Braman wzbudzał w niej obrzydzenie, nie wiedziała dlaczego. Może chodziło o bliżej nieokreślony chytry błysk w jego oku, dziwnie połączony ze zuchwałą uwagą, gdy na nią patrzył; zbyt wylewne zachowanie; wygładzony, przymilny uśmiech – wszystko to kojarzyło jej się ze spiskami i intrygami.

Nie zastanawiała się nad tym długo. Po przeciwległej stronie ulicy zauważyła jeźdźca, stojącego obok karego konia przy balustradzie sklepu, który Corrigan ominął. Widziana z tej odległości twarz jeźdźca, była jeszcze bardziej wyrazista. Zauważyła, że był przystojny, prawie tak samo jak Corrigan, choć w innym typie. Stojąc, nie wydawał się tak wysoki jak Corrigan ani tak masywny. Był za to smukły i silny, a w jego ruchach, gdy odwiązał swego wierzchowca, zarzucił mu lejce przez głowę i poklepał po szyi, była taka swoboda i wdzięk, że w oczach Rosalind zabłysnął podziw.

Jeździec nie spieszył się, aby dosiąść swego konia. Dziewczyna była pewna, że dwa razy, gdy klepał zwierzę po szyi, spojrzał na nią ukradkiem, a rumieniec wypłynął jej na policzki na wspomnienie okna wagonu.

Nagle rozległ się głos. Z jednego z saloonów wyłonił się mężczyzna, rzucił okiem na jeźdźca i zawołał wesoło:

– A niech mnie, jeśli to nie stary, dobry Brand! Gdzieś ty się, do diabła, podziewał? Z tydzień cię nie widziałem!

Przyjaźń przemówiła i serce dziewczyny zalało ciepło. Przyglądała się z uśmiechem, jak ów mężczyzna podszedł do jeźdźca i gorąco uścisnął jego dłoń. Taka wylewność byłaby postrzegana jako obłuda na Wschodzie. Zawsze krzywiono się tam na przejawy prawdziwej ludzkiej natury. Ale to, co najbardziej spodobało się dziewczynie, to dowód na to, że jeździec był lubiany. Następne dowody pojawiły się szybko. Nadeszły z kolejnych saloonów w postaci innych mężczyzn, którzy usłyszeli okrzyk tego pierwszego. Chwilę później jeździec stał otoczony przyjaciółmi.

Dziewczyna była coraz bardziej zainteresowana. Zapomniała o Bramanie, Corriganie, zapomniała o tym, że stała w drzwiach banku. Oglądała człowieczeństwo pozbawione wszelkich konwenansów. Tymi ludźmi nie rządził paraliżujący wzgląd o opinię publiczną, skutecznie tłumiący wszelkie odruchy serdeczności wśród ludzi, których znała.

Usłyszała, jak zawołano go po imieniu, i nagle zdała sobie sprawę, że je wymówiła: „Brand”! Cóż to za dziwne imię! A jednak pasowało do niego. Był typem człowieka, którego rzadko się widuje – czysty, postawny, atletyczny, męski, pociągający. Dominował grupę swą osobowością; uwaga wszystkich skupiona była na nim. Popularność nie wydawała się burzyć jego opanowania, właściwie wcale nie był jej świadomy. Dziewczyna pilnie wypatrywała tych objawów. Gdyby tylko okazał najmniejszą oznakę samouwielbienia, straciłaby zainteresowanie nim. Wydawał się trochę zakłopotany, co czyniło go jeszcze bardziej atrakcyjnym. Żartował wesoło z mężczyznami, a kilka razy odpowiedział na jakąś dowcipną uwagę i rozśmieszył pozostałych.

I kiedy tak przyglądała mu się, rozmarzona, nagle usłyszała, jak kilka głosów zaczęło nalegać: „Pokaż go”. Odmówił, a kiedy znów zaczęli się domagać, przemówił do nich spokojnie, a ona poczuła na sobie ich wzrok. Wiedziała, że odmówił z jej powodu. Domyśliła się, że chodziło o jego konia. Skrycie liczyła na to, że jeździec zdoła przezwyciężyć uprzedzenia, albowiem uwielbiała karego wierzchowca i była pewna, iż jakikolwiek występ w jego wykonaniu byłby wart obejrzenia. Aby zachęcić jeźdźca, odwróciła się tyłem, udając, że ją to nie interesuje. Kiedy jednak usłyszała okrzyki zachwytu wydawane przez grupkę mężczyzn, znów rzuciła okiem i zobaczyła, że jeździec dosiadł konia i usadowił się w siodle. Uśmiechał się szeroko do mężczyzny, który wyjął z kieszeni harmonijkę i pocierał ją o rękaw koszuli, przygotowując się do umieszczenia jej w ustach.

Jeździec zaszedł już za daleko, nie mógł się teraz cofnąć i Rosalind obserwowała go z czystej ciekawości. Po chwili, gdy dźwięki harmonijki uderzyły w nieruchome, poranne powietrze, koń zaczął poruszać się tanecznym krokiem.

To, co nastąpiło potem, skojarzyło się dziewczynie ze sceną wprost z cyrkowej areny. Koń, dumny, dostojny, poruszał się wolno tanecznym stępem31 w takt akompaniamentu muzyki, wykonując trudne kroki, które musiały wystawić na próbę cierpliwość zarówno zwierzęcia, jak i trenera podczas ich nauki. Jeździec pozostawał smukły, uważny, równie dumny, uśmiechający się z zadowoleniem.

Rosalind stała tam długo, obserwując całą scenę. Był to zręczny pokaz i zaczęła się zastanawiać, czy jeździec całe życie mieszkał na Zachodzie.

Zwierzę dokonało kilka iście cyrkowych wyczynów, a dziewczyna była pochłonięta ich oglądaniem do tego stopnia, że nie zauważyła Corrigana, gdy ten wyłonił się z budynku banku. Wyszedł na ulicę i obserwował jeźdźca. Dostrzegła go wreszcie, gdy Czarny przejechał na jej stronę ulicy z konieczności wykonania skrętu i przemknął obok niego. A wówczas, lekko zszokowana, zauważyła, że Corrigan uśmiecha się kpiąco. Na dźwięk aplauzu ze strony grupki znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy, drwina Corrigana zamieniła się w szyderstwo. Miss Benham poczuła oburzenie; lekki rumieniec wypłynął jej na policzki. Nie mogła pojąć, jak Corrigan mógł okazywać niezadowolenie z powodu tak zręcznej i zmyślnej rozrywki. Patrzyła na niego, gdy ten odwrócił się i uchwycił jej spojrzenie. Blask w jego oku był zdecydowanie jadowity.

– Czyż to trochę nie zbyt popisowy pokaz jak dla pani, miss Benham? – zapytał.

Jego głos rozległ się w ciszy, która zapadła po aplauzie. Rosalind usłyszała go głośno i wyraźnie. Usłyszał go również jeździec na karym koniu. Rosalind zerknęła na niego z ukosa i zobaczyła pobladłą pod opalenizną twarz. Głos dotarł również do przeciwległej strony ulicy i dziewczyna ujrzała oblicza pełne napięcia; zauważyła, że postacie znieruchomiały. Bezbarwna, złowieszcza cisza, która zapadła, wydawała się nierzeczywista i przygniatająca. Nagle rozległ się głos jeźdźca, gdy ten ponaglił swego wierzchowca i stanął w odległości jakichś trzech lub czterech kroków od Corrigana. Siedział w siodle, przyglądając się mu. Po raz pierwszy Rosalind ujrzała jego twarz z tak bliska i zadrżała. Jego szczęki były zaciśnięte – wiedziała, że jego zęby również, usta pozostawały stanowcze i zasznurowane. Była to twarz człowieka, z którym nie ma żartów. Wysunął lekko szczękę do przodu, co spowodowało, że lodowata ironia w jego zmrużonych, spokojnych oczach stała się jeszcze bardziej wyrazista. Gdy przemówił do Corrigana jego głos był tak metaliczny, że zadźwięczał w ciszy, która zapadła.

– Stań do walki albo cofnij swoje słowa – wycedził.

Corrigan się nie poruszył. Wpatrywał się uporczywie w jeźdźca, a jedyną oznaką emocji wywołaną słowami tego ostatniego było szybkie poruszanie się gałek ocznych. Leniwie postukał palcami w rękaw swej koszuli koloru khaki, ramiona miał złożone na piersi. Jego głos dorównywał w opanowaniu głosowi jeźdźca.

– To była prywatna rozmowa, a ty wtrącasz się bez powodu.

Rosalind obserwowała jeźdźca z zapartym tchem, wypełniona nagłym przeczuciem o zbliżającej się tragedii. W jego spojrzeniu widziała groźbę i nieuchronność cielesnego czynu. Zaniepokojona, kierowana impulsem, aby zapobiec zagrożeniu, zrobiła krok do przodu i przemówiła szybko do Corrigana:

– Panie Corrigan, to zdecydowanie niemądre! Sam pan dobrze wie, że nie był pan dyskretny!

Corrigan uśmiechnął się chłodno i dziewczyna zrozumiała, że nie była to kwestia dobra lub zła pomiędzy dwoma mężczyznami, ale konflikt ducha. Nie wiedziała, że tu narodziła się nienawiść; że instynktownie jeden uważał drugiego za wroga i że dzisiejsze zderzenie było zaledwie jedną batalią w wojnie, która będzie się toczyć pomiędzy nimi, jeśli obaj przeżyją.

Nawet na moment Corrigan nie spuścił wzroku z jeźdźca. Wywnioskował z jego spojrzenia, że nie może spodziewać się dalszych słów. I więcej słów już nie padło. Prawa ręka jeźdźca opadła na kolbę pistoletu zwisającego nisko na jego prawym biodrze. Równocześnie dłoń Corrigana sięgnęła do kieszeni na jego boku.

Rosalind ujrzała, jak kary koń rzuca się do przodu, jak gdyby pod siłą sprężyny. Chmura kurzu wzniosła się spod jego kopyt i Corrigan w niej zniknął. Kiedy kurz opadł, dziewczyna ujrzała Corrigana na kolanach, dziwnie zgiętego w pół, twarzą do ziemi. Czarny uderzył go swym bokiem – Corrigan wyglądał, jakby był poważnie ranny.

Przez chwilę dziewczyna stała, chwiejąc się i rozglądając dookoła błagalnie, ze zdumieniem i przerażeniem w oczach. Wszystko stało się tak szybko, że była oszołomiona. Była świadoma tylko jednej rzeczy – była wdzięczna, że żaden z mężczyzn nie użył broni.

Nikt się nie poruszył. Myślała, że ktoś przyjdzie Corriganowi z pomocą. Nie wiedziała, że etyka zakazuje mieszania się, że walka trwała, dopóki jeden z walczących nie przyzna się do przegranej.

Corrigan leżał twarzą na ziemi; nie ruszał się. Koń stał teraz spokojnie, w odległości kilku stóp od niego. Jeździec zsiadł z wierzchowca, podszedł do Corrigana i odwrócił go. Poruszał ramionami, nogami i szyją leżącego człowieka, po czym ukląkł i przyłożył głowę do jego piersi. Wstał i posłał w stronę dziewczyny wymuszony uśmiech.

– Jest tylko nieprzytomny, miss Benham. To nic poważnego, Czarny…

– Ty tchórzu! – przerwała mu, jej głos przepełniała złość.

Jego usta zbielały, lecz uśmiechnął się słabo.

– Czarny… – zaczął ponownie.

– Tchórz! Tchórz! – powtórzyła, stojąc przed nim, niewzruszona, z zaciśniętymi pięściami i pogardliwie wygiętymi ustami.

Uśmiechnął się z rezygnacją i odwrócił. Stała, patrząc, jak odchodzi, nienawidząc go, rzucając za nim przekleństwa w myślach, aż zniknął w drzwiach banku. Wówczas odwróciła się i zobaczyła, że Corrigan właśnie zaczął się podnosić.

Żaden z mężczyzn po przeciwnej stronie ulicy się nie poruszył. Oni również obserwowali, jak Trevison wszedł do banku, a teraz przenieśli wzrok na dziewczynę i Corrigana. Widziała wyraźnie, że popierali Trevisona; kilku z nich uśmiechnęło się na widok podnoszącego się mieszkańca Wschodu.

Corrigan był blady i nie mógł złapać tchu, ale uśmiechnął się do dziewczyny i powstrzymał ją, gdy próbowała pomóc mu otrzepać ubranie z kurzu. Zrobił to sam i otarł twarz chusteczką.

– To nie w porządku – wyszeptała ze współczuciem. – Prawie żałuję, że go nie zabiłeś! – dodała mściwie.

– Mój Boże, cóż za dynamit! – uśmiechnął się szeroko. Pomyślała sobie, że wygląda przystojniej, gdy jest taki pokryty kurzem, niż gdy pozostaje wytworny, nieskazitelny i doskonały.

– Bardzo cię boli? – spytała z troską, na dźwięk której rzucił jej szybkie spojrzenie.

Zaśmiał się i poklepał ją lekko po ramieniu.

– Ani trochę – powiedział. – Chodźmy stąd, ci mężczyźni się gapią.

Odprowadził ją do samych schodów prywatnego wagonu i zatrzymał się na chwilę, aby przeprosić za swój udział w tym całym zajściu. Powiedział jej szczerze, że to była jego wina. Wiedział dobrze, iż to, co zrobił Trevison, przewyższało wszelką urazę, którą mogłaby odczuwać wobec błędu, jaki popełnił on sam, doprowadzając do starcia w jej obecności.

Przebaczyła mu łaskawie, a moment później sama weszła do wagonu. Poinformował ją, że wróci niebawem. Musiał udać się na stację, gdzie zamierzał nadać telegram. Posłała mu uśmiech, stojąc na pomoście wagonu, olśniewająca, obiecująca. Serce podskoczyło mu z radości i gdy tak szedł w kierunku stacji, powiedział głośno do siebie:

– Warto było dać się znokautować za coś takiego.

Gdy dotarł do stacji, szczęki miał jednak mocno zaciśnięte. Nie wszedł tam, ale obszedł jej zewnętrzną ścianę, przechodząc między nią a innym budynkiem, i znalazł się przed frontowym wejściem do banku. Zobaczył, że kary wierzchowiec nadal tam stoi, a grupa mężczyzn zniknęła. Ulica była pusta.

Ruchy Corrigana stały się szybkie i złowróżbne. Wyciągnął ciężki rewolwer z kieszeni na biodrze, wsadził kolbę częściowo w swój rękaw i ukrył lufę w dłoni. Wtedy wkroczył do banku. Dostrzegł Trevisona stojącego w jednym z okratowanych okien drucianej siatki, rozmawiającego z Bramanem. Corrigan zrobił kilka kroków, zanim Trevison go usłyszał. Wtedy Trevison się odwrócił i zrozumiał, że patrzy prosto w otwartą lufę pistoletu Corrigana.

– Nie uciekłeś – odezwał się ten ostatni. – Myślałeś, że już po wszystkim, ale nie jest. – Uśmiechnął się lodowato. Był wyrachowany i opanowany, choć na policzkach wykwitły mu purpurowe rumieńce, zdradzając gotującą się w nim wściekłość.

– Nie sięgaj po broń! – ostrzegł Trevisona. – Podziurawię cię, jeśli choć kiwniesz palcem! – Mając Trevisona na oku, przemówił do Bramana. – Jest tu zaplecze?

Bankier wyszedł zza kontuaru i otworzył drzwi za drucianą siatką.

– Tutaj – oznajmił.

Corrigan wskazał drzwi gwałtownym ruchem głowy.

– Ruszaj się! – rzucił krótko do Trevisona. Usta tego ostatniego rozchyliły się w zimnym, pełnym rozbawienia uśmiechu. Zawahał się przez chwilę, ale w końcu uległ.

Za moment wszyscy troje stali pośrodku dużego, pustego pomieszczenia, jeśli nie liczyć składanego łóżka, na którym sypiał Braman, kilku ubrań wiszących na ścianach, ławki i krzesła. Corrigan nakazał bankierowi opróżnić pokój. Gdy to zostało zrobione, Corrigan odezwał się do Bramana:

– Zabierz mu broń.

Błysk ożywienia w oczach Trevisona oznaczał, że wiedział, co zaraz nastąpi, dlatego aż do teraz zachowywał się tak spokojnie; dlatego nie stawiał oporu, gdy Braman przesunął dłońmi po jego ubraniu w poszukiwaniu innej broni, niż ta, którą wyjął z jego kabury32.

– A teraz wynoś się stąd i zamknij drzwi! – rozkazał Corrigan. – I nikogo tu nie wpuszczaj!

Braman wycofał się, uśmiechając się wyczekująco.

Wtedy Corrigan zaczął się cofać, aż doszedł do ściany. Sięgając wysoko, zawiesił swój rewolwer na gwoździu.

– A teraz – zwrócił się do Trevisona zachrypniętym z wściekłości głosem. – Zdejmuj ten swój cholerny, durny rynsztunek. Mam zamiar skopać ci tyłek!

 

 

 

 

18Miss (ang.) –panna, panienka.

19Saloon (ang.) – bar z wyszynkiem charakterystyczny dla Dzikiego Zachodu. Saloony obsługiwały klientów takich jak: kowboje, traperzy futer, drwale, żołnierze, górnicy, hazardziści.

20Szałwia (Salvia) – rodzaj roślin z rodziny jasnotowatych (wargowych); wieloletni półkrzew, liście szare, kwiaty niebiesko-fioletowe.

21Kuszetka – pot. wagon kolejowy, osobowy mający w przedziałach miejsca leżące (rozkładane oparcia siedzeń i półki).

22Przyzwoitka (ang. chaperone) – osoba towarzysząca zakochanym, zakłócająca ich intymność.

23Spartański tryb życia – prosty, surowy, o twardych regułach, ascetyczny, ciężki, pozbawiony wygód, skromny.

24Gladiator (łac. gladiatores, gladius – miecz) – w starożytnym Rzymie zawodnicy walczący na arenie między sobą lub ze zwierzętami.

25Beauty sleep (ang.) – ilość snu potrzebna do zachowania młodego i pięknego wyglądu.

26Czterystu (ang. The Four Hundred) – lista modnego nowojorskiego społeczeństwa w czasie Pozłacanego Wieku; grupa prowadzona przez Caroline Schermerhorn Astor; ludzie, którzy czuli się swobodnie w salach balowych wyższych sfer.

27Nowa Anglia (ang. New England) – region Stanów Zjednoczonych ulokowany na północnym wschodzie kraju, kolebka kultury amerykańskiej; składa się z sześciu stanów: Maine, New Hampshire, Vermont, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut.

28Pielgrzymi (ang. pilgrims) – grupa 102 purytanów (łac. purus: „czysty” – ruch religijno-społeczny) z Anglii, którzy 21 listopada 1620 roku na statku „Mayflower” przybyli do Nowej Anglii i osiedlili się, zakładając pierwszą angielską kolonię na terenie stanu Massachusetts, w miejscu dzisiejszego Plymouth.

29Stary Świat (ang. the Old World) – określenie wprowadzone w Europie w okresie wielkich odkryć geograficznych dla kontynentów znanych Europejczykom już od starożytności bezpośrednio lub z relacji, czyli Europy, Azji i Afryki; jego użycie związane było z odkryciem Ameryki, czyli Nowego Świata, do którego zaliczono później także Australię i Oceanię wraz z Antarktydą.

30Konstrukcja szkieletowa – budowlana konstrukcja, której element nośny stanowi układ złożony z prętów pionowych (słupów) i poziomych (belek, rygli, podciągów) i której sztywność jest zapewniona np. przez zastosowanie tzw. połączeń sztywnych (przenoszących momenty zginające) lub stężeń (ściennych i połaciowych, podłużnych i poprzecznych).

31Stęp – najwolniejszy chód konia.

32Kabura pistoletu – skórzany futerał do pistoletu lub rewolweru.

Rozdział III

Pobicie zacnego człowieka

 

Trevison się nie poruszył. Obserwował uważnie ruchy Corrigana, zwracając uwagę na jego potężną masę, jego zręczność, grę mięśni, gdy cofał się przez pokój, aby odłożyć rewolwer. Niemniej jednak na dźwięk jego głosu, oczy