Elena. W ostatniej sekundzie - Nele Neuhaus - ebook + książka

Elena. W ostatniej sekundzie ebook

Nele Neuhaus

0,0
32,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Siódmy tom bestsellerowej serii o Elenie, jej walce o konie i o… miłość

Elena i Melike w czasie przejażdżki po lesie trafiają na dwa skrajnie zaniedbane konie. Dzięki szalonej akcji ratują je dosłownie w ostatniej chwili. Kiedy przyjaciółki orientują się, że mogło dojść do przestępstwa, na własną rękę za­czynają szukać prawdy, co sprowadza na nie śmiertelne niebezpieczeństwo. Lecz nie tylko to spędza Elenie sen z powiek: Farid otrzymuje od bardzo znanego klubu piłkarskiego ofertę, której nie może odrzucić…

Elena i Melike ratują dwa zaniedbane konie przed tra­fieniem na rzeź, a odkryte przez nie ślady przestępstwa wciągają je w niebezpieczne śledztwo. Jakby tego było mało, Elena i Farid muszą podjąć trudną decyzję. Czy ich miłość przetrwa tę próbę? Przeczytajcie sami!

Michalina Mizerka @mizerkaequine

Rywalizacja na parkurze, nowe przyjaźnie i trudne wy­bory splatają się z dramatycznym odkryciem, które wystawi na próbę odwagę i determinację głównej bohaterki. Poruszająca opowieść o sile pasji, wartościach i drodze do odnalezienia prawdziwej siebie.

Julia Szychowiak @jsshowjumper

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 392

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nałuELENA – IN LETZ­TER SE­KUNDE
Nele Neu­haus, Elena ein Le­ben für Pferde – In letz­ter Se­kunde © 2019 by Pla­net! in Thie­ne­mann-Es­slin­ger Ver­lag GmbH, Stut­t­gart
Co­py­ri­ght © 2025 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Zdję­cie na okładce © Shut­ter­stock/Ana­ite
Pro­jekt okładki i skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8416-016-9
2025.1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Pria­mosa,naj­wspa­nial­szegoi naj­cu­dow­niej­szego ko­nia,ja­kiego po­sia­da­łam.1986-2016

Deszcz bęb­nił o dach du­żej ujeż­dżalni, a za oknami pa­no­wała ciem­ność, jakby koń­czył się świat. Do­cho­dziła ósma trzy­dzie­ści, a w hali nie było ni­kogo poza mną i moim ko­niem Lan­ce­lo­tem, zdrob­niale zwa­nym Lenzi. Jesz­cze przed­wczo­raj, w nie­dzielę wiel­ka­nocną, było go­rąco jak la­tem. Na za­wo­dach w Bi­scho­fsheim wszy­scy cho­dzili w ko­szu­lach z krót­kim rę­ka­wem, a ja na­wet tro­chę opa­li­łam so­bie ra­miona. W środku nocy roz­pę­tała się straszna bu­rza i od tego czasu lało jak z ce­bra. Zgod­nie z apli­ka­cją po­go­dową na moim te­le­fo­nie dzi­siaj przed po­łu­dniem miało już nie pa­dać, po­goda miała się po­pra­wić, a zza chmur wyj­rzeć słońce. To po­zwa­lało mi mieć na­dzieję, że przy­naj­mniej drugi ty­dzień wio­sen­nej prze­rwy nie bę­dzie zu­peł­nie zmar­no­wany.

Dla Len­ziego i mo­jego ogiera Frit­ziego mia­łam dziś w pla­nach tylko lekki tre­ning. Oby­dwa ko­nie star­to­wały w week­end w za­wo­dach i oby­dwa wy­pa­dły ge­nial­nie. Na Frit­zim wy­gra­łam skoki w kla­sie C/C1, a w nie­dzielne po­po­łu­dnie nie­wiele bra­ko­wało, a po raz drugi w ży­ciu zwy­cię­ży­ła­bym na Len­zim w kla­sie CC/CC1. Nie­stety, pech chciał, że na ostat­niej prze­szko­dzie za­li­czy­li­śmy głupi błąd płyn­no­ści! Ża­den z po­zo­sta­łych za­wod­ni­ków nie zdo­łał po­bić na­szego czasu.

Wy­grał jed­nak Ni­klas, chło­pak mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Me­like, do­sia­da­jący bar­dzo do­świad­czo­nego wa­ła­cha Pa­lais de Danse, wy­prze­dza­jąc o włos mo­jego by­łego Tima Jung­bluta

Ja spa­dłam na czwarte miej­sce, lecz na­wet ono wy­star­czyło, że­bym otrzy­mała spe­cjalną na­grodę ho­no­rową dla naj­bar­dziej uty­tu­ło­wa­nej za­wod­niczki. Nasz pra­cow­nik Jens, dla któ­rego wiele lat temu wy­my­śli­łam prze­zwi­sko Prysz­czol, uznał, że to do­sko­nały te­mat do stro­je­nia so­bie żar­tów. Na­grodą tą – ufun­do­waną przez jedno z biur po­dróży – był vo­ucher na ty­go­dniowy wy­jazd na Ma­jorkę wraz z prze­lo­tem i noc­le­gami w pię­cio­gwiazd­ko­wym ho­telu ze SPA.

– Brama! – krzyk­nął ktoś gło­śno.

– Wolna! – od­po­wie­dzia­łam i przy­spie­szy­łam Len­ziego do ga­lopu.

Prysz­czol otwo­rzył przej­ście w ban­dzie i wpro­wa­dził na ujeż­dżal­nię Po­ker­face’a, pię­cio­let­niego gnia­dego wa­ła­cha. Gwiż­dżąc pod no­sem, opu­ścił strze­miona, za­cią­gnął po­pręg i usiadł w sio­dle, mimo że Po­ker­face tań­czył i nie­spo­koj­nie rzu­cał łbem. Młody wa­łach sko­czył kilka razy, lecz taki dro­biazg nie wy­pro­wa­dził Prysz­czola z rów­no­wagi.

– No, dzie­ciaku – za­cze­pił mnie, prze­jeż­dża­jąc obok kłu­sem. – Kiedy wy­bie­rasz się wy­le­gi­wać w SPA?

Jesz­cze do nie­dawna nie prze­pa­da­łam za Jen­sem, bo był mru­kiem i w do­datku na­śmie­wał się ze mnie przy byle oka­zji. Ostat­nio jed­nak nie był już ta­kim strasz­nym Prysz­czo­lem jak wcze­śniej; ba, w za­sa­dzie stał się na­wet miły. Moż­liwe, że przy­czyny na­le­żało upa­try­wać w tym, że w końcu miał dziew­czynę – od kiedy był z Glo­rią, zmie­nił się na ko­rzyść.

– Nie mam po­ję­cia. – Z bie­giem lat umia­łam już nie da­wać mu się spro­wo­ko­wać. – Może w ogóle?

– Niby dla­czego nie mia­ła­byś le­cieć? – Prysz­czol zmarsz­czył brwi. – Mo­gła­byś sie­dzieć z tym twoim ad­o­ra­to­rem w sau­nie, pły­wać w ba­se­nie, upra­wiać jogę i ajur­wedę, a wie­czo­rami pić san­grię wia­drami.

– O nie, ta­kie coś w ogóle nie wcho­dzi w grę – za­pro­te­sto­wa­łam. – Poza tym, od przy­szłego ty­go­dnia Fa­rid pra­wie cały czas bę­dzie w po­dróży.

Mój chło­pak Fa­rid Bel­hedi pod­pi­sał za­wo­dowy kon­trakt pił­kar­ski i grał w dru­ży­nie Ein­tracht Frank­furt. Tak samo jak Tim i Chri­stian przed wio­senną prze­rwą pod­szedł do pi­sem­nej ma­tury, bo na tyle po­zwo­liły mu obo­wiązki wy­ni­ka­jące z kon­traktu. Przez resztę se­zonu miał za­jęty każdy week­end, a cza­sem na­wet w ty­go­dniu mu­siał brać udział w me­czach nie tylko we Frank­fur­cie, ale w zu­peł­nie in­nych mia­stach. Fa­rid nie tylko grał w dru­ży­nie Ein­trachtu, ale był też człon­kiem re­pre­zen­ta­cji kraju do lat 19 U-19. Dwa ty­go­dnie temu skoń­czył osiem­na­ście lat – do­kład­nie je­den dzień przed mo­imi szes­na­stymi uro­dzi­nami – i w końcu mógł sa­mo­dziel­nie pro­wa­dzić sa­mo­chód, bez mamy sie­dzą­cej obok, co było na­prawdę su­per. Jed­nak na wa­ka­cje w SPA na Ma­jorce po­dob­nie jak ja nie miał ochoty.

Zwol­ni­łam do stępa i po­zwo­li­łam Len­ziemu iść na dłu­gich wo­dzach, żeby spraw­dzić wia­do­mo­ści w te­le­fo­nie. Me­like już dwa­dzie­ścia mi­nut temu przy­słała mi wia­do­mość gło­sową – od den­ty­sty wy­szła wcze­śniej, niż za­kła­dała, i pla­no­wała do­trzeć do stajni na dzie­siątą. Ide­al­nie się skła­dało, bo na Frit­zim jeź­dzi­łam przed Len­zim, więc dzi­siaj mia­łam wolne.

Za­trzy­ma­łam ko­nia i ze­sko­czy­łam na zie­mię. Le­d­wie otwo­rzy­łam drzwi w ban­dzie, przy­wi­tał mnie Twix, ra­do­śnie ma­cha­jąc ogo­nem. Mój brą­zowo-biały jack rus­sell ter­rier nie od­stę­po­wał mnie na krok i to­wa­rzy­szył mi ni­czym cień. Kiedy jeź­dzi­łam konno, on sie­dział grzecz­nie na try­bu­nach i uważ­nie mi się przy­glą­dał. Za­rzu­ci­łam Len­ziemu derkę na zad i oczy­ści­łam mu ko­pyta. Cały czas sły­sza­łam Prysz­czola, który śpie­wał pod­czas jazdy. Zgrzyt­nęła brama i do przed­sionka ujeż­dżalni wszedł mój były chło­pak Tim Jung­blut, pro­wa­dząc na wo­dzach Aca­pulco, który na­le­żał do Ni­klasa. Przez naj­bliż­sze ty­go­dnie każ­dego dnia miał tre­no­wać ko­nie Ni­klasa, bo chło­pak Me­like i mój brat Chri­stian wy­le­cieli po­przed­niego wie­czoru do Bo­stonu, gdzie od wa­ka­cji Ni­klas za­czy­nał stu­dia. Wy­cieczka do Sta­nów Zjed­no­czo­nych była dla Chri­stiana pre­zen­tem od ro­dzi­ców z oka­zji zda­nia ma­tury i, co waż­niej­sze, była też speł­nie­niem jego ma­rzeń. On i Ni­klas mieli spę­dzić ra­zem w Ame­ryce trzy dłu­gie ty­go­dnie.

– Cześć – przy­wi­tał się Tim. – Jak leci?

– No cześć – po­wie­dzia­łam i od­wie­si­łam ko­pystkę na ha­czyku na ścia­nie. – W po­rządku. A u cie­bie?

– Też. – Tim spoj­rzał na mnie uważ­nie swo­imi ja­sno­błę­kit­nymi oczyma. – Hej, słu­chaj, na pewno nie masz nic prze­ciwko, że­bym tu czę­ściej by­wał?

– Pew­nie, ża­den pro­blem.

Już zimą Ni­klas po­sta­no­wił sprze­dać sześć ze swo­ich koni kon­kur­so­wych, zo­sta­wia­jąc so­bie na stałe tylko dwa naj­lep­sze wierz­chowce, Pa­lais de Danse i No Do­ubt, które pla­no­wał za­brać do Ame­ryki. Mimo że był jed­nym z naj­bar­dziej uty­tu­ło­wa­nych i naj­le­piej za­po­wia­da­ją­cych się mło­dych za­wod­ni­ków w sko­kach przez prze­szkody w ca­łym kraju i już dwa lata wcze­śniej wy­wal­czył ty­tuł mi­strza Eu­ropy ju­nio­rów, wcale nie za­mie­rzał po­świę­cać ży­cia dla sko­ków. Wo­lał iść na stu­dia, aby po ich za­koń­cze­niu pra­co­wać w fir­mie ojca, wiel­kim mię­dzy­na­ro­do­wym kon­cer­nie bu­dow­la­nym, a jazdę konną upra­wiać da­lej jako hobby. Oj­ciec Tima, Ri­chard Jung­blut, za­pro­po­no­wał, aby po­zo­stałe jesz­cze cztery ko­nie prze­nieść do stad­niny „Sło­necz­nej”, żeby jego syn mógł się nimi zaj­mo­wać i co­dzien­nie je ob­jeż­dżać, jed­nak ro­dzi­com Ni­klasa jego po­mysł nie przy­padł do gu­stu i to nie tylko dla­tego, że Ri­chard Jung­blut spę­dził pół­tora roku w wię­zie­niu.

Przez ten czas stad­nina Jung­blu­tów była dzier­ża­wiona ojcu Ariane Te­ichert, co oka­zało się bar­dzo złym roz­wią­za­niem. Te­icher­to­wie nie mieli zie­lo­nego po­ję­cia na te­mat pro­wa­dze­nia ta­kiego miej­sca, co skoń­czyło się de­gra­da­cją obiektu i przed­ter­mi­no­wym wy­po­wie­dze­niem umowy dzier­żawy. Obie ujeż­dżal­nie – kryta i na wol­nym po­wie­trzu – nie nada­wały się do użytku. W cza­sie jed­nej z burz do­szło do ze­rwa­nia czę­ści po­szy­cia da­chu stajni, bo ni­komu nie przy­szło do głowy, żeby za­mknąć okna, a przez brak ogrze­wa­nia za­mar­zła woda w in­sta­la­cjach i ro­ze­rwała rury, co z ko­lei do­pro­wa­dziło do za­la­nia po­zo­sta­łych bu­dyn­ków. Nie dość, że woda stała w nich przez kilka ty­go­dni, nie dało się przy­wró­cić dzia­ła­nia au­to­ma­tycz­nych po­ideł w bok­sach. Pań­stwo Schütze usta­lili z mo­imi ro­dzi­cami, że Tim bę­dzie jeź­dził u nas na ko­niach Ni­klasa, do­póki nie znaj­dzie się na nie od­po­wiedni ku­piec.

Jesz­cze kilka mie­sięcy wcze­śniej nie po­sia­da­ła­bym się ze zło­ści, ma­jąc świa­do­mość, że co­dzien­nie będę mu­siała się z nim wi­dy­wać. Dziś jed­nak nie uwa­ża­łam tego za pro­blem. Mię­dzy mną i Fa­ri­dem wszystko ukła­dało się ide­al­nie i Tim w końcu zro­zu­miał, że nie ma u mnie szans.

– Je­stem kró­lem Ma­jorki! – za­wył Prysz­czol, okrop­nie fał­szu­jąc i mi­ja­jąc nas stę­pem, prze­słał mi uśmiech.

– A w tego co znowu wstą­piło? – za­py­tał za­sko­czony Tim.

– Pró­buje mnie wku­rzyć, bo za­zdro­ści vo­uchera na Ma­jorkę, który wy­gra­łam w Bi­scho­fsheim – wy­ja­śni­łam by­łemu chło­pa­kowi i prze­wró­ci­łam oczyma.

Tim uśmiech­nął się i po­krę­cił głową, po czym zdjął siw­kowi derkę z grzbietu i wpro­wa­dził go do ujeż­dżalni.

Od Chri­stiana wie­dzia­łam, że Tim zna­lazł pracę w ja­kiejś hur­towni na­po­jów w Het­ten­bach, gdzie za­ra­biał osiem euro na go­dzinę. Ro­dzice Ni­klasa też mu oczy­wi­ście pła­cili za tre­no­wa­nie ich koni. Daw­niej, kiedy by­li­śmy ra­zem, snu­li­śmy ma­rze­nia, że on do­sta­nie się na wy­dział we­te­ry­na­ryjny, a kiedy skoń­czy na­ukę, ra­zem po­pro­wa­dzimy „Kosy”. Tym­cza­sem oka­zało się, że Tim w ogóle nie my­ślał o pój­ściu na stu­dia – wie­dzia­łam, bo sam mi po­wie­dział. Miał za to am­bi­cję po­sta­wić stad­ninę „Sło­neczną” na nogi i przy­wró­cić jej świet­ność, jed­no­cze­śnie za­wo­dowo star­tu­jąc w sko­kach. Z całą pew­no­ścią po­sia­dał ta­lent, który mu na to po­zwa­lał, lecz bar­dzo wąt­pi­łam, czy kie­dy­kol­wiek bę­dzie w sta­nie za­ro­bić dość pie­nię­dzy, by zre­ali­zo­wać swój cel, tym bar­dziej że prze­cież ich stad­nina była do­dat­kowo za­dłu­żona. Po tym, jak jego dzia­dek Frie­drich Got­t­schalk, bar­dzo bo­gaty przed­się­biorca, w ze­szłym roku po­padł w długi i ogło­sił ban­kruc­two, a na po­czątku tego roku na­gle zmarł, Tim mu­siał po­że­gnać się z na­dzieją na ja­kie­kol­wiek wspar­cie fi­nan­sowe. Jego matka po­znała no­wego part­nera i przed kil­koma ty­go­dniami prze­pro­wa­dziła się do swo­jej no­wej mi­ło­ści. Gina, młod­sza sio­stra Tima, nie chciała prze­pro­wa­dzać się z nią do Ko­lo­nii, a nie mo­gła zo­stać pod opieką ojca, na któ­rym cią­żył wy­rok wię­zie­nia, więc tym­cza­sowo miesz­kała u nas, w „Ko­sach”. Jak­kol­wiek by pa­trzeć, sy­tu­acja Tima nie wy­glą­dała do­brze, więc choćby dla­tego nie mia­łam nic prze­ciwko, żeby znów re­gu­lar­nie po­ja­wiał się w na­szej stad­ni­nie, gdzie mógł za­ra­biać pie­nią­dze.

Mi­nęła dzie­siąta rano, kiedy od­pro­wa­dzi­łam Len­ziego do stajni za­wod­ni­czej. Słońce nie­śmiało prze­bi­jało się przez chmury i wy­glą­dało na to, że apli­ka­cja po­go­dowa może się speł­nić.

– Elena!

Od­wró­ci­łam się i za­trzy­ma­łam. Me­like pod­je­chała do mnie na ro­we­rze i po chwili za­ha­mo­wała zdy­szana obok. Twix pod­sko­czył ra­do­śnie, na co przy­ja­ciółka zsu­nęła się z sio­dełka, żeby przy­wi­tać się z psem.

– Cześć – po­wie­dzia­łam. – I jak? Ni­klas dał już ja­kiś znak ży­cia?

– Żeby je­den! Ze dwa­dzie­ścia razy już się od­zy­wał! – Me­like za­chi­cho­tała. – Mam wra­że­nie, że jemu bę­dzie znacz­nie cię­żej znieść te cztery ty­go­dnie beze mnie niż mnie bez niego!

– Cie­kawe, jak so­bie po­ra­dzi w Sta­nach, kiedy po­je­dzie tam stu­dio­wać!

– On naj­bar­dziej by chciał, że­bym ra­zem z nim prze­pro­wa­dziła się do Bo­stonu – wy­ja­wiła Me­like. – Ale dla mnie to wy­klu­czone. Po­le­cieć do niego na kilka dni? Bar­dzo chęt­nie, ża­den pro­blem. Ale na dłu­żej? Mowy nie ma.

– Nie mo­gła­byś zo­sta­wić mnie tu sa­mej! – Uśmiech­nę­łam się sze­roko.

Chcia­łam, żeby za­brzmiało to jak żart, ale w rze­czy­wi­sto­ści już te­raz ba­łam się przy­szłego roku, kiedy Me­like zda ma­turę i prze­stanę wi­dy­wać ją co­dzien­nie w szkole i au­to­bu­sie.

– Ni­czym się nie przej­muj. – Pu­ściła do mnie oko. – Do­bra, ja lecę do stajni czy­ścić i sio­dłać. Za­raz będę z po­wro­tem!

Po czym wsko­czyła na sio­dełko i po­pe­da­ło­wała do stajni dę­bo­wej, gdzie je­den z bok­sów zaj­mo­wał jej je­leni wa­łach Smi­ley, a ja ru­szy­łam do stajni prze­zna­czo­nej je­dy­nie dla na­szych koni i koni od­da­nych nam do tre­ningu. W środku ci­cho grało ra­dio. Tata sio­dłał wła­śnie Le Yaki­mo­ura. Ska­ro­gniady wa­łach, zwany po pro­stu Loli przez Prysz­czola, który nie po­tra­fił za­pa­mię­tać jego fran­cu­skiego imie­nia, na­le­żał do han­dla­rza ze Szwaj­ca­rii, pana Nöt­zlego, wła­ści­ciela Len­ziego. Le Yaki­mo­ura tra­fił do na­szej stad­niny dla­tego, że prze­stał ska­kać. Mój oj­ciec miał szcze­gólny dar do pracy z trud­nymi zwie­rzę­tami. To i ogromna cier­pli­wość, jaką wkła­dał w tre­ningi, przy­nio­sły w końcu sku­tek, bo tata zdo­łał przy­wró­cić mu pew­ność sie­bie i ska­ro­gniady wa­łach znów z ra­do­ścią ska­kał przez prze­szkody. Zdję­łam Len­ziemu ogło­wie, za­ło­ży­łam kan­tar i przy­wią­za­łam w przej­ściu przy bok­sie. Po­tem od­pię­łam po­pręg, zdję­łam sio­dło i ochra­nia­cze.

Chcia­ły­śmy z Me­like prze­je­chać dziś te­stowo trasę pla­no­wa­nego rajdu kon­nego, który miał się od­być w święto Wnie­bo­wstą­pie­nia Pań­skiego. Od kiedy Glo­ria za­częła da­wać w „Ko­sach” lek­cje jazdy we­ster­no­wej, nie mo­gła się opę­dzić od chęt­nych do uczest­nic­twa w jej za­ję­ciach. Wy­star­czyło kilka mie­sięcy, żeby miała wię­cej uczniów i uczen­nic niż mój dzia­dek, który od dzie­się­cio­leci da­wał lek­cje jazdy kon­nej. Co cie­kawe, jazdą w stylu we­ster­no­wym naj­bar­dziej za­chwy­ceni byli do­ro­śli, któ­rzy z braku czasu albo w wy­niku złych do­świad­czeń prze­stali jeź­dzić konno.

Ale rajd konny to był mój po­mysł. W prze­szło­ści mój dzia­dek or­ga­ni­zo­wał lo­kalne za­wody dla człon­ków związku jeź­dziec­kiego – po­goń za li­sem, Hu­ber­tusy i na­prawdę duże im­prezy konne, ale z bie­giem czasu stra­cił za­pał, bo co­raz mniej wo­lon­ta­riu­szy i wo­lon­ta­riu­szek zgła­szało się do po­mocy. Glo­ria za­pa­liła się do tego po­my­słu, a moi ro­dzice wy­ra­zili zgodę, więc ofi­cjal­nie ogło­szono, że pierw­szego maja od­bę­dzie się Rajd Konny Stad­niny „Kosy”. Na po­czą­tek uczest­nicy mieli do po­ko­na­nia par­kur w kon­kur­sie do­kład­no­ści, po czym pa­rami ru­szali na trasę. Za­pla­no­wa­li­śmy liczne przy­stanki, gdzie na uczest­ni­ków i uczest­niczki cze­kały różne za­da­nia do wy­ko­na­nia. Wszy­scy mu­sieli udo­wod­nić też swoją wie­dzę na te­mat koni, od­po­wia­da­jąc na wiele py­tań, a cała im­preza miała się za­koń­czyć de­ko­ra­cją osób, które zdo­były naj­wię­cej punk­tów, oraz wrę­cze­niem dy­plo­mów uczest­nic­twa. Mimo że wia­do­mość o raj­dzie kon­nym zna­la­zła się do­tych­czas je­dy­nie na na­szej stro­nie in­ter­ne­to­wej i na Fa­ce­bo­oku, ku na­szemu za­sko­cze­niu wy­star­czyły dwa dni, aby za­re­zer­wo­wano wszyst­kie pięć­dzie­siąt miejsc. Stwo­rzono na­wet li­stę ocze­ku­ją­cych!

– Chcesz, że­bym zro­biła coś jesz­cze, czy mogę już je­chać w te­ren z Me­like? – za­py­ta­łam tatę. – Obie­ca­ły­śmy Glo­rii, że po­je­dziemy spraw­dzić trasę na rajd, bo ona nie zna jesz­cze oko­lic na tyle do­brze, żeby się tym za­jąć.

– Je­śli roz­ru­sza­łaś swoje ko­nie, to śmiało, je­steś wolna – od­parł tata. – Za­sta­no­wi­ły­ście się, jaką trasę wy­bie­rze­cie?

– My­śla­łam, żeby naj­pierw po­je­chać do rzym­skiego zamku, po­tem obok domu Przy­ja­ciół Przy­rody do ko­lumny czte­rech bóstw.

– Ojej, to ma­cie spory ka­wa­łek do prze­je­cha­nia – stwier­dził mój oj­ciec.

– Rajd jest za­pla­no­wany na trzy do czte­rech go­dzin – przy­po­mnia­łam. – Na tra­sie bę­dzie przy­naj­mniej pięć przy­stan­ków. No wła­śnie, mu­simy zna­leźć do­bre miej­sca. Ostatni przy­sta­nek bę­dzie na pewno na par­kingu przy ka­mien­nym krzyżu. Tylko żeby tam do­trzeć, ja­dąc od ko­lumny czte­rech bóstw, bę­dziemy mu­siały dwu­krot­nie prze­kra­czać drogę kra­jową i prze­ciąć mo­kra­dła. Nie­zbyt mi się to po­doba.

– A może spró­bo­wa­ły­by­ście po­je­chać od domu Przy­ja­ciół Przy­rody przez wzgó­rze ka­pliczne? – za­pro­po­no­wał tata. – W po­bliżu ka­pliczki też jest ja­kiś par­king i miej­sce, gdzie da się przy­wią­zać ko­nie. No i wtedy nie trzeba by prze­ci­nać żad­nej ulicy.

– Ra­cja! W ogóle o tym nie po­my­śla­łam – stwier­dzi­łam z ra­do­ścią. – Dzięki temu uda­łoby się za­pla­no­wać trasę jako pę­tlę do­okoła stad­niny!

– Do­kład­nie tak. – Tata się uśmiech­nął. – Baw­cie się do­brze! I weź­cie na drogę ja­kiś pro­wiant.

Twix ze smut­kiem spu­ścił uszy, kiedy się zo­rien­to­wał, że musi zo­stać u babci. Z ob­ra­żoną miną po­ło­żył się na le­go­wi­sku umiesz­czo­nym na ko­ry­ta­rzu mię­dzy go­spodą a miesz­ka­niem dziad­ków. Bab­cia spa­ko­wała mi kilka pysz­nych ko­tle­ci­ków, dwie bułki z mię­sem, jabłka i ba­nany, a ja do­rzu­ci­łam do­dat­kowo dwie bu­telki wody. W końcu by­ły­śmy go­towe do drogi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

OD AU­TORKI

Dro­gie fanki i dro­dzy fani Eleny, Me­like, Fa­rida, Tima i po­zo­sta­łych!

Mam na­dzieję, że po­do­bała się Wam ko­lejna przy­goda Eleny! Tym ra­zem wy­szedł z tego pra­wie kry­mi­nał. Ale przede wszyst­kim w książce po­ja­wił się zu­peł­nie nowy koń, mia­no­wi­cie Pria­mos.

Re­gu­lar­nie otrzy­muję py­ta­nia, czy ko­nie ta­kie, jak Fritzi, Lenzi czy Won Da Pie z se­rii o Char­lotte na­prawdę ist­nieją. Otóż tak, wiele koni z mo­ich ksią­żek ma pier­wo­wzory w praw­dzi­wym świe­cie.

Pria­mos był naj­wspa­nial­szym i naj­lep­szym ko­niem, na któ­rym kie­dy­kol­wiek sie­dzia­łam. Z jed­nej strony był strasz­nie stra­chliwy, bał się do­słow­nie wszyst­kiego, a z dru­giej nie ist­niała prze­szkoda, któ­rej by nie prze­sko­czył. Uwiel­biał ska­kać i ko­chał wy­peł­niać po­le­ce­nia jeźdźca. Jego go­to­wość i moż­li­wo­ści zda­wały się nie mieć gór­nej gra­nicy i nie­mal na pewno ska­kałby na trzech no­gach, gdyby za­szła taka po­trzeba – co się, na szczę­ście, ni­gdy nie stało. Ku­pi­li­śmy go jako pię­cio­latka i po­zo­stał z nami aż do dnia, kiedy krótko przed trzy­dzie­stymi uro­dzi­nami od­szedł przez tę­czowy most do nieba dla koni. Przez dwa­dzie­ścia pięć lat mi to­wa­rzy­szył i nie było przez ten czas ani jed­nej se­kundy, kiedy mo­gła­bym być na niego zła. Do tego był nie­zwy­kle ser­deczny, uprzejmy, przy­ja­zny i ostrożny. W swo­jej dłu­giej i po­zba­wio­nej kon­tu­zji ka­rie­rze ko­nia sko­ko­wego za­li­czył po­nad trzy­sta zwy­cięstw i miejsc na po­dium w róż­nych ka­te­go­riach. I ni­gdy nie był chory!

Na żad­nym z in­nych koni nie czu­łam się tak do­sko­nale. Tak, mogę po­wie­dzieć, że Pria­mos roz­pie­ścił mnie tro­chę, bo wszyst­kie ko­nie po­rów­nuję do niego. Każ­dego dnia tę­sk­nię za tym wspa­nia­łym zwie­rzę­ciem! Ale wiem też, że po­sia­da­nie go było wiel­kim przy­wi­le­jem. Więk­szość jeźdź­ców przez całe ży­cie nie ma oka­zji spo­tkać swo­jej dru­giej – koń­skiej – po­łówki. Ja spo­tka­łam Pria­mosa i mo­głam przejść z nim bar­dzo długą drogę. I je­stem za to ogrom­nie wdzięczna!

Z ca­łego serca dzię­kuję Wam za to, że tak chęt­nie czy­tu­je­cie moje po­wie­ści o Ele­nie i jej przy­ja­cio­łach. Dzię­kuję za wszyst­kie uwagi, za za­chwyt i wiele, wiele li­stów, mejli i ko­men­ta­rzy na In­sta­gra­mie! Je­ste­ście po pro­stu su­per!

Z naj­ser­decz­niej­szymiży­cze­niami wszyst­kiego do­bregoWa­sza Nele Neu­haus