Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Wszelka nadzieja umiera, kiedy nikt nie chce cię znaleźć…
Córka wrocławskiej milionerki Doroty Nowackiej zostaje porwana. Matka wynajmuje agencję detektywistyczną. Prywatnie prosi też o pomoc dawnego przyjaciela, nadkomisarza Marcina Zakrzewskiego. Zakrzewski szybko dostrzega skomplikowaną siatkę podejrzanych powiązań Nowackiej i nieczystą grę policji. Równocześnie odkrywa, że okoliczności porwania dziewczyny są dokładnie takie same jak te sprzed ośmiu lat, kiedy na Dolnym Śląsku grasował zabójca nastolatek. Tylko że tamta sprawa została przez policję rozwiązana… Czy na pewno? W miarę zapoznawania się ze szczegółami śledztwa z przeszłości Zakrzewski jest coraz bardziej podejrzliwy, a czas płynie nieubłaganie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 560
1
Postanowił, że już nigdy więcej.
Po ostatnim razie czuł do siebie tylko obrzydzenie. Nie pomagały alkohol, prochy, nie pomagało szorowanie skóry do krwi pod gorącym prysznicem, sen nie przynosił ulgi, drakońska pokuta nie zbliżyła go ani o milimetr do Boga. To był koszmar, który trwał przez wiele tygodni. Na ulicę wychodził dopiero po zmroku, ponieważ bał się, że ktoś zobaczy czerwone plamy krwi na jego skórze. Oczywiście żadnych plam już nie było, nie mógł jednak pozbyć się niepokoju. Przegapił moment, w którym podniecenie zmieniło się w ból, rozkosz w psychiczną udrękę, a ekstaza w cierpienie. Nie zostało nic, prócz poczucia zbrukania, obrzydzenia do samego siebie i wściekłości.
Wtedy postanowił, że już nigdy więcej tego nie zrobi. I danego sobie słowa dotrzymał. Nie tylko sobie. To była również obietnica wobec Najwyższego. Wobec Stworzyciela największego dobra we wszechświecie – życia. A on przecież wielokrotnie występował przeciw Bogu, występując przeciw życiu. Niszcząc je, plugawiąc i odbierając je niewinnym, nieświadomym niczego istotom. Pewnie dlatego Bóg go ukarał, zmieniając dawną rozkosz i podniecenie w cuchnące cierpienie i skazując go na piekło wyrzutów sumienia. To była kara za grzech. Za grzech ostateczny i niewybaczalny. Grzech przeciw życiu.
Długie dnie spędzał na studiowaniu Pisma Świętego i nagle dostąpił objawienia. Kątem oka zobaczył nadlatujący z nieba promień światła. Zanim zdążył zareagować, promień uderzył go w skroń i pozbawił świadomości. Długo leżał na podłodze pod fotelem. Czy to była boska kara? Czy w ten sposób Bóg naznaczył go piętnem mordercy? Wielkim czerwonym znamieniem na skroni, oznaczającym napiętnowanego i wygnanego do krainy cierpienia? Usiadł, opierając się plecami o nogę od stołu, i dokładnie obmacał skroń. Nie, żadnego znamienia nie było. To nie była kara. To było objawienie. Nic nie jest ostateczne. Nie ma niewybaczalnych grzechów. Nawet najzatwardzialsi grzesznicy mogą jeszcze zyskać szansę na zbawienie. Trzeba tylko żałować za grzechy i przyjąć z pokorą wyznaczoną pokutę.
On przyjął pokutę w pełni świadomy, że nie będzie drugiej szansy. Tylko ta jedna i ostatecznie ostatnia. Uspokoił się. Cierpienie, a przede wszystkim nieokiełznane pożądanie, które dotąd pchało go do tych wszystkich straszliwych czynów, gdzieś zniknęło. Musiał tylko dużo się modlić, czytać Biblię i uczęszczać do kościoła na msze.
Nagle poczuł się cudownie. Jakby narodził się na nowo wolny i nieskalany. Biała i nieskażona grzechem dusza. Tak było przez kilka lat.
I nieoczekiwanie wszystko się rozsypało.
Pamiętał, kiedy to się stało. Kilka dni wcześniej otrzymał wiadomość i następnego ranka obudził się później niż zwykle. Od razu poczuł, że destrukcyjne, niszczące wszystko na swojej drodze pożądanie powróciło w zwielokrotnionej formie. Bóg się od niego odwrócił, a jego miejsce zajął diabeł z samego dna piekielnych czeluści. Nie mógł się opanować. Zrozumiał, że okres ukojenia był tylko żartem Boga. Częścią nieuniknionej kary za przeszłe grzechy. Koszmarną drwiną istoty wszechmogącej ze słabego człowieka. Skończyła się, kiedy on poczuł się wolny i rozgrzeszony. Kara mniejsza – drwina z grzesznika. Teraz czas na karę większą. Ostateczne cierpienie i potępienie. Upadek.
Po następnych kilku dniach walki z samym sobą pojechał do najbliższego marketu budowlanego po farbę. Kupił dwie puszki antykorozyjnej i dwie srebrnej farby do metalu. Trzeba było naprawić kratę. Przez ostatnie lata w piwnicy pokryła się warstwą rdzy i nie nadawała się do użycia. Malował cały dzień z bolesną erekcją w spodniach. Bał się nawet, że naczynia krwionośne popękają i wykrwawi się w kilka minut. Nic takiego nie nastąpiło. Potem zaczął się zastanawiać. Nie używał piwnicy przez ostatnie lata. Budynek przez ten czas się zestarzał, do pomieszczenia wkradała się wilgoć. Następnego dnia kupił kilka grzejników dmuchających ciepłym powietrzem. Od tej pory pracowały przez cały czas. Może nie osuszyły pomieszczenia, ale na pewno zapewniały ciepło.
Dwa dni przed podjął ostatnią próbę. Nie liczył na powodzenie, ciągle jednak wierzył w boskie miłosierdzie. I choć w ostatnim czasie przestał myśleć o Bogu jako o istocie miłosiernej i skłonnej przebaczać, postanowił dać mu ostatnią szansę. Poszedł do kościoła.
Kilkanaście minut piechotą przez las, potem przez park, i znalazł się przed małym wiejskim kościółkiem, ogrodzonym niskim murem i otoczonym kilkunastoma starymi nagrobkami zasłużonych obywateli i księży pracujących dawniej w parafii. Zapadł już zmrok, było zimno, nad leśnymi drogami wisiała lodowata mgła. Kwiecień plecień, bo przeplata. Teraz akurat przypomniał sobie o zimie.
Wszedł przez bramę i zatrzymał się. Poczuł na sobie czyjś wzrok. Jakaś masywna postać patrzyła na niego z pogardą ze szczytu kościelnej wieży. Znowu poczuł się zbrukany. Odruchowo opuścił głowę i chciał się wycofać. Wtedy zaprotestował diabeł, który już na dobre rozgościł się w jego duszy. Nie może okazać słabości. Musi stawić czoło temu zdrajcy, który mamił go lepszym życiem, a teraz porzucił.
Poczekał, aż ludzie wyjdą z wieczornego nabożeństwa, po czym naciągnął czapkę z daszkiem bardziej na oczy, na głowę zarzucił kaptur bluzy i wszedł do środka. W nozdrza uderzył go zapach świec, kadzidła, stęchlizny i czegoś jeszcze. To był bliżej niesprecyzowany zapach, wyczuwalny w każdym starym kościele. Poczuł mdłości, ślina napłynęła mu do ust. Może to był zapach odstraszający takich potępieńców jak on? Osób opętanych przez zło, poddanych woli diabła i wykonujących posłusznie wszystkie jego rozkazy.
– I tak wejdę! – powiedział może odrobinę zbyt głośno i spojrzał prosto w tabernakulum.
Jego głos rozszedł się echem po pustym wnętrzu. Główne światła były zgaszone. Tylko w dwóch bocznych nawach świeciły się elektryczne świece, z zakrystii słychać było przyciszone rozmowy. Pewnie ksiądz się jeszcze przebierał i pomagali mu ministranci.
Postąpił dwa kroki i stchórzył. Zamiast przed głównym ołtarzem stanął przed boczną nawą, gdzie wisiała figura przybita do krzyża. Spod półprzymkniętych powiek patrzył na niego cierpiący człowiek, na czole miał krew z ran od cierniowej korony, z przebitego boku wypływały krew i woda.
Odważył się i spojrzał mu w oczy.
– Podobno cierpiałeś przez ludzkie grzechy – szepnął. – Dlaczego w takim razie pozwalasz, żebym ja też tak cierpiał? Dlaczego mnie opuściłeś, kiedy ja teraz najbardziej ciebie potrzebuję? Nie widzisz tego? Ja już uległem pokusom. Pomóż mi, bo stanie się coś strasznego i nieodwracalnego.
Mierzyli się wzrokiem, lecz figura pozostała tylko figurą. Kawałkiem martwego drewna, któremu nieznany rzeźbiarz nadał formę. Nic więcej.
Nagle poczuł zbierającą w nim wściekłość.
– Ciebie nie ma – wysyczał przez ściśnięte gardło. – Umarłeś na tym krzyżu. Nie było żadnego zmartwychwstania, nie ma żadnego życia wiecznego. To wszystko kłamstwo. Twoje ciało zgniło w grobie. To później ubrano cię w boskie szaty, ale prawda jest bardziej przyziemna. Nie ma Boga, jest tylko człowiek.
Zaśmiał się, jakby nagle odkrył coś bardzo ważnego. Jednocześnie poczuł podniecenie, które natychmiast zmieniło się w potężną erekcję. Nieświadomie zaczął masować sobie przez spodnie główkę penisa. Na jego twarzy wykwitał coraz bardziej demoniczny uśmiech.
– To tylko oszustwo – śmiał się pod nosem. – Kłamstwo powtarzane przez pokolenia dla władzy, przywilejów i bogactwa. Kasta kapłanów rządzi światem. Tak było we wszystkich starożytnych kulturach, tak jest i teraz. Ludzie pozostają zawsze tacy sami, żądni władzy i pieniędzy.
Znowu zaniósł się śmiechem. Włożył sobie rękę w spodnie i onanizował się jawnie, patrząc w oczy ukrzyżowanego.
– I co mi teraz zrobisz? – zakpił. – Porazi mnie błyskawica, rozstąpi się ziemia, dopadną mnie jakieś kurewsko męczące plagi? Gówno możesz!
Drgnął, kiedy nadszedł orgazm. Przymknął oczy i skrzywił się. Ból znowu był większy od rozkoszy.
– Co pan tu robi!?
Zajęty ubliżaniem Bogu nie zauważył, kiedy nadszedł ksiądz. Teraz stał i patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, w których wyraźnie malowało się przerażenie.
Nie zastanawiał się ani sekundy. Skoczył do duchownego i dwoma ciosami w splot słoneczny i w twarz powalił go na posadzkę. Ksiądz runął bezwładnie jak worek ziemniaków, zalewając się krwią.
On nie czekał, co będzie dalej. Wybiegł z kościoła i tą samą drogą ruszył biegiem do domu.
Teraz wiedział, że już nic go nie powstrzyma.
2
Wystarczyła chwila nieuwagi i stracił czujność.
Cała euforia po znakomitym, jego zdaniem, wywiadzie, przeprowadzonym przez sympatyczną i wyjątkowo ładną panią redaktor, która najwyraźniej w świecie flirtowała z nim poza anteną, ulotniła się jak gaz z nieszczelnej butli. Wolne miejsce po tym cudownym uczuciu stopniowo zajmowały wściekłość i strach. Cholerny stary dziad, który ślinił się na widok pięknej kobiety i natychmiast stracił rozum. Niech to szlag trafi!
Kiedy wyszedł z budynku Polskiego Radia Katowice, nie zauważył niczego niepokojącego. Tylko czy zwracał uwagę na to, co dzieje się wokoło? Raczej nie. Zbiegł szybko po schodach. Pogoda była fatalna, wzdłuż ulicy Ligonia biegły głębokie, wypełnione wodą wykopy, przygotowane pod nowe rury kanalizacyjne. Przeskoczył kładkę nad wykopem, przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył wolno chodnikiem wzdłuż ulicy Królowej Jadwigi, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie kurtki. Było chłodno, wiał zimny wiatr, niosąc ze sobą drobinki deszczu. Słońce już zaszło, a chmury wisiały nisko, spowijając miasto pogrzebowym całunem. Był jednak w wystarczająco dobrym humorze, żeby nie zwracać uwagi na takie szczegóły. Ktoś napisał sprayem na budynku: Górniczy Klub Sportowy Katowice. Napis przypomniał mu dawne dobre czasy. Był wielkim kibicem Gieksy, zanim afery strąciły ją na samo dno. Teraz nawet nie orientował się, w której lidze gra.
Usłyszał, jak jakieś auto przyhamowuje za jego plecami. Powinien był się obejrzeć, ale tego nie zrobił. Trzasnęły drzwiczki, usłyszał kroki, samochód ruszył i zrównał się z nim. Adam Markiewicz rzucił na niego okiem i się przestraszył. Czarne porsche cayenne z przyciemnionymi szybami. Znał bardzo dobrze to auto. Zatrzymał się, żeby ocenić szanse na uniknięcie przykrego spotkania, gdy nagle poczuł twardą dłoń na swoim ramieniu.
– Szef prosi pana na rozmowę – szepnął mu do ucha niezbyt życzliwy głos.
Pochylał się nad nim łysy mięśniak, którego na mieście nazywali Gruby. Ksywka nieadekwatna do wyglądu. Co prawda był wielki, ale nie było na nim ani grama tłuszczu. Takiego zaproszenia nie można było zignorować. Markiewicz potulnie poszedł w kierunku porsche. Tylne drzwi się otworzyły, Gruby prawie wepchnął go do środka i wsiadł za nim. Auto ruszyło z piskiem opon i zaraz skręciło w Jagiellońską w kierunku placu Bolesława Chrobrego.
Adam siedział na tylnej kanapie pomiędzy Grubym a innym mięśniakiem, którego nazywali Miluś. Może przypominał smoka, ale na pewno nie tak sympatycznego jak ten z komiksów o Kajku i Kokoszu. Kamil Małecki odwrócił się do niego z siedzenia pasażera i na jego twarzy pojawił się grymas, który tylko w ostateczności można było nazwać uśmiechem.
– Pan detektyw Markiewicz, miło mi cię w końcu zobaczyć – powiedział, udając wylewność. – Ostatnio chyba mnie trochę unikałeś, nieprawdaż?
Adam z trudem przełknął ślinę. Skoro szef największej grupy przestępczej na Górnym Śląsku osobiście pofatygował się, żeby z nim porozmawiać, nie było dobrze. Strach już całkowicie zastąpił w jego duszy euforię. Bałwan – zganił się w myślach – sam jesteś sobie winien.
– Cześć, Kamil – powiedział, z trudem przezwyciężając suchość w ustach. – Jakoś tak się ostatnio nie składało. Wiesz, dużo obowiązków…
Małecki patrzył na niego z kamienną twarzą, z której niewiele można było wyczytać.
– Taaaak – mruknął przeciągle. – Każdy ma dużo obowiązków. Ja też mam dużo obowiązków, Gruby ma, Miluś ma, i nawet Rudy. – Wskazał palcem na kierowcę. – Rudy też, kurwa, ma jakieś obowiązki, nieprawdaż?
– Tak, szefie – przytaknęli jak na komendę goryle.
Markiewicz kątem oka obserwował, dokąd jadą. Przejeżdżali akurat pod wiaduktem kolejowym na Francuskiej. Miał tylko nadzieję, że nie jadą za miasto. Już prawie widział siebie w scenie jak z przeciętnego filmu o gangsterach. Środek lasu, szpadel, dół i pistolet wycelowany w jego głowę. Z trudem otrząsnął się z tej wizji. Nie, jeszcze nie teraz.
– Obowiązki obowiązkami, ale od czasu do czasu trzeba znaleźć chwilkę, żeby spotkać się ze znajomymi, nieprawdaż? – kontynuował Małecki. – Mam nadzieję, że nie zacząłeś mnie unikać. Co, Adam?
Markiewicz szybko pokręcił głową.
– Jeśli tak to odebrałeś, przepraszam – rzucił szybko. – Naprawdę nie chciałem, żebyś tak myślał. Taki mamy cholerny wyścig szczurów. Brak czasu.
Kamil Małecki patrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Tak – odezwał się wreszcie. – Trudno nie przyznać ci racji. Dlatego jak tylko usłyszeliśmy w radiu, że masz wywiad, postanowiłem z tobą pogadać. Byliśmy blisko, nieprawdaż?
Zerknął na goryli, którzy natychmiast gorliwie pokiwali głowami.
– Z wielką uwagą słuchaliśmy tego, co masz do powiedzenia – mówił dalej Małecki. – Zawsze cię podziwiałem, Adam, jak ty świetnie wypadasz w mediach. Jesteś takie zwierzę medialne, prawie jak Wojewódzki. Nie dziwię się, że redaktorzy tak lubią zapraszać cię do swoich programów. Teraz też wypadłeś bardzo dobrze. A jak tam piękna pani redaktor – jak ona ma na nazwisko? Krynicka! Flirtowała z tobą, nieprawdaż?
Markiewicz poczuł nagle, że robi mu się niedobrze. Ty stary durniu – jęknął w duchu. Cieszyłeś się, że ona robi do ciebie maślane oczy.
– Wiesz, miałem ostatnio chwile słabości i pomyślałem sobie, że mnie unikasz, ponieważ nie masz z czego oddać długu. – Małecki zrobił pauzę, uważnie wpatrując się w twarz Markiewicza. – W końcu czterysta tysięcy to nie jest mała kwota.
– Trzysta trzydzieści – poprawił go machinalnie.
– Adam, czy ty uważasz mnie za naiwniaka, czy sam takiego zgrywasz? Umawialiśmy się na procent. Ja nie jestem instytucją charytatywną, pożyczam, ponieważ chcę na tym zarobić.
Adam zrobił się czerwony na twarzy.
– Ale aż tyle? – jęknął. – Umawialiśmy się na niewielki procent.
– To prawda. Gdybyś spłacił mnie w terminie, nie wziąłbym dużo, może tyle co w banku. Tylko że ja nie jestem bankiem. Gdybym miał te pieniądze, mógłbym zainwestować je w bardzo intratną transakcję. Tyle bym właśnie na niej zarobił. Nie zainwestowałem, więc oczekuję, że pokryjesz mi straty. To chyba uczciwe, nieprawdaż?
W aucie zapanowała nagle pełna napięcia cisza. Markiewicz przełknął głośno ślinę i zerknął za okno. Ominęli Rynek od północnej strony, przejechali rondo Bolesława Chrobrego i teraz jechali Murckowską w kierunku A4. Niedobrze, ocenił.
– Tak, uczciwe – przyznał niechętnie.
– Cieszy mnie, że się rozumiemy. – Po raz pierwszy na twarzy Małeckiego pojawił się naprawdę szczery uśmiech.
Wyjął z kieszeni e-papierosa i pociągnął dwa razy. Biały obłok szybko zniknął, a jego miejsce zajął orientalny zapach.
– Więc tak jak już mówiłem wcześniej – kontynuował – miałem chwilę słabości i pomyślałem, że może nie masz takich pieniędzy, żeby mi oddać.
– Kamil, mam pieniądze. To tylko kwestia kilku dni i oddam ci całą kasę z odsetkami i rekompensatą – zapewnił szybko Markiewicz.
Na twarzy jego rozmówcy znowu pojawił się ten nieodgadniony, niepokojący wyraz. Znowu zaciągnął się elektronicznym papierosem.
– Mówisz, że to tylko kwestia dni – mruknął jakby do siebie. – Wiesz, postanowiłem sprawdzić stan twoich finansów.
Adam Markiewicz poczuł lodowaty dreszcz strachu na plecach. Było gorzej, niż przypuszczał.
– Pomyślałem sobie, że w razie gdybyś był niewypłacalny, masz przecież słynną na cały kraj agencję detektywistyczną. W zamian za te czterysta tysięcy mógłbym objąć udziały w twojej firmie. Dlatego wysłałem Grubego do Krajowego Rejestru Sądowego po sprawozdanie finansowe spółki z ograniczoną odpowiedzialnością Markiewicz i Wspólnicy. Wbrew pozorom Gruby nie jest taki głupi. Powiedz nam, czego się dowiedziałeś w KRS.
Gruby uśmiechnął się od ucha do ucha, prezentując nieco zaniedbane zęby.
– Od dwóch lat spółka wykazuje straty – zaczął Gruby z wyraźnym samozadowoleniem. – W sumie to już prawie trzysta tysięcy. Poza tym ma spore długi. Są to niespłacone zobowiązania wobec kontrahentów i firm leasingowych oraz spory kredyt w banku. Wspólnicy już dwa lata z rzędu podejmują uchwały o kontynuacji działalności, mimo że zobowiązania przekroczyły dwukrotność kapitałów.
Gruby zawahał się i widać było, że jego samozadowolenie wyraźnie spadło.
– Czy jakoś tak – zakończył szybko.
Kamil Małecki pokiwał tylko głową i znowu zaciągnął się e-papierosem. Kierowca na szczęście skręcił z Murckowskiej w lewo i znowu zbliżali się do centrum miasta. Uliczne światła wpadały do wnętrza auta, tworząc przesuwające się szybko cienie. Adam trochę się uspokoił.
– Tak więc nie opłaca się przejmować udziałów w twojej firmie – odezwał się Małecki. – Po co mi kolejny strup na głowie i inwestycja, która zwróci się nie wiadomo kiedy, nieprawdaż? Ale wierz mi, wtedy jeszcze się nie zaniepokoiłem. Każdy może mieć przejściowe kłopoty i złą passę w biznesie. No zdarza się. Sam prowadzę różne biznesy, to wiem. Pomyślałem sobie, że przecież masz podpisany bardzo dobry kontrakt z mainstreamową telewizją na cykl programów. Jakbym przejął ten kontrakt, mógłbym szybko odzyskać dług. Zatelefonowałem więc do mojego starego przyjaciela do zarządu telewizji i wiesz, czego się dowiedziałem?
Małecki zawiesił głos. Adam już wiedział, co za chwilę usłyszy.
– Okazało się, że telewizja jakiś czas temu rozwiązała z tobą umowę i nie będzie więcej przygód dzielnego detektywa Adama Markiewicza, emitowanych w porze najlepszej oglądalności. Przyznam ci się, że trochę się zmartwiłem. Jeszcze nie zaniepokoiłem się o swoje pieniądze, tak po przyjacielsku było mi ciebie żal. Bez takiego kontraktu, przy tak kiepskiej kondycji finansowej, spółka jest zagrożona upadłością. – Spojrzał szybko na siedzącego obok goryla. – Tak było, Gruby?
– Tak jest, szefie.
Markiewicz coraz bardziej zapadał się w tylną kanapę miedzy dwoma mięśniakami. Na wszelki wypadek się nie odzywał.
– Tak jak już mówiłem, niepokój przyszedł później. – Można było odnieść wrażenie, że Małecki opowiada fabułę sensacyjnego filmu obejrzanego dzień wcześniej i specjalnie stopniuje napięcie. – Przypomniałem sobie, że przecież masz duży dom w dobrej lokalizacji niedaleko centrum Katowic. Szybko oszacowałem, że mógłby być wart sporo ponad pół dużej bańki. Dla mnie by wystarczyło, a i tobie odpaliłbym resztę. Więc Gruby sprawdził mi ten dom.
Gruby szturchnął Adama pod żebro i wyszczerzył się do niego.
– Ku mojemu rozczarowaniu dowiedziałem się, że ten dom nie należy już do ciebie. – Gospodarz spotkania wypuścił z ust kłąb aromatycznej pary z e-papierosa. – Ponad rok temu rozwiodłeś się i przy podziale majątku dom przypadł twojej eksżonie, która zresztą zaraz go sprzedała i ulotniła się. Zadałem sobie nawet trud i ją odnalazłem. Wiesz, że mieszka w Alicante z jakimś młodszym facetem? Podać ci jej adres?
– Nie. – Detektyw niechętnie pokręcił głową.
– Tak myślałem. W tym momencie zacząłem się o ciebie martwić. Sprawdziłem, gdzie teraz mieszkasz, i kolejne rozczarowanie. Wynajem mieszkania w centrum jest dość kosztowny. Moim zdaniem to strata gotówki. Nie stać cię na takie mieszkanie. Boleśnie się spada z wysokiego konia. Trudno jest przywyknąć, nieprawdaż?
Markiewicz tylko zacisnął szczęki i milczał.
– Kiedy wreszcie odkryłem, że nie masz kasy, zacząłem się zastanawiać, na co wydałeś pożyczone ode mnie pieniądze. Robiliśmy nawet zakłady, na co poszły. Ja obstawiałem, że masz jakąś młodą dupę na mieście, która ma swoje wymagania finansowe. Wiesz, facet przed pięćdziesiątką daje się czasem omotać młodej, ładnej i przede wszystkim sprytnej panience. Widziałem już kilka takich przypadków. Gruby, na co ty stawiałeś, bo nie pamiętam?
– Na spłatę kredytu we frankach – zarechotał Gruby.
– A ty, Miluś?
– Obstawiałem dofinansowanie spółki – mruknął drugi goryl, który nie bawił się sytuacją tak dobrze jak jego kolega.
– No widzisz. Nie podejrzewaliśmy cię o złe rzeczy – pokiwał głową Małecki i w jednej chwili jego twarz się zmieniła.
Wyglądał teraz jak rozwścieczony lew, szykujący się do ataku na bezbronną gazelę.
– Wyobraź sobie moje rozczarowanie, kiedy odkryłem, że pożyczone pieniądze przegrałeś w kasynie. – Ton jego głosu sprawił, że we wnętrzu auta temperatura spadła o kilka stopni. – Nie wiedziałem, że jesteś cholernym hazardzistą. Miałem cię dotąd za rozsądnego faceta, nie uwierzyłbym, że jesteś uzależniony od hazardu. Do jasnej cholery! Ja cię nawet lubiłem, Adam. A teraz tak mnie rozczarowałeś!
– Kamil, posłuchaj… – odezwał się Markiewicz, nerwowo rozglądając się po bocznych szybach i oceniając, dokąd jedzie auto.
Znowu Francuska, jeździli w kółko.
– Nie! – przerwał mu Małecki lodowato. – To ty mnie, kurwa, posłuchaj. Przegrałeś moje pieniądze. To mnie boli, ponieważ ci zaufałem. Ale nie to jest najgorsze. Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? Przegrałeś je w kasynie należącym do Piotra Raweckiego! Mam ci powiedzieć, kto to jest Rawecki?
– Nie. – Pokręcił głową Markiewicz.
Rawecki był właścicielem sieci kasyn i największym rywalem Małeckiego w szemranych interesach finansowych. W samochodzie zapanowała nagła cisza. W tej ciszy Adam poczuł się jeszcze gorzej, niż słuchając słów dawnego kolegi. Chciał coś powiedzieć, lecz w głowie miał przerażającą pustkę. Nie potrafił się skupić na niczym poza śledzeniem, dokąd jadą. Kierowca właśnie zatrzymał się na parkingu przy Uniwersytecie Śląskim. Cisza się przeciągała. Małecki odwrócił się i pociągał e-papierosa. O szyby zabębniły pierwsze mocniejsze krople deszczu.
– Oddam pieniądze – rzucił wreszcie Adam.
Małecki zerknął na niego do tyłu.
– Tak?
– Mam plan, skąd wziąć kasę – szybko i trochę nieskładnie zaczął mówić Markiewicz. – Wahałem się, czy… to znaczy, mam plan. To jest duża rzecz. Będę z tego miał pieniądze, żeby spłacić wszystkie długi. Oczywiście twój dług jest pierwszy, oczywiście z odsetkami.
Małecki milczał, nie odwracając się. Adam popatrzył najpierw na Grubego, potem na Milusia, ale oni siedzieli nieruchomo, jakby nagle Bóg zamienił ich w słupy soli.
– Masz tydzień – wycedził przez zęby Kamil Małecki, po czym znowu odwrócił się do Adama, a w jego dłoni błysnął pistolet.
Markiewicz miał wrażenie, że temperatura spadła jeszcze o kilka stopni, w okolice zera. Może ktoś włączył cholerną klimatyzację? Zaczął się trochę jąkać.
– Kamil… – zaczął, ale kolega wstrzymał dalsze słowa stanowczym ruchem lufą pistoletu.
– Kumplami byliśmy w podstawówce – wycedził przez zaciśnięte zęby. – W obecnych okolicznościach nie życzę sobie, żebyś mówił mi po imieniu.
Adam się zająknął.
– Panie Małecki, potrzebuję więcej czasu…
– Tydzień.
– Naprawdę będę miał pieniądze – zapewnił Markiewicz. – Ale nie w tydzień. To niemożliwe. Zapłacę więcej, ale potrzebuję dwóch tygodni.
Deszcz rozbijał się o szyby samochodu. Goryle siedzieli jak skamieniali, nie odzywając się ani nie patrząc na niego. Małecki się nie odwracał.
– Panie Małecki, potrzebuję dwóch tygodni, żeby zgromadzić odpowiednią kwotę.
Wreszcie Adama dobiegł cichy głos.
– Dwa tygodnie, ani dnia dłużej.
– Tak, oczywiście.
Gruby otworzył drzwi i wysiadł. Markiewicz też chciał wysiąść, ale zanim zdążył się ruszyć, potężna łapa Grubego sięgnęła do wnętrza auta, złapała go za klapę kurtki i prawie wyrwała ze środka. Adam poleciał do przodu i upadł na brukowany parking, tłukąc się boleśnie. Zanim zdążył się podnieść, porsche cayenne wyrwało do przodu, zawróciło w miejscu i odjechało, ślizgając się oponami po mokrym asfalcie.
Detektyw Adam Markiewicz wstał. Wytarł chusteczką mokre spodnie i popatrzył w ślad za odjeżdżającym samochodem. Jeśli dotąd wydawało mu się, że ma kłopoty, to teraz wiedział, że jest w czarnej dupie i jest awaria prądu. Wyciągnął z paczki papierosa i zapalił go drżącymi rękami, nie zważając na padający deszcz.
Nie miał innego wyjścia. Musiał to zrobić. Do tej pory jeszcze się wahał, lecz teraz nabrał pewności. Jeśli chce żyć, musi działać, nie oglądając się na innych i nie patrząc, dokąd go to zaprowadzi. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer.
3
Karolina Nowacka przymknęła oczy i grała na fortepianie. Walc cis-moll Fryderyka Chopina był jej ulubionym utworem. Delikatny, jakby niezdecydowany początek, napływające po chwili dźwięki, z których zaczyna układać się cudownie łagodna melodia, a potem w utworze pojawia się powracający kilkakrotnie motyw. Subtelny akompaniament lewej ręki i palce prawej delikatnie i coraz szybciej przebiegające po klawiaturze. Prawdziwa muzyczna uczta na poziomie najwyższym z możliwych.
Jeszcze dwa lata temu Karolina chciała zostać pianistką. Miała wszystko, żeby zrealizować to marzenie. Natura obdarzyła ją słuchem absolutnym, nauka gry na fortepianie przychodziła jej z wyjątkową łatwością, w jeden rok robiła dwie klasy szkoły muzycznej drugiego stopnia, miała najlepszych i najdroższych nauczycieli. I jeszcze coś. To najważniejsze – niesamowity talent. Któregoś dnia stwierdziła jednak, że nie ma już siły ćwiczyć po kilka godzin dziennie, nie może poświęcić najlepszych lat życia na pogoń za marzeniem, które może nigdy się nie ziści, i zrezygnowała z nauki. Matka oczywiście nic nie powiedziała. Ona nigdy nic nie mówiła. Ani nie zachęcała, ani nie wymagała i nie komentowała, kiedy Karolina zmieniała decyzję. Nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych wydanych na fortepian marki Steinway and Sons, a potem grube tysiące na prywatne lekcje były jej obojętne. Pewnie ich nawet nie zauważyła wśród domowych wydatków. Jakby jej córka nie istniała.
To dlatego Karolina czuła się taka samotna. Brakowało jej rodziny. Co z tego, że miała górę pieniędzy i mogła mieć wszystko, co chciała? Nie miała najważniejszego – rodzinnego ciepła. A teraz jeszcze matka kłóciła się ze swoim wieloletnim partnerem Karolem Kownackim. Karol od ośmiu lat prowadził jej interesy, zarobił dla niej grube miliony i był jedyną osobą, której Karolina ufała i się zwierzała, którą prosiła o radę, darzyła szacunkiem i namiastką uczuć, jakimi córka darzy ojca. A teraz od kilku dni kłócili się o jakiś kontrakt, którego Karolowi nie udało się załatwić. Pewnie Dorota Nowacka zwolni Karola, rozejdzie się z nim i Karolina znowu straci najbliższą osobę.
Dlatego teraz grała Chopina tak, jakby świat wokół niej nie istniał. I na krótkie cztery minuty nie istniał, ukryty za harmonią dźwięków, układającą się w cudowny utwór, który mogłaby grać bez końca. Wszystko ma jednak swój koniec, a ten złożony z dźwięków przyszedł o wiele za wcześnie.
Otworzyła oczy i zdjęła palce z klawiatury. Nasłuchiwała. Z gabinetu matki nie dobiegały już podniesione głowy. Coś mówili, ale to już nie wyglądało na kłótnię. Przez chwilę wstąpiła w nią nadzieja. Może jednak się dogadali i konflikt rozejdzie się po kościach? Podeszła do drzwi i usłyszała głos Karola przepełniony goryczą:
– Pracowałem dla ciebie przez tyle lat, a ty teraz tak po prostu mnie zwalniasz?
Karolina zadrżała. A więc jednak. To koniec.
– Nie rób scen, Karol – odpowiedziała mu Dorota Nowacka. – Każdy sen się kiedyś kończy. Nie jesteś już tak skuteczny jak kiedyś. Tracisz instynkt, popełniasz głupie błędy. Zestarzałeś się.
– Tylko tyle? – zadrwił. – Myślałem, że łączy nas coś więcej.
Zabrzęczało szkło. Nowacka nalewała sobie koniak. Ostatnio piła o wiele za często i o wiele za dużo.
– Bądź mężczyzną i przyjmij zmiany na klatę – rzuciła pogardliwym tonem. – Zawsze ci powtarzałam, że dla mnie najważniejsza jest firma. Wszystko inne jest daleko na drugim planie. W twoich rękach moja firma rozkwitała, dlatego z tobą byłam. Może nawet w pewnym momencie byłeś najlepszy. Ale to się skończyło i nie ma do czego wracać.
– Myślałem, że to są tylko słowa, ale ty naprawdę taka jesteś.
– Jaka? – zaśmiała się niby beztrosko.
– Pozbawiona uczuć. Naprawdę nic się dla ciebie nie liczy prócz pieniędzy. A córka?
Karolina nagle wstrzymała oddech. W pomieszczeniu zapadła cisza. Jej matka milczała. No powiedz coś, do jasnej cholery – pomyślała ze złością. Pierwszy odezwał się jednak Karol.
– Nie wiem, dlaczego traktujesz ją tak oschle. To jest przecież twoja córka, do diabła! Kiedyś straciła ojca, a teraz okazuje się, że matki również nie ma!
– Jak śmiesz! – Głos Nowackiej wzbił się na wysokie tony. – Nie masz prawa oceniać moich relacji z córką.
– Teraz już mnie nie powstrzymasz! – Karol Kownacki nie pozostał jej dłużny. – Powiem to, co od dawna miałem ci powiedzieć. Czy tego chcesz, czy nie.
– Zamknij się!
– To ty się zamknij i słuchaj! Karolina potrzebuje matczynej miłości. Jest nastolatką, zaraz wkroczy w dorosłe życie. Potrzebuje autorytetów, dobrych wzorców, żeby nie popełnić podstawowych błędów dojrzewania! Potrzebuje rodziny i matczynej miłości, a ty jesteś dla niej jak obca.
– Milcz!
– Nie będę milczał! Karolina to mądra i wrażliwa osoba, nie wiem, jak to możliwe, że jest twoją córką. Jesteście zupełnie do siebie niepodobne.
Karolina słuchała, a łzy ciekły jej po policzkach. W pokoju znowu zapadła cisza. Jej matka odstawiła z brzękiem pusty kieliszek, zaszurało krzesło. Zanim dotarły do niej kolejne głosy, ktoś niespodziewanie położył jej rękę na ramieniu. Prawie krzyknęła ze strachu. Pochylała się nad nią wielka postać ochroniarza. Bruno był łysy i bardzo dobrze zbudowany. Większość ludzi darzyła go powściągliwym szacunkiem, wynikającym z obawy. Karolina wiedziała jednak, że w rzeczywistości Bruno Geltz był inteligentny i z natury łagodny. Lubiła go, a i on chyba darzył ją większą sympatią, niż powinien. Kiedy tylko mógł, słuchał, jak gra na fortepianie. Obserwowała czasem jego twarz, kiedy słuchał muzyki. Ktoś, kto chłonie Chopina, Beethovena lub Debussy’ego z taką pasją, nie może być złym człowiekiem. Takie było przynajmniej zdanie Karoliny.
– Nie wolno podsłuchiwać – powiedział samymi ustami.
Zrobiło jej się głupio i tylko pokiwała głową. Lecz kiedy chciała odejść, przytrzymał ją i znowu przyłożył palec do ust. Teraz nasłuchiwali razem, ale nie było już nic słychać. Kownacki oddawał jej matce laptop, telefon komórkowy, oddał jej też drogi zegarek, który kiedyś dostał od niej na urodziny, a na koniec położył na stole wszystkie służbowe karty kredytowe i kluczyki od służbowego porsche cayenne.
– Widzę, że dobrze się bawisz – dobiegł ich jego głos. – Pamiętaj, że to jeszcze nie koniec. Ja też potrafię się zemścić. Jeszcze będziesz żałować, że tak mnie potraktowałaś.
– Jak zwykle jesteś żałosny, Karolu. Idź już i nie rób z siebie błazna.
– Jeszcze mnie popamiętasz!
Bruno odsunął Karolinę na kilka chwil przed tym, jak drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Kownacki. Karolina z trudem go poznała. Miał zaciśnięte szczęki i szkarłatne plamy na twarzy.
– Bruno, wyprowadź tego pana! – rzuciła z gabinetu Dorota.
– Tak jest – odrzekł ochroniarz beznamiętnie.
Karol spojrzał na Karolinę i trochę się rozluźnił. Na jego twarzy pojawił się nawet półuśmiech.
– Powodzenia, Karolino, dasz sobie radę – powiedział.
– Zabierz mnie ze sobą – poprosiła i aż się zdziwiła, że takie słowa padły z jej ust.
Matka pewnie też usłyszała, ale jej córki nic to nie obchodziło.
– Nie mogę. – Na twarzy Karola pojawił się już pełny szczery uśmiech. – Ale zadzwonię do ciebie od czasu do czasu. Cześć!
Karolina patrzyła ponuro, jak wraz z ochroniarzem znika w drzwiach.
Przed drzwiami domu Nowackiej przy ulicy Purpurowej Kownacki popatrzył na Bruna.
– Posłuchaj, Bruno, musiałem wszystko oddać – odezwał się. – Nie mam ani samochodu, ani telefonu, ani pieniędzy. Podwieziesz mnie do domu?
Bruno chwilę się wahał.
– Ostatni raz – poprosił Karol.
– Pan jest w porządku, panie Karolu, wskakuj pan! – rzucił ochroniarz, otwierając zdalnie swojego starego nissana, zaparkowanego w szeregu innych aut przed domem.
Z miasta wyjechali drogą w kierunku Świdnicy. Kownacki był roztrzęsiony i długo milczał, jakby jeszcze do niego nie docierało, co się właściwie stało. Bruno prowadził spokojnie, zerkając na niego od czasu do czasu. W pewnej chwili wyciągnął paczkę papierosów i podał jednego Kownackiemu. Karol nie palił, ale są takie momenty w życiu, kiedy nie ma co zrobić z rękami, a dym pozwala zebrać rozbiegane myśli. Zapalili i dalej jechali bez słowa. Po sposobie, w jaki Karol trzymał papierosa w palcach, Bruno od razu poznał, że niewiele ich wypalił w swoim życiu. Po kilku minutach, gdy zbliżali się do Mirosławic, Kownacki rzeczywiście doszedł trochę do siebie. Spojrzał na Bruna, jakby doznał olśnienia.
– Cholera! – powiedział. – W komórce mam wszystkie swoje kontakty, a w laptopie adresy mailowe. Wszystko zostało u Nowackiej. Bruno, powiedz informatykowi, żeby zrobił mi kopie, cholera, zostałem bez niczego.
Bruno wyrzucił niedopałek przez uchylone okno i nawet na niego nie spojrzał, skupiony na kierownicy. Zapadł już zmrok i oślepiały ich światła aut jadących przeciwległym pasem ruchu.
– Panie Karolu, zna pan szefową lepiej niż ja – odezwał się wreszcie. – Wie pan, jaka ona jest. Jeśli coś się da zrobić, powiem to informatykowi, jeśli jednak szefowa będzie uparta… – zawiesił na chwilę głos wymownie. – Wie pan, jak będzie.
– Kurwa mać! Ale byłem głupi. Nigdzie sobie tych kontaktów nie zapisałem.
Kownacki objął głowę rękami i przez chwilę myślał nad czymś intensywnie. Wreszcie podniósł wzrok na ochroniarza.
– Nie dam sobą tak pomiatać – oświadczył twardo. – Ona jeszcze pożałuje. Ja tego tak nie zostawię…
Miał coś jeszcze powiedzieć, lecz potężna dłoń Bruna opadła mu niespodziewanie na ramię. Jęknął z bólu i popatrzył na niego z przestrachem. Ochroniarz zaraz cofnął rękę, a na jego ustach pojawił się uśmieszek. Nadal nie patrzył na Kownackiego.
– Niech mi pan tego nie mówi, panie Karolu – powiedział. – Ja ciągle jestem jej ochroniarzem.
Karol zamilkł i nie odezwał się już więcej. Odbili w stronę Sobótki i po kilku minutach zaparkowali przed małym kościółkiem w Sulistrowiczkach. Obaj wysiedli z auta i ostatni raz uścisnęli sobie dłonie, wymieniając kilka grzecznościowych zwrotów. Potem Karol Kownacki odszedł. Bruno widział jego pochyloną sylwetkę. Wyglądał jak człowiek przegrany, jakby w kasynie postawił va banque i całą forsę przytulił krupier. Kownacki obejrzał się jeszcze kilka razy, zanim zniknął między drzewami parku po drugiej stronie drogi. Nie patrzył jednak na palącego papierosa Bruna, lecz na kościół otoczony niskim murkiem z kilkoma grobami między murami świątyni a ogrodzeniem. Rzucane do tyłu spojrzenia stwarzały wrażenie, jakby mężczyzna czegoś się obawiał. Gniewu Bożego? – Bruno zaśmiał się w myślach, kiedy sylwetka Kownackiego zniknęła w ciemnościach. Czyżby nie wiedział, że Bóg jest tylko wymysłem cwaniaków, którym zawsze marzyła się władza nad innymi i dostatnie życie na ich koszt? Jego problem.
Sam poszedł wolno w kierunku kilku ławek ustawionych na wprost wejścia do kościoła. Zatrzymał się za ostatnią z nich i patrzył na kościół wyzywającym wzrokiem, jakby chciał swoją bezczelnością sprowokować kogoś, kto powinien przebywać cały czas w środku. Potem podniósł wzrok i uważnie przyjrzał się kościelnej wieży. Nic nie poczuł. Nikogo tam nie było. To tylko mury i trochę drewnianych belek.
Kpiący uśmieszek ciągle błąkał się na jego ustach, kiedy zawracał i odjeżdżał w kierunku Sobótki.
4
Zapadał zmierzch.
Stary człowiek z burzą rozwianych włosów na głowie i krótką siwą brodą, okalającą pooraną zmarszczkami twarz, skończył rąbać drewno na opał, powiesił siekierę na swoje miejsce w drewutni i wyszedł spod przekrzywionego od starości daszku, żeby ostatni raz przed wieczorem spojrzeć w niebo i rozprostować kości. Chmury gęstniały, wiatr szumiał w koronach drzew, zwiastując nadchodzące ochłodzenie. Już teraz poczuł muśnięcie zimnych palców zimy, która ciągle nie chciała ustąpić miejsca siostrze wiośnie. Ale dla mieszkańca chaty w środku lasu, nad miejscowością Cisna w Bieszczadach, taka pogoda nie była niczym nowym. Pamiętał pierwszą srogą zimę zaraz po wybudowaniu drewnianej chaty, którą teraz miał za plecami. Wtedy śnieg padał jeszcze na początku maja.
Stary wzruszył ramionami, sięgnął za pazuchę zniszczonej i brudnej kurtki z grubą podpinką, wyciągnął bibułki i upstrzony brązowymi plamami woreczek z tytoniem i skręcił papierosa. Zapaliwszy, przymknął na chwilę oczy, wsłuchując się w odgłosy lasu. Mieszkał tu samotnie już ponad dwadzieścia lat, znał doskonale wszystkie dolatujące z lasu dźwięki, dlatego od razu poznał, że tego wieczoru jest jakoś inaczej, jakby coś jeszcze miało się dzisiaj wydarzyć. Niezbyt przejęty odkryciem zgasił niedopałek w kałuży, stojącej w gliniastej ziemi przed składzikiem na drewno. Poskładał świeżo porąbane polana, po czym nałożył sobie na przedramię całe naręcze drew i zaniósł je do domu pod kaflowy piec, który służył mu do ogrzewania, przygotowywania gorących posiłków, gotowania kawy oraz do najważniejszego: pędzenia bimbru. Akurat od kilku godzin cała aparatura jego pomysłu i konstrukcji, misternie rozłożona na płycie pieca, z systemem chłodzenia wodą z płynącego za chatą strumienia, pracowała pełną parą. Delikatny strumyczek jeszcze gorącego alkoholu napełniał wyszczerbiony słoik typu wek. Bardzo dobrze się złożyło, że dzisiaj zaczął pędzić. Noc zapowiadała się zimna, a on miał już rozgrzany piec i bardzo ciepło w obu izbach chaty.
Sięgnął po szklankę, podstawił pod rześko kapiącą strużkę, poczekał, aż na dnie zgromadzi się wystarczająca ilość płynu, po czym uniósł ją do ust i wypił jednym haustem. Bimber podrapał w gardle, zapiekł w przewodzie pokarmowym i podpalił ogień kwasów żołądkowych. Stary skrzywił się. Mógłby być lepszy, pomyślał, ale i tak nie jest najgorzej. Nigdy nie nauczył się pędzić tak dobrze jak miejscowi. Może dlatego, że był nietutejszy, a oni nigdy do końca nie zaufali dziwakowi, który nagle zjawił się tu z wielkiego miasta z drugiego krańca Polski, i nie zdradzili mu najważniejszych przepisów przekazywanych w rodzinach z pokolenia na pokolenie? Może tak właśnie było. Tylko czy to teraz ma jakiekolwiek znaczenie?
Dorzucił drew do paleniska, żeby utrzymać odpowiednią temperaturę procesu destylacji, umył dłonie w misce z zimną wodą, ustawioną na stojaku przy drzwiach, opłukał twarz i dopiero wtedy zrzucił z siebie kurtkę i sweter. Został tylko we flanelowej koszuli w czerwoną kratę. Butów nie ściągał. Po co, skoro jeszcze dzisiaj ma się coś wydarzyć? Z jednej strony myślał o tym z niechęcią, z drugiej cieszył się na gościa, który miał się tu zjawić. Rzadko miał do kogo gębę otworzyć. Przynajmniej nie będzie musiał gadać do siebie, a i napije się jak człowiek z towarzystwa, a nie do lustra jak dzikus.
Siedział chwilę przy stole i nagle pacnął się w czoło. Zapomniał o podstawowych zasadach gościnności. Wstał, poszedł do jedynej szafy w kuchni, która służyła mu do przechowywania naczyń i garnków, ale też jako spiżarka. Wyciągnął dwa metalowe emaliowane płaskie talerze i postawił po dwóch stronach stołu. Czarne odpryski emalii sugerowały, że naczynia dawno miały za sobą czasy świetności i to są ich ostatnie chwile. Staremu to jednak nie przeszkadzało, przyzwyczaił się do nich i nie zamieniłby ich nawet na chińską porcelanę. Na środku położył na drewnianej desce wielki bochenek chleba pieczonego w piecu według starej receptury i nóż do krojenia. Obok postawił garniec smalcu ze skwarkami i słoik kiszonych ogórków. Do tego dołożył masło, kawał białego sera i słoik z miodem akacjowym. Postawił też na płycie pieca wielki, ciężki i okopcony niemiłosiernie czajnik i przygotował dwa metalowe kubki na herbatę. Ocenił, że stół wygląda nie gorzej niż wigilijny. Może nie było tylu potraw, ale jak dołoży jeszcze flaszeczkę bimbru, będzie niewiele mniej.
Zadowolony z siebie, nie ubierając się, wyszedł przed dom i spojrzał na ścieżkę schodzącą w dół do mostu na Solince i dalej do Cisnej. Mimo że zrobiło się już szaro, dostrzegł mężczyznę wspinającego się wolno pod górę. Facet trzymał się za piersi, jakby odczuwał w nich ciągły ból, i szedł bardzo wolno. Gospodarz zdążył wypalić dwa papierosy, zanim wysoki, szczupły mężczyzna o intensywnie niebieskich oczach i krótko ściętych, trochę posiwiałych jasnych włosach zatrzymał się pięć kroków przed domem, i spojrzał na niego z góry. Ciężko oddychał i był nienaturalnie blady.
– Dzień dobry, panie Majer – powiedział urywanym głosem, wypowiadając z trudem słowa między ciężkimi oddechami.
Tadeusz Majer pokiwał głową, gasząc papierosa.
– Nadkomisarz Zakrzewski, mimo wszystko miło mi cię widzieć.
Nie uścisnęli sobie rąk. Majer zachęcił policjanta ruchem głowy, żeby poszedł za nim. Weszli do chaty, Marcin Zakrzewski rozebrał się i usiadł na wskazanym przez gospodarza miejscu przy drewnianym stole.
– Woda się zagotowała – rzucił Majer, ściągnął czajnik z płyty pieca i napełnił wrzątkiem kubki, do których wcześniej nalał esencji zaparzonej w małym czajniczku.
Potem siedzieli w milczeniu naprzeciw siebie. Majer patrzył uważnie na Zakrzewskiego, a Marcin ciekawie rozglądał się wokoło. Na dłużej zatrzymał wzrok na poczęstunku czekającym na stole i na aparaturze do pędzenia bimbru.
– Napijesz się? – zapytał Majer.
– J-jasne.
– Ale nie tego. – Stary gospodarz dźwignął się z krzesła i sięgnął do szafki po flaszkę i dwie literatki.
Nalał po sto gramów bimbru. Alkohol był klarowny i miał kolor markowej whisky.
– Nigdy nie nauczyłem się pędzić dobrego bimbru – wyjaśnił Majer. – Swojego nie piję, mam na handel i jest z tego parę groszy. Niektórym smak nie przeszkadza, kupują, bo jest tanio. Ja kupuję bimber od starego Brychty. To jest mistrz. Mieszka niedaleko, po drugiej stronie Cisnej w linii prostej.
Zakrzewski sięgnął po swoją literatkę i spojrzał na Majera. Wypili i przez kilkanaście sekund smakowali trunek. Marcin z uznaniem pokiwał głową i Majer wybuchnął śmiechem.
– Mówiłem, że mistrz! – zarechotał i zaraz nalał jeszcze po jednym. – Ale zanim znowu wypijemy, zjedz coś. Pewnie jesteś zmęczony. Tarabaniłeś się tu do mnie pięćset kilometrów samochodem, a potem jeszcze ten spacer pod górę.
– Nie wróciłem jeszcze do formy – przyznał Zakrzewski.
Majer ze zrozumieniem skinął głową. Sięgnął po chleb i odkroił dwie pajdy. Gość posmarował sobie jedną grubo smalcem i sięgnął po ogórka, Majer przygotował dla siebie chleb z masłem, plastrem białego sera i odrobiną miodu. Jedli w milczeniu, siorbiąc gorącą herbatę. Dopiero kiedy kończyli swoje kromki, Majer znowu podniósł literatkę. Wypili.
Zakrzewski poczuł, jak przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele. Majer miał rację, był cholernie zmęczony. Trafił na korki na A4 w okolicach Krakowa i cała podróż zajęła aż osiem godzin. No i jeszcze na koniec kawał drogi ścieżką ostro pod górę. Myślał, że gospodarz będzie stwarzał jakieś problemy albo w ogóle nie będzie chciał z nim rozmawiać, tymczasem mile się rozczarował. Jak na warunki, w jakich mieszkał, Majer przyjął go iście po królewsku. Marcin skusił się na jeszcze jedną pajdę chleba ze smalcem. Gospodarz już się najadł, skręcił papierosa i palił. Sam z siebie zaczął opowiadać, jak wybudował chatę własnymi rękami i jak teraz mu się żyje z dala od cywilizacji.
Tadeusz Majer był sierżantem Milicji Obywatelskiej w czasach PRL. W listopadzie ubiegłego roku Zakrzewski go przesłuchiwał, gdy w prowadzonym przez niego śledztwie w sprawie mordercy polującego na policjantów pojawił się wątek Skalpela, seryjnego zabójcy z początku lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Majer prowadził tamto śledztwo razem z kapitanem Markiem Piekłą. Niestety, bez rezultatów. Przesłuchanie w komendzie wojewódzkiej we Wrocławiu również niczego nie wyjaśniło. Majer tylko jeszcze bardziej zamieszał im w głowach. Nie powiedział nic nowego, ale też nie ostrzegł, że tamta sprawa ma drugie dno. To dlatego Marcin był trochę zdziwiony, że teraz chce z nim rozmawiać i przyjmuje go we własnym domu. Może miał wyrzuty sumienia?
– Słyszałem, co się stało. – Majer zmienił nagle temat i rozlał kolejną porcję alkoholu. Opróżnił butelkę i sięgnął po następną. Widać było, że w najniższej szafce ma spory zapas.
Marcin pokiwał głową i milczał. Majer wypił do dna, lecz Zakrzewski upił tylko łyczek. Jeśli chodzi o picie bimbru, Majer był zawodowcem i pewnie niewiele osób potrafiło mu dorównać. Marcin nie zamierzał nawet próbować. Po długotrwałym pobycie w szpitalu i trudnej rehabilitacji nie wrócił jeszcze do pełni sił. Obawiał się, że pochłanianie bimbru w tym tempie źle się dla niego skończy.
– A co z tą czarnowłosą policjantką, z którą mnie wtedy przesłuchiwaliście? – Gospodarz spojrzał na niego niespokojnie. – Miała takie piękne zielone oczy.
Aspirant Karina Buczko miała najwięcej szczęścia. Bomba zainstalowana na drzwiach mieszkania nie zrobiła jej wielkiej krzywdy. Skończyło się na lekkich poparzeniach, stłuczeniach i kilkudziesięciu drzazgach wbitych głęboko w ciało. Do pracy wróciła już po miesiącu. Marcin dostał dwie kule w piersi i tylko cudem nie zginął na ulicy przed swoim blokiem. Mniej szczęścia mieli młodszy aspirant Adam Wiliczkowski i aspirant Ilona Marzec. Zginęli na miejscu od strzałów zamachowców. Na wspomnienie Ilony Marcin znowu poczuł ból w piersiach. W ostatnich tygodniach przed jej śmiercią łączyło ich coś więcej niż tylko zależność służbowa. I wszystko brutalnie się skończyło wraz z pierwszymi opadami śniegu zeszłej zimy. Ból w piersiach narastał. Lekarz powiedział mu, że takie bóle fantomowe będą go nawiedzać jeszcze bardzo długo wraz ze wspomnieniami z dnia zamachu. Rany można wyleczyć, lecz trauma pozostaje i pewnie nigdy go już nie opuści.
– Ona najmniej oberwała – powiedział, czując, jak drętwieją mu wargi od z trudem skrywanych emocji.
Majer musiał to zauważyć, ponieważ pokiwał tylko głową i nalał sobie kolejną porcję bimbru.
– No to mi ulżyło – mruknął.
Zakrzewski przyjrzał mu się uważnie. Majer był po siedemdziesiątce i to było bardzo wyraźnie widać, chociaż z tamtego przesłuchania zapamiętał go w gorszym stanie. Może wtedy po prostu chciał, żeby odnieśli takie wrażenie. Marcin miał coraz większą pewność, że bardzo umiejętnie ich wówczas rozegrał, żeby nie zadali tych najważniejszych pytań.
– Dlaczego nas wtedy nie ostrzegłeś? – zapytał wprost.
Majer długo i wyjątkowo dokładnie skręcał kolejnego papierosa. Wreszcie poślinił rąbek bibułki, skleił obie krawędzie i włożył skręta do ust. Długo nie zapalał.
– Popełniłem błąd i teraz żałuję – przyznał. – Gówno wiedzieliście, w co się pakujecie. Powinienem spotkać się z tobą gdzieś na osobności, gdzie nie dosięgłyby nas żadne wścibskie uszy, i cię ostrzec, ale trochę was zlekceważyłem.
– Sądziłeś, że tego nie ruszymy. Po prostu nie będzie nam się chciało grzebać tak głęboko.
– Tak właśnie sądziłem, przyznaję. – Majer zaciągnął się głęboko. Papieros spalił się prawie do połowy. – Nie spodziewałem się też, że oni tak zareagują. Mimo upływu tylu lat ciągle czują się zagrożeni.
– Czyli polowania na ludzi nadal się odbywają?
– Bardzo możliwe – odpowiedział ostrożnie gospodarz.
– Jacy oni? – Zakrzewski patrzył mu twardo w twarz, a gospodarz udawał, że tego nie widzi. Błądził wzrokiem w górze, jakby starał się policzyć pająki mieszkające pośród licznych pajęczyn zwisających z sufitu. Na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno. Słaba żarówka nad stołem zabarwiła pomieszczenie na żółto.
– Kurwa, po co chcesz w tym grzebać, Zakrzewski? – odezwał się wreszcie. – Mało ci jeszcze śmierci? Przecież sprawcy zamachów na ciebie i twoich kolegów siedzą teraz w areszcie i czekają na proces.
– Naprawdę uważasz, że wszystko jest w porządku? – zapytał Marcin.
– Co masz na myśli?
– Do zamachu na policjantów przyznał się jeden z ochroniarzy nieżyjącego milionera Jerzego Ostaszewskiego. Już sam motyw jest mętny i mało przekonywający. Nie chciał dopuścić, żeby policja i media szargały opinię nieżyjącego szefa. Przecież on był kryształowy, genialny, doskonały i nikogo nie skrzywdził. Uważasz, że to jest dobry motyw, żeby mordować policjantów? Do tego wskazuje dwóch swoich kolegów z ochrony jako współudziałowców. Oni nie przyznają się do winy, ale nie mają wiarygodnego alibi, a w miejscach zbrodni technicy znaleźli obciążające ich ślady biologiczne. Tylko że jakieś takie dziwnie słabe i dyskusyjne. Mimo to zostają aresztowani, oskarżeni o zabójstwo i udział w zorganizowanej grupie przestępczej. W międzyczasie kolega, który ich sypnął, wiesza się w swojej celi, a służba więzienna nie potrafi rozsądnie wyjaśnić, jak to się stało i dlaczego nikt nic nie widział. Uważasz, że wszystko jest w porządku?
Majer patrzył na niego dziwnie.
– Czytałem, że ten, który się powiesił, strzelał właśnie do ciebie i został zatrzymany na miejscu zdarzenia z pistoletem w dłoni – odezwał się wreszcie. – Są świadkowie. Nie może być mocniejszych dowodów.
– Co do niego sprawa jest jasna. Ale jego koledzy? Mam wątpliwości – odpowiedział Zakrzewski. – A wiesz, co się stało później? Policja nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić, co dzieje się w rodzinie ochroniarza, który do mnie strzelał. W aktach nie ma żadnej wzmianki o tym, że jego żona jest chora na raka i od kilku miesięcy fundacja pomagająca osobom w jej sytuacji zbierała fundusze na eksperymentalną operację zagranicą. Nikt się nie zainteresował tym, że ona dwa miesiące temu zebrała całą kwotę i pojechała na tę operację. Nikt nie sprawdził, że jeszcze nie wróciła do kraju. Nawet nie można się z nią skontaktować. I to jest rozwiązanie tej sprawy. Definitywny koniec? Jeden ochroniarz nie żyje, dwóch innych dostanie dożywocie na podstawie kontrowersyjnych dowodów i zapominamy o wszystkim?
W pomieszczeniu zapanowało długie milczenie. Wreszcie Majer pokazał na szklaneczki z bimbrem i wypili. Tym razem Marcin wychylił swoją do dna. Czuł szum pod czaszką i słabość w nogach. Może dlatego słowa tak łatwo pojawiały się na jego ustach. Nienaturalnie błyszczące oczy gospodarza też wskazywały na rosnący szybko poziom alkoholu we krwi.
– Dlaczego mi to wszystko mówisz? – zapytał.
– Posłuchaj, Majer, czy to była milicja, czy policja, byłeś zawsze takim samym psem jak ja. Do cholery, przecież obaj mieliśmy jakieś wewnętrzne zasady? To nie jest tak, że można nam wszystko wydrukować i podrzucić na tacy, a my to z radością przyjmiemy, żeby tylko nie mieć kłopotów. Kurwa, to nie jest tak, że wychodzisz z pracy albo idziesz na emeryturę i już jesteś kimś innym. Gliniarzem jest się cały czas i uczciwość jest dla nas najważniejszym dobrem. Z szacunku dla samego siebie i swoich zasad albo dla kolegów, którzy poświęcili życie, żeby ścigać skurwysynów. Również tych, którym się wydaje, że mogą bezkarnie zabijać, bo mają kupę kasy. Popatrz mi w oczy i powiedz, że nie mam racji.
Tadeusz Majer popatrzył mu w oczy.
– Masz rację – przyznał. – Ale dalej nie wiem, po co mi to mówisz. Ja w milicji byłem nikim.
Zakrzewski patrzył na niego zagadkowo.
– Doprawdy? – Na jego ustach pojawił się kpiący uśmieszek. – Podczas naszego pierwszego spotkania nie zwróciłem uwagi na szczegóły. Byliśmy w środku śledztwa, liczyło się tylko powstrzymanie zabójcy i nie skupiłem się na pewnych elementach pobocznych. Potem długo leżałem w szpitalu i miałem czas na rozmyślania.
Zawiesił głos, a gospodarz znowu nalał sporą porcję bimbru. Może chciał upić Marcina, zanim ten dojdzie do meritum, jednak nie było już na to szans.
– Zastanowiło mnie, dlaczego na tamtym przesłuchaniu oskarżałeś kapitana Piekłę, że to on był Skalpelem. To oskarżenie było zupełnie bez sensu. Pomyślałem na początku, że naprawdę jesteś takim dziwakiem, na jakiego się kreujesz. Była żona kapitana Piekły od wielu lat przelewała ci pieniądze. Zwaliłeś to na wyrzuty sumienia. Wie, że jej mąż był mordercą, więc chce odkupić jego winy i wysyła ci pieniądze, o które ty zresztą nie prosiłeś. Znowu wyjaśnienie bez sensu. Co jej wyrzuty sumienia mają wspólnego z tobą? Przecież cię prawie nie znała. Będąc wtedy we Wrocławiu, nocowałaś u niej kilka nocy, zanim wróciłeś do swojej pustelni.
Gospodarz pokazał, żeby wypili, ale Zakrzewski znowu tylko umoczył usta i kontynuował, patrząc na niego uważnie.
– Poprosiłem Karinę, żeby znalazła zdjęcia sierżanta Majera w starych milicyjnych archiwach. Okazało się, że Tadeusz Majer był postawnym mężczyzną, miał czarne, gęste włosy, szerokie bary i wielkie dłonie. Pomyślałem sobie, że lata nadużywania alkoholu, życia w leśnej chacie i unikania ludzi mogą człowieka zmienić nie do poznania. Ale nie aż tak. Człowiek na starość aż tak się nie kurczy.
Zakrzewski zamilkł i wpatrywał się w twarz gospodarza, na której zaczął nagle krążyć tajemniczy uśmieszek. Pojawiał się, potem znikał, aby znowu się pojawić. I tak kilka razy. Stary człowiek uśmiechał się do swoich myśli, wreszcie spojrzał na nadkomisarza wyjątkowo bystro.
– Bzdury – rzucił stanowczo.
– Koniec tej maskarady, kapitanie Marku Piekło – powiedział Zakrzewski twardo. – Szefowa techników kryminalistycznych porównała twoje odciski palców z dokumentów sprzed lat z tymi, które zostawiłeś, kiedy byłeś u nas na przesłuchaniu. Nie ma sensu dłużej udawać, panie kapitanie. A nie, przepraszam. Wtedy mówiło się: obywatelu kapitanie. Może nawet towarzyszu.
Były kapitan Milicji Obywatelskiej Marek Piekło pokiwał tylko głową i długo skręcał w palcach papierosa. Wreszcie zapalił i wydmuchał dym w kierunku brudnego, pokrytego starymi pajęczynami sufitu.
– Wypierdolili mnie z partii za pijaństwo, więc nie byłem towarzyszem – odezwał się wreszcie. – Przyznam ci się do czegoś, Zakrzewski: zawsze bardziej podobało mi się panie kapitanie od obywatelu kapitanie.
– J-jasne – mruknął Marcin i milczał, czekając na wyjaśnienia.
Piekło palił zamyślony, wreszcie zapytał, jakby nie zamierzał niczego wyjaśniać.
– Czego ty ode mnie chcesz?
– Chcę się dowiedzieć, czy nieżyjący już milioner Jerzy Ostaszewski na pewno był w latach osiemdziesiątych seryjnym mordercą o pseudonimie Skalpel. – Każde słowo Marcina brzmiało twardo i zdecydowanie. – Chciałbym wiedzieć, kto malował obrazy ludzką krwią, kto razem z nim organizował polowania na ludzi, kto w nich uczestniczył i kto poczuł się na tyle zagrożony, że zabił Ostaszewskiego, a potem próbował zabić mnie i śledczych zajmujących się tą sprawą. I chciałbym się jeszcze dowiedzieć, co się stało z kobietami pracującymi w firmach Ostaszewskiego, które pewnego dnia wyszły z domu, żeby już nigdy nie wrócić.
Ręka z papierosem coraz bardziej drżała. Kapitan Marek Piekło sam nalewał sobie kolejne porcje bimbru i sam pił, nie patrząc na Marcina. Wypił już dawkę, która powaliłaby nosorożca, a wciąż jeszcze patrzył na gościa przytomnie spod zaczerwienionych powiek. Grube krople potu pojawiły się na jego czole i sklejały kosmyki długich, siwych włosów.
– Minęło już tyle lat, nie mogę ci pomóc, Zakrzewski. – Głos mu trochę ochrypł.
– Gówno tam! – żachnął się Zakrzewski. – Wiesz co, Piekło? Grzebiąc w aktach z twojego śledztwa, zauważyłem jedną zasadniczą rzecz. My jesteśmy tacy sami. Mamy swoje staroświeckie zasady, według których zawsze, bez względu na cenę, jaką przyjdzie nam za to zapłacić, sprawiedliwość musi zatriumfować. Nie daliśmy się wciągnąć w żadne nieformalne układy, nigdy nie daliśmy się skorumpować i zeszmacić. Podobnie jak dla mnie dzisiaj, praca była dla ciebie całym życiem. Kiedy wpadałeś na trop, nic więcej już się nie liczyło. I zapłaciłeś za to straszną cenę. Odeszły od ciebie żona z córką, zostałeś alkoholikiem, stoczyłeś się na dno. Ja też zaczynam płacić swoją cenę za takie życie. Coraz bardziej boli, ale ciągle prę do przodu, nie wiedząc, co mnie jeszcze czeka i gdzie skończę: w rynsztoku czy na cmentarzu.
Powietrze w pomieszczeniu jakby zgęstniało.
– Dlatego nie wierzę, że zostawiłeś wtedy sprawę Skalpela i obrazów malowanych ludzką krwią – kontynuował Zakrzewski po pauzie. – Ty nie mogłeś tego zostawić, Piekło, nie mógłbyś potem do końca swoich dni spojrzeć sobie w twarz.
– A jeśli naprawdę zostawiłem? – Piekło znowu próbował sobie nalać bimbru, lecz butelka była już pusta. Nie miał siły pójść po następną. Marcin nie miał dla niego litości. Nie po to przejechał pięćset kilometrów i dotarł na to odludzie, żeby teraz odpuszczać.
– Gdybyś naprawdę ją zostawił, mieszkałbyś teraz z żoną we Wrocławiu, a nie na tym zadupiu. Nie odpuściłeś wtedy i musiałeś uciekać, żeby ocalić żonę i syna. Tadeusz Majer w roku 1994 umierał na raka i dał ci swoją tożsamość, żebyś mógł się ukryć i ocalić najbliższych. Czego się przestraszyłeś, Piekło, że zostawiłeś żonę i syna? Kogo się bałeś?
Oczy kapitana Piekły łzawiły. Może od wypitego alkoholu, może od dymu ze skręta, a może jeszcze z innego powodu. Znowu sprawdził, czy butelka naprawdę jest pusta, i z przekleństwem odsunął ją od siebie. Marcin podsunął mu swoją niedopitą szklaneczkę, którą on natychmiast opróżnił. Nawet się nie skrzywił.
– O co w tym wszystkim chodzi, Piekło, że ukrywasz się do dziś, mimo upływu tylu lat? – ciągnął Zakrzewski.
Piekło z wolna się uspokajał. Znowu starannie skręcał papierosa, mimo że w pomieszczeniu było już siwo od dymu, gryzącego Marcina w oczy.
– Masz żonę, Zakrzewski, albo kobietę? – zapytał.
– Nie.
– Naprawdę chcesz w tym grzebać?
– Posłuchaj, Piekło, zginęli moi koledzy policjanci. Nie jest kwestią, czy mi się chce. Ja to muszę zrobić, dla nich i dla swojego świętego spokoju. Kiedy ktoś atakuje sforę, psy wpadają we wściekłość i zaczynają gryźć. Psy nie mogą okazywać słabości, muszą zaatakować, żeby nikt nigdy już nie próbował atakować sfory. Ty też byłeś psem – pomóż mi.
Piekło roześmiał się chrapliwie i zaraz spoważniał.
– Nie ma żadnej sfory, Zakrzewski – powiedział. – Jeśli chcesz poznać prawdę, musisz działać sam, nie możesz nikomu ufać, nawet najbliższym kolegom i przyjaciołom. W tym świecie ideały już dawno sięgnęły bruku. Liczą się tylko pieniądze. Za kasę i perspektywę dostatniego życia ludzie potrafią posunąć się do najobrzydliwszych czynów, ze zdradą i morderstwem włącznie. Jeśli do tego dołączyć politykę i władzę nad ludźmi, wszelkie zasady przestają obowiązywać. Szczególnie kiedy żądza władzy przeradza się w chorą obsesję, wynaturzenie, i zaczyna decydować o życiu lub śmierci.
– Popatrz na siebie, kapitanie Piekło. – Marcin nachylił się nad stołem w jego kierunku. – Złamali cię, uciekłeś, schowałeś się, ale ja cię nie potępiam. Chciałeś uratować najbliższych. Być może ja również tak bym się zachował na twoim miejscu. Tylko że przez te lata sytuacja się diametralnie zmieniła. Jesteś już stary, twoja żona pogodziła się z samotnością, twój syn Irek Paleczny jest prokuratorem i też jest alkoholikiem. To jest ostatni moment, żeby coś naprawić i przestać się chować w swoim świecie. Pomóż mi.
Piekle znowu drżały ręce. Chciał skręcić papierosa, lecz zrezygnował. Milczeli. Minuty wlekły się jak karawana sunąca przez piaski pustyni.
Wreszcie były kapitan Milicji Obywatelskiej Marek Piekło zaczął opowiadać. Kiedy skończył, ogień w piecu dawno już wygasł, a przez szpary do chaty wpełzał nieprzyjemny chłód nocy.
5
Około godziny osiemnastej nadkomisarz Marcin Zakrzewski wysiadł z taksówki przed budynkiem przychodni zdrowia przy ulicy Dobrzyńskiej. Zanim taksówka zawróciła i odjechała wolno w kierunku wyjazdu na Traugutta, stał, patrząc na okazały gmach, w którym przed wojną mieściła się kasa chorych. W końcu westchnął przeciągle i wszedł do środka. Nie było odwrotu, musiał go obejrzeć lekarz. W obszernym holu, wysokim aż po sam dach, zatrzymał się trochę zdezorientowany. Wreszcie wypatrzył strzałki, wsiadł do zdezelowanej windy i wjechał na pierwsze piętro, gdzie mieścił się całodobowy dyżur ortopedyczny. Na korytarzu jęknął w duchu. Na krzesłach przed drzwiami, gdzie przyjmował dyżurny lekarz, siedziało kilkanaście osób, tworząc różnokolorową ludzką mozaikę. Wydawało się, że każdy jest inny, a jednak wszystkich połączyło cierpienie, wyraźnie malujące się na twarzach. Odpowiednie do nieszczęścia, jakie dotknęło ich posiadaczy. Połamane ręce, palce, nogi, złamane obojczyki i jeszcze inne urazy, które na pierwszy rzut oka ciężko było zauważyć. Czekając na swoją kolej, niektórzy skupiali się całkowicie na swoim cierpieniu i zamykali w sobie, inni nawiązywali kontakt z sąsiadami, starali się nie myśleć o bólu i zabić czas sympatyczną rozmową.
Zakrzewski usiadł na krześle na końcu kolejki i przyłączył się do tych pierwszych. Tylko że on nie kontemplował bólu, lecz przeklinał samego siebie i własną nieostrożność. Jak to się, cholera, stało, że spadł z krzesła? Większa głupota jeszcze w życiu mu się nie przydarzyła.
Z kapitanem Piekłą rozmawiał w jego leśnej chacie do północy. Ostatecznie nawet on poniósł konsekwencje zbyt dużej ilości pochłoniętego bimbru. Na koniec był już tak pijany, że Zakrzewski musiał pomóc mu wstać z krzesła i odprowadził go do łóżka. Cały czas jednak mówił z sensem i nie bełkotał. Zasnął w dwie sekundy. Marcin położył się na drewnianej ławce w kuchni, nakrył się wszystkimi kocami i narzutami, jakie znalazł w chacie, i tak zdrzemnął się kilka godzin też zmorzony alkoholem i zmęczeniem.
Już o siódmej rano obudziły go odgłosy rąbania drewna. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Powitał go rześki, wilgotny poranek ze słońcem powoli wygrywającym wieczną wojnę z chmurami. Odebrał skacowanemu Piekle siekierę, polecił mu rozpalić w piecu, przygotować kawę i śniadanie. Praca fizyczna dobrze mu zrobiła, chociaż on też czuł suchość w ustach i inne jeszcze mniej sympatyczne konsekwencje wypicia dużej ilości mocnego alkoholu. Po kilkunastu minutach poczuł się lepiej. Górskie, chłodne powietrze też doskonale podziałało na kaca. Wrócił do chaty z naręczem drewna w o wiele lepszej formie, niż kiedy ją opuszczał. Gdyby jeszcze nie ten cholerny fantomowy ból w piersiach.
Piekło zdążył rozpalić w piecu, zagotować kawę, przygotować na śniadanie taki sam zestaw jak poprzedniego dnia na kolację i wypić pół butelki bimbru. Gdyby Marcin po przebudzeniu tyle wypił, pewnie zaraz by padł. Piekło po prostu zaczął normalnie funkcjonować. Zjedli śniadanie, potem Marcin pił kawę z metalowego kubka, a gospodarz palił papierosy. Rozmawiali do dziewiątej, ustalając ostatnie szczegóły, potem Zakrzewski zarzucił na ramię plecak i po prostu wyszedł bez słowa z chaty, jakby szedł na wycieczkę po górach i miał zamiar wrócić za kilka godzin. Piekło nie wyszedł, żeby chociaż odprowadzić go wzrokiem, kiedy wolno schodził w dół śliską ścieżką. Pewnie kończył w tym czasie butelkę, ale na to Marcin nie miał już żadnego wpływu.
Do Wrocławia wrócił około siedemnastej. Wcześniej zjadł niezdrowy obiad w restauracji na stacji benzynowej przy autostradzie i wypił szybko dwie kawy. To tylko podrażniło kwasy w żołądku. Odtąd towarzyszyło mu nieprzyjemne uczucie nadkwaśności.
Zastał dawno niewietrzone i niesprzątane mieszkanie i poczuł się dziwnie. Jakby nie był u siebie, tylko w jakimś obcym, nieprzyjaznym miejscu. Postanowił trochę posprzątać. Kiedy już poodkurzał, umył podłogi, pościerał kurze i włączył pralkę, zauważył, że w kuchni na ścianie wciąż wisi kalendarz z zeszłego roku. A to był paskudny rok. Chyba najgorszy, jaki przeżył. Wszedł na krzesło, żeby zawiesić nowy, i wtedy spadł.
Nawet nie wiedział, jak do tego doszło. Był zmęczony po wizycie u Piekły w Cisnej i nie mógł zapanować nad burzą myśli, które kotłowały się w jego głowie po tym, gdy kapitan opowiedział mu o swoim śledztwie z początku lat dziewięćdziesiątych. Czuł się, jakby wyszedł z siebie i stanął obok. Takie nierealne uczucie. I chyba niebezpieczne. Próbował tyłem zejść z krzesła i coś poszło nie tak. Stawiając krok w tył, trafił nogą na kuchenny stołek, który przesunął się po kafelkach podłogi, i było już za późno. Poleciał na głowę. W ostatniej chwili siłę upadku zamortyzował rękami, ale i tak gruchnął uchem w twarde kafelki. Rozbite i krwawiące ucho okazało się drobiazgiem. Najgorszy był ból w lewym nadgarstku i w palcu serdecznym prawej dłoni. Leżał na podłodze oszołomiony bólem, a z jego ust sypały się najgorsze przekleństwa. Kiedy już pozbierał się z podłogi, długo siedział w ulubionym fotelu, badając obrażenia. Wyglądało na to, że złamał rękę w nadgarstku. Natychmiast pojawiła się opuchlizna, nie mógł poruszyć dłonią. Z palcem też było źle, spuchł, nie dało się go zgiąć.
Po kolejnej godzinie stwierdził, że chyba jednak niezbędna będzie wizyta w szpitalu. Taksówką pojechał na SOR szpitala im. Marciniaka, gdzie pielęgniarka poradziła mu, żeby udał się na Dobrzyńską, to nie będzie musiał spędzić kilkunastu godzin w kolejce. Niestety, kiedy się tu zjawił, zastał sytuację podobną do tej w szpitalu. Swoje kilka godzin i tak będzie musiał odsiedzieć. Takie były przykre realia krajowej służby zdrowia.
Siedział więc cierpliwie w kolejce i starał się nie słuchać innych. Skupił się na własnych, niewesołych myślach. Co tak naprawdę opowiedział mu kapitan Piekło? Banalną historię o korupcji, manipulacji, żądzy władzy i pieniędzy? Chyba nie. Jeśli układ jest chroniony w sposób bezwzględny przez tyle dziesięcioleci, musi tam być drugie dno. Coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Niepokój wciąż go nie opuszczał. Nie wiedział jeszcze, jak można by było odkryć prawdę. Jak dotrzeć do osób zarządzających układem, jak je postawić przed sądem, jeśli mają potężne wpływy. Marcin czuł się za mały, żeby próbować samemu. Tylko czy komuś w ogóle można jeszcze ufać? Upadek na głowę go otrzeźwił. Może od czasu do czasu trzeba walnąć głową o kafelki, żeby się ocknąć i zyskać właściwą perspektywę? Może i tak, ale nie trzeba łamać sobie przy tym rąk.
Kwadrans przed północą trafił wreszcie przed oblicze lekarza. Młody człowiek, wyglądający, jakby tydzień temu skończył akademię medyczną, spojrzał na niego znudzonym wzrokiem. Potem z daleka popatrzył na spuchnięty nadgarstek, obojętnie rzucił okiem na palec i wypisał skierowanie na prześwietlenie. W międzyczasie pielęgniarka trzy razy wpisywała dane Zakrzewskiego do komputera, ponieważ ciągle się coś zawieszało i system wylatywał w kosmos. Dobrze, że przynajmniej rentgen znajdował się na tym samym piętrze. Chociaż znając organizację i logikę naszej służby zdrowia, Marcin nie zdziwiłby się, gdyby kazano mu jechać na drugi koniec miasta. Na szczęście nie musiał.
Wyszedł z gabinetu ze skierowaniem na RTG i poszedł korytarzem wzdłuż holu przebiegającego przez wszystkie kondygnacje budynku. Tu też trafił na kolejkę, na szczęście nie taką, jak po przeciwległej stronie piętra.
6
Trzy minuty po północy doczekał się. Obsługujący aparat rentgenowski pracownik medyczny w wieku około sześćdziesięciu lat wyszedł do niego, przeczytał skierowanie i z lekkim zakłopotaniem oznajmił Zakrzewskiemu, że niestety nie może na razie wykonać prześwietlenia. Skierowanie jest z poprzedniego dnia i nie obowiązuje od trzech minut. Kazał Marcinowi wrócić po nowe. Dobrze, że w tym wypadku nie musiał jeszcze raz czekać w kolejce, która zmniejszyła się, ale nie aż tak bardzo.
Na prześwietlenie trafił wpół do pierwszej w nocy. Potem czekał na wyniki. Ten sam pracownik medyczny oddał mu skierowanie i kazał wracać do lekarza. Przed obliczem młodego lekarza stanął ponownie około pierwszej. Okazało się, że system komputerowy jednak działa dość sprawnie i lekarz już oglądał jego zdjęcia z RTG. Potem zaczął mówić z takim zaangażowaniem, jakby komentował po raz dziesiąty ten sam mecz piłki nożnej z ligi okręgowej.
– Tak jak myślałem. Złamanie kości strzałkowej w lewej ręce i pęknięcie paliczka palca serdecznego w prawej ręce. Niestety, musimy pana zagipsować na co najmniej cztery tygodnie.
Zakrzewski próbował coś powiedzieć, ale lekarz i pielęgniarka byli już zainteresowani kolejnym pacjentem z podejrzeniem złamania obojczyka.
Marcin poszedł we wskazanym kierunku. Przeszedł jedno pomieszczenie i znalazł się w kolejnym. Tu czekał na niego mężczyzna około pięćdziesięcioletni w białym kitlu. Akurat sprzątał stanowisko, na którym gipsował złamania. Marcin poczekał kilka chwil w drzwiach i wreszcie mógł usiąść. Pielęgniarz dokonał szybkich oględzin:
– Na nadgarstek założymy opatrunek gipsowy, na palec wystarczy usztywnienie – ocenił. – Założymy szynę Zimmera.
– Nie może mnie pan pozbawić obu rąk – zaprotestował niezbyt stanowczo Marcin. – Jak ja będę funkcjonował?
– Poradzi pan sobie. – Pielęgniarz, odwrócony do niego tyłem, wzruszył ramionami, wyciągając z szuflady gipsowe opatrunki. – Najważniejsze, żeby szybko się zrosło.
Zakrzewski próbował jeszcze protestować, lecz szybko zamilkł zniechęcony. Pielęgniarz moczył opatrunki w wodzie, potem ustawił odpowiednio złamaną rękę i zaczął ją bandażować. Usta mu się przy tym nie zamykały. Ciągle gadał. Na początku ten potok słów strasznie Marcina irytował. Po pewnym czasie jednak zaciekawiony policjant spojrzał po raz pierwszy w twarz pielęgniarza i zaczął uważnie słuchać.
7
– Cholerny palant!
Karolina Nowacka zatrzasnęła za sobą drzwi ze złością, zostawiając za nimi głośną muzykę i śmiechy kilkunastu rozbawionych nastolatków. Zbiegła ze schodów, przeszła kilka kroków i znalazła się na ulicy Greckiej. Dla podkreślenia swojej wściekłości trzasnęła głośno furtką, aż zadrgało całe ogrodzenie. Głuchy odgłos rozniósł się po pustej ulicy, rozświetlonej jedynie przez uliczne latarnie.
Było trzydzieści minut po północy.
Na chodniku zatrzymała się zdezorientowana. Nigdy wcześniej nie była na Muchoborze Małym. Wiedziała tylko, że niedaleko jest Nowy Dwór, gdzie jeżdżą nocne autobusy i na pewno jest postój taksówek. Przypomniała sobie, że ma rozładowaną komórkę i nie będzie mogła zamówić taryfy telefonicznie. Straciła trochę pewności siebie. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie wrócić na imprezę i nie poprosić kogoś, żeby zadzwonił w jej imieniu na radio taxi, ale uniosła się honorem. Nie będzie prosić o pomoc bandy głupków, poradzi sobie sama. Zastanowiła się, w którą stronę jest Nowy Dwór. Kilka godzin wcześniej przyjechała tu samochodem ze swoim chłopakiem. Grzesiek prowadził, więc nie zwracała uwagi, którędy jadą. Teraz zwątpiła, patrząc na pustą ulicę z rzędami domów jednorodzinnych po obu stronach. Wszystkie wyglądały tak samo, nigdzie żywego ducha. W prawo czy w lewo?