Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Ile żyć można przeżyć w jednym życiu? Czy wiek może być przeszkodą, aby rozpocząć nowe? Ile nieprzetartych szlaków można odkryć, aby dojść do celu? Odpowiedzi na te pytania poznała Elżbieta Lubert, bohaterka „Dziewięciu żyć królowej”. Opowieść o jej życiu to portret starszej pani daleki od wizerunku babuleńki w bamboszach, dziergającej na drutach nowy kubraczek.
To jednocześnie opis niesamowitych wydarzeń i niebanalnych przygód z najdalszych zakątków świata. Czasem dramatycznych, czasem zabawnych, a czasem szokujących.
Tłem biografii jest historia ponadstuletniego pałacu w Nieznanicach na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Poznajcie jego burzliwe dzieje i przekonajcie się, co łączy go z królową Elżbietą.
Książka starannie wydana, zawiera archiwalne zdjęcia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. Z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Katarzyna Floryańska, 2025
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Grafika na okładce: © liligraphie/123RF
Zdjęcia na okładce oraz wewnątrz książki: © archiwum
prywatne bohaterki oraz autorki
Zdjęcie autorki: © Agata Floryańska
Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawnictwo Fala
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-95-6 (EPUB); 978-83-68342-96-3 (MOBI)
www.wydawnictwofala.pl
Wydawnictwa Fala szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Pamięci mojego taty, który nauczył mnie marzyć,
Elżbieta Lubert, bohaterka tej książki, lwią część życia spędziła poza granicami ojczystego kraju. Był to dla niej bardzo istotny czas poszukiwań drogi zawodowej, ale także określania własnej tożsamości i spełnienia uczuciowego. Urodzona i wychowana w Polsce, od zawsze czuła pęd do dalekich podróży, choć nigdy nie myślała o stałym zamieszkaniu na obczyźnie. Okoliczności życiowe sprawiły, że stało się inaczej. Ten zagraniczny okres, a także dzieciństwo i młodość stanowią w książce jedynie tło dla dalszych jej losów.
Najważniejsze wydarzenia obejmują okres między 1997 a 2023 rokiem. Elżbieta po trzydziestu trzech latach wróciła z emigracji i osiadła w Nieznanicach pod Częstochową. Miała wówczas pięćdziesiąt dziewięć lat. Nie powróciła do kraju z myślą o emeryturze i spokojnej starości. Jej celem było działanie. Zamiast przytulnego mieszkania czy urokliwego domu kupiła sporych rozmiarów historyczny pałac oraz kilka hektarów przyległego parku. Miał się stać jej domem, ale również źródłem utrzymania oraz – jak się okazało – dziełem życia.
Na wyremontowanie pałacu poświęciła pięć lat. Piętnaście lat na rekultywację parku. Wybudowała na jego terenie dodatkowy pawilon ze spa, którego powstanie zajęło dwanaście lat. Prowadziła firmę i ani na chwilę przy tym wszystkim nie zrezygnowała ze swoich wielkich pasji: podróżowania w najodleglejsze części globu, gotowania oraz rozwoju duchowego.
Trzykrotnie wychodziła za mąż i wychowała dwoje dzieci. Zdołała utrzymać wieloletnie przyjaźnie i zdobywać nowe.
Zdarzało się, że podupadała na zdrowiu, czasem bardzo poważnie. Zmagała się z własnymi słabościami, pokonywała trudności, które niejednego mogłyby złamać na zawsze.
Elżbieta Lubert zaprosiła mnie do opisania jej czynów (a czasem wyczynów), za co bardzo jej dziękuję. Wcześniej długo nie chciała zdecydować się na pozostawienie świadectwa swoich życiowych doświadczeń, lecz w końcu się przełamała. Głównym bodźcem były liczne prośby osób trzecich: znajomych, przyjaciół, rodziny. Próbując stanąć na wysokości zadania, z wieloma spośród nich rozmawiałam w czasie przygotowań. Niektóre wypowiedzi dosłownie wprowadziłam do tekstu, ponieważ stanowiły dla mnie najbardziej autentyczny dokument o życiu bohaterki.
Spędziłam w pałacu wiele tygodni, obserwując Elżbietę w codziennych zmaganiach. Towarzyszyłam jej w najróżniejszych sytuacjach, ale nader wszystko uważnie słuchałam. Jej życie to przede wszystkim opowieść o zaprzeczaniu stereotypom na temat ludzkiej starości. Niejednokrotnie zadawała kłam temu, że podeszły wiek to wykluczenie społeczne, intelektualne czy fizyczna niedołężność. Świadoma swoich lat, nigdy nie traktowała wieku jako bariery. Wręcz złościła się, kiedy ktoś jej mówił, że czegoś już nie może zrobić (lub co najmniej spoglądała na delikwenta z politowaniem).
Nigdy też nie widziała niczego nadzwyczajnego w swoich osiągnięciach. Uważała się za przeciętną osobę, której przytrafiło się zwykłe życie.
Sporą część książki poświęciłam córce Elżbiety, Beacie Fornalik, która w pewnym momencie także stała się mieszkanką i współwłaścicielką pałacu Nieznanice. Przez lata wspierała matkę w tworzeniu życiowego dzieła. W tym miejscu chcę jej serdecznie podziękować za ogromną pomoc w odtwarzaniu faktów, a w szczególności za wyjaśnianie i prostowanie rozmaitych zawiłości, które Elżbieta często widziała „po swojemu”. I jeszcze za „cudasuzow” i inne „gardory”, o których dowiesz się, czytelniku, w trakcie lektury.
Dziękuję wszystkim, których nie zdołam wymienić, a którzy zechcieli podzielić się ze mną swoimi opowieściami o Elżbiecie i o pałacu. On sam też jest quasi-bohaterem tej historii. Jego dzieje, a także położenie geograficzne były dla mnie przyczynkiem do pokazania okolicznych miejscowości. One wszystkie to część malowniczej Jury Krakowsko-Częstochowskiej, odkrywającej przede mną Skałę Miłości w Mstowie, absolutnie niesamowity obraz Matki Boskiej w Gidle, pałac w Kruszynie czy też Szlak Rodziny Reszków.
Szczególne podziękowania składam Annie Płowiec za jeden telefon, który wszystko zapoczątkował, Ładzie Bobrowskiej-Droździe za towarzystwo i fachową pomoc „wywiadowczą”, moim nieocenionym beta-czytelniczkom i czytelnikom, a także rodzinie i przyjaciołom za przetrwanie tego długiego procesu twórczego.
Carpe diem!
Czy przypadek rządzi światem, czy też przypadki są całkiem przypadkowe? – oto jest pytanie. W życiu człowieka zachodzi wiele okoliczności, których wcale nie planuje ani sobie nawet ich nie wyobraża. Stawia sobie cele, marzy i dzień za dniem, krok po kroku, podąża drogą w nieznane. Właśnie owo „nieznane” jest w tej opowieści kluczowe. Przecież nie-zna-nic ten, kto nigdy z tej drogi nie zboczył, nie musiał wytyczać nowego szlaku, nie podejmował decyzji na rozdrożu albo nie przekraczał mostu, nie wiedząc, co jest na drugim brzegu. W przypadki można wierzyć lub nie, ale pewne jest, że wybór drogi, którą człowiek idzie, zależy wyłącznie od niego. Ile w tym będzie przypadku, a ile świadomej woli, to już rozważania dla wprawnego filozofa.
To przypadek sprawił, że trafiłam kiedyś do miejscowości zwanej (nomen omen) Nieznanice. Miałam zamiar spędzić weekend w tamtejszym hotelu. Wjechałam samochodem na posesję, gdzie na tyłach starego pałacu znajdował się parking. Podjazd prowadził przez ogród, który nie prezentował się zbyt atrakcyjnie: wąska alejka pokryta dywanem liści, trawa od dawna niekoszona, jakieś smętne huśtawki zawieszone na linach. Można było odnieść wrażenie, jakby obiekt był opuszczony.
Pałac leżał na uboczu, z dala od głównej trasy, i spomiędzy koron starych drzew wystawała tylko jego wieża. Nawet z drogi prowadzącej bezpośrednio do hotelu trudno było trafić.
Do budynku weszłam od strony tarasu, choć nie byłam pewna, czy to właściwe wejście. W rozświetlonym, przestronnym pomieszczeniu powitała mnie starsza pani. Niewysoka, drobna kobieta dobrze po osiemdziesiątce nie przypominała przygarbionej babuleńki. W jej ruchach przebijały młodzieńcza sprawność i wigor, jakiego mogłaby pozazdrościć niejedna czterdziestolatka. Delikatne zmarszczki na śniadej cerze stanowiły dopełnienie nienagannego makijażu. Siwe przerzedzone włosy u każdej innej kobiety byłyby mankamentem, ale nie u niej – gracja i elegancja czyniły z nich znak rozpoznawczy.
Kobieta wręczyła mi klucz z dużym brelokiem, na którym widniał napis DORA. Pokoje hotelowe nie miały tradycyjnych numerów, lecz nadano im żeńskie imiona, jakby były kobietami zapraszającymi w swoje progi. DORA była sąsiadką ŁUCJI i obie przyjmowały gości na pierwszym piętrze w lewym skrzydle pałacu. Najpierw trzeba było pokonać dwadzieścia dwa stopnie, minąć półpiętro pełne stylowych mebli i kwiatów, pokonać kolejnych siedem stopni prowadzących na antresolę, przejść korytarz i dopiero tam zlokalizować DORĘ.
Po otwarciu drzwi ukazały mi się dwa łóżka ustawione równolegle i przykryte pąsowoczerwonymi kapami, a na nich duże poduszki. Początkowo wydawało mi się, że pokój jest po prostu czerwony, ale w miarę rozgaszczania się pojęłam, że to złudzenie. Czerwień jedynie przełamywała błękit. Nad łóżkami wisiał duży obraz Moneta w złotej ramie, przedstawiający kwitnące grzybienie, popularnie zwane nenufarami. Wodne tło spływało po ścianach i rozlewało się po podłodze. Te czerwone łóżka niczym kwiaty na wodzie rozściełały się na ciemnoniebieskiej wykładzinie. Do tego białe sztukaterie i kryształowy żyrandol dopełniały ten pałacowy styl.
Z folderu reklamowego dowiedziałam się, że budynek jako hotel funkcjonował stosunkowo krótko. Najpierw był to majątek ziemski, a następnie zespół pałacowy, który powstał w 1918 roku. Nazwisk właścicieli w opisie było tyle, że nie zapamiętałam żadnego. Sama wieś Nieznanice leżała kilkanaście kilometrów od Częstochowy. Był to zakątek ukryty na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w gminie Kłomnice, gdzie podobnych budowli historycznych było wiele. Kołomniccy herbu Oksza mieli tu swoje gniazdo rodowe najprawdopodobniej już w XIII wieku, a być może nawet w XII. Przypuszczalnie Nieznańscy z Nieznanic również posługiwali się tym herbem. Krajobraz gminy to głównie pola, lasy, drogi i domy.
Wystrój hotelu nie kipiał barokowym przepychem. W holu dominował ogromny kryształowy żyrandol w kształcie przypominającym wielką rozciągniętą kroplę, z całych sił opierającą się grawitacji. Wypełniał przestrzeń między sufitem a antresolą. Rozświetlony, tworzył iluminacje migoczące w oczach. Drewniane schody zostały zachowane. Przy każdym stąpnięciu skrzypiały, śpiewając pieśni przeszłości. Stary parkiet dawno utracił pierwszą świeżość, ale roztaczał ciepło i przyjazny klimat. Na ścianach brązowa drewniana boazeria z secesyjnymi zdobieniami otulała przybyłych gości na powitanie.
W owym czasie w hotelu nie było wielu odwiedzających. Racząc się posiłkami w tamtejszej restauracji, miałam okazję obserwować starszą panią, krzątającą się po salonie, częstującą innych przybyłych serdecznym uśmiechem albo rozmawiającą przez niemilknący telefon. Czasem znikała za drzwiami kuchni, z której co chwilę kelnerzy wynosili kolejne dania.
Dowiedziałam się, że była to właścicielka hotelu – Elżbieta Lubert. Podczas któregoś posiłku ktoś z gości zapytał ją o portret pary, wiszący w holu przy drzwiach wejściowych. Stałam tuż obok i słyszałam, jak gospodyni odpowiadała:
– To ja i mój mąż. Wcześniej mieszkałam we Francji i tam też prowadziłam hotel i restaurację. Ale po ponad trzydziestu latach przyjechaliśmy do Polski i kupiliśmy Nieznanice. Miałam wtedy pięćdziesiąt dziewięć lat, nie znałam dobrze życia w Polsce. Kiedy wyjeżdżałam jako młoda dziewczyna, panował jeszcze komunizm. Mój mąż był scenografem z wykształcenia i miał zmysł dekoratorski. Ściany w pokojach są malowane jeszcze przez niego specjalną francuską techniką.
Ta ostatnia informacja szczególnie zwróciła moją uwagę, bo wyjaśniała mi ów charakterystyczny i nietypowy jak na pałac wystrój pokoju DORA, w którym mieszkałam.
Wtrąciłam się do rozmowy, a właścicielka chętnie opowiadała nie tylko o swoim mężu, o hotelowym urządzeniu, ale co rusz dorzucała jakąś krótką historię ze swojej przeszłości.
Tak poznałam bohaterkę niniejszej opowieści. Podczas mojego krótkiego pobytu w pałacu Nieznanice rozbudzała moją ciekawość swoimi opowieściami. Na koniec zapytałam ją, czy nie myślała kiedyś o napisaniu autobiografii. Okazało się, że nie byłam pierwsza. Od lat pytało ją o to wiele osób. Elżbieta odpowiedziała mi takimi słowami:
– Wiele młodych dziewcząt brało mnie za przykład. Mówiły: „Ach! Jaka pani jest wspaniała! Muszę to opowiedzieć mojej mamie... mojej teściowej... mojemu bratu...”. Podziwiały mnie za to, że można być tak aktywnym, pełnym uśmiechu i pozytywnych myśli w tak zaawansowanym wieku. Nie mogę sama napisać książki, bo nie mam na to czasu, a poza tym mam problemy ze wzrokiem i nie mogę pisać na komputerze.
Przyznała jednak na koniec, że poczyniła w tym kierunku pewne kroki i swego czasu próbowała nagrywać zdarzenia ze swojego życia. Historia zaczynała się tak:
– Wstępny tytuł opowieści mojego życia to wymyśliłam: Jak zostałam się dziedziczką na włościach. – Roześmiała się. – Na razie mam lat osiemdziesiąt trzy. Rok temu wylądowałam na łóżku szpitalnym po lekkim udarze. Był to już drugi udar w moim życiu. I tak bym powiedziała, że ten pierwszy był gorszy, ten drugi był lepszy. Przy pierwszym prowadziłam samochód, straciłam przytomność i wpadłam do rowu. No i oczywiście były z tym komplikacje. A przed drugim udarem po prostu przepracowałam się, dałam za dużo z siebie, przesadziłam, jeżeli chodzi o moje możliwości. – Elżbieta opowiadała spokojnym głosem, z wyczuwalnym na nagraniu uśmiechem, jakby w tych zdarzeniach nie było nic dramatycznego. – Była tu grupa pięćdziesięciu wspaniałych młodych kobiet i dobrze mi było z nimi. Chciałam być na ich poziomie. Dopasować się. Ćwiczyć z nimi. Opowiadać. Latać na piętro trzecie na naszą wieżę. No i następnego dnia zapłaciłam niestety za to. Obudziłam się z zaburzeniami wzroku, i to już było gorzej. Ale w tym wszystkim zawsze widzę rzeczy pozytywne. Trafiłam na bardzo kompetentnego ordynatora tego oddziału i wszystko potem było już lepiej. No więc byłam zmuszona do jakiegoś zajęcia. Byłam o wiele bardziej na luzie, zrelaksowana, więc mogłam się zająć opowieścią mojego życia.
Nie zrobiła wiele takich nagrań. Gdy tylko poczuła się lepiej, wróciła do pracy i nie miała już czasu na snucie opowieści. Jednak chęć spisania ich kwitła w niej nadal. Choroba sprawiła, że Elżbieta zaczęła rozumieć potrzebę przekazania nie tylko faktów, ale też doświadczeń, których tak wiele miała. Zaczęła rozglądać się za kimś, kto mógłby jej w tym pomóc.
Po jakimś czasie od mojej pierwszej wizyty w Nieznanicach wróciłam tam. Elżbieta tym razem przywitała mnie z otwartymi ramionami i szerokim uśmiechem, niemal jak najlepszą przyjaciółkę. Podczas jednej z rozmów przekazała mi swoje nagrania, ponieważ chciała się poradzić, czy one w ogóle mogą być przydatne do napisania biografii. Przepisałam je na komputerze. Przedstawiła mi też listę dat i zdarzeń ze swojego życia. I tak od słowa do słowa stało się jasne, kto miałby się zająć opisaniem życia Elżbiety Lubert.
W hotelowym salonie znajdował się nie tylko portret Elżbiety i jej męża. Zawieszone tam było również zdjęcie rodzinne z 1910 roku, zrobione w łomżyńskim ratuszu, jako że pradziadek był prezydentem miasta. Duża fotografia w sepii, oprawiona w brązową ramę, przedstawiała dwuletnią dziewczynkę, matkę Elżbiety, w otoczeniu dwóch nieco starszych braci, a dalej pradziadków i dziadków – w tym babcię Wandę i jej ośmioro młodszego rodzeństwa. To była linia rodzin Szretterów i Maciejewskich.
Błękitno-czerwona krew Elżbiety stanowiła międzynarodową mieszkankę. Francuskie ciągoty w rodzinie objawiły się w XIX wieku, ale Szretterowie już wcześniej, bo w wieku XVII, przybyli ze Szwabii. Osiedlili się na Podlasiu i wsiąknęli w polskość bez reszty[1]. Niejaki Jakub Szretter herbu Lubicz za udział w powstaniu listopadowym w 1831 roku został zmuszony do emigracji. Wraz z pięcioma synami (wszystkich dzieci miał dwanaścioro) wyjechał do Francji, gdzie udzielał się w imię napoleońskich ideałów.
Pradziadek Elżbiety, Henryk Maciejewski, oficer 17. Wołyńskiego Pułku Dragonów, pojął za żonę Walercię, córkę węgierskiego hrabiego, Bonifacego Czaki-Skanderbega[2].
To właśnie ta para powołała do życia Wandę. Nie do końca wiadomo, skąd pochodził drugi człon nazwiska. Elżbieta nie zdążyła tego ustalić przed śmiercią Walerci, a zawsze ją to frapowało. Przeprowadziła nawet dochodzenie na własną rękę, co zaprowadziło ją do Albanii. Osobiście wybrała się do Tirany i ustaliła, że było to nazwisko bohatera narodowego z XVI wieku. Wsławił się w walkach z Turkami i jedna z ulic w mieście nosiła jego imię. Powiązań ze swoją rodziną nie udało się jej odnaleźć, ale na pamiątkę przywiozła figurkę Skanderbega. Tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało w przyszłości, że jednak był to jakiś powinowaty.
Za istnienie przyszłej Elżbiety Lubert odpowiadał z kolei (pośrednio) sam Napoleon I Bonaparte. Klanowi w Polsce dał początek pewien mieszczanin paryski, który zaciągnął się do armii wielkiego wodza i ruszył na pamiętną wyprawę pod Moskwę w 1812 roku. Paryżanin Lubert, wracając zziębnięty, wygłodzony, z gorączką i w podartych łachach, zatrzymał się w Warce. Nieszczęśnika przygarnęła pod swój dach pewna polska rodzina, a za sprawą ich pięknej córki nigdy do Francji nie powrócił. Dziś już nikt nie pamięta, jak go wołano, ale ich potomek otrzymał imię Wojciech. Ten, kiedy dorósł, obdarował ich sześciorgiem wnucząt, z których każde miało nie mniej liczne potomstwo. I tak Lubertowie opanowali Warkę, rozrastając się w siłę przez pokolenia. Gdyby Napoleon nie ruszył na Wschód, to zapewne nigdy by się to nie zdarzyło.
Okazali się ludźmi wielce przedsiębiorczymi. Wojciech najpierw założył mały warsztat ślusarski, gdzie wykonywał żabki i podkówki do butów wojskowych. Ten cech przejęli po nim jego dwaj synowie, Władysław i Józef, i w 1891 roku przekształcili go w Fabrykę Okuć Budowlanych i Odlewnię Metali pod szyldem „Bracia Lubert”. Produkowali okucia budowlane: klamki, zamki, klucze, skoble, zasuwy, zatrzaski. Z czasem przekształcili zakład w spółkę akcyjną. Na krajowych targach w Poznaniu zostali uhonorowani Wielkim Srebrnym Medalem oraz Państwowym Medalem Brązowym. Nie przerwali działalności nawet po wybuchu wojny, kiedy to w konspiracyjnym trybie wytwarzali pistolety automatyczne Sten. Kto wie, jak daleko by zaszli, gdyby nie upaństwowienie fabryki w 1948 roku pod nazwą Fabryka Urządzeń Mechanicznych Warka. Po latach na pamiątkę zasłużonych dla miasta braci Lubertów nazwano ich imieniem jedną z ulic.
W rodzie Elżbiety pojawił się też Seweryn. Urodził się w Warce, lecz kiedy dorósł, wyjechał na nauki do Warszawy, gdzie zdobył tytuł magistra inżyniera sanitarnego. Do Warki już mu jednak nie było śpieszno, bo na swojej drodze spotkał uroczą Hanię ze Szretterów. Ślub i chrzciny odbyły się w 1938 roku. Owocem ich związku była Elżunia. Pojawiła się na świecie kilka tygodni przed czasem, ale jej waleczny organizm nie dał za wygraną i dziewczynka rosła zdrowo i szczęśliwie. W miarę upływu czasu stawało się też jasne, że nie jest to przeciętna istota. Odziedziczyła po rodzicach inteligencję, przedsiębiorczość i hart ducha. Jej mama przerwała studia prawnicze z powodu zamążpójścia (Seweryn był jej drugim mężem), ale mimo to i tak uchodziła za kobietę wysoko edukowaną. Władała językiem francuskim. Ojciec po studiach prowadził własną firmę zajmującą się instalacjami systemów grzewczych, chłodniczych i wentylacyjnych. Utrzymywał w domu surowe rządy, którym trudno się było przeciwstawić. Był totalnym przeciwieństwem matki, z której wylewały się dobroć, łagodność i ciepło. Z zamiłowania była wyśmienitą kucharką i jeszcze lepszą cukierniczką.
Mała Ela wyrastała między tymi osobniczymi skrajnościami, lecz w wielkiej miłości. Można ich było spotkać całą rodziną na coniedzielnych spacerach w parku Ujazdowskim. Z ojcem nie zawsze było jej po drodze, bo upór i nieustępliwość obojga sprawiał, że nie raz kosa trafiała na kamień. Ale to właśnie on odkrył przed nią świat szeroko rozumianej kultury i sztuki. Regularnie zabierał córkę na rozmaite koncerty czy wystawy, co weszło jej w krew na całe życie.
Warszawskie mieszkanie na Kruczej, gdzie żyli państwo Lubertowie, było duże i funkcjonowało jako dom otwarty. Kwitnące życie towarzyskie, które wiedli przy brydżu i nocnych Polaków rozmowach, też nie pozostało bez wpływu na młodą Elę. Obcowanie z ludźmi, biesiadowanie i dobrą zabawę przejęła w genach.
Sześć lat po narodzinach Eli pojawiła się druga córka, Dorotka. Niestety, dziecko przeżyło zaledwie cztery dni. Rodzice z całych sił starali się więc chronić jedynaczkę przed skutkami wojny, co nawet dosyć im się udawało. Wojna to jednak wojna i bez strat nie mogło się obyć.
W dniu wybuchu powstania w 1944 roku Hanna z małą Elą były z wizytą u Ludmiły i Borysa, zaprzyjaźnionej rosyjskiej rodziny, która mieszkała przy alei Niepodległości. Seweryn pracował wtedy za Wisłą, na Żoliborzu. Miasto zostało zamknięte i nie wolno było się przemieszczać. Cierpieli rozłąkę bez kontaktu przez kilka dobrych miesięcy.
Pod kamienicą, gdzie wojenna zawierucha zaskoczyła Hannę i jej dziecko, zebrał się oddział bandy UPA i zażądano od mieszkańców natychmiastowego opuszczenia mieszkań. Młodszy syn Borysa i Ludmiły był w tym czasie bardzo chory. Miał wysoką gorączkę i rodzice nie chcieli go narażać na pogorszenie stanu zdrowia. Zdecydowali się nie ujawniać. Ukryli się, dzięki czemu cudem uniknęli rozstrzelania. Spotkało to pozostałych mieszkańców domu, prócz nich jeszcze tylko jedni sąsiedzi ocaleli od zagłady.
Na Kruczą powrotu już jednak nie było. Lecące na miasto bomby zrównały z ziemią ten przyjazny zakątek. Z mieszkania ocalały jedynie duży perski dywan, trochę srebra i portret trzyletniej Eli, który dla jej rodziców był bezcenną pamiątką. Matka i córka wróciły tam tylko raz, żeby uratować cokolwiek z dobytku. Doskwierał im głód, więc Hanna jeździła na wieś, żeby zdobywać żywność. W końcu na kilka tygodni przeniosła się tam razem z dzieckiem. Nie posłużyło to jednak Eli, bo złapała świerzb. Wróciły do Warszawy i zamieszkały na Pradze. W jednej z ocalałych kamienic należącej do Szretterów cała rodzina, łącznie z babcią Wandą i jej ulubionym, nieustannie szczekającym ratlerkiem, gniotła się w mieszkaniu na czwartym piętrze. Miało to być na chwilę, a trwało ponad rok.
Piesek babci zgubił się podczas bombardowania, lecz był na tyle mądry, że wrócił na gruzy domu. Wanda go odnalazła ku swej wielkiej radości, choć niekoniecznie ku radości Eli. Jego szczekanie było tak uporczywe, że któregoś dnia dziewczynka pomalowała go czerwoną farbą pod ogonkiem. Babcia Wanda była wprost wstrząśnięta ze zgorszenia. Psotliwa natura małej Eli dostarczała zresztą dorosłym wielu wątpliwych atrakcji. Kiedy dziewczynce nie smakowała zupa, to wylewała ją przez okno na główną ulicę Pragi. Pewnego dnia, z awanturą, zawitał do nich wytworny pan, pokazując plamy z czerwonego barszczu na eleganckim garniturze. Szybko odkryto sprawczynię tego czynu i wyciągnięto surowe konsekwencje. Ela była jedynym dzieckiem wśród samych dorosłych, co samo w sobie dawało jej wyjątkowy status w domu, a jeszcze przy tym jej osobliwa natura czyniła z niej prawdziwą Postać, przez duże „P”.
Lubertowie w końcu odnaleźli się i połączyli w 1945 roku. Zamieszkali na Koszykowej, gdzie dostali przydział na mieszkanie. Dwa lata później osiedli w rodzinnej kamienicy przy Prezydenckiej 12.
Na szczęście lata szkolne Elżbiety przypadły już na czas pokoju. Miasto było w ruinie, ale garnęło się do życia i odbudowy. Skromne mieszkanie zapewniało dziecku niewielki kąt do spania i nauki, a wśród gruzów na podwórku ponury plac zabaw dla dziewczynek z dobrych rodzin oferował towarzystwo koleżanek. Zimową porą, kiedy kontakty rówieśnicze stawały się mocno ograniczone, doskwierał jej czasem brak rodzeństwa.
Ale miała babcię. A od czego są babcie jak nie od kochania wnuków? Wracając ze szkoły im. Goldmanowej na Ochocie, Ela lubiła wstępować do Wandy na podwieczorek. Pyszne ciasto i gorąca herbata zawsze na nią czekały, i te rytualne wizyty obu im umilały dni. Babcia Wanda miała w dodatku coś specjalnego – klucz do największego skarbu. Jak wiadomo, młody człowiek podczas nauki poznaje tajemny świat cyferek i literek. Nigdy nie ma jednakże pewności, że będzie wiedział, jaki zrobić z nich użytek. Elżbieta wiedziała doskonale. Kluczem do skarbu było członkostwo Wandy w lokalnej bibliotece, z której przynosiła coraz to nowe książki. Wnuczka szybko stała się konsumentką nie tylko babcinego ciasta, ale także niezliczonych woluminów. Oczyma wyobraźni oglądała starożytne cywilizacje. Potem przemierzała dalekie kraje w towarzystwie wielkich podróżników. Ciekawość świata, która zrodziła się wtedy u młodej dziewczyny, nigdy nie została zaspokojona. Od tamtej pory zawsze gnało ją dalej i dalej. Świat wołał ją z każdej strony, a ona te wołania słyszała coraz wyraźniej.
Minęła podstawówka, zleciało liceum. W 1955 roku w szkole im. Klementyny z Tańskich Hoffmanowej Elżbieta zdała maturę śpiewająco. To zaczytywanie się, często z latarką pod kołdrą, sprawiło, że wszelka zwyczajność i pospolitość nie jawiły się jej atrakcyjnie. Pociągał ją kolorowy i dziki świat, odległy od szarej rzeczywistości. No i koniecznie chciała się uczyć dalej. Wynalazła dla siebie studia na Uniwersytecie Warszawskim na kierunku orientalistyki z sekcją japonistyki. Czyż w owym czasie mogło być coś bardziej egzotycznego? Na roku, o dziwo, nie była jedyna – prócz niej było jeszcze czterech podobnych zapaleńców.
Kierunek nie był dobrze przygotowany i nauka nastręczała nieraz wiele problemów oraz rozczarowań. Studenci borykali się z brakiem dostępu do materiałów, a o spotkaniu native speakerów nie mogli nawet marzyć. Nie istniał słownik polsko-japoński.
W domu Elżbiety przy Prezydenckiej też nie było łatwo. Pokój rodziców stanowiła część pokoju dziennego wydzielona kotarą, a ona sama jak dotąd nie miała własnego kąta. Samodzielnie zagospodarowała dla siebie przestrzeń pod schodami wiodącymi na piętro. Chcąc się usamodzielnić, bladym świtem roznosiła mleko albo udzielała korepetycji. Japoński to nie był jedyny język, który ją interesował. Z zadziwiającą łatwością na rozmaitych kursach chłonęła ich wiele: angielski, niemiecki, włoski. Świat wołał głośno, nie zniechęcały jej napotykane po drodze przeszkody. W końcu, pod auspicjami wybitnego japonisty Wiesława Kotańskiego, w 1960 roku udało się jej skończyć studia zgodnie z wytyczonym sobie celem.
Jeszcze w ich trakcie odbyła swoją pierwszą zagraniczną podróż. Podczas wakacji nad morzem poznała pewną młodą Niemkę z Lipska, która zaprosiła ją do siebie. W 1959 roku Niemcy były podzielone i Lipsk znajdował się w części należącej do tak zwanych demoludów. Niby jeden kraj, ale dwa państwa. Ten dziwaczny polityczny twór, obwarowany rozlicznymi zakazami i nakazami, nie stanowił jednak dla Elżbiety wystarczającego powodu, który powstrzymałby ją przed podbojem świata. Wschód, zachód – każdy kierunek był dobry. W podróży miała kilka godzin wolnych w oczekiwaniu na połączenie do Lipska. Bez namysłu wsiadła w pociąg jadący do Berlina Zachodniego.
Młoda dziewczyna, wychowana w biednym socjalistycznym kraju, w zrujnowanym wojną mieście, jedynie z marzeniami w plecaku, nagle przeniosła się w krainę dostatku, zabawy i wolności. Zachwycały ją wystawy sklepów kipiące od bogatych i pięknie eksponowanych towarów, barwnie ubrani przechodnie, eleganckie domy, ekskluzywne restauracje, tętniący życiem ruch uliczny. Chłonęła te obrazy rozbieganym wzrokiem i z eksplozją doznań, których nawet nie umiałaby nazwać. „A więc to tak wygląda świat!” – myślała.
Kiedy podekscytowana w końcu dotarła do Lipska i opowiedziała znajomym o swoim wyczynie, ojciec koleżanki był zaszokowany. Pełnił jakąś znaczącą funkcję w kręgach ówczesnej władzy. Postępek młodej Polki uznał za kompletną niesubordynację i wybryk godny potępienia.
Ale Elżbieta już przepadła – jak kluska do sosu wpadła w rondel wielkiego świata i nabrała apetytu na więcej.
Jednak bardziej niż Niemcy dały się jej we znaki francuskie inklinacje familii. Historia była taka, że raz posmakowawszy zagranicznych wojaży, nie miała oporu przed studenckim wyjazdem do Paryża. W pociągu poznała przystojnego dżentelmena, któremu ewidentnie wpadła w oko. Nazywał się Albin Fornalik. Był to człowiek ambitny, otwarty na świat. Urzekało ją to, lecz jego największą zaletą był fakt, że pochodził z jej marzeń – był urodzony za granicą, gdzieś tam, gdzieś daleko, dokąd tak bardzo ją ciągnęło. Pobyt w Paryżu wydłużył się o dwa miesiące, bo Elżbieta nie wróciła do Polski ze swoją studencką grupą. Zamiast tego wraz z uroczym Albinem autostopem ruszyli na podbój południa Francji. Bywało, że spali na podłodze kątem u znajomych, ale jakiej młodości mogłoby to przeszkadzać?
Po powrocie do Warszawy Elżbieta obroniła dyplom i z tytułem magistra filologii orientalnej w 1961 roku podjęła pierwszą pracę w Centrali Handlu Zagranicznego Varimex, a potem Coopexim, w dziale sprzedaży maszyn do szycia. Szczyciła się już wtedy znajomością języków: japońskiego, angielskiego, rosyjskiego, niemieckiego, francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego i oczywiście polskiego. Poliglotka została doceniona przez pracodawców i jako jedyna – wyróżniona specjalnym dodatkiem do pensji.
Albin studiował w Warszawie i cały czas pozostawali w kontakcie. Po upływie niecałego roku jego brat wystosował dla nich zaproszenie do siebie do Paryża, z czego – rzecz jasna – nie omieszkali skorzystać. Świat wzywał, więc Elżbieta wzięła bezpłatny urlop i ruszyła w drogę. Na miejscu podjęła tymczasowe zajęcie w charakterze stenografistki i naukę w Cours de civilisation française de la Sorbonne[3]. Byli razem, więc uczucie swobodnie mogło przejść w fazę pełnego rozkwitu.
W styczniu 1962 roku jechali metrem. Elżbieta, wystrojona w niebieską sukienkę zakupioną za całe dziesięć franków, zmierzała pod rękę z Albinem do konsulatu polskiego w Paryżu. Tu urzędnik oficjalnie ogłosił ich mężem i żoną. Przyjęcie weselne odbyło się przy kawiarnianym stoliku, przy którym zasiadło osiem osób, wliczając w to nowożeńców. Po wszystkim Elżbieta zadzwoniła do rodziców do Warszawy i poinformowała, że właśnie wyszła za mąż.
Tym sposobem udało im się uniknąć konfrontacji swoich rodzin, czego oboje się obawiali. To były dwa różne światy, dwie różne sfery. Rodzina Albina pochodziła z wielkopolskiej wsi, gdzie obowiązywały wartości nie zawsze zgodne ze stołecznymi. Światopogląd, a nawet standard życia obu rodzin był tak daleki od siebie, że pominięcie hucznego wesela wydawało się jedynym słusznym rozwiązaniem.
Albin był ateistą i ślub cywilny w zupełności mu wystarczał, lecz Elżbiecie nie. Po miesiącu doprowadziła do ślubu kościelnego. Szczęśliwi i spełnieni, przyjechali do Warszawy, by tu rozpocząć swoją wspólną drogę życia. Ela wróciła do Varimeksu, a Albin jako świeżo upieczony inżynier po Politechnice Warszawskiej podjął pracę w fabryce FSO na Żeraniu. Wynajęli małą kawalerkę przy rondzie Waszyngtona i tak wytrwali do 1965 roku.
W latach sześćdziesiątych życie w Polsce nie rozpieszczało. Przyjaźń polsko-radziecka kwitła w najlepsze, ale nie dla młodych ludzi, którzy już wiedzieli, że można inaczej. Socjalistyczny porządek był nie do przyjęcia. Dwie młode gorące głowy, ambitne charaktery i indywidualistyczne osobowości nie miały zamiaru ulegać jakiejkolwiek presji. Po czterech latach małżonkowie uznali, że przyszedł czas na zmiany. Podjęli decyzję, że dają nogę tam, skąd przybyli – do Paryża.
Zaczynali od nowa, nie mając praktycznie nic. Początki zawsze są trudne i w ich przypadku wcale nie było inaczej. Prowizorycznie zainstalowali się w hotelowym schronisku dla polskich emigrantów, którzy tak jak oni przybyli na obczyznę walczyć o dobrobyt. Poszukiwania pracy zajęły im kilka miesięcy, ale zakończyły się powodzeniem. Albin zatrudnił się w holenderskiej firmie, w której spędził następnych dwadzieścia lat. Elżbieta z kolei wykosiła dwustupięćdziesięcioosobową konkurencję na stanowisko sekretarki w Avon Cosmetics. Bliżej nieznana w Europie amerykańska sieć kosmetyków stawiała we Francji pierwsze kroki. Ówczesny dyrektor handlowy, Paul Benoit, był Bretończykiem. Poślubił Elisabeth, Angielkę, której nauka języka francuskiego przysparzała nie lada problemów. Francuski Elżbiety też wymagał wtedy sporego szlifu. Kiedy Paul wśród kandydatek do pracy zobaczył emigrantkę z Polski, doskonale rozumiał jej położenie. Imię było dodatkowym atutem. Zatrudnił ją i czas pokazał, że to był strzał w dziesiątkę. Pięła się tu po szczeblach kariery przez trzynaście lat. Ze stanowiska sekretarki, w środowisku składającym się niemal z samych panów dyrektorów, najpierw awansowała do działu szkoleń. Potem stamtąd przeszła do działu marketingu, gdzie odpowiadała za organizację eventów. Przez pierwsze dwa lata obsługiwała przedmieścia Paryża. W końcu otrzymała nagrodę i objęła stanowisko głównej dyrektorki regionu Bretania. Najczęstszym środkiem transportu stał się dla Elżbiety samolot i świat się przed nią otworzył. Organizując seminaria i konferencje, po raz pierwszy zawitała do Maroka i na Korsykę. Firma się bogaciła, a Elżbieta czerpała z tego profity. Opowiadała po latach, że był to najpiękniejszy czas, jaki spędziła we Francji.
W tej historii liczy się jeszcze jeden ważny aspekt. Otóż kariera zawodowa kobiet nie była w tamtych czasach normą. Polityka kadrowa Avonu niczym się nie różniła pod tym względem. Zaczęło się to zmieniać dopiero w 1972 roku, kiedy Elżbieta miała już status pierwszej kobiety field operation manager, czyli regionalnej dyrektorki handlowej. Osiągnięcie przez kobietę takiej pozycji w hierarchii stanowisk zdominowanych przez mężczyzn wyróżniało Elżbietę i musiało imponować otoczeniu.
Osiągnęła sukces. Świetnie zarabiała i miała u boku przystojnego mężczyznę. Albin zresztą w rozwoju swojej kariery wcale nie odstawał. Mieli siebie, mieli pieniądze, podróżowali, dokąd chcieli. Jednak w przypadku Elżbiety utrzymanie takiego status quo na dłużą metę było niewyobrażalne. Należało pójść dalej.
20 lipca 1969 roku uczyniła krok milowy. Kto żyw na kuli ziemskiej, przyglądał się, jak pierwszy człowiek stawia stopę na Księżycu. Poza Elżbietą – ona była pochłonięta bez reszty własnymi sprawami. W tym samym czasie jeden Neil – Armstrong – machał do niej z uniwersum, a inny Neil – Fornalik – na planecie Ziemia czynił z niej matkę. Imię dla syna nie było wynikiem przypadku. Elżbieta przegapiła telewizyjną transmisję wszech czasów, ale weszła w nową życiową rolę, i to było zdecydowanie ważniejsze wydarzenie niż jakieś tam zdobywanie kosmosu. Dwa lata później powtórzyła swój wyczyn, ale już w mniej spektakularnych okolicznościach. Na świat przyszła córka Beatrice. Pełnia szczęścia została osiągnięta.
Państwo Fornalikowie dorobili się własnego mieszkania przy ulicy Damremont, a po trzech latach zamieszkali przy Championnet. Żyli bardzo intensywnie, w ciągłych rozjazdach i delegacjach. Z czasem Albina i Elżbietę zaczęły dzielić nie tylko fizyczne odległości, ale też emocjonalne. Oboje byli temperamentni i butni. Rozstanie okazało się nieuchronne. Rok przed rozwodem Elżbieta wyprowadziła się od Albina, zabierając ze sobą dzieci. Nastąpił podział majątku i każde ruszyło w swoją stronę.
Dla Eli koniec starego mógł oznaczać tylko jedno – początek nowego. Na ścieżce życia pojawił się kolega z pracy, René Clevnot. Był żonaty, ale jego małżeństwo wisiało na włosku. Rozumieli się z Elżbietą i wzajemnie nieśli sobie przyjacielską pociechę. Łączyły ich praca i podobne doświadczenia osobiste, ponieważ oboje byli marzycielami. W końcu zakochali się w sobie i wspólnie ruszyli w przyszłość.
Jeszcze przez rok mieszkali w Paryżu. Siostra René i jej mąż od dawna pragnęli założyć restaurację. Namówili jego oraz Elżbietę na wspólny interes i ruszyli na prowincję, do Burgundia-Franche-Comté. W miejscowości Blanzy za niewielkie pieniądze kupili mały Bomotel, gdzie otworzyli Restaurant le Bigos. Wielkie nadzieje pokładali w planach budowy drogi ekspresowej, która miała powstać tuż przy motelu. Niestety, nigdy do tego nie doszło, a oni nie mieli bladego pojęcia o prowadzeniu tego rodzaju biznesu. Trzeba przy tym zaznaczyć, że działali w wyjątkowo trudnych okolicznościach. Rynkiem zachodnim targały coraz to nowe kryzysy naftowe, a ta część Burgundii, Le Creusot, Montceau-les-Mines, gdzie dominował przemysł górniczo-hutniczy, szczególnie odczuwała tego skutki. Po trzech latach niepowodzeń zmuszeni byli ogłosić upadłość. Byli spłukani, a komornicy deptali im po piętach, grożąc konfiskatą majątku.
Elżbiecie znów przyszło zaczynać od nowa. Sprzedali wszystko i wyjechali do Génelard w departamencie Saône-et-Loire. Zamieszkali w starym domu z wielkim ogrodem o powierzchni pięćdziesięciu arów. Przez ogród płynęła mała rzeczka. Na ten zakup mogli sobie pozwolić jeszcze za pieniądze Elżbiety z odprawy z Avonu. Dom należał w przeszłości do majątku pewnego markiza, a nieopodal znajdował się duży park wchodzący niegdyś w jego skład. Pomieszkiwała tam wciąż starsza pani Cocquelet, dawna niania ich poprzednika. Za resztę pieniędzy uruchomili oberżę o nazwie Le Clos René.
Elżbieta Fornalik, kobieta biznesu, przeobraziła się w ogrodniczkę. Uprawiała warzywa, z których później przyrządzała dania dla gości i domowników. Przetworami w słoikach na potęgę wypełniała piwnicę. Na własną rękę uczyła się sztuki kulinarnej i dawało jej to coraz większą satysfakcję. René dorabiał jako domokrążca, sprzedając wielotomowe encyklopedie. Wszelkie wysiłki, okupione ciężką, głównie fizyczną pracą, nie przynosiły jednak oczekiwanych zysków. Ruch w oberży był raczej mierny, a perspektywa rozwoju z każdym dniem malała. Oboje odnajdywali swoiste szczęście, żyjąc na wsi, ale długo to nie mogło trwać.
W 1980 roku Elżbieta ściągnęła z Warszawy swoją mamę. Rok wcześniej wybrała się do niej z krótką wizytą związaną ze sprzedażą domu przy Prezydenckiej. Hanna Lubert od lat była wdową. Ojciec zmarł w 1967 roku. Była sama i nic nie stało na przeszkodzie, by przyjechać do córki. Pomagała w oberży, przyciągała klientelę swoimi wybitnymi wyrobami cukierniczymi. Jednak i to na niewiele się zdało.
Przeciążony wysiłkiem organizm Elżbiety po trzech latach w końcu się zbuntował i poważnie zachorowała. Zdiagnozowano u niej zapalenie żył w nodze, które później przerodziło się w zatorowość płucną. O mało nie przypłaciła tego życiem.
René źle znosił długotrwały stres. Dużo palił i coraz śmielej zaglądał do kieliszka. Na dodatek wciąż nie uzyskał rozwodu. Oboje z Elą zdawali sobie sprawę, że w Génelard nie mają przyszłości. W 1985 roku podjęli w końcu decyzję, że spróbują gdzie indziej, i obrali kierunek na południe Francji. Sprzedaż dobytku przysporzyła im wielu kłopotów. Zbiegła się w czasie z bardzo ostrą zimą, a że dom był stary, to zamarzły rury kanalizacyjne. Koszty niezbędnego remontu uszczupliły budżet przewidziany na nowe życie. Ale w końcu opuścili ten rejon Francji i osiedli w urokliwej Prowansji – w Arles.
Z wieśniaczego życia musieli znów przejść w tryb miejski. Arles zamieszkiwało wówczas około pięćdziesięciu tysięcy ludzi, ale ten Mały Rzym to prawdziwa turystyczna mekka południowej Francji. Tu zjeżdżali Hiszpanie na korridę na starożytnej arenie, tu stworzył swoje największe dzieła Vincent van Gogh, tu znajdowały się antyczny amfiteatr i termy Konstantyna. Miasto przyciągało ludzi z całego świata i charakteryzowała je wszechobecna wielokulturowość.
Za pieniądze ze sprzedaży domu Elżbieta i René kupili małą pizzerię o nazwie Sarriette (czyli cząber), położoną przy jednej z niewielkich uliczek Arles. Lokal miał trzy piętra i obsługiwanie gości było prawdziwym wyzwaniem gimnastycznym. Poza tym zaglądał tam element arabskiego lub romskiego pochodzenia i zdarzało się, że te wizyty nie należały do najprzyjemniejszych.
Któregoś dnia odwiedziła ich kuzynka Marta z mężem. W tym miejscu zatrzymajmy się na chwilę, bo o Marcie muszę opowiedzieć więcej.
Otóż o ile w przeszłości Francję do rodziny wprowadzili mężczyźni, o tyle później opanowały ją kobiety. Marta spędziła w tym kraju pięćdziesiąt lat. Kuzynki mieszkały w różnych miastach i kontakt miały głównie telefoniczny. Zdarzały się jednak i odwiedziny. We wspomnieniach Marty zachował się jeden szczególny moment, kiedy wraz z mężem odwiedzili Elżbietę w Paryżu. Wybrali się wtedy do japońskiej restauracji. Kiedy podszedł kelner, żeby przyjąć zamówienia, Elżbieta przemówiła do niego po japońsku. Chłopak był pod takim wrażeniem, że niemal wychodził z siebie, żeby obsłużyć ich w wyjątkowy sposób.
Marta była córką Maksymiliana Szrettera, z Elą dzieliła ją niewielka różnica wieku i w dzieciństwie dziewczynki spędzały razem dużo czasu. Jedna o drugą bywały zazdrosne. Elżbieta była ulubienicą babci Wandy, i to już był powód do cichej rywalizacji. Poza tym różniły się wyglądem, co dla małych dziewczynek zazwyczaj jest bardzo istotne. Marta określała się jako „chuda, z krzywymi nogami”, podczas gdy Ela zaliczała się do dzieci dobrze odżywionych. Marta z kolei była przez to o wiele atrakcyjniejsza dla Elżbiety. Jako obiekt dziecięcej zazdrości Marcie utkwił w pamięci też rower, który Ela dostała od rodziców, kiedy miała dziesięć czy jedenaście lat. Uczyły się na nim jeździć nie tylko one, ale także wszystkie koleżanki z okolicy. Marta swój pierwszy rower otrzymała dopiero po maturze.
Kiedy dorosły, kuzynka od zawsze postrzegała Elżbietę jako powabną kobietę. Miała to „coś”, co działało na mężczyzn jak magnes, a dla płci tożsamej było raczej niedostrzegalne. Nawet dziś na pytanie: „Elu, czy masz chłopaka?”, odpowiada: „tak”. No i pojawia się czasem w pałacu tajemniczy Roman.
Wróćmy jednak do Arles. Podczas odwiedzin pizzeria Sarriette wydała się Marcie wręcz obskurna, a klientela raczej wątpliwej kultury osobistej.
Zdarzyło się, że kuzynki spacerowały ulicami miasta i Elżbieta wskazała na pewien elegancki budynek. Powiedziała wówczas do Marty: „Patrz! To kiedyś będzie moje”. Te słowa nie zostały bez konsekwencji. Na szczęście w pizzerii bywali czasem konsumenci z wyższej półki, ludzie interesujący i życzliwi. Wśród nich znalazł się ówczesny burmistrz miasta, który skontaktował właścicieli restauracji z menedżerką hotelu De La Poste. Był do wydzierżawienia. Nie mając wiele do stracenia, Elżbieta i René zagrali va banque. Niezbyt ogarnięta kobieta oddała im hotel we władnie za symbolicznego jednego franka i tak nastały w ich życiu nowe nadzieje, nowe perspektywy i kolejny start.
Hotel należał do niejakiego pana Para wywodzącego się ze starej rodziny arlezjańskiej. Był to zabytkowy budynek pamiętający czasy Napoleona II. Znajdował się w centrum miasta i na głównym szlaku turystycznym. I na tym koniec zalet. Poza tym był potężnie zadłużony, miał astronomiczny czynsz, zniszczoną elewację, pokoje średniego standardu i mało sprawny personel. Nowi gospodarze rzucili się w wir pracy: Ela przejęła kuchnię, René – obsługę. Wydawali po dwieście posiłków dziennie. Przyjmowali gości indywidualnych i grupy. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się aneks z dodatkowymi pokojami, więc grupy bywały naprawdę liczne. Wydawanie śniadań, bieżące naprawy, sprzątanie, całodobowa recepcja, niezdyscyplinowany personel stały się ich codziennością. Byli wykończeni, ale w tym wszystkim odnajdywali poczucie szczęścia. Robili to, o czym od dawna marzyli. Jedyne, czego jeszcze pragnęli, to ślubu.
Myśleli o tym, kiedy René w końcu uzyskał rozwód, ale wciąż pojawiały się nowe przeszkody. W 1986 roku zmarła Hanna Lubert. Jej prochy zostały złożone w rodzinnym grobowcu Szretterów na Powązkach w Warszawie, obok brata Apoloniusza, którego szczątki sprowadzono z Chicago.
Niedługo po pogrzebie Hanny René zachorował. Papierosy, alkohol i stresy odbiły się na jego zdrowiu i otrzymał diagnozę: rak krtani. Wylądował w szpitalu, ale niewiele można już było zrobić. Mówił, że wezmą ślub, gdy tylko wyzdrowieje. Jednak nikł w oczach w zastraszającym tempie. Jak dotąd wszystkie zobowiązania związane z działalnością hotelu widniały na nazwisko Elżbiety. Działo się to w chwili, kiedy René spodziewał się spadku po swoim niedawno zmarłym ojcu. Ten był właścicielem dużej apteki w Paryżu, której dziedzicami mieli się stać jego dwaj synowie. Elżbieta po rozmowie z lekarką w szpitalu zrozumiała, że musi działać szybko. Rokowania były liczone w dniach.
3 listopada 1987 roku o godzinie jedenastej przy łóżku szpitalnym odbyła się ceremonia ślubna, podczas której powiedzieli sobie sakramentalne „tak”. René już nie mógł mówić i był bardzo osłabiony. Na znak potwierdzenia ścisnął dłoń pani doktor, która pełniła zarazem funkcję świadka. Kilka godzin później podeszła do Elżbiety i powiedziała, że mąż bardzo cierpi i że to już nie ma sensu.
– Czy pani się zgadza...? – zapytała.
Świeżo poślubiona żona tylko skinęła głową i o godzinie szesnastej René zasnął snem wiecznym. Elżbieta została wdową.
Była sama w obcym kraju, z hotelem, z długami i z dwójką dzieci. Neil dopiero co ukończył osiemnaście lat, a Beatrice – szesnaście.
Na fali najwyższego z uczuć człowiek staje się (jakby) kimś innym i zaczyna robić rzeczy, o które sam by się wcześniej nie podejrzewał. Nieopodal Nieznanic leżała miejscowość Mstów i szczyciła się kamiennym pomnikiem przyrody owianym legendą. Nazywał się on Skała Miłości i któregoś razu, stacjonując w Nieznanicach, wybrałam się tam na wycieczkę.
Na miejscu ujrzałam ostaniec wapienny wybijający się ze zbocza niewielkiego wzniesienia nad rzeką, jakby spadł prosto z nieba i wbił się w ziemię. Legenda głosiła, że została w nim zaklęta para kochanków, dla której uczucie i namiętność były silniejsze niż realia. Utknęli, objęci, w skale na wieki za sprawą matki dziewczyny. Kobieta wysłała córkę po uzdrawiającą wodę do źródełka, ale ta na widok ukochanego zapomniała o całym świecie. Matka nakryła ich całujących się i tak bardzo się zdenerwowała, że w szale rzuciła na nich klątwę. Młodzi skamienieli z wrażenia i tak stoją po dziś dzień.
Tych dwoje zakochanych miało i tak dużo szczęścia, bo pozostali razem. Tymczasem Elżbieta po śmierci René została wdową z dorastającymi dziećmi. Hotel De La Poste był zadłużony na potęgę, wymagał pilnych prac remontowych, a obowiązki męża kobieta musiała wziąć na siebie. Uznała, że w tych okolicznościach ma tylko dwa wyjścia: albo depresja i szpital, albo samolot i podróż. Pierwsze zupełnie nie wpisywało się w jej charakter. Znała już smak sukcesu i porażki. Chwilowo znalazła się pod wozem, więc trzeba było znaleźć sposób, żeby wrócić na wóz. Jednak na początek wybrała samolot. Tydzień po pogrzebie spakowała się, zamknęła hotel i ruszyła w podróż. Kierunek – Izrael.
W Marsylii kupiła bilet do Tel Awiwu, gdzie miała spędzić jedną noc, i pojechała na lotnisko. Miała wizę wjazdową, niewbitą do paszportu, lecz jako osobny dokument. To był sposób na nieblokowanie sobie wjazdu do krajów arabskich. W nocy, tuż po wylądowaniu, pierwsze, co zrobiła, to wymieniła walutę w kantorze. Potem pojechała do hotelu i następnego dnia zamierzała ruszać dalej, do Jerozolimy. W torebce miała wizę i bilet powrotny do Marsylii. Z tym że nazajutrz torebka zniknęła. Elżbieta przeszukała pokój i wszystkie bagaże, zadzwoniła do kantoru na lotnisko, sądząc, że może tam ją zostawiła. Niestety, nikt jej nie widział. I bilet, i wiza przepadły bez śladu. Dla Elżbiety to nie był powód, aby rezygnować z raz powziętego planu zdarzeń. Należało iść naprzód. Niczym Scarlett O’Hara zdecydowała, że pomyśli o tym jutro, i pognała na autobus. Zamieszkała w Domu Polskim przy klasztorze sióstr elżbietanek w dzielnicy ortodoksyjnych Żydów. Stąd miała blisko do Bramy Damasceńskiej i Starego Miasta. W czasie pobytu odwiedziła święte miejsca i wybrała się na zaminowane Wzgórza Golan. Szukała ukojenia, ale i wrażeń. Doznań, które zatarłyby ślad niedawnych przeżyć i dotleniłyby jej rozstrojoną duszę i ciało. Po kilku dniach z Jerozolimy ruszyła nad morze, do Ejlat. Zatrzymała się w schronisku młodzieżowym YMCA.
Podróż szybko dobiegła końca i chcąc nie chcąc, Elżbieta musiała wracać do rzeczywistości. Skontaktowała się z biurem w Marsylii, które za pięćdziesiąt dolarów przefaksowało dla niej kopię biletu powrotnego. Udało się jej złapać nieco wytchnienia, ale nie wiedziała jeszcze wtedy, że prawdziwe wrażenia z podróży ma dopiero przed sobą.
Kiedy dotarła na lotnisko, gdzie każdego filtrowali pracownicy Mosadu, w jednej chwili stała się osobą zagrażającą bezpieczeństwu państwa. Oto zjawiła się Polka, mieszkająca we Francji, nieposiadająca wizy i z kopią biletu powrotnego. Czy mogło być gorzej? Mogło. Zażądano od niej dokumentów potwierdzających pobyt w Jerozolimie i w Ejlat. Nie miała. Nie była w stanie udowodnić, że rzeczywiście tam była. W miejscach, w których nocowała, płaciła i wychodziła. Nikt niczego jej nie wręczał na pożegnanie. Rozwścieczeni agenci przeprowadzili ją do pomieszczenia przeznaczonego do dokonywania rewizji osobistych i kazali zdjąć wszystko, co na sobie miała. Zadawali dziesiątki pytań nie tylko o brak wizy i pokwitowań z hoteli, ale też o rodzinę, o dzieci, o pracę. Upokorzona, czuła się, nie przymierzając, jak na gestapowskim przesłuchaniu. Dorwali międzynarodową terrorystkę i za wszelką cenę chcieli ją złamać, żeby wydobyć zeznania. Przez nią został wstrzymany planowy start samolotu, a ona wciąż nie miała im nic ciekawego do powiedzenia. Po dwóch godzinach dręczenia nadal nie wiedzieli, co z nią zrobić. W końcu po burzliwej naradzie szczęśliwie pozwolili jej odejść. Roztrzęsiona, rozgoryczona i zdegustowana całą sytuacją Elżbieta powzięła wtedy życiowe postanowienie – do Izraela nigdy więcej!
Mimo wszystko podróż i tak była zastrzykiem ratującym życie. Elżbieta była przekonana, że z depresją w szpitalu byłoby jej zdecydowanie gorzej. Przez pierwsze miesiące pomagał jej, kto mógł. Wsparcie okazała również Marta, do której Ela zadzwoniła pewnego dnia z wyznaniem, że nie daje sobie rady. Była przytłoczona nadmiarem problemów. Dzięki małżeństwu z René uzyskała prawo do spadku po spuściźnie jego ojca i dzięki temu udało się jej załatać najpilniejsze dziury w budżecie. Na horyzoncie pojawił się też prawnik François, dawny kolega z Avonu. Czuł miętę do Elżbiety i chciał zbliżyć się do niej. Wziął kredyt pod hipotekę swojego rodzinnego domu na jej potrzeby i próbował z nią nie tylko wspólnego biznesu, ale także życia. Ta epizodyczna miłość umarła jednak śmiercią naturalną, zanim dobrze się zaczęła. To nie był facet dla niej. Ona potrzebowała romantyczności, czułości i uniesień. François był typem harcerza zadaniowca, nieodrywającego stóp od podłoża.
Elżbieta przez kolejne dwa lata dryfowała z prądami życia, które bujały nią we wszystkie strony jak łupinką orzecha. Na szczęście nic nie trwa wiecznie i nawet najgorszy sztorm w końcu mija.
W styczniu w Arles zazwyczaj trwała turystyczna pustka. W mieście, które w sezonie letnim gościło ponad dwa miliony turystów, zimą zostawało niespełna pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, nie było wtedy żadnych atrakcji. Któregoś dnia w 1988 roku Elżbieta samotnie urzędowała w hotelu. Pod wieczór w sali restauracyjnej trzy osoby dopijały trunki. Czekała, aż skończą. Miała zamiar posprzątać i położyć się wcześniej spać. Krzątała się w kuchennym fartuchu: tu coś schować, tam coś zmyć, to ułożyć, tamto przestawić.
W ostatniej chwili do restauracji wszedł jeszcze jeden gość. Mężczyzna w okularach zamówił kolację, a nim zdążył ją skonsumować, pozostali klienci już wyszli i został na sali sam. Kiedy skończył jeść, Elżbieta zapytała, czy mu smakowało i czy jeszcze czegoś potrzebuje. Był zadowolony. Podziękował i wyjaśnił, że przyjechał do Arles na spotkanie z wróżką, ale niestety, spóźnił się ponad godzinę i nie mogła go już przyjąć. Utknął w mieście na noc i szukał noclegu. Najpierw trafił do hotelu La Martine, lecz nie bardzo mu się tam podobało. Poszukał dalej i tak trafił na ulicę Moliera, do Elżbiety. Miała dla niego wolny pokój, ale on nie kwapił się udać na spoczynek. Zagadywał do niej, a ona grzecznie mu odpowiadała. W końcu, widząc, że restauracja świeci pustkami, zaproponował, żeby wybrała się z nim na drinka. Była wykończona i nie bardzo miała ochotę. Nie wiedziała nawet, dokąd mieliby pójść, bo większość lokali w mieście było już zamkniętych. Mężczyzna jednak nalegał i ostatecznie uznała, że może to nie taki zły pomysł. Zdjęła fartuch, pozamykała, co trzeba, i poszła z nieznajomym w siną dal. Ta decyzja okazała się brzemienna w skutki na całe życie.
Człowiek ów miał na imię Gérard. Był męski, szarmancki i łagodny. Emanował spokojem i tajemniczym światłem. Od dawna Elżbieta nie czuła się tak dobrze jak wtedy w jego towarzystwie. Jej kobiecość rozkwitała z każdym jego słowem, z każdym gestem. Śmiali się z byle czego jak para nastolatków. W szampańskich nastrojach wrócili do hotelu po drugiej w nocy.
Nazajutrz, kiedy Gérard zszedł na śniadanie, poprosił o owsiankę. Taka pozycja nie widniała w restauracyjnej karcie menu, ale Elżbieta z radością przygotowała ją na jego specjalne życzenie. Po posiłku miał ruszyć w dalszą drogę do Montpellier. To była sobota i zwyczajowo na placu, na którym zaparkował samochód, odbywało się targowisko. Nie wiedział o tym i auto odholowała policja. To zatrzymało go w Arles do popołudnia.
Gdy on odzyskiwał pojazd, Elżbieta zajmowała się swoją codzienną pracą. Głowę miała jednak w chmurach. Wrażenie, jakie na niej wywarł ten facet, sprawiało, że nie mogła przestać o nim myśleć. Wiedziała, że i ona mu się podobała, ale było coś, co nie dawało jej spokoju. Otóż Gérard wyznał, że niedawno sprowadził swoją rodzinę pod Carcassonne. Elżbieta pragnęła znów się z kimś związać, ale nie była desperatką, żeby odbierać męża żonie i ojca dzieciom. Nie pojmowała, po jakiego czorta zawracał jej gitarę, skoro miał zobowiązania.
Te obawy nie stanęły jednak na przeszkodzie, żeby zaproponować mu wspólną podróż do Montpellier, kiedy po odzyskaniu samochodu wrócił się pożegnać. Nigdy wcześniej tam nie była. Zgodził się bez wahania i ruszyli. Droga nie była daleka, raptem kilkadziesiąt kilometrów. Do celu jednakże nie dotarli. Nie wiedzieć kiedy i jak znaleźli się w delcie Rodanu i Parku Regionalnym Camargue.
To kraina rozlewisk, bagien i słonych lagun oraz królestwo białych koni, czarnych byków i różowych flamingów. Teren półdziki i niezwykle malowniczy. Starożytna rasa koni służyła gardians, czyli lokalnym pasterzom, za główny środek lokomocji. Źrebięta przychodziły na świat z ciemnym umaszczeniem, a w miarę wzrostu stawały się coraz jaśniejsze. Jako dorosłe osobniki były zupełnie siwe. Z kolei byki hodowane były specjalnie na potrzeby korridy. Polegała ona na bezkrwawej próbie zdjęcia kolorowych wstążek wieszanych na rogach zwierzęcia. Takie tradycyjne przedstawienie odbywało się również w Arles.
Elżbieta i Gérard nie poprzestali na parku. Poniosło ich dalej, na wydmy Saintes-Maries-de-la-Mer. Miejscowość była stolicą regionu Camargue i słynęła z legendy o trzech Mariach. Miały tu dotrzeć wraz z Łazarzem czterdzieści lat po narodzinach Chrystusa. Barką uciekały z Jerozolimy, gdzie Jego wyznawcy byli prześladowani. Dotarły na tereny dzisiejszej Francji i dla uczczenia ich przybycia wybudowano w XII wieku kościół Notre-Dame-de-la-Mer. Trzem Mariom w podróży towarzyszyła ciemnoskóra służąca Sara, którą uznano za patronkę Cyganów. Za sprawą jej figury znajdującej się w kościele miejsce stało się celem dorocznych pielgrzymek Romów. Do dziś przyjmuje się, że nieopodal, w miejscowości Saint-Maximin, znajdują się relikwie Świętej Marii Magdaleny, która tam została pochowana.
W tym uświęconym miejscu, na ruchomych piaskach i przy szumie morskich fal, Elżbieta i Gérard doświadczyli bezwzględnej napaści. Padli ofiarami strzał Amora, które przeszyły ich serca, i przepadli z kretesem.
Wieczorem wrócili do Arles, ale już nie jako obcy sobie ludzie. Nie wyobrażali sobie życia bez siebie. Gérard wyjechał następnego dnia, ale przed tym zdążył jeszcze odwiedzić wróżkę, która ostatecznie była jego głównym celem podróży. Wielka miłość jawiła się w kartach bardzo wyraźnie.
Zakochani rozstali się z nadzieją na szybkie spotkanie. Wiedzieli, że długo bez siebie nie wytrzymają. Brak cierpliwości Elżbiety nie pozwolił jej siedzieć i czekać z założonymi rękami, więc niezwłocznie napisała do Gérarda list. Na odpowiedź nie musiała czekać długo.
URGENT
Arles, 12/02/88
Elisabeth,
ma compagne lointaine, et pourtant jamais aussi proche. Tu m’as donné quelque chose de plus beau que l’amour de plus fort que la vie de plus doux qu’un enfant. Tu m’as donné l’envie d’être, d’exister de me battre; Tu m’as permis d’inventer mes sentiments. Vendredi ta lettre m’a trouvée fatigué, vidé, en manque de tout. Assis à la nouvelle table ronde je l’ai ouverte. Un bébé rieur s’est levé de ma poitrine, il a dansé longtemps au milieu de ce tout. Puis j’ai su que cette fatigue était partie lavée. Le soir j’ai parcouru longuement tes albums photos je me suis imprégné de toi, tes amours, tes visages familiers, au-delà des nuages, du temps, pour renouer sans fin avec la tendresse secrète renouvelée aux caresses de l’espoir. J’ai plongé en toi mon moi éclaboussé de milles étoiles puis enfin me taire, me rétrécir, ne plus écrire, clore les mots mon amour ma tendresse Elisabeth.
Gérard à toi
PS J’ai fait mes 20 km aujourd’hui[4].
Dwa tygodnie później zamieszkali razem. Gérard przybył ponownie z dwiema walizkami, a tym samym całym swoim dobytkiem. Jak się okazało, jego małżeństwo było już wówczas w stanie kompletnego rozkładu. Był w separacji i od dwóch lat mieszkał sam.
Elżbieta miała wówczas pięćdziesiąt lat i rozpoczynała zupełnie nowy rozdział życia. O ile restauracja prosperowała doskonale, o tyle hotel potrzebował męskiej ręki. Nie mogła lepiej trafić. Gérard bez reszty zaangażował się w odnowę budynku, a pracowitość miał wpisaną w DNA. Alzatczyka rodem ze Strasburga cechowały nie tylko zdumiewająca dokładność i rzetelność w wykonywaniu prac, ale też nieprzeciętny talent artystyczny. Wcześniej pracował jako scenograf przy wielkich festiwalach w Paryżu, Awinion czy w Orange. Miał duże doświadczenie, zmysł dekoratorski i bardzo wiele rzeczy potrafił zrobić sam. Elżbieta mawiała, że miał nie tylko złote serce, ale również złote ręce. Gdy się wprowadził, od razu wiedział, co wymagało natychmiastowej reperacji. Restaurował wnętrza, ale też wprowadzał wiele udoskonaleń. Dzięki nim praca w hotelu stawała się coraz łatwiejsza, a pobyt gości – coraz przyjemniejszy.
Postać van Gogha przyciągała do Arles tłumy zwiedzających, a w 1991 roku przybyło ich wyjątkowo dużo. Lokalna organizacja, Fondation Vincent van Gogh Arles, zorganizowała czasową wystawę pod hasłem: „Picasso dans les collections arlésiennes et ses affinitiés avec van Gogh”. Miasto wprost oszalało. Tuż obok hotelu De La Poste w dawnym szpitalu psychiatrycznym zorganizowano tematyczną mediatekę. Do Elżbiety i Gérarda zawitało zatrzęsienie gości, ale dzięki podniesionemu standardowi i wspólnemu wysiłkowi podołali wyzwaniu.