Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Amatorom "dreszczyku" i niecodziennych wrażeń Wydawnictwo Literackie proponuje wydanie zbioru opowiadań fantastycznych wielu znakomitych pisarzy. Nieco staroświeckie, sentymentalne i wesołe, żartobliwe i "na serio", stanowią dziś przezabawną lekturę dla czytelnika, przeniesionego raptem w świat wilkołaków, wszelkiego autoramentu i płci upiorów i demonów, mściwych posągów, magicznych przedmiotów, niewyjaśnionych tragedii rodzinnych i przedziwnych przygód.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 664
Rok wydania: 1975
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FANTASTYCZNE OPOWIEŚCI
H. BALZAC • W. W. COLLINS • CH. DICKENS • F. DOSTOJEWSKI • A. FRANCE • T. GAUTIER • W. IRVING • H. JAMES • W. DE LA MARE P. MERIMÉE • E. A. POE • W. SCOTT • J. SHERIDAN LE FANU • A. TOŁSTOJ • A. VILLIERS DE L’ISLE-ADAM • E. M. DE VOGÜÉ • H. G. WELLS • O. WILDE
Tłumaczyli
ZOFIA JACHIMECKA • ZOFIA KRAJEWSKA • MARIA LEŚNIEWSKA • JANINA MROCZKOWSKA • ROMUALD PITERA • WACŁAW ROGOWICZ • AŁŁA SARACHANOWA • MARIA TRACZEWSKA
Obwoluta, strona tytułowa, ilustracje
DANIEL MRÓZ
Redaktor
KRYSTYNA MIGDALSKA
Redaktor techniczny
BOŻENA KORBUT
Printed in Poland
Wydawnictwa Literackie, Kraków 1975. Wyd. II. Nakład 40 000+283 egz. Ark. wyd. 26,5. Ark. druk. 29,5. Papier druk. m/gł., kl V, 65 g, 82X104 cm. Oddano do składania 27 XI 1974. Podpisano do druku 3 IX 1975. Druk ukończono w październiku 1975. Zam. nr 467/75. Z-12-56, Cena zł 65.— Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka 8.
A. VILLIERS DE L’ISLE-ADAM
przełożył Wacław Rogowicz
„Miłość silniejsza jest niż Śmierć” — powiedział Salomon; tak, jej władza tajemnicza nie zna granic.
Działo się to o zapadającym zmroku jesiennego dnia, w tych latach, w Paryżu. Minęła już pora spaceru po Lasku i zapóźnione pojazdy z zapalonymi latarniami toczyły się ku poważnemu przedmieściu Saint-Germain. Jeden z nich zatrzymał się przed portalem obszernej pańskiej rezydencji, otoczonej odwiecznym ogrodem; nad obłąkiem bramy widniała tarcza kamienna z herbem starożytnego rodu hrabiów d’Athol, wyobrażającym w błękitnym polu pogrążoną srebrną gwiazdę, z dewizą: „Pallida Victrix”1, pod koroną podpiętą gronostajami, z mitrą książęcą u szczytu. Ciężkie podwoje rozwarły się. Mężczyzna w wieku lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, w żałobie, z twarzą śmiertelnie bladą, wysiadł z karety. U podjazdu domownicy w milczeniu wznosili światło. Nie widząc ich, ciężko wszedł po stopniach do westybulu. Był to hrabia d’Athol. Chwiejnym krokiem poszedł na górę po białych schodach, wiodących do tego pokoju, gdzie tegoż jeszcze ranka ułożył na falach batystu, w trumnie obitej aksamitem i owiniętej w fiołki, panią swych rozkoszy, swą blednącą małżonkę, Werę, rozpacz swoją.
Na górze drzwi otworzyły się lekko na pokój wysłany dywanem; uchylił portierę.
Wszystkie przedmioty były na tym samym miejscu, na którym hrabina zostawiła je w przeddzień skonu. Śmierć nagła raziła ją jak grom. W ostatnią noc jego ukochana zemdlała w tak otchłannych rozkoszach, zapamiętała się w tak wyszukanych pieszczotach, że sercu jej, wyczerpanemu upojeniem, zabrakło sił; wargi jej zwilżyły się raptownie śmiertelną purpurą. Zaledwie zdążyła dać swemu małżonkowi pocałunek pożegnania, uśmiechając się bez jednego słowa, po czym jej długie rzęsy jak żałobne zasłony opadły na piękną noc jej oczu.
Minął dzień bez nazwy.
Około południa hrabia d’Athol po okropnej ceremonii w grobach rodzinnych odprawił z cmentarza czarną eskortę. Po czym, zamykając się sam na sam z pogrzebioną w czterech marmurowych ścianach, zawarł za sobą żelazne drzwi mauzoleum. Przed trumną paliło się na trójnogu kadzidło; świetlista korona z lamp u wezgłowia młodej zmarłej okalała ją gwiezdną aureolą.
On, stojąc w zamyśleniu, z jedynym uczuciem beznadziejnej tkliwości, trwał tam cały dzień. Około szóstej, o zmierzchu, opuścił uświęcone miejsce. Zamykając grobowiec, wyrwał z zamku srebrny klucz i unosząc się na ostatnim stopniu progu, wrzucił go powoli we wnętrze grobu. Upuścił go na płyty wewnętrzne przez wycięty nad portalem liść koniczyny. Czemu to zrobił...? Na pewno na skutek jakiegoś tajemniczego postanowienia niewracania tutaj więcej.
A teraz był znowu w owdowiałym pokoju.
Okno pod sutą draperią z kaszmiru koloru ślazu, przetykanego złotem, było otwarte; ostatni promień zachodu oświecał duży portret zmarłej w starożytnej drewnianej ramie. Hrabia rozglądał się dokoła, widział suknię, rzuconą wczoraj na fotel, na kominku klejnoty, naszyjnik z pereł, na wpół złożony wachlarz, ciężkie flakony perfum, których Ona nie miała już wdychać. Na hebanowym łożu o skręconych kolumnach, nie posłanym, obok poduszki, na której pośród koronek był jeszcze widoczny odcisk uwielbianej cudnej głowy, ujrzał chusteczkę z kroplami krwi, kiedy jej młoda dusza biła skrzydłami przez chwilę, otwarty fortepian z rozłożonymi nutami melodii, na zawsze nie dokończonej, kwiaty indyjskie, zerwane przez nią w cieplarni i zamierające w starych wazonach saskich, a u stóp łoża, na czarnym futrze maleńkie pantofelki bez pięt ze wschodniego aksamitu, na których jaśniała wyhaftowana perełkami figlarna dewiza Wery: Qui verra Véra, l’aimera2. Nagie stopy ukochanej igrały w nich jeszcze wczoraj rano, całowane za każdym krokiem przez puch łabędzi! — I tam, tam w cieniu zegar, którego sprężynę złamał, by nie bił odtąd żadnej godziny.
Więc ona odeszła...! Dokądże to...? I teraz żyć? Po co...? To było niemożebne, niedorzeczne.
I hrabia wstępował w otchłań rozmyślań.
Przeglądał myślą życie minione. Sześć miesięcy upłynęło od ich ślubu. Po raz pierwszy ujrzał ją na balu w ambasadzie, za granicą... Tak. Ta chwila stawała mu przed oczy, żywa i bardzo wyraźna. Tam jawiła mu się, promienna. Tego wieczoru wejrzenia ich spotkały się ze sobą. Rozpoznali się w tłumie tajemnym odczuciem dwojga istot pokrewnej natury, przeznaczonych do niewygasłej miłości wzajemnej. Zwodnicze uwagi, uśmiechy badawcze, insynuacje, wszystkie trudności, jakie gromadzi świat, by opóźnić nieuniknioną szczęśliwość tych, którzy należą do siebie, rozwiały się wobec spokojnej pewności, jaką od pierwszej chwili mieli względem siebie wzajem.
Wera, znużona nudnymi ceremoniami swego otoczenia, przy pierwszej okazji sprzeciwienia się jej woli sama poszła ku niemu, upraszczając tym w sposób dostojny banalne kroki, na które traci się drogi czas w życiu.
Och, jak przy pierwszych zaraz słowach puste sądy o nich ludzi obcych zdawały im się chmarą ptaków ponocnych, powracających w mrok! Jakie uśmiechy zamienili ze sobą! Jaki uścisk niewysłowiony!
A jednak ich natura była, zaprawdę, jedna ze szczególniejszych! Były to dwie istoty obdarzone cudownym rozumieniem życia, lecz wyłącznie ziemskim. Wrażenia swe potrafili przedłużać z niepokojącą intensywnością. Zapamiętywali się zupełnie, pogrążając się w nie.
Przeciwnie, pewne idee, idea duszy na przykład, Nieskończoności, Boga nawet, były jak gdyby zakryte przed ich pojęciem zasłoną. Wiara wielu ludzi w rzeczy nadprzyrodzone była dla nich jeno przedmiotem nieokreślonego zdumienia, zamkniętą księgą, którą się nie zajmowali, nie mając danych ani do potępiania jej, ani do uznawania.
Toteż poznawszy dobrze, iż świat był im obcy, wnet po zawarciu swego związku odosobnili się w tym starym, poważnym pałacu, dokąd życia z zewnątrz nie przenikało dzięki rozległości otaczających rezydencję ogrodów.
Tutaj kochankowie zatopili się w oceanie tych męczących i przewrotnych rozkoszy, w których duch zlewa się z pełnym tajemnic ciałem! Wyczerpali gwałtowność pożądań, drżenia namiętności i szał pieszczot. Każde z nich stało się biciem serca drugiego. W nich duch przenikał tak doskonale ciało, iż kształty ich wydawały im się formą duchową i że uściski skuwały ich palącymi ogniwami w idealne zlanie się w jedno. Długie olśnienie! Nagle czar prysł; straszny wypadek rozłączył ich; ramiona ich rozplotły się. Jakiż mrok zabrał mu drogą zmarłą? Zmarłą! Nie. Czyż duszę wiolonczeli zabiera ze sobą krzyk pękającej struny?
Mijały godziny.
Patrzał przez okno w noc posuwającą się w niebiosach; i Noc jawiła mu się jako żywa istota; wydawała mu się królową idącą melancholijnie na wygnanie, i diamentowa klamra jej żałobnej tuniki, Wenus, sama jedna świeciła ponad drzewami, zatopiona w lazurowej głębi.
„To Wera” — pomyślał.
Na to imię, wymówione szeptem, zadrżał jak człowiek budzący się ze snu, po czym prostując się potoczył wzrokiem dokoła. Przedmioty w pokoju oświecało teraz blade światło, dotychczas niewyraźne, lampki zbłękitniającej mroki, a którą noc, wzbiwszy się na firmament, ukazała tutaj niby drugą gwiazdę. Była to lampka o kadzidlanej woni, płonąca przed ikonostasem, relikwiarzem rodzinnym Wery. Tryptyk z kosztownego starego drzewa wisiał na rosyjskiej plecionce z łyka między lustrem a obrazem. Refleks od złoconego wnętrza padał chybotliwy na naszyjnik śród klejnotów na kominku. Nimb z jednej sztuki dokoła Madonny w szatach koloru nieba błyszczał złotem, a pośrodku krzyż bizantyjski o wysmukłych czerwonych zarysach, rozpuszczonych w refleksie, rzucał krwawy cień na zapaloną tym odblaskiem matowość pereł. Od dzieciństwa Wera litowała się swymi wielkimi oczyma nad obliczem macierzyńskim i tak czystym dziedzicznej Madonny i nie mogąc z natury swej poświęcić jej, niestety, innej prócz zabobonnej miłości, ofiarowywała jej taką czasami, z naiwnością, w zadumie przechodząc koło lampki. Hrabia, tknięty na ten widok bolesnym przywołaniem do życia, sięgającym tajnych wnętrz duszy, wspiął się na palce, zdmuchnął szybko święte światełko i wyciągając po omacku rękę w ciemnościach w stronę torsady dzwonka, pociągnął za nią.
Na progu ukazał się służący. Był to starzec w czerni, w ręku trzymał lampę i postawił ją przed portretem hrabiny. Odwróciwszy się, z dreszczem przesądnego lęku ujrzał swego pana stojącego przed nim i uśmiechniętego, jak gdyby nic się nie stało.
— Rajmundzie — rzekł hrabia spokojnie — jesteśmy dziś bardzo znużeni, hrabina i ja; podasz wieczerzę około dziesiątej. A propos, postanowiliśmy odosobnić się jeszcze bardziej, tutaj, od jutra. Prócz ciebie nikt z całej służby nie ma spędzić nocy w pałacu. Wypłacisz im pensje za trzy lata z góry i niech się wynoszą. Następnie założysz sztabę na bramie wjazdowej, zapalisz kandelabry na dole, w sali jadalnej, wystarczysz nam do usługi. Od dzisiaj nikogo nie będziemy przyjmowali u siebie.
Starzec trząsł się i patrzał nań badawczo.
Hrabia zapalił cygaro i zeszedł do ogrodu.
Służący pomyślał w pierwszej chwili, że ból zbyt ciężki, zbyt rozpaczny zmącił zmysły jego pana. Znał go od dziecka; pojął wnet, iż wstrząs zbyt gwałtownego przebudzenia mógł być fatalny dla tego lunatyka. Jego obowiązkiem było przede wszystkim poszanowanie takiej tajemnicy. Pochylił głowę. Być oddanym wspólnikiem tego obłędnego, religijnego marzenia? Posłuchać...? Służyć im w dalszym ciągu, nie zwracając uwagi na Śmierć? Co za dziwaczna myśl...! Czy przetrwa ona jedną noc bodaj...? Jutro, jutro, niestety...! Ha, kto wie...? Może...! Bądź co bądź, zamysł święty! Jakim prawem waha się...?
Wyszedł z pokoju, wykonał polecenia co do joty, i tego jeszcze wieczoru niesłychana egzystencja rozpoczęła się.
Chodziło o to, by stworzyć miraż straszliwy.
Skrępowanie pierwszych dni zatarło się szybko. Rajmund z początku z osłupieniem, potem dzięki pewnego rodzaju względności i tkliwości tak umiejętnie silił się na naturalność, że nie upłynęły trzy tygodnie, a sam czuł się chwilami jakby wyprowadzony w pole przez własną dobrą wolę. Uboczne myśli bladły! Niekiedy, doświadczając jakby zawrotu głowy, musiał powtarzać sobie, że hrabina istotnie zmarła. Wciągnął się w tę zagrobową grę i raz w raz zapominał o rzeczywistości. Niebawem potrzeba mu było długiego zastanowienia, by przekonać siebie i przyjść do równowagi. Widział jasno, że koniec końców odda się całkowicie oszałamiającemu magnetyzmowi, jakim hrabia nasycał stopniowo otaczającą ich atmosferę. Miał w sobie lęk, lęk niejasny, łagodny.
D’Athol istotnie żył w absolutnej nieświadomości śmierci swej ukochanej! Wszędzie i zawsze znajdował jej obecność, do tego stopnia kształt młodej kobiety złączony był z jego ciałem. To na ławce w ogrodzie w dni słoneczne czytywał na głos jej ulubione poezje, to wieczorami, koło kominka, obok dwóch filiżanek herbaty na stoliku, rozmawiał z iluzją, uśmiechniętą, siedzącą, w jego oczach, na drugim fotelu. Mijały dni, noce, tygodnie. Ani jedno, ani drugie nie wiedziało, czego dokonywali. A teraz działy się fenomeny osobliwe, kiedy trudno było dostrzec punkt, w którym imaginacja i rzeczywistość były identyczne. Jakaś obecność unosiła się w powietrzu; jakiś kształt silił się przebić przez zaporę, utkać swą formę w przestworzu, którego teraz określić nie było można.
D’Athol żył w zdwojeniu osobowości, jak iluminat. Słodka blada twarz, dojrzana jak błyskawica między dwoma mrugnięciami powiek, słaby akord na fortepianie, uderzony znienacka, pocałunek zamykający mu usta, w chwili gdy miał zacząć mówić, powinowactwa myśli kobiecych, które budziły się w nim w odpowiedzi na to, co mówił, zdwojenie własnej jaźni takie, iż czuł jakby w płynnej mgle odurzająco rozkoszny zapach ukochanej obok siebie, a nocą, między czuwaniem a zaśnięciem, słyszane bardzo ciche słowa — wszystko uprzedzało go. Było to zaprzeczenie Śmierci, podniesione do potęgi niesłychanej! Razu pewnego d’Athol uczuł ją i ujrzał tak wyraźnie obok siebie, że wziął ją w objęcia, lecz ruch ten rozwiał ją.
— Dziecko! — mruknął z uśmiechem.
I zasnął z powrotem, jak kochanek przy nadąsanej kochance, uśmiechniętej i zaspanej.
W dzień jej imienin umieścił przez żart nieśmiertelnik w bukiecie rzuconym na poduszkę Wery.
— Skoro zdaje jej się, że umarła... — rzekł.
Dzięki głębokiej i wszechpotężnej woli pana d’Athol, który siłą swej miłości stwarzał życie i obecność swej żony w samotnym pałacu, egzystencja ta ostatecznie nabrała poważnego i przekonywającego czaru. Nawet Rajmund nie odczuwał teraz żadnego lęku, przywykłszy stopniowo do tych wrażeń.
Suknia z czarnego aksamitu, pojawiająca się na zakręcie alei, roześmiany głos wołający nań z salonu, dzwonek rano, po przebudzeniu się, jak bywało ongi — wszystko to stało się dla niego zwykłe, można by rzec, że zmarła bawiła się swą niewidzialnością jak dziecko, Czuła, że jest tak kochana! I to było zgoła naturalne.
Upłynął rok.
W rocznicę, wieczorem, hrabia siedząc przy kominku w pokoju Wery przeczytał jej florencką opowieść wierszem, Kallimak. Zamknął książkę, po czym nalewając sobie herbaty, rzekł:
— Douschka, czy pamiętasz Dolinę Róż nad brzegami Lahnu, koło zamku Czterech Baszt...? Ta historia przypomniała ci je, prawda?
Powstał i w niebieskawym lustrze zobaczył siebie bledszego niż zwykle. Wyjął z kubka bransoletę z pereł i przypatrzył się perłom z uwagą. Czyż Wera nie zdjęła ich z ręki przed chwilą, przed rozebraniem się? Perły były jeszcze ciepłe i ton ich zmiękł jakby od ciepła jej ciała. A opal tego naszyjnika syberyjskiego, który również kochał piękną pierś Wery do tego stopnia, że bladł chorobliwie w swej złotej oprawie, gdy młoda kobieta zapominała o nim jakiś czas! Ongi hrabina lubiła za to ten wierny kamień...! Tego wieczoru opal świecił, jak gdyby był dopiero co zdjęty i jak gdyby przedziwny magnetyzm pięknej zmarłej jeszcze go przenikał. Kładąc naszyjnik z drogocennym kamieniem, hrabia dotknął przypadkiem batystowej chusteczki, na której krople krwi były wilgotne i czerwone, niby goździki na śniegu...! Tam, na fortepianie, któż to przewrócił kartę końcową melodii z owych dni? Co to? Lampka święta zapaliła się sama przed relikwiarzem?! Tak, jej złocisty płomień oświecał mistyczne lica Madonny z zamkniętymi oczyma. A te kwiaty wschodnie, świeżo zerwane, co rozkwitały tam, w starych wazach saskich, czyja ręka je tam umieściła? Pokój zdawał się radosny i pełen życia, w sposób bardziej znamienny i intensywny niż zazwyczaj. Lecz nic nie mogło być niespodzianką dla hrabiego. To wszystko zdawało mu się do tyła normalne, że nie zwrócił nawet uwagi na to, iż biła godzina na owym zegarze zatrzymanym od roku.
Tego wieczoru jednakowoż, można by rzec, hrabina Wera z głębi mroków czyniła przecudne wysiłki, by powrócić do tego pokoju, pachnącego jej osobą! Pozostawiła tutaj tyle z siebie! Wszystko, co stanowiło jej istnienie, tu ją ciągnęło. Czar jej unosił się tutaj, długie gwałty, czynione przez namiętną wolę jej małżonka, musiały były rozluźnić tutaj jakieś więzy Niewidzialnego dokoła niej...!
Obecność jej tutaj była wywołana koniecznością. Wszystko, co kochała, tu się znajdowało.
Musiała mieć ochotę przyjść uśmiechnąć się sobie jeszcze w tym tajemniczym zwierciadle, w którym tyle razy podziwiała swą liliową twarz! Słodka zmarła tam z pewnością zadrżała w swych fiołkach, pod zgasłymi lampami; cudna zmarła dygotała w podziemiu sama jedna, patrząc na srebrny klucz, rzucony na płyty posadzki. Ona chciała zabrać się i iść ku niemu, ona też! A jej wola gubiła się w myśli o kadzidle i osamotnieniu. Śmierć jest ostatecznym kresem ziemskim jeno dla tych, co spodziewają się w upragnieniu nieba, lecz i Śmiercią, i Niebem, i Życiem dla niej czyż nie był ich uścisk miłosny? A samotny pocałunek jej małżonka przyciągał jej wargi w mroku. A zamilkły dźwięk melodii, upajające dawne słowa, tkaniny, co pokrywały jej ciało i zachowały jego zapach, te klejnoty magiczne, które jej pragnęły, w swej tajemnej sympatii, a zwłaszcza olbrzymie i bezwzględne wrażenie jej obecności, przekonanie, podzielane w końcu przez same przedmioty, wszystko wołało ją tam, ciągnęło ją tam od tak dawna i tak niepostrzeżenie, że teraz, gdy ozdrowiała nareszcie ze śpiącej Śmierci, jej jednej już tylko brakowało!
Ach! Myśli są istotami żyjącymi...! Hrabia wyżłobił w próżni kształt swej miłości i oczywiście trzeba było, żeby tę pustkę wypełniła jedyna istota, która była z nim jednorodna, inaczej Wszechświat runąłby. Jawiło się w owym momencie wrażenie ostateczne, proste, absolutne, że ona musi być tutaj, w pokoju! Był tego tak spokojnie pewny, jak swego własnego istnienia, i wszystkie przedmioty dokoła niego były przesycone tą świadomością. Widziano ją tutaj! A że brakowało już tylko samej Wery, dotykalnej, zewnętrznej, trzeba było, żeby się tutaj znalazła i żeby wielki Sen Życia i Śmierci uchylił na chwilę swe wrota, wiodące w nieskończoność! Drogę zmartwychwstania wysłała wiara jego aż do niej! Świeży wybuch srebrem dzwoniącego śmiechu rozświetlił radością łoże miłosne; hrabia obrócił się. I oto tam, przed jego oczyma, stworzona wolą i pamięcią z fluidu, wsparta łokciami na koronkowej poduszce, podtrzymując ręką ciężkie, czarne włosy, z ustami rozchylonymi czarująco w uśmiechu rajskich rozkoszy, piękna na umór, nareszcie! — hrabina Wera patrzała na niego, jeszcze trochę śpiąca.
— Rogerze...! — rzekła głosem z oddali.
Zbliżył się do niej. Wargi ich złączyły się w rozkoszy boskiej, bezpamiętnej, nieśmiertelnej!
I spostrzegli wtedy, że w rzeczywistości byli jedną istotą. Godziny zerwały obcym im lotem trwanie tej ekstazy, gdzie łączyła się po raz pierwszy ziemia z niebem.
Nagle hrabia d’Athol zadrżał, jakby uderzony fatalnym przypomnieniem.
— Ach, teraz przypominam sobie...! — rzekł. — Co się ze mną dzieje? Ależ ty jesteś nieżywa!
W tejże chwili, przy tym słowie, mistyczna lampka ikonostasu zgasła. Blady świt banalnego, szarawego i zadeszczonego poranka przesączył się do pokoju poprzez szczeliny firanek. Świece zbladły i pogasły, dymiąc przykrym kopciem czerwonych knotów, ogień na kominku znikł pod warstwą ciepłych popiołów, kwiaty zwiędły i poschły w kilka chwil, wahadło zegara stopniowo powróciło do swej nieruchomości. Niezmienność wszystkich przedmiotów ulotniła się. Opal, martwy, już nie świecił, plamy krwi zakrzepły również na batyście obok niej; i rozpływając się w ramionach zrozpaczonych, usiłujących daremnie objąć ją jeszcze, płomienna, biała wizja powróciła w przestwór i zginęła w nim. Słabe westchnienie pożegnania, wyraźne, dalekie, doszło aż do duszy Rogera. Hrabia powstał, spostrzegł się, że jest sam. Marzenie jego rozwiało się w jednej chwili, zerwał magnetyczną nić swej promiennej osnowy jednym słowem. Teraz atmosfera była trupia.
Jak owe szklane łzy batawskie, skupione nielogicznie, a jednak tak mocne, że uderzenie młotkiem w ich grubszą część nie może ich rozbić, lecz które rozpadają się nagle w proch nienamacalny, jeśli się stłucze ich czubek, cieńszy od końca igły — wszystko zniknęło.
— Och! — jęknął. — Więc to się skończyło! Stracona...! Sama jedna! Którędy teraz dotrzeć do ciebie? Wskaż mi drogę, która może mnie doprowadzić do ciebie...!
Naraz, jak gdyby w odpowiedzi, jakiś błyszczący przedmiot spadł z małżeńskiego łoża na czarne futro z metalicznym brzękiem; promień okropnego dnia ziemskiego oświetlił go...! Opuszczony nachylił się, pochwycił go i błogi uśmiech rozpromienił mu twarz, gdy; poznał ów przedmiot; był to klucz od grobowca.
HENRY JAMES
przełożyła Janina Mroczkowska
Jak przewidywałeś, rzecz uważam za bardzo ciekawą, nie rozwiązuje to jednak delikatnego problemu — czy nadaje się do wydania. Jej dziennik jest mniej systematyczny, niż przypuszczałem; miała tylko chwalebny zwyczaj zapisywania i opowiadania. Zbierała fakty, ocalała je; w istocie, zdaje się, że żadna ciekawa historia nie uszła jej uwagi. Oczywiście mam na myśli nie tyle zdarzenia, które odczuła i przeżyła sama, co te zasłyszane. Pisze czasami o sobie, to znowu o innych, a także o sobie i o innych równocześnie. Ta ostatnia kombinacja jest zwykle najżywsza. Ale rozumiesz, ta pochwała nie znaczy, by dziennik nadawał się do opublikowania wtedy, gdy pisze najbardziej zajmująco. Prawdę mówiąc, jest przeraźliwie niedyskretna, w każdym razie dała mi materiał, który może mnie takim uczynić. Weź na przykład fragment, który przekazuję Ci po podzieleniu go dla Twej wygody na krótkie rozdziały. Jest to zawartość cieniutkiego zeszytu w oprawie twardej, który dałem przepisać. W tej formie ma tę zaletę, że stanowi niemal zamkniętą, zrozumiałą całość. Karty te pochodzą, rzecz oczywista, sprzed wielu lat. Z najwyższym podziwem odczytałem z tych drobiazgowych relacji odtworzone przez nią świadectwo i próbowałem, jak mogłem, przełknąć niezwykłe fakty w nich zawarte. Dla każdego czytelnika będą te sprawy uderzające, prawda?
Możesz sobie wyobrazić przez moment, żeby taki dokument pokazać światu, nawet jeśliby, jak tego sama chciała, świat miał z tych doświadczeń skorzystać? Nie podała nazwisk swoich przyjaciół, nawet pierwszych liter. Czy posiadasz przypadkiem klucz do ustalenia ich tożsamości? A teraz oddaję głos autorce.
I
Oczywiście doskonale wiem, że wszystko stało się z mojej winy! Wiem o tym dobrze; niewiele mi to jednak pomaga. Ja pierwsza powiedziałam mu o niej — przedtem nigdy o niej nawet nie słyszał. Swoją drogą, jeślibym nawet nie powiedziała, mógłby to zrobić ktoś inny. Starałam się potem pocieszać tą myślą. Ale myśli — to marna pociecha! Jedyna, która się liczy w życiu, to świadomość, że nie popełniło się głupstwa, ale wątpię, czy kiedykolwiek doświadczę takiej błogości. „Oczywiście że musisz ją poznać i opowiedzieć o sobie — powiedziałam natychmiast — ludzie jednego pokroju powinni się bowiem znać”. Podobnie bowiem jak on, i ona miała w okresie młodości niezwykłe przeżycie. Wszyscy znajomi dobrze wiedzieli o tym — i nieustannie nękali ją pytaniami na ten temat. Była ładna, urocza, mądra, nieszczęśliwa; ale zawdzięczała sławę wpierw swej reputacji.
Kiedy miała osiemnaście lat, podczas podróży z ciotką za granicę, miała nagle widzenie jednego z rodziców w momencie śmierci. Ten ktoś był oddalony setki mil, w Anglii, nie wiedziała więc, by któreś z rodziców było zagrożone śmiercią lub umierające. Stało się to w dużym, obcym mieście, w muzeum, w biały dzień. Pierwsza z grupy weszła do małego pokoju, zawierającego cenny eksponat sztuki, gdzie w tym momencie zastała dwie inne osoby: starego stróża muzeum i kogoś drugiego; nim mu się przyjrzała, wzięła go za turystę, obcokrajowca; zauważyła tylko, że siedział na ławce i miał odkrytą głowę. W momencie gdy wzrok jej spoczął na nim, ujrzała ze zdziwieniem, że to jej ojciec, który spojrzał na nią z żalem, prawie z wyrzutem, jakby czekał na nią długo i niecierpliwił się. Zdumiona podbiegła do niego z okrzykiem: „Papo! co się stało?” Zbliżywszy się, doznała jednak jeszcze większego wstrząsu, gdyż postać po prostu zniknęła. W tym momencie weszli stróż i znajomi, którzy przerażeni zebrali się wokół niej. Te osoby — pracownik muzeum, ciotka i krewni — były więc świadkami jej przeżycia — przynajmniej wrażenia, jakie ono na niej wywarło; prócz tego było świadectwo lekarza, uczestnika jednej z grup turystów, którego natychmiast po tym wezwano. Dał jej lekarstwo na histerię, ale po cichu powiedział do ciotki: „Proszę poczekać na wiadomość z domu, czy nie zdarzyło się tam coś złego”. I to „coś” rzeczywiście się zdarzyło. Ojciec, biedaczysko, po nagłym i gwałtownym ataku zmarł tego dnia rano. Przed wieczorem ciotka, siostra matki, dostała telegram z wiadomością o tym fakcie i prośbą, by przygotowała siostrzenicę. Siostrzenica była już przygotowana! Na całe życie widzenie to pozostawiło na niej oczywiście niezatarte wrażenie. My wszyscy, jej przyjaciele, gdy wieść o tym doszła do nas, przekazywaliśmy ją sobie z dreszczem grozy.
Minęło dwanaście lat. Ta kobieta po nieszczęśliwym małżeństwie żyła teraz z mężem w separacji i była interesująca z innych względów, o czym się raczej nie wspominało. Nosiła jednak nazwisko, jakich wiele, a że ponadto miała separację sądową, co nie stanowiło wyróżnienia, określano ją zwykle dodatkowo: to ta, która widziała „ducha ojca”.
On zaś, mój złoty, widział ducha swej matki — tak! Zrazu nie wiedziałam o tym. Dopiero gdy poznaliśmy się lepiej, nasza znajomość zacieśniła się i przestawaliśmy z sobą bliżej, wspomniał o tym przy jakiejś okazji w rozmowie. Co skłoniło mnie do powiedzenia, że ma rywalkę w niesamowitych przeżyciach — osobę, z którą może porównywać wrażenia? Później ta cała jego historia, może dlatego, że niepotrzebnie ją powtarzałam, stała się dla niego, podobnie jak dla niej, pewnym znakiem wyróżnienia towarzyskiego. Ale to było później, niespełna rok temu, kiedy go poznałam.
Miał wiele zalet, tak zresztą jak i ona, biedaczka, miała swoje. Mogę uczciwie powiedzieć, że od razu je sobie uświadomiłam — odkryłam jego zalety wcześniej, niż on odkrył moje. Pamiętam, że wtedy nawet zastanowiło mnie, czy zainteresowanie jego moją osobą nie przyspieszyło się z tego powodu, że ciekawa jego historii, pragnęłam połączyć ją z przygodą mojej przyjaciółki, chociaż nie było to oczywiście moje własne przeżycie.
Jego dziwna historia zdarzyła się, podobnie jak jej, również około dwunastu lat temu. Przebywał w owym roku z jakiegoś powodu w Oksfordzie, a zatrzymał się w „Long”. Spędziwszy pewne sierpniowe popołudnie nad rzeką, wrócił do swego pokoju, gdy było jeszcze zupełnie jasno, i zobaczył w nim matkę stojącą z oczami jakby utkwionymi w drzwiach. Tego samego ranka dostał list od niej z Walii, gdzie przebywała ze swym ojcem. Na jego widok uśmiechnęła się niezwykle promiennie i wyciągnęła ręce, a kiedy podbiegł otwierając ramiona, by ją uściskać, zniknęła. Napisał do niej tego wieczoru o tym, co zaszło. List ten troskliwie przechowywał. Następnego ranka przyszła wiadomość o jej śmierci.
Gdy w rozmowie ze mną usłyszał o podobnej historii, był tym dziwnym zjawiskiem ogromnie przejęty. Dotąd nie spotkał się z drugim takim wypadkiem. — „Oczywiście powinniśmy się spotkać”, on z moją znajomą. „Oczywiście mamy z sobą coś wspólnego; zorganizujesz to, prawda? — jeśli ona nie ma jakichś oporów — bo ja nie mam.”
Obiecałam pomówić z nią wkrótce i w ciągu tygodnia przekazałam jej jego prośbę. Ona również „nie miała zastrzeżeń”; chętnie wyraziła zgodę. A jednak nie miało być spotkania, przynajmniej w takim sensie, w jakim się to powszechnie rozumie.
II
Oto akurat połowa całej tej historii — opis dziwnych okoliczności, które przeszkodziły spotkaniu się tych dwóch osób. Przyczyną była cała seria przypadków. Te zdarzające się uporczywie całymi latami przypadki były przedmiotem żartów dla grona przyjaciół ze mną łącznie. Były zabawne tylko z początku, potem stały się raczej nudne. Dziwaczność tej sytuacji podkreślał fakt, że obie strony chciały tego spotkania; były zainteresowane, co więcej — nie było też przeszkód z powodu niedomagań ich zdrowia. Wyglądało to raczej na kaprys losu. Do tego dołączyły się, jak przypuszczam, raczej narosłe opory wynikające z ich zainteresowań i nawyków. Jego zainteresowania i nawyki koncentrowały się wiecznie wokół urzędu, wiecznej pracy inspektora, która pozostawiała mu mało wolnego czasu; musiał być stale do dyspozycji, a to zmuszało go do odwoływania umówionych spotkań. Lubił towarzystwo, ale znajdował je łatwo i często, korzystał z niego dorywczo i przelotnie. Nigdy nie wiedziałam, gdzie znajdował się w danym momencie, a bywały okresy, kiedy całe miesiące nie mogłam go wcale zobaczyć.
Ona zaś właściwie mieszkała za miastem, w Richmond, i nigdy nie ruszała się stamtąd. Była kobietą wyjątkową, ale nie światową i wyczuwała, jak to mówią, swoją „delikatną sytuację”, przy tym zdecydowanie dumna i kapryśna, życie prowadziła tak, jak je zaplanowała. Można ją było skłonić do pewnych rzeczy, ale nie można było skłonić jej, by przychodziła na przyjęcia. A chodziliśmy na przyjęcia na nieco większą skalę, niż to jej odpowiadało. U niej zawsze była tylko herbata, piękny widok i jej kuzynka. Herbata była dobra; widok — dobrze znany, ale przynajmniej nie przykry, tak jak jej kuzynka; wybitnie nieprzyjemna stara panna, która przed laty, w grupie turystów, była świadkiem owego zajścia w muzeum, a teraz stale z nią mieszkała. To związanie się z krewną, niżej od niej stojącą, z powodów częściowo finansowych — zachwalała ją jako znakomitą gospodynię — było jednym z minusów, które musieliśmy jej wybaczyć. Drugim minusem było wyobrażenie o przyzwoitości, spowodowane zerwaniem z mężem. Była to już daleko idąca przesada — wiele osób nazywało je niemal chorobliwą manią. Nie zachęcała do przyjaźni; miewała skrupuły, podejrzenia, przechowywała urazy, a może, powiedziałabym raczej, tylko pamiętała, że ją obrażono? Była jedną z niewielu kobiet, które kłopotliwa sytuacja raczej onieśmiela, niż dodaje pewności siebie. Biedaczka była zbyt delikatna.
Szczególnie wyraźne granice postawiła atencjom ze strony mężczyzn. Wciąż wyobrażała sobie, że jej mąż tylko czeka, by ją na czymś przyłapać. Jeśli nie wprost zakazywała, to przynajmniej zniechęcała panów do składania jej wizyt, chyba że byli staruszkami; twierdziła, że nigdy nie można być dość ostrożnym.
Kiedy pierwszy raz wspomniałam jej, że mam przyjaciela, którego los tak jak ją wyróżnił w niezwykły sposób, dałam jej okazję do powiedzenia swobodnie: „Przyprowadź go do mnie”. Wtedy prawdopodobnie udałoby mi się go zaprosić do niej i powstałaby sytuacja naturalna, w każdym razie względnie prostsza. Ale nie wymówiła tych słów, powiedziała tylko: „Powinnam go kiedyś poznać; będę czekać na to spotkanie”. To spowodowało pierwszą zwłokę, a tymczasem zdarzyło się wiele rzeczy. Jednym z nowych czynników było to, że czas upływał, a ona pomnożyła liczbę przyjaciół, była przecież uroczą kobietą. Zdarzało się teraz regularnie, że ci przyjaciele byli również jego przyjaciółmi, więc słyszała o nim. Dziwne, że ta odgrodzona od siebie para — ona i on — nie należąc do tego samego towarzyskiego kręgu, czy jak się teraz brzydko mówi „paczki”, w wielu wypadkach spotykali akurat tych samych ludzi, którzy tworzyli zabawny „chór”, zachęcając ich do spotkania. Jej znajomi, nie znający się między sobą, nieustannie opowiadali jej o nim. Ona zaś miała w sobie jakąś specyficzną oryginalność, co powodowało” że każdy z nas, jej przyjaciół, uważał jej przyjaźń za zazdrośnie pielęgnowany przywilej, bardziej lub mniej po kryjomu. Nie można było tej osoby nigdzie spotkać — a więc uchodziła za dostępną jedynie dla wybranych, a nie dla byle kogo, znajomość z nią była więc szczególnie trudna i szczególnie cenna. Zawsze widywaliśmy ją, każdy z osobna, na specjalnie umówionych spotkaniach i uważaliśmy za właściwe, by wzajemnie sobie o nich nie mówić. Zawsze jedno z nas miało osobne, jeszcze późniejsze zawiadomienie niż ktoś drugi. Przez długi czas jakaś niemądra kobieta, wśród mniej uprzywilejowanych, przez trzy zwykłe wizyty w Richmond zyskała sobie opinię zaprzyjaźnionej z „bardzo inteligentnymi ludźmi, trzymającymi się z dala od zwykłych śmiertelników”.
Każdy z nas miał kiedyś przyjaciół, których — uważając to za myśl szczęśliwą — chciał ze sobą poznać, i każdy pamięta, że takie szczęśliwe pomysły nie zawsze kończyły się szczęśliwie; wątpię jednak, czy był kiedykolwiek przypadek tak kompletnego niepowodzenia mimo tylu usiłowań i włożonej w to energii. Szczególnie może znamienna była ilość propozycji. Kiedy moja przyjaciółka i on, każde z osobna, opowiadali mi o nich — można było boki zrywać ze śmiechu. Pierwszy powód spotkania poszedł z czasem w niepamięć, w jego miejsce wstawiono sto innych. Mówiono więc, że tak bardzo są do siebie podobni, mają te same pomysły, gusty, sposoby bycia, uprzedzenia, przesądy i dziwne opinie; tak samo wyrażają swe myśli, lubią lub nie lubią tych samych osób i miejsc, kochają te same style, autorów, książki, mówiono nawet, że były ślady podobieństwa w ich spojrzeniu i rysach. Ustaliło się, że „wypada” określić ich w potocznym języku jako równie „miłych” i niemal równie przystojnych. Ale wielkie podobieństwo, które dziwi i o którym można wspomnieć, polegało na rzadkiej niechęci, by się fotografować. Byli jedynymi osobami, o których wiem, że nigdy nie zrobiono im zdjęcia i cokolwiek by się im mówiło, protestowali przeciw temu gwałtownie. Po prostu oni tego nie chcieli.
Skarżyłam się głośno z tego powodu; szczególnie chodziło mi o niego, gdyż bezskutecznie prosiłam o jego fotografię, którą tak chciałam mieć u siebie na kominku w salonie, w ramce z Bond Street.
To dziwactwo było w każdym razie jakąś bardzo żywą zachętą do ich spotkania (skoro inaczej nie mogli się ujrzeć), ale dziwne zrządzenie losu udaremniało ten zamiar; raz jedno, raz drugie zatrzaskiwało sobie nawzajem drzwi przed nosem. Działali na zasadzie dwóch przeciwnych końców piły albo wiader w studni, dwóch wrogich partii w państwie; gdy jedno było u góry, drugie było na dole, gdy jedno wchodziło, drugie wychodziło. W żaden sposób nie mogli przyjść równocześnie; gdy któreś z nich nadchodziło, przychodziło wtedy, gdy drugie właśnie już było odeszło. Żyli w dwu osobnych światach, które się nawzajem wykluczały. Wymijali się uporczywie, tak że można to było tłumaczyć ukartowaniem z góry, jednak oboje byli dalecy od planowania przeszkód i po paru latach skończyło się to obustronnym rozczarowaniem i irytacją. Nie sądzę, by ich zainteresowanie sobą przetrwało do czasu, gdy rzecz okazała się już ostatecznie daremna. A przecież zrobiło się istotnie wiele, by im pomóc! — lecz wszelka pomoc okazała się tylko przeszkodą. By podać przykłady, musiałabym robić zapiski; ale pamiętam, że żadne z nich nie było w stanie umówić się na kolację z tej samej okazji. Każda okazja dobra dla jednego, była zła dla drugiego. Natomiast każde przychodziło punktualnie, gdy drugie pomyliło czas. Rozmijanie się było regułą. Tak same żywioły, jak i inne czynniki stawały na przeszkodzie, a natura człowieka potęgowała przeszkody. Raz było to zaziębienie, ból głowy, innym razem żałoba, burza, mgła, trzęsienie ziemi, jakiś kataklizm. Cała sprawa przestała być zabawą.
Mimo to trzeba było jeszcze niby żartować, chociaż żartując miało się niemiłe wrażenie, że podkreśla to jeszcze powagę sytuacji, co doprowadziło do tego, że oboje mieli świadomość skrępowania, a potem zdecydowanej obawy przed jakimś „ostatecznym” zdarzeniem, które w końcu musi ich doprowadzić do spotkania. Ostatecznym rezultatem poprzednich wysiłków było wzmożenie tego strachu. Byli zupełnie speszeni — może nawet sobą. Im więcej przygotowań, tym więcej rozczarowań. I po co to wszystko? Teraz samo spotkanie byłoby banałem. „Czy wyobrażasz sobie — pytali mnie — konfrontację po tylu latach?” Jeśli byli znużeni tą farsą, to sama rzecz mogłaby być jeszcze gorsza. Wypowiadali dokładnie te same uwagi. I każde z nich wiedziało do pewnego stopnia o drugim. W końcu istotnie sądzę, że nad wszystkim innym wzięła górę nieśmiałość. Myślę, że w pierwszym czy drugim roku nie mogli się spotkać z przypadku i na to nic nie mogli poradzić. Teraz natomiast umyślnie utrzymywali ten stan rzeczy, ponieważ — jak mam to nazwać? — zdenerwowali się. Ta ich skryta chęć unikania się spowodowała, sądzę, w rezultacie tak absurdalne i regularne wymijanie.
III
Wiem, że kiedy przyjęłam jego ponowne oświadczyny na ukoronowanie naszej długiej przyjaźni, mówiono żartem, że pod warunkiem otrzymania jego fotografii. Naprawdę jednak było tak, że odmówiłam mu swojej, póki nie dostanę fotografii od niego. W każdym razie w końcu dostałam ją — figurował na niej z najwyższymi odznaczeniami — stała na kominku. Kiedy ona przyszła złożyć mi gratulacje z okazji zaręczyn, ujrzała go na niej, w ten sposób zbliżyła się do niego więcej niż dotąd. Zachęcałam ją, by wzięła z niego przykład, on poświęcił swoje uprzedzenie — czy i ona nie pójdzie w jego ślady i nie poświęci swoich? Ona też musi mi coś ofiarować z okazji zaręczyn — czy nie może mi dać swej fotografii? Do towarzystwa tamtej? Mogłabym ją postawić obok jego, tu na kominku. Zaśmiała się, przecząco potrząsnęła głową; robiła to tak wdzięcznie, jakby z daleka powiał lekki wiatr i potrząsnął kwiatem. Odpowiedziała, że tu obok mojego przyszłego męża powinna stać fotografia jego przyszłej żony. Ona zaś zajęła już swoje stanowisko w tej sprawie i nie może go zmienić ani wytłumaczyć. Był to upór, „entêtement” — jakiś ślub zakazujący jej fotografowania się za życia czy po śmierci. Teraz tym bardziej, ponieważ tylko ona jedna dotrzymała swego postanowienia, dodawało jej to oryginalności; a to lubiła. Była zadowolona, że jej dotychczasowy kompan zrezygnował, i patrzyła długo na jego fotografię, co do której nie zrobiła żadnej szczególnej uwagi, choć wzięła ją do ręki, obróciła na drugą stronę. Co do naszych zaręczyn — była bardzo miła, okazała mi wielką serdeczność i sympatię. „Znałaś go długo, dłużej niż ja przez nieudane oczekiwanie spotkania — powiedziała — a wydawało się, że trwało to wieki”. Rozumiała nas: że długo znosiliśmy osobne dole i niedole życia, i że konieczny był teraz odpoczynek we dwoje. Notuję te wszystkie drobiazgi dokładnie, gdyż ze względu na to, co nastąpiło później, myśl o punkcie zwrotnym w naszych stosunkach, dotąd całkowicie normalnych, stanowiła dla mnie ulgę. Zmienił je i zniszczył mój własny nagły i szaleńczy pomysł. Nie ona, ale sposób, w jaki patrzyła na jego piękną twarz na fotografii w ramkach z Bond Street, poddał mi myśl. Po co chciałam, żeby patrzyła na nią?
Od początku chciałam, by się nim interesowała. Chcąc tego dalej, nalegałam na nią, aż uzyskałam obietnicę, że w tym wypadku pomoże mi złamać nierozumny, głupi los, który trzymał ich z dala od siebie. Z nim załatwiłam, że i on zrobi krok ze swej strony, jeśli ona uczyni to samo.
Byłam teraz w zupełnie innej sytuacji: w sytuacji takiej, że mogłam odpowiadać za niego. Mogłam z pewnością obiecać, że następnej soboty o piątej przyjdzie do mnie. Wyjechał wprawdzie z miasta w pilnym interesie, ale zapewnił, że dotrzyma słowa, specjalnie przyjedzie, rezerwując sobie więcej czasu.
Pamiętam, że spytała: „Czy jesteś pewna?” Zastanowiła się i spojrzała poważnie; zdawało mi się, że trochę pobladła. Była zmęczona, źle się czuła. Szkoda — pomyślałam — że ma ją zobaczyć właśnie w takim stanie. Gdybyż mógł zobaczyć ją pięć lat wcześniej! Zapewniłam ją, że tym razem uda się z pewnością, sukces zależy tylko od niej. Wskazałam ten właśnie fotel, w którym zwykle siadywał: będzie tutaj siedział w sobotę o piątej. Nie nadmieniałam, że tydzień wcześniej, właśnie siedząc w tym fotelu, mówił o naszej wspólnej przyszłości tak, iż przekonał mnie, bym wyszła za niego. W milczeniu patrzyła na fotel, tak jak patrzyła na fotografię. Ja natomiast powtarzałam jej po raz dziesiąty, że to absurd, by nie móc przedstawić najdroższej przyjaciółki swojej drugiej połowie.
„Czy jestem twoją najdroższą przyjaciółką?” — spytała z uśmiechem, który na chwilę przywrócił jej dawną piękność. Odpowiedziałam jej serdecznym uściskiem, bez słów. Wtedy powiedziała: „Dobrze, przyjdę. Bardzo się tego boję, ale możesz na mnie liczyć”.
Kiedy mnie opuściła, zaczęłam się zastanawiać: co miała na myśli, jakie były jej obawy, bo mówiła tak, jakby brała to całkiem poważnie. Następnego dnia późnym popołudniem otrzymałam od niej krótki list: zawiadamiała mnie o śmierci męża; kiedy wróciła do domu, dostała wiadomość. Nie widziała go od siedmiu lat. Chciała, bym dowiedziała się o tym od niej, zanim dowiem się w inny sposób.
Dziwne to i smutne — pisała — ale jego śmierć nie zmienia mojego życia. Dlatego przyjdzie na umówione spotkanie punktualnie. Ucieszyłam się — uważałam, że po śmierci męża przynajmniej będzie się mieć lepiej finansowo. Lecz nawet wobec zmiany jej sytuacji nie tylko nie zapomniałam o jej obawach, ale zaczęłam rozumieć lepiej ich powód. Teraz jej strach, w miarę upływu wieczoru, przerzucił się na mnie i zamienił w moim sercu w nagłą panikę. Nie była to zazdrość — ale strach przed zazdrością. Wyrzucałam sobie, że nie powstrzymałam moich pomysłów przynajmniej do czasu, kiedy będziemy mężem i żoną. Po ślubie czułabym się do pewnego stopnia pewniejsza, spokojniejsza. Po prostu trzeba było poczekać jeszcze tylko jeden miesiąc. Dla nich, czekających tyle lat, to drobnostka. Jej niepokój i wahanie stały się teraz dla mnie zrozumiałe, czy nie powiększą się te obawy obecnie, gdy jest wolna? Czy było to może silne przeczucie czegoś złego? Dotąd ona była ofiarą różnych kolizji, lecz całkiem możliwe, że teraz stanie się ich źródłem? W tym wypadku ofiarą byłaby moja osoba. Może dotychczasowe przeszkody były ręką Opatrzności, wskazującą niebezpieczeństwo? Niebezpieczeństwo, które zagrażało oczywiście mnie nieszczęsnej!
Dotąd powstrzymywała je seria nieprawdopodobnie licznych przypadków, lecz teraz okres przypadków widocznie się skończył. Miałam wewnętrzne przekonanie, że obie strony stawią się na umówione spotkanie. Narastało we mnie poczucie, że wciąż zbliżają się, dążą ku sobie. Byli podobni do dzieci, które bawią się w ciuciubabkę, wołając „gorąco”, kiedy dochodzą do kryjówki. Mówiłyśmy o przełamaniu losu, kręgu dziwnych przeszkód. A więc będzie on teraz skutecznie przełamany — ale może przybierze inną formę; zamiast przeszkadzać, będzie sprzyjał ich spotkaniom? Myśli te nie dawały mi spokoju, nie mogłam usiedzieć na miejscu; jeszcze o północy trapiły mnie jak zmory. Wreszcie czułam, że mogę usunąć ten koszmar tylko w jeden sposób. Jeśli skończyły się interwencje przypadków, muszę działać teraz sama. Usiadłam i napisałam pospieszny bilecik, który miał dotrzeć do niego, kiedy wróci. Służba poszła spać, więc sama wybiegłam z domu bez okrycia głowy na wietrzną, pustą ulicę i wrzuciłam bilet do najbliższej skrzynki pocztowej. Pisałam, że po południu w sobotę nie będę mogła być w domu, jak sądziłam przedtem, i proszę, by odłożył przyjście do kolacji. Znaczyło to oczywiście, że wtedy znajdzie mnie już samą w domu.
IV
Kiedy zgodnie z zapowiedzią stawiła się o piątej, byłam świadoma tego, że postąpiłam podle i fałszywie. Mój występek był chwilowym szaleństwem, którego konsekwencje, jak się to mówi, musiałam teraz ponieść. Pozostała u mnie godzinę. On oczywiście nie przyszedł wcale. Mogłam więc tylko wytrwać w perfidnej postawie. Sądziłam wtedy, że będzie najlepiej, jeśli nie odwołam jej przyjścia. Nie wiem dlaczego, dziwne mi się teraz wydaje, ale miałam poczucie, że zmniejsza to moją winę. Kiedy siedziała taka mizerna i blada, przejęta nową sytuacją, w jakiej się znalazła po śmierci męża, doznałam prawdziwie dotkliwych wyrzutów sumienia i litości (dla niej). Tylko ze wstydu nie wyznałam jej od razu tego, co zrobiłam. Udawałam zdziwienie — udawałam je do końca. Oburzałam się, że jeśli kiedykolwiek, to właśnie dziś ufałam, że wszystko pójdzie gładko. Rumienię się ze wstydu pisząc te słowa — opisanie tych faktów uważam za swoją pokutę. Oburzona, nie oszczędzałam także jego, wynajdywałam różne przypuszczenia, domysły, okoliczności łagodzące.
Wskazówki zegara posuwały się, ja dalej przyznawałam zdumiona, że znów nie mieli szczęścia. Ona uśmiechnęła się, kiedy to mówiłam, o ich „szczęściu” — ale widać było, że czuje się nieswojo — była niespokojna. Dość dziwne, ale pocieszał mnie jedynie fakt, że była w żałobie, nie była to ciężka żałoba z czarną krepą czy woalką, ale skrupulatnie zastosowana prosta czerń. Trzy czarne małe piórka na czapeczce i mufka karakułowa. Moja dociekliwość nieco mnie uspokoiła. Napisała do mnie przecież, że ten nagły zgon jej męża niewiele znaczył dla niej, a przecież jednak było inaczej, jeśli wdziała żałobę. Jeśli zastosowała się do zwykłych form i przywdziała żałobę, dlaczego nie trzymała się też zwyczaju, by przez pierwsze jej dni nie wychodzić na wizyty? Czy istniała jakaś osoba, którą tak bardzo chciała tu spotkać, że nie mogła poczekać, by przynajmniej odbył się pogrzeb jej męża? Taki przejaw gorliwości wzmógł moją zatwardziałość i bezlitośnie dalej utrzymywałam ją w błędzie. Jednakże w miarę upływania czasu zaczęłam podejrzewać, że jest w niej jeszcze coś głębszego niż rozczarowanie, coś mniej zręcznie ukrywanego. Sądzę, że jakieś uczucie ulgi głęboko ukryte, jakby swobodne „odetchnięcie” po groźnym niebezpieczeństwie, które minęło. Podczas tej jałowej godziny oczekiwania spędzonej ze mną zrezygnowała wreszcie z niego. Pozwoliła, by odszedł na zawsze. Zażartowała na ten temat w zdumiewająco uroczy sposób, z jakim się nigdy nie spotkałam, mimo wszystko uważała ten dzień za ważny moment w swoim życiu. Mówiła z łagodnym humorem o wszystkich przeszłych straconych okazjach, o długo trwającej „zabawie w chowanego”, o dziwności tego niesamowitego, jedynego w swym rodzaju stosunku między nimi. Mimo wszystko nawiązali pewien stosunek, czyż nie? Na tym właśnie polegał absurd całej sytuacji. Kiedy wstała, by już wyjść — powiedziałam jej, że i ja sądzę, że już się w jakiś sposób znają — ale po tym, co zaszło, nie ośmielam się proponować na razie innego spotkania. Było jasne, że jedyną pewną okazją będzie nasz ślub. Oczywiście przyjdzie, prawda? Sądzę, że wtedy i on jednak przyjdzie! „Mylisz się, jeśli ja przyjdę, to jego nie będzie.” Pamiętam drżenie w jej głosie i urywany krótki śmiech. Przyznałam, że coś w tym musi być. W takim razie należałoby nie ryzykować i wpierw załatwić nasz ślub.
„To nam nic nie pomoże — powiedziała całując mnie na pożegnanie — ja nie zobaczę go już nigdy, nigdy”. — Z tymi słowami wyszła.
Nie przejęłam się jej rozczarowaniem, jak to wtedy nazwałam, jednak gdy po paru godzinach on przyszedł na kolację, okazało się, że nie potrafię znieść jego rozczarowania. Nie zdawałam sobie specjalnie sprawy, że moja intryga mogła dotknąć także jego; w rezultacie usłyszałam wtedy z jego ust, po raz pierwszy w życiu, słowa wyrzutu. Słowo „wyrzut”, powtarzam, nie jest tu za mocnym określeniem, zdumiało go bowiem i oburzyło, że nie potrafiłam znaleźć sposobu, by nie pozbawiać go tak wyjątkowej okazji, jak nasze umówione spotkanie. Mogłam — twierdził — albo odmówić moim znajomym, albo uznać, że mogą zabawić się beze mnie, gdybym oddała im mój salon. Słysząc to nie wytrzymałam — wyznałam wtedy moje niegodziwe postępowanie i jego niecną przyczynę. Przyznałam się, że nie przełożyłam spotkania z nią i nie wychodziłam z domu. była u mnie i po godzinie czekania na niego wyszła sądząc, że on zawiódł z własnej winy.
— Musi teraz uważać mnie za ohydnego człowieka — wykrzyknął. — Czy nazwała mnie tak — wstrzymał oddech na chwilę — jak miała prawo nazwać?
— Zapewniam cię, że nie powiedziała nic, co by wskazywało na przejęcie się tym w najmniejszym nawet stopniu. Oglądała twoją fotografię, obróciła ją nawet na drugą stronę, gdzie bywa napisany adres, ale nie wywołało to u niej żadnej reakcji. Nie zależy jej na tym tak bardzo.
— Dlaczego wobec tego obawiasz się jej?
— Nie obawiam się jej, ale ciebie!
— Czy przypuszczałaś, że na pewno zakocham się w niej? Nigdy przedtem nawet nie wspomniałaś o takiej możliwości — mówił dalej, gdy ja milczałam. — Mówiłaś wprawdzie o niej jako o osobie nadzwyczajnej, jednak nie w takim sensie.
— A gdybym tak ją przedstawiła, czy sądzisz, że wtedy udałoby ci się ujrzeć ją choć przelotnie? Zresztą zrazu nie obawiałam się niczego — dodałam. — Nie miałam takiego powodu. Przecież byłam w innej niż teraz sytuacji.
W odpowiedzi pocałował mnie i kiedy uświadomiłam sobie, że to samo uczyniła ona dwie godziny temu, czułam, że jego pocałunek był jakby „zebraniem” jej pocałunku z moich ust.
Całe to zajście pozostawiło między nami, mimo pocałunków, jakiś chłód. Cierpiałam dotkliwie na samą myśl, że wiedział o moim oszukaństwie. Dowiedział się tylko ode mnie samej, bo szczerze mu to wyznałam, a mimo to, nieszczęśliwa, czułam nie zmazane piętno winy. Nie mogłam znieść wyrazu jego oczu, z jakim patrzył na mnie, kiedy mówiłam o jej rzekomej obojętności wobec zawodu, jaki jej zrobił nie przyszedłszy. Po raz pierwszy od chwili naszego poznania wyraził powątpiewanie w to, co mówię. Przed pożegnaniem oświadczyłam mu, że wyjawię jej wszystko — od razu jutro z rana pojadę do Richmond i powiem, że nie zawinił. W odpowiedzi na to znowu pocałował mnie. Naprawię moją winę, powiedziałam, upokorzę się, prochem posypię głowę, wyznam grzech prosząc o przebaczenie. Wtedy pocałował mnie jeszcze raz.
V
Nazajutrz rano jadąc do niej kolejką rozmyślałam nad tym, ile ta sprawa dla niego znaczyła, skoro zgodził się na moją ofiarę; wytrwałam jednak do końca w moim postanowieniu. Weszłam na rozległe wzgórze, z którego rozpościerał się piękny widok, i zapukałam do jej drzwi. Zdziwiło mnie trochę, że story były jeszcze spuszczone, zdając sobie sprawę, iż w zapale mej skruchy przyszłam dosyć wcześnie, ale nie tak wcześnie, by przerwać komuś odpoczynek. Zdębiałam, gdy stara służąca na moje pytanie: „Czy pani jest w domu?”, odpowiedziała:
— Pani opuściła dom na zawsze.
— Wyjechała?
— Pani umarła, proszę pani — umarła wczoraj w nocy.
Wstrzymałam oddech słysząc te straszliwe słowa. Głośny okrzyk, którego nie zdołałam powstrzymać, zabrzmiał niesamowicie w ciszy poranka. Przez chwilę miałam uczucie, jakbym to ja ją zabiła. Osunęłam się na ziemię, widząc jak przez mgłę wyciągnięte ku mnie ręce służącej. Co się działo potem, nie przypominam sobie. Omdlenie nie trwało długo — pamiętam tylko, że znalazłam się w mrocznym pokoju w towarzystwie biednej, głupiej szlochającej krewnej mojej przyjaciółki, wzrok jej zdawał się mnie oskarżać. Nie wiem, ile zabrało to czasu, zanim pojęłam i uwierzyłam w to, co się stało, zanim zdołałam z ogromnym wysiłkiem zdławić szalone, zabobonne uczucie odpowiedzialności, które mną owładnęło. Doktor po jej zgonie stwierdził, że był to skutek długotrwałej choroby serca, powstałej prawdopodobnie w okresie małżeństwa na skutek ciężkich chwil wstrząsu i strachu. Przeżyła wtedy tak okrutne sceny z mężem, że była nawet w obawie o swoje życie. Dlatego też zabroniono jej później surowo wszelkich wzruszeń, lęku i napięć i widocznie wiedząc o tym, prowadziła życie tak starannie zaplanowane i spokojne. Ale kto z nas, a szczególnie „prawdziwa” kobieta, może się ustrzec przed każdą drobną przykrością? Przed kilku dniami dowiedziała się nagle o śmierci męża — a każdy dzień przynosił wszelkiego rodzaju przeżycia, nie tylko zmartwienia i niespodzianki. Jeśli chodzi o jej męża, nie marzyła, że tak szybko uwolni się od niego; wszystko wskazywało, że będzie żył dłużej niż ona. Wczorajszego dnia wieczorem musiała widocznie mieć jakąś przykrą przygodę w mieście; musiało coś zajść, trzeba będzie to wyjaśnić. Przyszła do domu bardzo późno, po jedenastej wieczorem. Bardzo zaniepokojona kuzynka zeszła na jej spotkanie do hallu. Wtedy ona wyznała jej, że jest zmęczona i musi odpocząć chwilkę, zanim pójdzie na górę. Poszły razem do pokoju jadalnego. Gdy kuzynka nalewała jej przy kredensie kieliszek wina na wzmocnienie, w tej właśnie chwili, gdy moja rozmówczyni odwróciła się, ona nie doszedłszy do krzesła, obsunęła się nagle z lekkim, ledwo dosłyszalnym westchnieniem na sofę i zmarła na miejscu. Jakie nagłe zajście zadało jej ostateczny cios? Jaki wstrząs wśród zagadek, jakie gotuje człowiekowi los, czekał na nią w mieście?
Wspomniałam od razu jedyny możliwy incydent — nieoczekiwany zawód, jakiego u mnie doznała. Przyszła na umówione spotkanie o piątej po południu; miała spotkać mego narzeczonego, którego okoliczności zatrzymały i nie mógł przybyć. Nie znała go przedtem. Tego oczywiście nie można było uważać za przyczynę wstrząsu. Mogło się natomiast wydarzyć coś innego: na ulicy w Londynie nie brak wypadków, jak na przykład ciągłe rozbijanie się pędzących dorożek. Co robiła? Gdzie mogła pójść, gdy wyszła ode mnie? Założyłam z góry, że poszła wprost do domu. Obie z jej kuzynką nagle przypomniałyśmy sobie, że zachodziła do cichego, małego „Klubu Eleganckiej Pani” na lekki posiłek lub odpoczynek. Obiecałam, że przede wszystkim zajmę się tym i zasięgnę wiadomości w owym zakładzie.
Potem poszłyśmy razem do zaciemnionego i strasznego pokoju żałoby, gdzie leżała uśpiona wiecznym snem. Poprosiłam po chwili, by mnie zostawiono samą. Pozostałam tam pół godziny. Śmierć zachowała, a nawet dodała jej piękna; ale uklękłszy przed jej łóżkiem czułam przede wszystkim, że utrwaliła jej milczenie. Przekreśliła możliwość dowiedzenia się tego wszystkiego, na czym mi tak bardzo zależało!
Po powrocie z Richmond i załatwieniu w klubie tego, co obiecałam, pojechałam do jego mieszkania. Byłam tam pierwszy raz w życiu, chociaż często tego pragnęłam. Na klatce schodowej, otwartej dla wszystkich, bo dom obejmował dwadzieścia apartamentów, spotkałam służącego, który zaprowadził mnie do mieszkania narzeczonego i oznajmił moje przybycie. Na odgłos moich kroków stanął w drzwiach drugiego pokoju i z chwilą gdy znaleźliśmy się sami, oznajmiłam mu smutną nowinę:
— Umarła.
— Umarła?
Szok był ogromny, od razu wiedział, o kogo chodzi, mimo braku wyjaśnień z mojej strony.
— Umarła wczoraj wieczorem, po wyjściu ode mnie.
Patrzył na mnie tak dziwnie, wzrok utkwił w moich oczach, jakby podejrzewał o jakiś podstęp.
— Wczoraj wieczór, po wyjściu od ciebie? — powtórzył w osłupieniu, wreszcie wydobył z siebie słowa, które z kolei mnie wprawiły w zdumienie:
— Niemożliwe! Ja ją widziałem!
— Widziałeś ją?
— W tym miejscu, gdzie ty stoisz teraz.
Przypomniało mi to wtedy jego niesamowite widzenie w młodości i pomogło zrozumieć jego słowa.
— Teraz rozumiem — powiedziałam. — Widziałeś ją w godzinie jej śmierci, tak pięknie jak widziałeś kiedyś swoją matkę!
— Nie, nie tak! Inaczej niż widziałem matkę!
Był głęboko poruszony — wiedziałam, że teraz był wzruszony dużo silniej, niż gdyby tę samą wiadomość przeżywał poprzedniego dnia. Widocznie doszło między nimi do jakiegoś spotkania. Uświadomiłam sobie żywo, że widział ją z bliska, że istotnie był jakiś związek między nimi. Ta myśl potwierdzałaby niezwykły dar takiej wizji i przykrą anomalię narzeczonego, gdyby nie to, że teraz utrzymywał uparcie, iż wczorajsze spotkanie było inne. „Widziałem ją na pewno za życia, tak jak się z kimś rozmawia, jak teraz widzę ciebie” — przekonywał mnie.
Godne uwagi, że przez chwilę, chociaż tylko na krótko, sprawiło mi to ulgę, że widział ją w sposób normalny, chociaż też bardziej osobisty. Następnie, gdy wyobrażałam sobie, jak wyszedłszy ode mnie przyszła tutaj, obliczałam w myśli, jak rozłożyła to w czasie. Z pewną szorstkością w głosie, z której zdawałam sobie sprawę, zapytałam: „Po co przyszła?”
Odczekał chwilę — jakby chcąc przyjść do siebie i osądzić sytuację. Gdy podjął rozmowę, miał jeszcze wypieki na twarzy, z których zdawał sobie sprawę, oczy błyszczące, ale niepotrzebnie usiłował pokryć uśmiechem swe uczucia i słowa, do których niewątpliwie przykładał wielką wagę:
— Przyszła po prostu mnie zobaczyć po tym, co zaszło u ciebie, byśmy się mimo wszystko w końcu zobaczyli. Jej impuls wydał mi się wprost wspaniały i tak to przyjąłem.
Rozglądałam się po pokoju: była tu, zanim ja weszłam tu po raz pierwszy!
— Czy przyjąłeś to tak, jak ona ci wytłumaczyła?
— Wyraziła to swoją obecnością, pozwalając mi patrzeć na siebie. To zupełnie wystarczało — wykrzyknął i zaśmiał się w jakiś szczególny sposób.
Byłam coraz bardziej zdumiona.
— To znaczy, że nic nie mówiła?
— Nie — tylko patrzyła na mnie, tak jak ja patrzyłem na nią.
— Ty też nic nie mówiłeś?
Znów uśmiechnął się gorzko.
— Myślałem o tobie. Sytuacja była bardzo delikatna, starałem się zachować jak najbardziej taktownie. Ale ona wiedziała, że mi się podobała — znów zaśmiał się nieszczerze.
— Widoczne, że ci się spodobała!
Po namyśle zapytałam jeszcze:
— Jak długo tu była?
— Czy ja wiem? Wydawało mi się, że dwadzieścia minut, ale prawdopodobnie była dużo krócej.
— Dwadzieścia minut milczenia! — wreszcie wiedziałam, co ostatecznie o tym myśleć, i nabrałam pewności.
— Czy zdajesz sobie sprawę, że to, co mówisz, jest właściwie czymś potwornym?
Stał tyłem do kominka, teraz odwrócił się, podszedł do mnie z proszącym spojrzeniem:
— Błagam cię, bądź wyrozumiała, najdroższa.
Mogłam być wyrozumiała i dać mu do poznania, jakie to ważne, a mimo to, kiedy dosyć niezgrabnie podszedł i otwarł ramiona, nie byłam w stanie pozwolić, by mnie uścisnął.
Zapadło między nami na dobrą chwilę przykre milczenie.
VI
Przerwał je pierwszy.
— Czy wiadomość o jej śmierci jest całkiem pewna? — zapytał po chwili.
— Niestety tak. Dziś rano klęczałam przy łóżku, gdzie ułożono zwłoki.
Wbił wzrok w ziemię, po chwili popatrzył na mnie:
— Jak wygląda?
— Spoczywa w pokoju.
Znów się odwrócił. Obserwowałam go cały czas.
— A więc o której godzinie? — zapytał po chwili.
— Musiało być gdzieś koło północy. Kiedy była już w domu, upadła — zmarła na serce z powodu wzruszenia. O chorobie wiedział jej doktor i ona sama też. Lecz była cierpliwa i dzielna, nigdy mi o tym nie wspominała.
Słuchał z napięciem, przez chwilę nie mógł przemówić słowa. Wreszcie wykrzyknął tonem chłopięcego zachwytu i prawdziwie wzniosłej prostoty:
— Była wspaniała!
Wydaje mi się, że jeszcze teraz słyszę ten okrzyk. Zdobyłam się nawet wtedy na przyznanie mu racji i przypomniałam, że to ja zawsze mówiłam o niej w ten sposób. On jakby zorientował się, jakie uczucia mógł we mnie wywołać, i mówił szybko dalej:
— Możesz łatwo obliczyć czas, jeśli wróciła do domu dopiero o północy...
Podjęłam natychmiast jego pytanie:
— Było dosyć czasu, byś mógł ją zobaczyć przedtem? Tak? A w jaki sposób, jeśli wyszedłeś ode mnie dosyć późno? Nie pamiętam dokładnie, byłam zajęta, ale chociaż mówiłeś, że masz dużo roboty, siedziałeś dobrą chwilę po kolacji. Ona zaś cały wieczór spędziła w „Klubie Eleganckiej Pani”. Właśnie wracam stamtąd i sprawdziłam to. Piła herbatę i pozostała tam długi, długi czas.
— A co robiła przez cały ten długi, długi czas? — spytał.
Widziałam, że ma ochotę na każdym kroku kwestionować moją relację o tej sprawie i im więcej to okazywał, tym więcej skłonna byłam podkreślać tę wersję z widoczną przekorą, przedkładając moje wytłumaczenie, które wprawdzie jedynie zwiększało niesamowitość i tajemniczość całej sprawy, ale z dwojga złego było to dla mnie łatwiejsze do przyjęcia przy powracającym znów uczuciu zazdrości.
Stał przede mną jakby mnie prosząc ze szczerością, która teraz wydaje mi się piękna, o przyznanie mu racji, że widział ją jeszcze żywą, i by — mimo przerażającej klęski — móc zachować ten jeden przywilej. Ja natomiast z całą pasją, której dziwię się obecnie, choć jeszcze tli się w popiołach, mogłam tylko odpowiedzieć mu, że wskutek dziwnego przywileju, który dzieliła z matką, odnowił się w tej wizji jej własny dar, a w nim, obdarzonym również dziedzicznie, odżyło cudowne zjawisko z lat jego młodości.
Była u niego! Tak! Taka urocza, jaką ją widział, ale nie była cieleśnie. To sprawa prostego obliczenia czasu. Miałam — twierdziłam w dalszym ciągu — oczywiste potwierdzenie tego, co robiła w. małym klubie. Było tam prawie pusto, ale służba zauważyła ją. Siedziała bez ruchu w fotelu przy kominku, oparła głowę o fotel, przymknęła oczy. Robiła wrażenie, że spokojnie śpi.
— Tak, rozumiem — odpowiedział — ale o której godzinie?
— Tego służba nie jest pewna — musiałam odpowiedzieć. — Portierka, chociaż podobno należy do klubu, jest wyjątkowo głupia. Wyszła widocznie owego wieczoru na jakiś czas, wbrew przepisom i bez zastępstwa. Nie było jej w pokoiku, mimo że jej obowiązkiem jest sprawdzenie, kto wchodzi i wychodzi. Nie umiała podać godziny, wykręcała się i plątała wszystko. Na podstawie jej obserwacji nie mogę stanowczo podać ci czasu. Zauważono, że o pół do jedenastej już jej w klubie nie było.
To mu zupełnie wystarczyło:
— Przyszła z klubu prosto tutaj, a stąd prosto na stację kolejki.
— Nie mogła załatwić tego tak szybko — oświadczyłam.
— Mylisz się, moja droga. Miała dosyć czasu, nie potrzebowała się śpieszyć. Zawodzi cię pamięć, jeśli chodzi o moje wyjście od ciebie. Przykro mi, że wydawało ci się to długo, ale wyszedłem wyjątkowo wcześnie, o dziesiątej byłem u siebie!
— Tak! — odcięłam się. — Aby włożyć pantofle, usiąść w fotelu i zasnąć. Spałeś do rana — i widziałeś ją we śnie!
Patrzył na mnie posępnie w milczeniu, co wskazywało, że wstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć.
— Powiedzmy — ciągnęłam dalej — że miałeś o tej późnej godzinie wizytę jakiejś damy, nie jest to wcale nieprawdopodobne. Ale bywają różne panie! Jeśli przyszła bez wprowadzenia i nie powiedziała słowa, a ty w dodatku nigdy nie widziałeś nawet jej podobizny — jak możesz być pewien, że to ona?
— Czyż nie słyszałem bez końca o jej wyglądzie? Mogę ci ją najdokładniej w każdym szczególe opisać!
— Nie rób tego! — krzyknęłam tak szybko, że zaśmiał się z mojej irytacji. Zarumieniłam się, ale pytałam dalej: — Czy służący ją wprowadził?
— Nie było go. Stale go nie ma wtedy, kiedy jest potrzebny. Ten duży dom ma tę cechę, że do poszczególnych apartamentów idzie się wprost z wejścia głównego, prawie bez przeszkód. Służący flirtuje z młodą osobą zatrudnioną piętro wyżej. Wczoraj długo się zasiedział. Kiedy tam idzie, zostawia zewnętrzne drzwi do mego mieszkania na klatce schodowej otwarte, aby bez hałasu wejść z powrotem. Wystarczy tylko pchnąć drzwi. Ona zdobyła się po prostu na tę odrobinę odwagi.
— Odrobinę! To wymagało dużej odwagi i ryzykowania najrozmaitszych powikłań!
— A więc właśnie zaryzykowała! — dopięła swego. Nie przeczę ani na moment — dodał — że było to coś nadzwyczajnego, cudownego!
Było coś w tonie jego głosu, co na chwilę powstrzymało mnie od mówienia. Wreszcie zapytałam:
— Skąd wiedziała, gdzie mieszkasz?
— Zapamiętała adres zapisany na małej karteczce, którą sprzedawcy, na szczęście, przylepiają na odwrocie fotografii.
— Jak była ubrana?
— W żałobie, moja droga. Bez woalki i krepy, w prostej, starannie dobranej czerni, na czapeczce miała trzy czarne piórka, miała też czarną karakułową mufkę. Koło lewego oka widniała mała pionowa szramka...
— To pamiątka po „karesach” męża — przerwałam. — Widać z tego, co mówisz, że oglądałeś ją z bardzo bliska! — dodałam.
Nie odpowiedział, zdawało mi się, że się lekko zarumienił. Widząc to, z miejsca się pożegnałam:
— Do widzenia.
— Czy nie zostaniesz na chwilę? — Podszedł znów; i uściskał mnie czule, na co tym razem pozwoliłam.
— Jej odwiedziny — wyszeptał tuląc mnie — były piękne, ale twoje są dużo piękniejsze.
Pozwoliłam się pocałować, ale tak jak ostatnim razem prześladowało mnie wspomnienie, że jej ostatni, jak przypuszczałam, pocałunek na tym świecie spoczął na moich wargach, które on teraz całował.
— Ja daję ci życie — odpowiedziałam — to, co widziałeś wczoraj, było śmiercią.
— Nie! nieprawda — było życiem!
Mówił łagodnie, ale z uporem. Uwolniłam się z jego objęć. Staliśmy naprzeciwko siebie nie spuszczając z siebie wzroku.
— Opisujesz to całe zdarzenie, jeśli w ogóle je opisujesz, w niezrozumiały sposób. Czy znajdowała się już w pokoju, zanim ją zauważyłeś?
— Siedziałem tam, pod lampą przy biurku, pogrążony w pisaniu listów, podniosłem głowę i zobaczyłem, że stoi przede mną.
— Co zrobiłeś?
— Zerwałem się z okrzykiem. Wtedy ona z uśmiechem położyła palec na ustach, jakby z delikatną godnością ostrzegała mnie. Wiedziałem, że mam milczeć. To dziwne, ale od razu wszystko zrozumiałem i było dla mnie jasne, że jej obecność jest usprawiedliwiona. Staliśmy w ten sposób twarzą w twarz, jak długo? Tego, jak ci już mówiłem, nie potrafię określić — staliśmy podobnie jak my; teraz.
— Tylko patrzyliście cały czas na siebie?
— To nie było tylko patrzenie! — Zniecierpliwiony potrząsnął przecząco głową.
— Ale przy tym rozmawialiście!
— W pewnym sensie to była rozmowa. — Znów był jakby nieobecny, pogrążony w rozpamiętywaniu. — Było to do tego stopnia przyjacielskie...
Miałam na końcu języka pytanie, czy aż tak mu na tym zależało? Zamiast tego zauważyłam, że pewno oboje patrzyli na siebie z zachwytem, i zapytałam, czy od razu ją poznał.
— Wcale nie — powtórzył — przecież jej nie oczekiwałem. Jednak niepewność nie trwała długo, uświadomiłem sobie szybko, kto to jest i że to tylko może być ona.
— W jaki sposób odeszła? — spytałam po chwili zastanowienia.
— Tak samo jak przyszła, drzwi były otwarte, wyszła przez nie.
— Szła szybko czy wolno?
— Raczej szybko. Ale oglądała się za siebie. — Uśmiechnął się, dodając: — Pozwoliłem jej odejść, byłem całkowicie przekonany, że takie jest jej życzenie.
Byłam świadoma, że westchnął głęboko:
— Pozwól zatem i mnie odejść, tak jak ja sobie teraz tego życzę. Musisz mi pozwolić.
Znów wziął mnie w ramiona i zatrzymywał, tłumacząc z należną kurtuazją, że moja osoba jest dla niego czymś zupełnie innym. Wiele bym dała, by móc go spytać, czy dotykał jej — ale nie mogłam wypowiedzieć tych słów. Wiedziałam, jak wulgarnie i okropnie zabrzmiałoby takie pytanie. Powiedziałam coś innego — nie pamiętam co, było to trochę podchwytliwe pytanie, by wyciągnąć z niego to wyznanie bez pytania wprost. Ale mi nie odpowiedział. Natomiast powtórzył, jakby trochę dla przyzwoitości, to, co już mówił przedtem, by mnie uspokoić i pocieszyć: ona była wprawdzie nadzwyczajna, jak stale twierdziłam, ale ja jestem tą prawdziwą przyjaciółką i na zawsze należę do niego.
Odpowiedziałam tak jak poprzednio, że mam przynajmniej tę zasługę, że jestem żywa, co z kolei wywołało jego kolejne zaprzeczenie, którego się obawiałam:
— Ona była żywa! Na pewno!
— Przyszła po śmierci, po śmierci — powtarzałam uporczywie słowa, które teraz wydają mi się wprost groteskowe. I nagle samo brzmienie moich słów napełniło mnie przerażeniem. Naturalne wzruszenie, które w innych warunkach byłoby się już dawno ujawniło, teraz wezbrało i znalazło ujście w potoku łez. Moje serce zalała gorycz wygasłych serdecznych uczuć, wspomnienie mego zaufania i miłości do niej. Równocześnie widziałam, jak piękne i samotne było jej odejście ze świata.
— Nie ma jej, odeszła, utraciliśmy ją na zawsze! — szlochałam.
— Czuję to samo, co i ty — wykrzyknął; mówił do mnie, z tkliwą serdecznością tuląc do siebie i pocieszając:
— Odeszła, utraciliśmy ją na zawsze — a więc po cóż do tego teraz wracać?
Pochylił się nade mną. Kiedy jego twarz dotknęła mojej, nie wiedziałam, czy twarz miał mokrą od moich czy swoich łez.
VII
Trwałam w przekonaniu, że jednak nie spotkali się za jej życia, to moje przeświadczenie kształtowało mój stosunek do całej tej sprawy. Dlatego też uważałam, że postąpię szlachetnie, jeśli go poproszę, by mi towarzyszył na jej pogrzebie. Zgodził się bardzo chętnie i spokojnie.
On sam nie miał widocznie żadnych oporów, a ja przypuszczałam, że uroczysty charakter tego obrzędu wykluczy mimowolne skojarzenia, choć brali w nim udział ludzie znający ich oboje i ich absurdalną historię.
Nie powracaliśmy już więcej do pytania, co wydarzyło się wieczorem w dniu jej śmierci. Miałam obrzydzenie do szukania jakichkolwiek śladów dowodu. Cokolwiek by przyjąć — fakt miał posmak skandalu i obrażał uczucia przyzwoitości. Z jego strony brakowało takiego potwierdzenia faktów, które by na serio coś znaczyło, nie mówiąc już o tym, co wygadywał jego służący (jak twierdził, niepoważny i niepewny typ): widział on podobno aż trzy panie w głębokiej żałobie, wychodzące i wchodzące do domu między dziesiątą a dwunastą. Tego było już za wiele. Trzy panie ani jemu, ani mnie nie były potrzebne.
Wiedział, że ze swej strony zbadałam dokładnie, co robiła tego wieczoru w każdym momencie, wobec tego uznaliśmy sprawę za załatwioną i zaprzestaliśmy dyskusji. Wiedziałam jednak, że nie zrezygnował ze swego zdania, przestał o tym mówić raczej dlatego, że chciał być wyrozumiały wobec mnie. Upierał się przy swojej interpretacji faktów, bo ją wolał, a wolał dlatego, tak twierdziłam, że dogadzała jego próżności. Chociaż miałam bez wątpienia tyle samo próżności co on, myślę, że w podobnej sytuacji reagowałabym inaczej. Ale to sprawa indywidualnych cech charakteru i jedna osoba nie może tu wydawać sądu o drugiej. Sądziłam, że byłoby dla niego większą satysfakcją być bohaterem jednego z tych niewytłumaczalnych zdarzeń, opisywanych w sensacyjnych książkach lub dyskutowanych na spotkaniach uczonych. Mogłam sobie wyobrażać, że człowiek taki jak on, równocześnie zanurzony w nieskończoności, a przecież ożywiony ludzkim uczuciem, nie może mieć piękniejszego, czystszego i wznioślejszego impulsu niż chęć naprawiania, pouczania czy nawet ciekawości. To było piękne, jeśli to komu odpowiada. Ja również na jego miejscu nabrałabym większego o sobie mniemania wobec znaku takiego wyróżnienia i wybrania. Wszystkim było wiadome, że miał już takie o sobie mniemanie i że ludzie widzieli go w takim świetle, i to od dawna. A czymże było ostatnie zdarzenie, jak nie dowodem? Każde z dziwnych nawiedzeń potwierdzało tę pierwszą wizję. On odczuwał to inaczej, ale spieszę dodać, że niewątpliwie nie życzył sobie, by robić wokół tego rozgłos lub szum, jak się to mówi; cokolwiek ja mogłam sądzić czy lubić, tym bardziej że cała ta tajemnicza sprawa była, w pewnym sensie, wywołana przeze mnie. Był to epizod mojej przygody, zagadka w mojej świadomości, a nie jego. Dlatego przybierał wobec tego epizodu ton, jaki mnie odpowiadał. Przy tym wszystkim mieliśmy teraz inne rzeczy na głowie: nagliły nas przygotowania do ślubu.
W tym wypadku moje sprawy z pewnością były pilniejsze. Mimo to, w miarę jak czas upływał, przekonywałam się, iż rosła we mnie świadomość, że moja hipoteza, którą wpierw tylko „lubiłam”, staje się moim wewnętrznym głębokim przekonaniem. Doszłam też do wniosku, że wcale jej tak nie lubię, moje przekonanie w każdym razie nie ma w sobie nic z jakiejkolwiek przyjemności. Moja obsesja, bo tak można to nazwać, niestety, nie dała się usunąć, nie mogłam o niej zapomnieć — jak się łudziłam — mimo świadomości poważniejszych obowiązków. Jeśli miałam teraz wiele do roboty, to jeszcze więcej miałam do myślenia i przyszła chwila, kiedy cała moja zdolność działania zagrożona była poważnie przez konieczność przemyślenia całej sprawy.
Widzę to teraz jasno, czuję i przeżywam na nowo. Był to okres pozbawiony do cna radości, przepojony do dna goryczą. Muszę jednak uczciwie stwierdzić, że i dziś nie postąpiłabym inaczej niż wtedy. W tak niesamowitej sytuacji reakcja byłaby ta sama: ten sam niepokój, to samo bezlitosne zwątpienie i taka sama gorzka pewność faktów! Łatwiej przeżywać to wszystko w pamięci, niż o tym pisać. Nawet gdybym opisywała moje przeżycia z godziny na godzinę i znalazła wyraz dla tego, co niewyrażalne, ból i szpetota spraw szybko powstrzymałyby moją rękę. Opiszę więc krótko i prosto fakty:
Tydzień przed naszym ślubem, a trzy tygodnie po jej śmierci, wiedziałam nieodwołalnie, że stoi przede mną bardzo ciężki problem do rozwiązania, czułam do szpiku kości, że jeśli mam zrobić ten wysiłek, muszę go zrobić natychmiast, nie mogę czekać ani godziny. Moja niewygasła zazdrość była przerażającą „głową Meduzy”. Nie tylko nie znikła po jej śmierci, ale przetrwała szalona i wzrastała żywiona wciąż podejrzeniami, nie dającymi się wyrazić; nie dałyby się one wyrazić teraz, gdybym nie poczuła konieczności wypowiedzenia ich. Ta obsesja wypowiedzenia się opanowała mnie, jak się zdaje, by mnie ocalić od mego losu. W momencie gdy doprowadziła mnie do podjęcia decyzji, pojęłam w naglącym tempie zbliżania się naszego ślubu, że jedynym wyjściem jest absolutna szczerość i szybkość postępowania. Nie mogłam skrzywdzić go odwlekaniem nawet o jeden dzień. Sądziłam, że sprawa była zbyt poważna, bym mogła szukać wykrętów.