Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Duchy, przeklęte portrety i pokoje, w których lepiej nie nocować. Oto mrożące krew w żyłach historie, które odsłaniają cienką granicę między światem żywych i umarłych
W ponury, mroczny dzień 1816 roku w willi nad Jeziorem Genewskim zebrała się grupa wybitnych angielskich pisarzy: George Byron, Percy Shelley, Mary Wollstonecraft Shelley, John William Polidori i Claire Clairmont. To na tym spotkaniu lord Byron rzucił myśl, by każdy z nich opowiedział swoją historię o duchach. I tak powstały Wampir Polidoriego i Frankenstein Mary Shelley, a co za tym idzie, narodziła się współczesna literatura grozy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Johann August Apel
„Nie, nie poglądaj dłużej na ten posąg,
Albo uwierzysz, że w nim ruch postrzegłaś. […]
Wlepione oko zda się ruch posiadać”.
William Shakespeare, Zimowa opowieść
(Przeł. Leon Ulrich)
Zmrok przeszedł w niemal całkowitą ciemność, kiedy powóz jechał nadal powoli przez las. Co chwila dawały się słyszeć narzekania forysia na prawie nieprzejezdne drogi tego kraju. Ferdinand miał podczas tej mozolnej jazdy wystarczająco dużo czasu, by oddać się rozmyślaniom i uczuciom, które wzbudzały w nim sama podróż i jej cel. Jak to było w zwyczaju młodych ludzi jego stanu, uczęszczał wcześniej do kilku akademii i powrócił niedawno do swojej ojczyzny z podróży po najosobliwszych krajach Europy, by przejąć w posiadanie spadek po swoim zmarłym niedawno ojcu.
Był jedynym synem i ostatnią gałęzią starego rodu Pannerów, dlatego matka nalegała, żeby zechciał dać jej odpowiednią synową, urodzeniem i bogactwem uprawnioną do najznamienitszych koligacji, a światu spadkobiercę swojego imienia i majątku. Kiedy rozmawiała z synem na temat wyboru jego przyszłej małżonki, częściej niż inne kandydatki wymieniała Klothilde von Hainthal. Z początku wypowiadała jej imię wśród nazwisk wielu najznakomitszych panien, które uważała za warte uwagi jej syna; wkrótce jednak wymieniała z rzadka obok niej jeszcze jakąś inną, aż w końcu oznajmiła dość zdecydowanie, że zadowoli ją jedynie ten związek i że oczekuje, iż Ferdinand zaaprobuje dokonany przez nią wybór.
Ferdinand, wydawało się, z niechęcią myślał o jakimkolwiek poważnym związku. Często i usilnie powtarzane przypomnienia matki nie sprzyjały temu, by daleką Klothilde uczynić mu milszą. Jednak zdecydował się w końcu na przyjazd do stolicy, gdzie przeznaczona mu oblubienica z powodu karnawału zatrzymała się wraz ze swoim ojcem. Tutaj chciał, zgodnie z życzeniem matki, przynajmniej ją poznać i, na co w skrytości ducha liczył, znaleźć okazję, by odrzucić ten związek. Miał nadzieję, że znajdzie na to sposób.
Teraz w samotności i ciszy otaczającego go nocnego lasu przeniósł się we wspomnieniach do młodzieńczych lat, na które odchodzące dzieciństwo rzucało jeszcze odblask swoich rozkosznych barw.
Wydawało mu się, że nie było możliwe odnaleźć w przyszłości tego, co uśmiechało się do niego z owych czasów z tak cudowną radością, i im milej przyciągała go do siebie przeszłość, tym wstrętniejsze było mu spojrzenie w przyszłość, którą miał sam sobie zgotować wbrew własnej woli.
Mimo że powóz poruszał się wolno po nierównym terenie, zbliżał się o wiele za szybko do celu podróży. Kamienie milowe, których wciąż więcej zostawiali za sobą, jawiły się jak białe upiory przemieszczające się obok powozu i zwiastujące nieszczęście.
Foryś pocieszał, że już wkrótce pokonają połowę drogi i że potem trakt ma być w bardzo dobrym stanie. Mimo to Ferdinand rozkazał woźnicy zatrzymać się w następnej wsi, gdzie zamierzał spędzić noc, i kazał odesłać konie.
Droga do gospody we wsi prowadziła obok kilku posiadłości. Pojedyncze dźwięki instrumentów muzycznych kazały Ferdinandowi oczekiwać hałaśliwego święta wieśniaków, którego obserwatorem zwykł bywać, a po którego zgiełku obiecywał sobie miłej rozrywki i odpędzenia złego nastroju. Wkrótce jednak rozpoznał w dźwiękach melodie, których nie słyszy się zazwyczaj w karczmach. Zobaczył jasno rozświetlone okna schludnego wiejskiego dworku, z którego dobywały się te odgłosy. Nie pozostawiały wątpliwości, że tu bawi się towarzystwo ze światlejszych stanów, niż zwykło się spotykać na wsiach zimową porą.
Wreszcie powóz zatrzymał się przed niewielką, dość zaniedbaną gospodą. Ferdinand, który spodziewał się tu mało rozrywki, a dużo niewygody, zapytał o właściciela wsi. Ten miał swój zamek w sąsiednim majątku i Ferdinand musiał się zadowolić przyjęciem najlepszego pokoju, jaki mógł mu zaoferować oberżysta.
Aby się odprężyć i rozerwać, postanowił udać się na spacer po wsi. Ciągnęło go w okolice, gdzie wcześniej posłyszał muzykę, i po krótkim czasie rozbrzmiały mu znowu w uszach zapraszające dźwięki. Zbliżył się powoli do tego miejsca i podszedł pod okna ogrodowego pawilonu.
W otwartych drzwiach budynku siedziała dziewczynka i bawiła się ze swoim ujadającym faworytem. Ferdinand, który przeszkodził tej egzotycznej parze, zapytał dziecko, kto mieszka w tym domu.
— Tutaj? — odparła mała uprzejmie. — Ejże, a któżby miał tu mieszkać, jak nie mój ojciec. Niech pan pójdzie ze mną!
I z tymi słowami wbiegła po schodach do góry.
Ferdinand wahał się przez chwilę, czy podążyć za nagłym zaproszeniem. Wkrótce jednak zszedł po schodach sam gospodarz.
— Przyciągnęła pana z pewnością nasza muzyka — zagadnął go uprzejmie nieznajomy. — Znajduje się pan na plebanii i jest pan tu serdecznie witany! Moi sąsiedzi i ja urządzamy sobie cotygodniowe muzyczne spotkania — ciągnął dalej, prowadząc Ferdinanda w górę po schodach — i dziś przypadła kolej na mnie. Jeśli pan ma ochotę wziąć udział w muzykowaniu albo posłuchać, to niech pan, proszę, zajmie u nas miejsce. Jeśli pan został rozpieszczony słuchaniem lepszej muzyki, niż może pan oczekiwać od nas, dyletantów, to znajdzie pan tu w pokoju u mojej żony małe towarzystwo, które obok naszych muzycznych wprawek uprawia swoje wprawki krasomówcze.
W tym momencie otworzył boczne drzwi, skłonił się lekko przed obcym, po czym zasiadł na swoim fotelu przy pulpicie z nutami. Ferdinand chciał wyrazić w kilku słowach przeprosiny, ale towarzystwo zaczęło grać na powrót przerwaną muzykę, a uprzejma młoda gospodyni zaprosiła go, by wedle swego upodobania zajął miejsce albo przy jej mężu, albo w jej towarzystwie. Ferdinand po wymianie kilku uprzejmości wszedł do jej pokoju.
Wokół sofy zamykał się półokrąg utworzony z krzeseł, z których na widok wchodzącego Ferdinanda podniosło się towarzystwo złożone z kobiet i paru zaledwie mężczyzn. Jak się wydawało, uczynili to trochę niechętnie z powodu przerwania im rozmowy. Pośrodku na niskim fotelu siedziała, plecami zwrócona do drzwi, młoda, żwawa dziewczyna. Wobec powszechnego poruszenia odwróciła głowę w stronę wejścia i na widok przybysza wstała trochę zakłopotana i oblana rumieńcem. Ferdinand prosił, by nie przerywano rozmowy; towarzystwo znów usiadło, a gospodyni wskazała gościowi honorowe miejsce na sofie obok paru starszych dam. Swoje krzesło przystawiła tuż obok.
— Pan zapewne przyszedł do nas z powodu muzyki — powiedziała, zamknąwszy drzwi do pokoju muzycznego. — Ja sama bardzo chętnie słucham muzyki, jednak nie podzielam entuzjazmu mojego męża do samego słuchania utworów granych czy to na kwartet, czy na kwintet. Wielu moich przyjaciół odczuwa podobnie. Kiedy nasi mężowie zasiadają do swoich pulpitów z nutami, my oddajemy się konwersacji we własnym gronie. Ta jednak dla naszych sąsiadów wirtuozów często jest za głośna. Dziś jest moja długo obiecywana herbatka z duchami. Każdy musi opowiedzieć jakąś historyjkę o zjawach albo coś podobnego. Sam pan widzi, że moje audytorium jest o dobrych parę osób liczniejsze niż to muzyczne.
— Pozwolą państwo, że je powiększę? — odparł Ferdinand. — Wprawdzie nie jestem tak zręczny w rozwiązywaniu zagadek niesamowitych historii jak Hennings czy Wagener…
— Wówczas nie miałby pan u nas zbytniego powodzenia — wpadła mu w słowo śliczna brunetka. — Uzgodniliśmy tu, że nie wolno podawać żadnego rozwiązania. Wyjaśnienie zagadki odbiera całą przyjemność ze słuchania i opowiadania.
— Tym lepiej — powiedział Ferdinand. — Bez wątpienia przeszkodziłem w słuchaniu jakiegoś interesującego opowiadania. Jeśli wolno mi prosić…
Smukła blondynka, która wcześniej wstała z fotela, zaczerwieniła się. Niska, żwawa gospodyni złapała ją jednak figlarnie za ramię i zaprowadziła na środek.
— Nie rób tylko ceregieli, dziecino — powiedziała. — Usiądź w fotelu i opowiadaj swoją historyjkę do końca. Ten pan musi nam potem także coś zaserwować!
— Zatem, jeśli pan to obieca — powiedziała blondynka, a Ferdinand skłonił się na potwierdzenie.
Usiadła na miejscu przewidzianym dla opowiadającego i zaczęła:
— Jedna z moich przyjaciółek… nazywała się Juliane… spędzała ze swoimi rodzicami i rodzeństwem regularnie każde lato w majątku ziemskim swojego ojca. Znajdował się on w romantycznej okolicy otoczonej górami, między wysokimi dąbrowami i uroczymi gajami.
Sam zamek był bardzo stary i został odziedziczony przez ojca Juliane po niezliczonej liczbie przodków. Dlatego też właściciel niechętnie decydował się, by cokolwiek w nim zmieniać. Starał się zachować, na wzór swoich pradziadów, wszystko najskrupulatniej w takim stanie, w jakim zostało mu przekazane przez jego poprzednika.
Wśród zabytków zamku, które świadczyły o jego znamienitej wartości, do najcenniejszych należała mroczna sala reprezentacyjna z wysokim gotyckim sklepieniem, na której czarnych ścianach zobaczyć można było stare portrety przodków z jego rodu. W tej paradnej sali, również zgodnie z przejętym od przodków zwyczajem, codziennie spożywano posiłki. Juliane często mi się skarżyła, że nigdy nie potrafiła wyzbyć się okropnego uczucia strachu, szczególnie w porze wieczerzy. Często wymawiała się drobną niedyspozycją, by tylko uniknąć konieczności przekraczania progu tej strasznej komnaty.
Wśród obrazów był jeden, najpewniej nawet nie wizerunek kogoś z rodziny, lecz portret jakiejś kobiety. Ojciec Juliane nie potrafił powiedzieć, czyje oblicze przedstawia i jak znalazł się w tej sali w galerii jego przodków. Portret ten został tu umieszczony z nieznanej mu przyczyny. Jednak uważał, tak jak jego przodkowie, że należy mu się miejsce w rodowej galerii.
Na ten wizerunek Juliane nie potrafiła spojrzeć bez niezmiernego przerażenia. Jak mi opowiadała, tę tajemniczą, pełną złych przeczuć grozę odczuwała wobec niego już w najwcześniejszych latach swojego dzieciństwa, nie umiejąc jednak podać jakiegoś konkretnego powodu. Ojciec nazywał jej uczucie dziecinnym strachem i zmuszał ją czasami do przebywania samotnie w tej sali. Im Juliane była starsza, tym większy stawał się jej strach przed tym dziwnym portretem. Prosiła swojego ojca, często ze łzami w oczach, by nie zostawiał jej samej w tej komnacie. Twierdziła, że postać na tym obrazie przygląda się jej lśniącymi oczyma, nie jakoś posępnie czy strasznie, lecz z tak osobliwą, rzewną melancholią, jakby ją chciała do siebie przyciągnąć. Usta kobiety otwierały się, by ją przywołać. Było tak, jakby dziewczyna przeczuwała, że obraz niechybnie kiedyś ją zabije.
Ojciec w końcu stracił nadzieję, że uda mu się pokonać strach Juliane. Pewnego razu podczas wieczerzy dostała z przerażenia gwałtownego ataku histerii. Twierdziła, że zobaczyła, jak usta kobiety na obrazie poruszyły się. Lekarz zobowiązał ojca, by ten chronił swoją córkę przed wystawianiem jej na podobne wzbudzające w niej strach sytuacje. Okropny obraz został więc usunięty z sali i zawieszony w odosobnionej, niezamieszkanej izbie na górnym piętrze, nad drzwiami.
Przez dwa lata od tych wydarzeń Juliane żyła bardzo zadowolona. Rozkwitła ku powszechnemu zdziwieniu, jak spóźniony kwiat. Utrzymujący się przez lata strach uczynił jej wygląd wcześniej bladym i mizernym, więc kiedy obraz z wszelkimi swoimi okropieństwami zniknął, Juliane…
— Przyznaj, małe niewiniątko — powiedziała żwawa gospodyni, kiedy opowiadająca zawahała się — Juliane znalazła wielbiciela swojej rozkwitłej urody, nieprawdaż?
— Tak — kontynuowała tamta, lekko się czerwieniąc — była narzeczoną i jej przyszły mąż odwiedził ją na kilka dni przed ślubem. Oprowadziła go po całym zamku i pokazała mu z górnego piętra widok na dalekie, szare wzgórza. Nie zauważyła, jak znalazła się w pokoju, nad którego drzwiami wisiał ów nieszczęsny portret. Obcy, którego uwagę zwrócił samotnie wiszący obraz, zapytał Juliane, kogo ów przedstawia. Spojrzała, rozpoznała okropny wizerunek i rzuciła się z przeszywającym krzykiem do drzwi. Juliane działała pod wpływem impulsu. Czy to przez gwałtowność, z jaką chwyciła drzwi, wstrząsnęła obrazem, czy to był właśnie moment, w którym ów wizerunek miał okazać swoją wzbudzającą przerażenie moc wobec Juliane, wystarczy powiedzieć, że w chwili, kiedy nieszczęsna chciała uciec przez otwarte drzwi przed swoim przeznaczeniem, obraz spadł ze ściany, a Juliane, ze strachu i pod ciężarem solidnej ramy, upadła na podłogę. Straciła przytomność i z tego stanu nigdy się już nie wybudziła!
Długa pauza, przerywana tylko powstrzymywanymi okrzykami zdumienia i współczucia dla nieszczęsnej narzeczonej, ukazała, jakie emocje wywołała opowieść w umysłach słuchaczy. Ferdinand, wydawał się mniej zdziwiony niż pozostali. Wreszcie jedna ze starszych dam siedzących w jego sąsiedztwie zabrała głos.
— To opowiadanie — powiedziała — jest w każdym szczególe prawdziwe. Sama znam tę rodzinę, którą ten obraz pozbawił córki. Widziałam także portret osobiście. Obraz nie jest, jak pani, moja droga, słusznie zauważyła, wcale szczególnie straszny. Raczej, jak by to wyrazić, przepełniony tajemniczą łagodnością. Ja sama nigdy nie mogłam długo na niego patrzeć, chociaż on przez swój melancholijno-przyjazny wygląd, o którym pani też wspomniała, ciągle do siebie przyciągał spojrzenie i zdawał się przywoływać widza swoimi oczyma.
— Ja w ogóle nie lubię portretów — wtrąciła gospodyni i trochę się przy tym wstrząsnęła — nie chciałabym też mieć żadnego u siebie w mieszkaniu. Powiada się, że blakną, gdy osoba namalowana umiera, a im są doskonalsze i wierniej oddają postać, tym bardziej przypominają mi figury woskowe, na które nigdy nie mogłam patrzeć bez obrzydzenia.
— Dlatego — odparła opowiadająca — ja sama też wolę portrety osadzone w jakiejś akcji od tych zwykłych przedstawień twarzy. Takie portrety są przez tę właśnie akcję całkowicie odizolowane od tego, kto na nie patrzy z zewnątrz, i nie spoglądają, jak tamte, swoimi nieruchomymi trupimi oczyma z ram na świat żywych. Takie obrazy, wydaje mi się też, że przekraczają granice iluzji właściwej każdej sztuce, jak namalowane posągi.
— W istocie — odparł Ferdinand — a okropnego rysu jednego takiego obrazu z mojej wczesnej młodości, budzącego moje przerażenie, nigdy nie zapomnę. Przyznaję pani całkowitą rację.
— Och, niech pan opowie swoją historię — poprosiła blondynka, która jeszcze siedziała na fotelu przeznaczonym dla opowiadającego. — Poza tym jest pan tak czy siak zobowiązany obietnicą, by zająć moje miejsce.
Z delikatnym obrotem zerwała się z fotela i przymusiła żartobliwie Ferdinanda, by zamienił się z nią miejscami.
— Moja historia — oznajmił Ferdinand — ma z tą, którą pani właśnie opowiedziała, nazbyt dużo podobieństw. Pozwoli mi pani zatem…
— To nic nie szkodzi — wpadła mu w słowo gospodyni — słuchanie takich historii nigdy się nie sprzykrzy, a ja, choć niechętnie patrzę na podobne zgubne portrety, to jednak lubię słuchać opowieści o tym, jak namalowane osoby wychodzą ze swoich ram albo przywołują widza do siebie.
— Całkiem poważnie mówiąc — kontynuował Ferdinand, który teraz chętnie by odwołał swoją wcześniej złożoną obietnicę — moja historia jest naprawdę przerażająca jak na tak piękny wieczór. Przyznam się pani, że sam, jeszcze teraz, po tylu latach, nie potrafię wspominać o niej bez uczucia grozy.
— Och, tym lepiej, tym lepiej — odezwała się większość słuchaczy. — Teraz dopiero wzbudził pan w nas prawdziwą ciekawość, a że to spotkało pana osobiście, to dowiemy się raz wreszcie czegoś całkiem pewnego!
— Mnie osobiście właściwie nie — dodał Ferdinand, lekko się wycofując — ale jednego mojego przyjaciela, którego słowo jest dla mnie tak pewne i prawdziwe, jak moje własne doświadczenie.
Prośby zostały powtórzone i Ferdinand zaczął swoją historię:
— Mój przyjaciel opowiedział mi podczas przyjacielskiego sporu o zjawach i wróżbach rzecz następującą. Zostałem — powiedział mi — zaproszony przez jednego z moich uczelnianych przyjaciół, by spędzić ferie między semestrami razem z nim w majątku ziemskim jego rodziców. Wiosna, która nadeszła dość późno po długiej, smutnej zimie, lecz pojawiła się z większą niż zwykle żywotnością i siłą, sprzyjała naszemu wyjazdowi. Przybyliśmy do zamku w jeden z najpiękniejszych dni kwietniowych, żwawi i weseli, jak rozśpiewane ptaki w lesie.
Z moim przyjacielem w czasie studiów w Akademii byliśmy nierozłączni. Tak i teraz pozostaliśmy nierozdzieleni. Zajęliśmy kilka położonych obok siebie pokoi rozległego zamku, które dawały nam widok na ogród, a ponad nim na okolicę w oddali, gdzie widać było przyjemne dla oka wzgórza porośnięte lasami i winnicami. Po kilku dniach byłem tak zadomowiony i z każdym zapoznany, że między mną a synem gospodarzy ani rodzina, ani służba nie czyniła różnicy. Młodsze rodzeństwo mojego przyjaciela nie pozwalało sobie odebrać przyjemności, by przynajmniej noc spędzić w mojej sypialni, jak u swojego brata. Jego siostra, kochana dziewczynka w wieku dwunastu lat, piękna i urocza jak biały pąk róży, nazywała mnie swoim bratem. Przypisywała sobie siostrzane prawo, by zaznajomić mnie z każdym z jej ukochanych miejsc. Przy stole i w moim małym domowym gospodarstwie zaopatrywała mnie osobiście we wszystko, co niezbędne. Bardziej pamiętam jej delikatną troskliwą dbałość niż przerażenie, które zamek na wieki będzie wywoływał w moich wspomnieniach.
Już pierwszego dnia zauważyłem na ścianie sali, przez którą prowadziła droga do mojego pokoju, wielki obraz. Jednak bardzo zajęty nowymi, ze wszystkich stron przyciągającymi mnie przedmiotami, nie przywiązywałem do niego większej wagi. Dopiero gdy obaj młodsi bracia mojego przyjaciela zaczęli nierozerwalnie towarzyszyć mi, tak że wieczorem ich odprowadzałem do naszej sypialni, moje zainteresowanie wzbudził ich rzucający się w oczy strach, kiedy przechodziliśmy przez salę. Każdy z nich przypochlebiał się mi, by zostać przeze mnie wzięty na ręce, a ten, który tylko trzymał się mojej ręki, chował we mnie twarz, aby nie patrzeć na matowy blask obrazu.
Wiedziałem, że prawie wszystkie dzieci boją się ogromnych albo przynajmniej naturalnej wysokości namalowanych postaci. Próbowałem dodać obu małym chłopcom otuchy; jednak ja sam nie potrafiłem przy bliższym przyjrzeniu się temu obrazowi powstrzymać mimowolnie ogarniającego mnie przerażenia. Obraz przedstawiał starego rycerza w obcym średniowiecznym stroju. Szeroki, szary płaszcz spadał mu z ramion i sięgał aż do kolan. Jedna noga wysunięta naprzód, jakby rycerz chciał wyjść z obrazu. Jego twarz była pełna zastygłej siły. Takich rysów nie widziałem u nikogo żyjącego. To była przerażająca mieszanina śmiertelnego odrętwienia z pozostałościami nawet ręką śmierci niepokonanej, bolesnej, dzikiej namiętności. Jakby malarzowi użyczył za wzór do tego okropnego obrazu swoich obrzydliwych rysów jakiś powracający zza grobu nieboszczyk.
Obezwładniał mnie strach, gdy tylko chciałem spojrzeć na obraz. Dla mojego przyjaciela obraz ten też był nieprzyjemny, lecz mimo to nie był przerażający. Tylko jego siostra mogła patrzeć na okropną postać z uśmiechem i oznajmiała ze współczuciem, kiedy mówiłem o moim przestrachu, że on w istocie nie jest złym człowiekiem, lecz z pewnością jest bardzo nieszczęśliwy!
Mój przyjaciel opowiedział mi, że to miał być wizerunek protoplasty jego rodu. Obraz ten został tu powieszony w bardzo dawnych czasach. Nie daje się łatwo usunąć ze ściany, bez zeszpecenia jednolitego, starego wystroju tej niegdysiejszej sali rycerskiej.
Czas ferii upływał tymczasem niepostrzeżenie na wiejskich przyjemnościach. W końcu nadszedł ostatni dzień naszego miłego pobytu w zamku. Stary hrabia, którego uwagi nie umknęło, jak niechętnie opuszczamy urocze grono jego rodziny i wdzięczne okolice jego ziemskiej posiadłości, przygotował na dzień przed naszym zaplanowanym odjazdem z godną podziwu starannością nieprzerwany ciąg drobnych wiejskich atrakcji. Jedna następowała po drugiej, nie dając jakiegokolwiek wrażenia zaplanowanego przedsięwzięcia. Wydarzały się w naturalny sposób. I tylko lśniące oczy mojej małej siostrzanej przyjaciółki, gdy dostrzegła zadowolenie swojego ojca, i pełna miłości życzliwość, z jaką ten spoglądał na Emilie — tak nazywała się mała gracja — pozwalały mi niekiedy zobaczyć nić porozumienia między ojcem a córką. Jednocześnie zauważyłem jej znaczny udział w wydarzeniach, które miały miejsce tego dnia. Podobnie jak we wszystkich wcześniejszych przedsięwzięciach na zamku.
Nadszedł wieczór, towarzystwo rozproszyło się po ogrodzie, a moja urocza towarzyszka nie odstępowała mnie ani na krok. Dwójka dzieci podskakiwała żwawo przed nami, biegały za brzęczącymi chrząszczami i strącały je z kwitnących gałęzi. Rosa połyskiwała w świetle księżyca i spoczywała jak srebrny tiul na kwiatach i trawie. Emilie wisiała jak kochająca siostra na moim ramieniu i prowadziła mnie, na pożegnanie, do każdej altanki, do każdej ławki, które ja sam albo u jej boku miałem w zwyczaju wcześniej odwiedzać.
Kiedy stanęliśmy przed boczną furtką ogrodu zamkowego, musiałem jej powtórzyć przyrzeczenie, które już odebrał ode mnie jej ojciec, że nadchodzącej jesieni spędzę tu z nimi w zamku znów kilka tygodni.
— Jesień — mówiła — jest tak piękna jak wiosna. Jest tylko poważniejsza i — chciałoby się powiedzieć — bardziej wzruszająca. Ciągle wydaje mi się, że ona zabarwia zwiędłe liście tak kolorowo, jakby chciała je pocieszyć. Mają myśleć, że nowy rok nadejdzie i pozwoli im na nowo rozkwitnąć, tak więc umierają być może radośniejsze i chętniej opadają.
Jakże ochoczo przyrzekłem, że każde inne zaproszenie odrzucę, by móc towarzyszyć ponownie jej bratu w przyjeździe do niej. Poszła do swojej sypialni, a ja zaprowadziłem moich małych półbraci jak zwykle na spoczynek. Ruszyli gromadnie do góry schodami i przez amfiladę słabo oświetlonych pokoi. Nawet okropny obraz nie zaszkodził dzisiaj ich odwadze.
Ja sam miałem głowę i serce nazbyt przepełnione wrażeniami dzisiejszego dnia i całego tego pięknego czasu, który spędziłem na zamku hrabiego. Wszystkie obrazy tej radosnej przeszłości cisnęły się w moich wspomnieniach. Moja wtedy jeszcze bardzo młodzieńcza fantazja była tym zbyt poruszona, żebym mógł za przykładem mojego przyjaciela udać się na spoczynek. Delikatna, tak po dziecinnemu śmiale oddana Emilie unosiła się, jak piękna zjawa, przed moimi oczyma. Wyjrzałem jeszcze przez okno na okolicę, którą tak często, a teraz po raz ostatni przemierzałem razem z nią, i każde miejsce jawiło mi się w białym świetle księżyca.
Słowiki śpiewały w krzewach, które zadaszały ukwieconymi gałęziami nasze ulubione ławki. Rzeka, po której często w wiankach uwitych z kwiatów na głowie, pośród wesołych śpiewów, pływaliśmy łódką, falowała w srebrnym świetle.
Zniknie, pomyślałem, zatracając się we wspomnieniach. Przeminie wraz z kwieciem wiosny ten piękny, miły blask niewinnej, spokojnie ufnej dziecinności. Wokół jej teraz tak rozkosznie oddanego serca utworzy się jak u dojrzewającego owocu twarda, osłaniająca je łupina, kiedy jesień znów mnie do niej zaprowadzi!
Niechętnie odszedłem od okna i, poruszony tymi myślami, wyruszyłem przez pobliskie pokoje. Nagle stanąłem przed obrazem protoplasty rodu, który, oświetlony w osobliwy sposób promieniami księżyca, jak ohydny upiór unosił się przede mną. W tym niezwykłym świetle wydawało się, że się ucieleśnił i wychodził z ciemnego tła. Skostnienie jego rysów rozpłynęło się teraz w najgłębszej melancholii, i tylko skutkiem zimnej, nadludzkiej powagi bijącej z oczu zdawała się jego twarz zastygać w stanie przechodzącym w żałosny ból i smutek.
Kolana się pode mną ugięły i chwiejnym krokiem ruszyłem z powrotem do swojego pokoju. Podbiegłem do jeszcze otwartego okna, by odetchnąć świeżym powietrzem wieczoru i, napawając się widokiem przyjaznej okolicy, uwolnić się od tego mrożącego krew w żyłach zjawiska. Spoglądałem na szeroką drogę pod prastarymi lipami, która ciągnęła się bezpośrednio spod mojego okna przez cały długi park do ruin starej wieży, która była miejscem naszych wiejskich rozrywek i towarzyskich zabaw. Niezwykła postać z obrazu rozpłynęła się już w ułudny fantom stworzony przez moją pobudzoną fantazję, kiedy to, wydało mi się, jakby gęsta chmura rosy poruszała się od strony ruin przez lipową drogę.
Zaciekawiony utkwiłem w niej wzrok. Dziwna kula mgły przybliżała się do mnie, ale przesłonięta była przez porośnięte liśćmi gałęzie wysokich lip.
Nagle zauważyłem na drodze w miejscu prześwitu przerażającą postać, która miała okropne rysy osoby na obrazie. Okryta dobrze mi znanym, szarym płaszczem kroczyła powoli, z ociąganiem, jakby niezdecydowanie w kierunku zamku. Żaden dźwięk nie zdradzał jej kroku po kamienistej ziemi. Szła, nie spoglądając w górę, pod moim oknem, w stronę bocznych drzwi, które prowadziły do frontowej części zamku.
Wytrącony z równowagi skutkiem przerażenia rzuciłem się do mojego łóżka, zadowolony, że po każdej jego stronie w łóżkach spały dzieci. Uśmiechnęły się, przebudzone przez mój gwałtowny ruch, zaraz jednak znów zasnęły. Niepokój odegnał ode mnie sen i już miałem się odwrócić, aby dla rozproszenia myśli zbudzić jedno z dzieci, lecz — któż by zdołał wyrazić moje przerażenie, kiedy przed jednym z łóżek zobaczyłem stojącą straszną postać.
Zamarły ze zgrozy i strachu nie byłem w stanie się poruszyć, nawet nie potrafiłem zamknąć oczu na ten przerażający widok. Widziałem, jak postać pochyla się i składa na czole dziecka delikatny pocałunek. Potem skłania się nade mną i całuje w drugim łóżku czoło drugiego chłopca.
Tu opuściła mnie przytomność umysłu. Kiedy następnego poranka dzieci obudziły mnie pieszczotliwie, miałem prawie pokusę, by potraktować całe to zajście jako senną marę, jako bardzo realistyczny sen.
Zbliżała się tymczasem godzina odjazdu, zjedliśmy jeszcze po raz ostatni razem śniadanie w altance pod kwitnącymi krzewami bzu.
— Niech pan lepiej uważa na siebie podczas podróży — powiedział do mnie między innymi stary hrabia. — Wczoraj wieczorem był pan jeszcze do późna w ogrodzie w trochę za lekkim ubraniu. Obawiałem się, że może pan dostać od tego gorączki. Młodzi ludzie uważają swoje zdrowie za niezniszczalne, ale niech pan przyjmie tę radę od przyjaciela!
— W istocie — odparłem mu — wydaje mi się, że gorączka musiała dręczyć mnie po zmroku: bo tak okropne fantazje jeszcze nigdy mnie nie przeraziły jak minionej nocy. Teraz już pojmuję, jak realistyczne sny często dają pożywkę dla nadzwyczajnych wyobrażeń i cudownych opowiadań o zjawach.
— Jak to? — zapytał hrabia trochę zaniepokojony.
Opowiedziałem mu o ukazaniu się zjawy poprzedniej nocy. Hrabia ku mojemu zdumieniu nie wydawał się zdziwiony, ale w swoim wnętrzu głęboko poruszony.
— Obu chłopców pocałował duch? — zapytał drżącym głosem, a kiedy potwierdziłem, zawołał tonem wyrażającym najgłębszy ból: — O Boże, zatem umrą także ci dwaj.
Całe towarzystwo słuchało Ferdinanda z uwagą, nie przerywając mu opowiadania. Przy tych słowach jednak większość zadrżała z przerażenia, a blondynka, która snuła wcześniej swoją historię o duchach, wydała z siebie głośny okrzyk.
— Niech państwo ocenią sami — kontynuował Ferdinand — jak ten nieoczekiwany obrót spraw musiał zaskoczyć mojego przyjaciela, w którego imieniu ja dotąd opowiadałem! Już samo ukazanie się zjawy okrutnie poruszyło jego zmysły. Bolesny ton ojca przeszył teraz jego serce i wstrząsnął całą jego naturą. Ogarnęło go przerażenie wobec świata duchów i jego skrywanych tajemnic. To nie był zatem tylko sen, fantom pobudzonej fantazji! Bez wątpienia tajemny zwiastun nieszczęścia, przybysz z obcego świata przeszedł obok niego, stał przy jego łóżku i złożył pocałunek śmierci na kwitnące policzki dzieci tuż u jego boku!
Na próżno prosił starego hrabiego o kilka słów wyjaśnienia odsłaniającego tę nadzwyczajną okoliczność. Na próżno syn naciskał na ojca, by odkrył przed nim tajemnicę, która zapewne była własnością rodziny.
— Jesteś jeszcze za młody — odparł mu na to ojciec — bo o takich okropnych rzeczach, jakich się domyślasz, że skrywa ten sekret, dowiedzieć się będzie dla ciebie i dla twojego spokoju w każdym czasie za wcześnie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Portrety przodków
