Dziewczyna na klifie - Lucinda Riley - ebook + audiobook + książka

Dziewczyna na klifie ebook i audiobook

Lucinda Riley

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Załamana poronieniem i oddalającą się wizją macierzyństwa młoda rzeźbiarka, Grania Ryan, porzuca Nowy Jork i życiowego partnera, Matta. Po dziesięciu latach nieobecności powraca do Irlandii, do rodzinnego domu położonego nad smaganą wichrami zatoką Dunworley. Pewnego dnia podczas spaceru brzegiem morza widzi stojącą na krawędzi klifu dziewczynkę o rudych włosach ubraną w koszulę nocną. Jak zahipnotyzowana obserwuje trwające w bezruchu dziecko, sprawiające wrażenie, jakby nie zdawało sobie sprawy z niebezpieczeństwa.

Dość szybko pomiędzy Granią a osieroconą przez matkę ośmioletnią Aurorą Lisle zawiązuje się przyjaźń – na tyle silna, by ojciec Aurory powierzył jej opiekę nad małą. Fakt ten bardzo niepokoi matkę Granii, Kathleen, która przestrzega córkę przed zawieraniem bliższych znajomości z członkami rodziny Lisle’ów. Ze starych listów obejmujących okres prawie stu lat oraz opowieści Kathleen Grania – która wcześniej nie zdawała sobie sprawy ze związków łączących jej matkę, babkę i prababkę z rodziną Lisle’ów – dowiaduje się o swoich korzeniach, o zawikłanych losach obu irlandzkich rodzin, gdzie miłość przeplatała się z tragedią. Ale to nie Grania, lecz obdarzona wielką przenikliwością i apetytem na życie Aurora, zdejmie klątwę ciążącą na przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 10 min

Lektor: Czyta: Pola Blasik Joanna Gajor

Oceny
4,6 (106 ocen)
73
27
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cindrella

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia
00
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść o sile miłości bardzo polecam💖💖💖
00
Wladek1945

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna
00
MPochmurka

Nie oderwiesz się od lektury

super ,polecam
00
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna. ❤️❤️❤️❤️❤️No cóż można napisać? Tylko to, że trzeba ją przeczytać. Nie ma innej możliwości. Wyciska łzy do bólu. Polecam całym sercem ❤️❤️❤️❤️❤️
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorce

Tej autorki

Strona redakcyjna

Dedykacja

Motto

Aurora

1

2

3

4

5

6

7

8

Aurora

9

10

11

12

13

14

15

Aurora

16

17

18

19

20

21

22

Aurora

23

Aurora

24

25

26

27

Aurora

28

29

30

31

32

33

Aurora

34

35

36

Aurora

37

38

39

40

41

42

43

Aurora

44

Aurora

Epilog

Podziękowania

Bibliografia

Przypisy

Dwie irlandzkie rodziny, cztery pokolenia kobiet i łącząca je tragiczna przeszłość.

Przejmująca opowieść o poszukiwaniu własnych korzeni, o rodzinnych sekretach, o kłamstwach, krzywdach i rozstaniach, ale też o miłości i nadziei.

Młoda rzeźbiarka Grania Ryan po latach nieobecności wraca do Irlandii, do rodzinnego domu położonego nad smaganą wichrami zatoką Dunworley. Pewnego dnia, podczas spaceru, zauważa na krawędzi klifu dziewczynkę o rudych włosach. Okazuje się, że to Aurora Lisle, osierocona przez matkę ośmiolatka, która wraz z ojcem mieszka w pobliskim pałacu. Szybko nawiązują nić porozumienia…

Zaniepokojona tym matka Granii, Kathleen, zaczyna snuć poruszającą opowieść o zawikłanych losach dwóch rodzin… Z jej słów i starych listów Grania poznaje historię miłości i tragedii. Zdaje też sobie sprawę z istnienia klątwy, która może położyć się cieniem na jej szczęściu…

Lucinda Riley

Urodziła się w Irlandii. We wczesnej młodości próbowała swoich sił jako aktorka, grała zarówno na deskach teatru, jak i w filmach, pracowała też w telewizji. Pierwszą powieść napisała w wieku 24 lat. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 30 języków i sprzedane w ponad 15 milionach egzemplarzy na całym świecie. Wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów „Sunday Timesa” i „New York Timesa”.

Autorka obecnie pracuje nad kolejnymi tomami z fantastycznie przyjętej serii Siedem Sióstr. Inspiracją do jej powstania były opowieści mitologiczne o siedmiu siostrach – Plejadach – zamienionych po śmierci w gwiazdy. Każda z bohaterek – adoptowanych sióstr – nosi imię jednej z nich.

Pierwszych pięć książek – Siedem Sióstr, Siostra Burzy, Siostra Cienia, Siostra Perły i Siostra Księżyca – stało się europejskimi bestsellerami. Prawa do serialu na ich podstawie zostały kupione niemal natychmiast przez hollywoodzką firmą producencką!

LUCINDARILEY.COM

Tej autorki

DOM ORCHIDEI

DZIEWCZYNA NA KLIFIE

TAJEMNICE ZAMKU

RÓŻA PÓŁNOCY

SEKRET LISTU

DRZEWO ANIOŁA

Cykl SIEDEM SIÓSTR

SIEDEM SIÓSTR

SIOSTRA BURZY

SIOSTRA CIENIA

SIOSTRA PERŁY

SIOSTRA KSIĘŻYCA

Tytuł oryginału:

THE GIRL ON THE CLIFF

Original English language edition first published by Penguin Books Ltd, LondonText copyright © Lucinda Riley 2011The author has asserted her moral rightsAll rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Marzenna Rączkowska 2013

Redakcja: Beata Kołodziejska

Ilustracja na okładce: © Lee Frost/Trevillion Images

Projekt graficzny okładki: Aldona Krupa

ISBN 978-83-8125-527-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Stephena

Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.

Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przekł. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz

Aurora

Ja to ja.

A teraz coś ci opowiem.

Dla każdego pisarza te słowa są najtrudniejsze. Tak mi przynajmniej mówiono.

Inaczej mówiąc – jak zacząć. Popełniłam plagiat, gdyż ściągnęłam pomysł z pierwszych gawędziarskich prób mojego młodszego brata. Urzeczona ich prostotą, na zawsze zapamiętałam jego pierwsze słowa.

Więc zaczęłam.

Muszę cię ostrzec, że nie jestem zawodową pisarką. Tak naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio wzięłam pióro do ręki. No bo widzisz, zawsze wyrażałam swoje uczucia ciałem. Teraz nie mogę już tego robić, więc postanowiłam przelać myśli na papier.

Nie piszę z zamiarem publikacji. Obawiam się, że cel mam bardziej samolubny. Znalazłam się na etapie życia, którego każdy się boi – wypełniam dni przeszłością, bo przyszłości zostało mi niewiele.

Przynajmniej mam co robić.

I uważam, że ta historia – moja i mojej rodziny, która zaczęła się prawie sto lat przed moim narodzeniem – jest ciekawa.

Wiem, że każdy tak samo myśli o sobie. I to prawda. Życie każdego człowieka pełne jest fascynujących wydarzeń, a gra w nim wielu aktorów: złych i dobrych.

I prawie zawsze w którymś momencie pojawia się magia.

Nazwano mnie imieniem słynnej księżniczki z popularnej bajki. Może dlatego zawsze wierzyłam w magię. A w miarę dorastania zrozumiałam, że bajka to alegoria wielkiego tańca życia, który podejmujemy z chwilą narodzin.

I nie ma od niego ucieczki aż do śmierci.

Tak więc, Drogi Czytelniku – gdyż zakładam, że mam odbiorcę, skoro czytasz te słowa – opowiem ci moją historię.

Wiele postaci, które tu występują, zmarło dawno przed moimi narodzinami, więc postaram się posłużyć wyobraźnią, aby ich na powrót ożywić.

I kiedy tak sobie siedzę i rozmyślam nad dziejami, których przekaz pochodzi od dwóch pokoleń, odnajduję jeden główny temat. To oczywiście miłość i wybory, jakich dokonujemy z jej powodu.

Wiele osób natychmiast pomyśli, że chodzi mi o miłość między kobietą i mężczyzną. Tak – tego jest tu mnóstwo. Ale są też inne przejawy miłości, o równie wielkiej potędze. Na przykład miłość rodzica do dziecka. Jest też obsesyjna, niszczycielska miłość, która prowadzi do spustoszeń.

Inny wątek to zapewne morze wypijanej przez ludzi herbaty – ale dopuszczam się dygresji. Wybacz mi tę przywarę staruszków. Wracam do opowieści.

Kiedy uznam, że trzeba coś dokładniej wyjaśnić, przerwę wątek i posłużę ci za przewodnika, bo historia jest skomplikowana.

Myślę, że dla jeszcze większego zagmatwania spraw zacznę pod koniec, kiedy byłam ośmioletnim dzieckiem bez matki. Na urwistym brzegu zatoki Dunworley, w moim ulubionym miejscu na ziemi.

Dawno, dawno temu…

1

Zatoka Dunworley, zachodnia część hrabstwa Cork, Irlandia

Drobna postać stała niebezpiecznie blisko krawędzi klifu. Jej bujne, długie rude włosy powiewały za nią unoszone silną bryzą. Sukienka z cienkiej białej bawełny sięgała jej do kostek i odkrywała małe bose stopy. Ręce wyciągnęła przed siebie, a dłonie odwróciła w stronę kłębiącej się w dole, spienionej masy szarego morza. Bladą twarz skierowała w górę, jakby składała z siebie ofiarę na pożarcie żywiołów.

Grania Ryan stanęła i przyglądała się jak zahipnotyzowana osobie, która wyglądała niczym zjawa. Nie była w stanie zaufać swoim skołatanym zmysłom na tyle, by na pewno stwierdzić, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę, czy jest wytworem jej wyobraźni. Na ułamek sekundy zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, zobaczyła, że postać jest tam nadal. Przekazała mózgowi odpowiednie instrukcje i ostrożnie zrobiła parę kroków naprzód.

Kiedy się zbliżyła, zdała sobie sprawę, że postać jest zaledwie dzieckiem; bawełniana suknia zaś koszulą nocną. Grania zobaczyła, że nad morzem unoszą się czarne burzowe chmury, a na policzkach poczuła pieczenie pierwszych słonych kropelek wiszącego w powietrzu deszczu. Bezbronność ludzkiej kruszynki na dzikim tle nadmorskiego klifu sprawiła, że przyspieszyła kroku.

Wiatr świstał jej koło uszu i powoli coraz bardziej wyrażał swoją wściekłość. Grania zatrzymała się niecałe dziesięć metrów od dziewczynki, która nadal trwała bez ruchu. Zobaczyła, jak małe sine palce jej nóg wczepiły się w skałę, a wzmagający się wiatr chłoszcze chwiejne ciało, kołysząc nim jak młodą wierzbą. Zbliżyła się do dziewczynki i stanęła tuż za nią, niepewna, co robić. Instynkt mówił Grani, by podbiec i ją chwycić, ale gdyby dziewczynka spłoszyła się i odwróciła, jedno drobne potknięcie mogłoby doprowadzić do niewyobrażalnej tragedii, gdyż dziecko spotkałaby niechybna śmierć na pokrytych morską pianą skałach, które szczerzyły zęby trzydzieści metrów niżej.

Grania zatrzymała się ogarnięta paniką i desperacko szukała w myślach sposobu, by uchronić małą przed groźbą upadku. Ale zanim zdążyła coś postanowić, dziewczynka odwróciła się powoli i popatrzyła na nią niewidzącymi oczami.

Grania instynktownie wyciągnęła do niej ręce.

– Nie skrzywdzę cię. Obiecuję. Chodź do mnie. Będziesz bezpieczna.

Ale dziewczynka bez ruchu stała na krawędzi klifu z wlepionym w nią pustym wzrokiem.

– Zabiorę cię do domu, jeśli mi powiesz, gdzie mieszkasz. Tutaj możesz umrzeć. Proszę, pozwól mi sobie pomóc – błagalnie namawiała ją Grania.

Zrobiła jeszcze jeden krok w stronę dziecka, aż nagle dziewczynka jakby obudziła się ze snu. Przez twarz przemknął jej cień strachu. W okamgnieniu odwróciła się w prawo i rzuciła do biegu wzdłuż brzegu klifu, aby uciec Grani. Wkrótce nie było jej widać.

*

– Już miałam wysyłać po ciebie ludzi, żeby cię szukali. Przecie na dobre rozszalała się burza.

– Mamusiu, mam trzydzieści jeden lat, a z tego ostatnie dziesięć spędziłam na Manhattanie – sucho odparła Grania. Weszła do kuchni i powiesiła kurtkę nad gorącą kuchenką. – Nie musisz mnie pilnować. Jestem już duża, wiesz? – Uśmiechnęła się, podeszła do matki, która nakrywała do stołu przed kolacją, i pocałowała ją w policzek. – Naprawdę.

– Może i tak, ale znałam o wiele silniejszych mężczyzn, co ich w taki sztorm wicher zmiótł z klifu.

Kathleen Ryan gestem wskazała, jak dziko wyje wiatr za kuchennym oknem i jak szarpie zmartwiałe, opadłe z kwiatów gałązki glicynii, tak że uderzają monotonnie o szyby.

– Zaparzyłam świeżą herbatę. – Kathleen wytarła ręce o fartuch i podeszła do kuchenki. – Nalać ci do filiżanki?

– Z chęcią się napiję, mamo. Ale usiądź i daj nogom parę minut odpocząć, a ja naleję nam obu. – Grania podprowadziła matkę do kuchennego krzesła, odsunęła je od stołu i delikatnie ją posadziła.

– Tylko na pięć minut, bo o szóstej chłopaki wracają na kolację.

Kiedy Grania nalewała mocny płyn do dwóch filiżanek, w milczeniu podziwiała, jak matka przykłada się do prac domowych dla dobra męża i syna. Nic nie zmieniło się od czasu, gdy tu mieszkała: Kathleen zawsze dogadzała swoim mężczyznom, a ich potrzeby i zachcianki przedkładała nad własne. Ale kontrast między życiem matki i jej światem, w którym emancypacja i równość płci jest czymś normalnym, sprawił, że Grania poczuła się nieswojo.

No bo… mimo wolności od niemodnej męskiej tyranii – tak to nazywało wiele współczesnych kobiet – która z nich jest szczęśliwsza: matka czy córka?

– Proszę, mamo. Masz ochotę na ciastko? – Grania postawiła przed Kathleen puszkę i otworzyła ją. Jak zwykle była po brzegi wypełniona przekładanymi kremem ozdobnymi herbatnikami custard creams, brązowymi bourbons z kremem czekoladowym i kruchymi, okrągłymi shortbreads. Następna pamiątka z dzieciństwa, i to taka, na którą wiele jej dbających o figurę koleżanek z Nowego Jorku patrzyłoby z przerażeniem niczym na bombę atomową.

Kathleen wzięła dwa i powiedziała:

– Weź choć jedno dla towarzystwa. Jesz mniej niż jaka myszka.

Grania posłusznie zabrała się do skubania ciastka. Pomyślała o tym, że od chwili przyjazdu dziesięć dni temu cały czas pęka z przejedzenia, obficie karmiona domowymi potrawami matki. A sądziła, że może się pochwalić najlepszym apetytem wśród większości znajomych z Nowego Jorku. Na dokładkę z piekarnika korzystała naprawdę zgodnie z jego przeznaczeniem, zamiast trzymać tam pod ręką talerze.

– Spacer trochę ci rozjaśnił w głowie? – zagaiła Kathleen, pochłaniając trzecie ciastko. – Kiedy ja mam coś do przemyślenia, zawsze idę na spacer i wiem, że jak wrócę, będę wiedziała, co robić.

– Szczerze mówiąc – Grania łyknęła herbaty – widziałam nad morzem coś dziwnego, mamo. Małą dziewczynkę, ośmio-, może dziewięcioletnią. Stała w koszuli nocnej na samym brzegu klifu. Miała piękne włosy, długie, kręcone, rude… i jakby lunatykowała. Odwróciła się do mnie, kiedy zaczęłam iść w jej stronę, ale oczy miała – Grania szukała odpowiedniego słowa – puste. Jakby mnie nie widziała. Potem chyba się ocknęła i uciekła ścieżką wzdłuż klifu jak spłoszony królik. Wiesz, kto to mógł być?

Grania zobaczyła, że Kathleen blednie.

– Nic ci nie jest, mamo?

Katheen aż się wzdrygnęła. Wlepiła wzrok w córkę.

– Mówisz, że parę minut temu widziałaś ją na spacerze?

– Tak.

– Święta Mario, Matko Boska. – Kathleen przeżegnała się. – Wrócili.

– Kto wrócił, mamo? – zapytała Grania zmartwiona, że matka jest aż tak wstrząśnięta.

– Po co mieliby wracać? – Kathleen nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w noc za oknem. – W jakim celu? Myślałam, że to się nareszcie skończyło… że wyjechali na dobre. – Chwyciła Granię za rękę. – Jesteś pewna, że widziałaś dziewczynkę, a nie dorosłą kobietę?

– Jak najbardziej, mamo. Już mówiłam, miała osiem, dziewięć lat. Martwiłam się o nią, bo nic nie miała na nogach i wyglądała na przemarzniętą. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy nie jest duchem.

– Bo i trochę tak było, Graniu. A jakże – mruknęła Kathleen. – Pewnikiem przyjechali w ciągu paru ostatnich dni. W zeszły piątek byłam za górką i przechodziłam kole dworu. Było trochę po dziesiątej wieczorem, ale w oknach się nie świeciło. Stary dwór był zamknięty na cztery spusty.

– Co to za miejsce?

– Dwór Dunworley.

– Stary, opuszczony pałacyk, który stoi za nami, nad klifem? – zapytała Grania. – Od lat stał niezamieszkany.

– Kiedy byłaś dzieckiem, nikt tam nie mieszkał, ale – Kathleen westchnęła – wrócili po twoim wyjeździe do Nowego Jorku. A potem, kiedy… zdarzył się ten wypadek, wyjechali. Wszyscy myśleli, że ich w tej okolicy nigdy więcej nie zobaczymy. I ludziska cieszyli się z tego – podkreśliła. – Między nimi a nami są stare zaszłości. Ale co tam. – Kathleen uderzyła dłonią w stół i szykowała się, żeby wstać. – Co było, a nie jest… Tobie radzę trzymać się od nich z daleka. Nasza rodzina tylko się przez nich nacierpiała, ot co.

Grania przyglądała się, jak matka podchodzi do kuchenki. Kiedy wyjmowała z piecyka garnek z wieczornym posiłkiem, twarz miała zaciętą.

– Jeśli dziecko, które widziałam, ma matkę, to na pewno chciałaby wiedzieć, w jakim znalazło się dziś niebezpieczeństwie, prawda? – sondowała Grania.

– Nie ma matki. – Drewniana łyżka Kathleen rytmicznie mieszała gulasz.

– Umarła?

– Tak.

– Rozumiem… To kto opiekuje się dzieckiem?

– Nie pytaj mnie o ich rodzinne układy. – Kathleen wzruszyła ramionami. – Nie obchodzi mnie to. Nie chcę wiedzieć.

Grania zachmurzyła się. Reakcja matki była całkiem inna niż zwykle. Kathleen miała wielkie macierzyńskie serce, które mocno i głośno biło dla każdego, kto znalazł się w opałach. Pierwsza biegła do kogoś z rodziny lub przyjaciół, kto potrzebował pomocy. Zwłaszcza jeśli chodziło o dzieci.

– Jak umarła jej matka?

Drewniana łyżka przestała mieszać w garnku i zapadła cisza. W końcu Kathleen westchnęła ciężko i odwróciła się w stronę córki.

– No cóż, jeśli ja ci nie powiem, zaraz zrobi to ktoś inny. Targnęła się na własne życie. No tak, właśnie.

– Czyli popełniła samobójstwo?

– To jedno i to samo, prawda, Graniu?

– Kiedy?

– Cztery lata temu rzuciła się z klifu. Ciało odnaleźli dwa dni później, wyrzuciło je morze na plaży w Inchydoney.

Teraz z kolei zamilkła Grania. Po chwili odważyła się spytać:

– W którym miejscu skoczyła?

– Widzi mi się, że tam, gdzie dzisiaj zobaczyłaś jej córkę… Moim zdaniem Aurora szukała matki.

– Wiesz, jak się nazywa?

– Oczywiście. To żadna tajemnica. Wszystko w okolicy należało kiedyś do rodziny Lisle’ów, łącznie z naszym domem. Od zamierzchłych czasów byli panami i lordami na tych włościach. W latach sześćdziesiątych sprzedali ziemię, ale dwór na klifie sobie zatrzymali.

– Widziałam gdzieś to nazwisko. Lisle…

– Cmentarz tutaj pełen jest ich grobów. Ona też tam leży.

– Widziałaś już kiedyś tę dziewczynkę, Aurorę, na klifie?

– Właśnie dlatego tata ją stąd zabrał. Po śmierci matki chodziła po klifie i ciągle ją wołała. O mało nie oszalała z rozpaczy. Moim zdaniem.

Grania zobaczyła, że twarz matki nieco złagodniała.

– Biedna mała – powiedziała i westchnęła.

– Tak. Aż przykro było patrzeć, i nie zasłużyła na to, ale ich rodzina pokutuje za coś złego. Posłuchaj mnie, Graniu, i najlepiej się z nimi w ogóle nie zadawaj.

– Ciekawe, dlaczego wrócili? – mruknęła Grania niemal sama do siebie.

– Ci Lisle’owie robią, co chcą. Nie wiem co i wcale mnie to nie interesuje. Teraz lepiej pomóż mi nakryć do stołu.

*

Grania poszła na górę do sypialni tuż po dziesiątej, jak co noc od czasu powrotu do domu. Na dole matka krzątała się w kuchni i przygotowywała stół do śniadania. Ojciec drzemał na fotelu przed telewizorem, a brat, Shane, był w wiejskim pubie. We dwójkę mężczyźni obrabiali dwieście hektarów ziemi na farmie. Głównie pasły się tam mleczne krowy i owce. „Chłopak”, jak pieszczotliwie wołano na Shane’a, nie zdradzał zamiaru wyprowadzenia się do własnego domu. Kobiety przychodziły i odchodziły, ale rzadko która przekraczała próg chaty Ryanów. Kathleen wznosiła oczy do nieba na kawalerski stan syna, lecz Grania wiedziała, że matka by bez niego zginęła.

*

Wtuliła się w pościel i wsłuchała w dzwoniący o szyby deszcz. Miała nadzieję, że biedna Aurora Lisle jest już w domu bezpieczna i ktoś ciepło ją opatulił. Przewróciła kilka stron książki, ale wzięło ją na ziewanie i nie mogła się skupić. Może to przez tutejsze świeże powietrze zrobiła się taka śpiąca? W Nowym Jorku rzadko kiedy szła spać przed dwunastą.

Życie matki wyglądało całkiem inaczej. Grania z trudem odnajdywała w pamięci jakiś wieczór, kiedy Kathleen nie było w domu. A jeśli matka musiała iść gdzieś na noc, bo na przykład wzywano ją do opieki nad chorym krewnym, przygotowania do zapewnienia tego, żeby rodzina nie chodziła głodna i miała poprane ubrania, przypominały operację wojskową. Co do ojca, Grania bardzo wątpiła, żeby choć jedną noc z trzydziestu czterech lat małżeństwa spędził poza własnym łóżkiem. Całe życie wstawał o piątej trzydzieści i szedł do szopy doić krowy; do domu wracał z farmy po zapadnięciu zmroku. Mąż i żona dokładnie wiedzieli, gdzie się które w danej chwili znajduje. Ich życie stanowiło jedność, byli nierozłączni.

A spoiwem, które trzymało ich razem, były dzieci.

Osiem lat temu, kiedy zamieszkała z Mattem, uznali za oczywiste, że któregoś dnia przyjdą dzieci. Jak typowa nowoczesna para do nadejścia tej chwili brali się z życiem za bary i robili kariery. Póki się da, żyli szybko i intensywnie.

Aż nagle, pewnego ranka, Grania obudziła się, jak co dzień włożyła dres i bluzę z kapturem i pobiegła wzdłuż rzeki Hudson do parku Battery. W Winter Gardens zatrzymała się na kawę latte i bajgla. Właśnie tam się to stało. Sączyła sobie kawę, kiedy jej wzrok padł na wózek, który stał przy stoliku obok. W środku było niemowlę i mocno spało. Grania nagle poczuła przemożną chęć, by wyjąć dziecko z wózka i dla ochrony przytulić do piersi jego miękką, puchatą główkę. Matka malucha uśmiechnęła się do niej nerwowo, potem wstała i przesunęła wózek poza zasięg jej zainteresowania, a Grania pobiegła z powrotem do domu. Emocje, które w niej się obudziły, sprawiły, że brakowało jej tchu.

Myślała, że jej przejdzie, więc cały dzień w skupieniu wydobywała kształt zamówionej rzeźby z miękkiej brązowej gliny, ale jej nie ulżyło.

O szóstej wyszła z pracowni, wzięła prysznic i ubrała się na otwarcie galerii sztuki, gdzie zaproszono ją na wieczór. Nalała sobie kieliszek wina i podeszła do okna, z którego widać było mrugające światła New Jersey i drugą stronę rzeki Hudson.

– Chcę mieć dziecko.

Wzięła potężny łyk. I rozchichotała się z absurdalności słów, które właśnie powiedziała. Powtórzyła je, żeby się upewnić, że to nonsens.

Ale zdanie wydało jej się w porządku. I nie tylko – sprawiało wrażenie czegoś całkiem naturalnego, jakby taka myśl i potrzeba tkwiły w niej całe życie, a wszystkie powody, dla których miałoby tak nie być, po prostu wyparowały i to one wydały jej się teraz absurdalne.

Grania poszła na otwarcie galerii, pogadała o niczym z ludźmi ze środowiska, którzy zwykle przychodzili na takie imprezy, czyli artystami, kolekcjonerami sztuki i innymi bywalcami. Jednak w myślach rozpatrywała praktyczne aspekty podjętej właśnie życiowej decyzji. Czy będą musieli się przeprowadzić? Nie, na razie chyba nie – loft w dzielnicy TriBeCa był przestronny, a gabinet Matta z łatwością można zamienić na pokój dla dziecka. I tak rzadko go używa, bo woli pracować na laptopie w salonie. Mieszkają na czwartym piętrze, ale jest winda towarowa, do której zmieści się wózek. Park Battery ma dobrze wyposażony plac zabaw i świeże powietrze znad rzeki. Można tam chodzić na spacery. Grania pracuje w domowej pracowni, więc nawet jeśli będą musieli zatrudnić nianię, będzie zaledwie kilka sekund od dziecka i w razie potrzeby może wpadać.

W nocy położyła się w dużym, pustym łóżku i westchnęła niecierpliwie na myśl, że jeszcze jakiś czas swoje plany i emocje musi zachować dla siebie. Matt od tygodnia był w podróży i miał wrócić za kilka dni. Nie była to wiadomość, którą można po prostu zakomunikować przez telefon. Zasnęła dopiero nad ranem, w myślach widząc dumną minę Matta, kiedy wręczy mu jego nowo narodzone dziecko.

Po powrocie do domu Matt przejął się pomysłem tak samo jak ona. Natychmiast z przyjemnością oddali się wprowadzaniu zamiaru w życie. Oboje bardzo się cieszyli, że łączy ich wspólny tajemny plan, który na dobre scementuje ich związek, podobnie jak kiedyś związki ich rodziców. Znaleźli brakujące ogniwo, które raz na zawsze połączy ich w jednolitą komórkę wspomagających się nawzajem ludzi. Krótko mówiąc – w rodzinę.

*

Teraz Grania leżała w wąskim łóżku z dzieciństwa i słuchała, jak wściekły wiatr obija się o kamienne mury wiejskiej chaty. Sięgnęła po chusteczkę i wydmuchała nos.

To działo się rok temu. Straszliwa prawda zaś była taka, że ten „wspólny plan” nie połączył ich, ale zniszczył.

2

Kiedy obudziła się następnego ranka, po wieczornym sztormie i szarych chmurach zostało tylko wspomnienie. Na niebie pokazało się rzadko w zimie spotykane słońce. Oświetliło pagórkowaty krajobraz za oknem, uwydatniając bezkresną zieleń pól wokół farmy, którą od czasu do czasu urozmaicały białe wełniste kłębki pasących się na nich owiec.

Grania z doświadczenia wiedziała, że taki stan rzeczy nie potrwa długo. Słońce w zachodnim Cork przypominało kapryśną diwę, która łaskawie pojawia się na scenie jak dama kameliowa, by skąpać wszystkich w blasku swojej chwały, a potem zniknąć równie szybko, jak się pojawiła.

Przez ostatnie dziesięć dni bez przerwy padało i Grania nie mogła zgodnie ze swoim zwyczajem rano pobiegać. Dlatego teraz wyskoczyła z łóżka i zaczęła buszować w nadal nierozpakowanej walizce, żeby znaleźć bluzę z kapturem, legginsy i sportowe buty.

– Ojej, ale wcześnie się dzisiaj zerwałaś – skomentowała matka, kiedy Grania pojawiła się na dole w kuchni. – Zjesz owsianki?

– Troszeczkę, kiedy wrócę. Idę pobiegać.

– Ale się zanadto nie męcz. Moim zdaniem nie wyglądasz zdrowo. Blada jesteś, nie masz śladu rumieńców.

– Właśnie chcę ich nabrać, mamo. – Grania stłumiła uśmiech. – Na razie.

– Tylko się nie przezięb, dobrze?! – zawołała Kathleen w stronę znikających pleców córki. Wyglądała przez kuchenne okno, żeby popatrzeć, jak Grania biegnie wąską alejką przez pola koło starego muru, ułożonego z kamieni bez zaprawy, który prowadził do drogi, a potem do ścieżki nad klifem.

Kiedy Grania przyjechała do domu, Kathleen na jej widok doznała szoku. Jej piękna, dorodna córka, która przyprawiała mężczyzn o zawrót głowy, obdarzona policzkami jak brzoskwinie, kremową cerą, kręconymi blond włosami i pełnymi blasku turkusowymi oczami, wyglądała, jakby ktoś uszczknął jej życia. Do męża Johna powiedziała, że Grania jest jak jaskraworóżowa spódnica, którą ktoś przez pomyłkę włożył do prania z ciemnymi rzeczami. I wyciągnął poszarzałą szmatkę bez koloru.

Kathleen wiedziała, dlaczego tak się stało. Grania powiedziała jej, kiedy zadzwoniła z Nowego Jorku, żeby spytać, czy może na trochę przyjechać do domu. Oczywiście Kathleen zgodziła się, zachwycona niespodziewaną okazją bycia z córką. Ale nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Grania postąpiła w ten sposób. Przecież był to czas, gdy ona i jej mężczyzna nawzajem się potrzebowali i powinni wspierać się w żałobie, a nie oddalać na tak dużą odległość.

Jej ulubieniec, Matt, dzwonił co wieczór, żeby rozmawiać z Granią, ale ona uparcie odmawiała podejścia do telefonu. Kathleen zawsze miała do Matta słabość. Był taki schludny, przystojny, miał miękki akcent z Connecticut i nienaganne maniery. Przypominał Kathleen gwiazdorów filmowych, którymi zachwycała się jako młoda dziewczyna. Młody Robert Redford – tak według niej wyglądał Matt. Nie rozumiała, dlaczego Grania nie wyszła za niego już parę lat temu. A teraz córka, jak zawsze uparta, kiedy się na kogoś zaweźmie, na dobre go straci.

Kathleen niewiele wiedziała o zwyczajach panujących w wielkim świecie, ale rozumiała mężczyzn i ich ego. Nie byli stworzeni jak kobiety – brakowało im odporności na odrzucenie – więc jednego była absolutnie pewna: wkrótce Matt przestanie co wieczór dzwonić i się podda.

Chyba że jest coś, o czym Kathleen nie wie…

Westchnęła, sprzątnęła naczynia po śniadaniu i włożyła je do zlewu. Grania była jej złotą dziewczyną – jedyną z klanu Ryanów, która opuściła gniazdo i zrobiła wszystko, by rodzina, a zwłaszcza matka, mogła być z niej dumna. Była dzieckiem, o które pytali krewni. Z zachwytem oglądali wycinki z najróżniejszych gazet przedstawiające szczegóły jej ostatniej wystawy w Nowym Jorku. Fascynowali ich bogaci klienci, którzy zamawiali u Grani rzeźby, aby uwiecznić w brązie twarze swoich dzieci lub zwierzęta.

Sukces w Ameryce nadal był dla Irlandczyków szczytem marzeń. Kathleen wytarła miseczki i sztućce, a potem wstawiła je do kuchennego kredensu. Oczywiście niczyje życie nie jest idealne, Kathleen o tym wiedziała. Zawsze wydawało jej się, że tupot małych nóżek nie jest czymś, za czym Grania specjalnie tęskni. Zaakceptowała to. Przecież ma jeszcze wspaniałego, silnego syna, który kiedyś da jej wnuki. A jednak chyba się myliła. Chociaż Grania prowadziła eleganckie życie i mieszkała w Nowym Jorku, który dla Kathleen był pępkiem świata, brakowało jej dzieci. I dopóki córka nie będzie ich miała, nie zazna szczęścia.

Kathleen nie mogła pozbyć się myśli, że Grania sama napytała sobie biedy. Mimo wszystkich nowomodnych leków na to, aby wesprzeć lub rozbudzić cud natury, nic nie zastąpi młodości. Ona miała zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy urodziła Granię. I tak buzowała energią, że za dwa lata znalazła siłę na drugie dziecko. Grania ma lat trzydzieści jeden. Wbrew temu, co sądzą współczesne pracujące kobiety – wszystkiego mieć się nie da.

Więc choć współczuła córce z powodu jej straty, umiała godzić się na to, co ma, i nie rozpaczać nad tym wszystkim, czego mieć nie może. Z taką myślą weszła na górę, żeby pościelić łóżka.

*

Grania opadła na wilgotną, omszałą skałę, by odetchnąć. Zasapała się jak staruszka. Poronienie i brak ruchu najwyraźniej dawały znać o sobie. Włożyła głowę między nogi i z całej siły zaczęła kopać mocne kępy ostrej trawy pod butami. Z uporem trzymały się korzeni, którymi zakotwiczyły się pod ziemią. Nie dawały się wyrwać. Gdyby tylko maleństwo, które w niej było, równie mocno trzymało się życia…

Minęły cztery miesiące… oboje z Mattem w końcu uznali, że ciąża jest niezagrożona – wszyscy mówią, że po tym okresie zwykle jest bezpiecznie. Grania, która do tego czasu umierała ze strachu, powoli się uspokajała i zaczęła się oddawać marzeniom o tak bardzo wytęsknionym, bliskim macierzyństwie. Razem z Mattem przekazali wiadomość obu parom dziadków. Rodzice Matta, Elaine i Bob, zabrali ich do L’Escale, w pobliżu ich ogromnego domu na ogrodzonym osiedlu Belle Haven w Greenwich. Bob prosto z mostu spytał, kiedy wezmą długo wyczekiwany ślub, skoro Grania spodziewa się dziecka. W końcu to ich pierwsze wnuczę i Bob nie krył, że dziecko musi otrzymać rodowe nazwisko. Grania poszła w zaparte – nie znosiła, gdy ktoś, a zwłaszcza ojciec Matta, przypierał ją do ściany, i odparła, że muszą to jeszcze z Mattem przedyskutować.

Tydzień później, kiedy byli u siebie w TriBeCa, przez domofon oznajmiono, że przyjechał samochód dostawczy z Bloomingdale’s i przywiózł pełne wyposażenie pokoju dla dziecka. Grania była zbyt zabobonna, aby umieścić rzeczy w lofcie, więc kazała zanieść je do piwnicy, gdzie miały czekać, aż zbliży się rozwiązanie. Przyglądając się ustawianym w kącie paczkom i paczuszkom, wiedziała, że Elaine pomyślała o wszystkim.

– Już po naszych planach wycieczki do Bloomingdale’s, żeby wybrać łóżeczko albo zastanowić się, jakie mi odpowiadają pieluszki – niewdzięcznie burczała wieczorem do ucha Mattowi.

– Mama chce nam tylko pomóc, Graniu – bronił matki Matt. – Wie, że mało zarabiam, a twoje zarobki są co prawda dobre, ale sporadyczne. Może jednak powinienem zacząć pracować u ojca, skoro w drodze jest maleństwo? – Matt wskazał niedużą, ale już widoczną wypukłość brzucha Grani.

– Nie, Matt – zaprotestowała. – Ustaliliśmy, że tego nie zrobisz. Nie miałbyś własnego życia i ani trochę wolności, gdybyś pracował u ojca. Wiesz, jaki bywa apodyktyczny.

Grania zrezygnowała z oderwania trawy od korzeni i zapatrzyła się w morze. Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak delikatnie opisała Mattowi ojca. Bob miał manię kontrolowania swego syna. Rozumiała, jak bardzo rozczarowało go to, że Matt nie chce przejąć firmy inwestycyjnej ojca, nie potrafiła jednak zrozumieć braku zainteresowania i dumy z zawodu, który wybrał. Mattowi szło wspaniale i zyskiwał nazwisko i renomę jako autorytet w dziedzinie psychologii dziecięcej. Był wykładowcą na Uniwersytecie Columbia i bardzo często zapraszano go z wykładami na uniwersytety w całych Stanach. Co więcej, Bob cały czas traktował Granię protekcjonalnie i rzucał drobne, ale uszczypliwe uwagi na temat jej wychowania i wykształcenia.

Wspominając przeszłość, Grania z ulgą myślała o tym, że zrezygnowali z przyjęcia pomocy finansowej ze strony rodziców Matta. Nawet na początku ich związku, kiedy dopiero wyrabiała sobie nazwisko jako rzeźbiarka, a Matt kończył doktorat i z trudem opłacali czynsz za dwupokojowe mieszkanko, z całej siły walczyła o niezależność. Miała po temu powody, pomyślała teraz. Błyskotliwe, nienagannie ubrane dziewczęta z Connecticut, które poznała przez Matta i jego rodzinę, diametralnie różniły się od prostej, wychowanej w klasztornej szkole dziewczyny z zapadłej prowincji w Irlandii. Rozpad związku był im chyba pisany…

– Dzień dobry…

Grania podskoczyła, słysząc głos. Rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie zobaczyła.

– Powiedziałam: dzień dobry.

Głos dochodził zza jej pleców. Odwróciła się, aby zobaczyć, kto do niej mówi.

I oto za jej plecami stała Aurora. Na szczęście dzisiaj ubrana była w dżinsy, na szczupłym ciele miała luźną kurtkę, a na głowie wełnianą czapkę, która przykryła jej wspaniałe rude włosy, ukazując tylko parę kosmyków. Miała drobną twarz w ślicznym, regularnym kształcie serca, a ogromne oczy i pełne usta nie trzymały proporcji w stosunku do reszty buzi.

– Dzień dobry, Auroro.

Powitanie Grani wywołało zdziwienie w oczach dziewczynki.

– Skąd pani wie, jak się nazywam?

– Wczoraj cię widziałam.

– Naprawdę? Gdzie?

– Tutaj. Na klifie.

– Naprawdę? – Aurora zachmurzyła się. – Nie pamiętam, żebym wczoraj tu była. I na pewno z panią nie rozmawiałam.

– Nie rozmawiałaś, Auroro. Po prostu cię widziałam. To wszystko – wyjaśniła Grania.

– Więc skąd pani wie, jak się nazywam? – mówiła z arystokratycznym angielskim akcentem.

– Zapytałam mamę, kim może być dziewczynka o pięknych rudych włosach. I mi powiedziała.

– A skąd ona może wiedzieć? – spytała władczym tonem.

– Całe życie mieszka w tej wiosce. Powiedziała, że kilka lat temu wyjechaliście.

– Tak, to prawda. Ale wróciliśmy. – Aurora popatrzyła na morze i rozpostarła ramiona, jakby je chciała objąć. – Uwielbiam to miejsce. A pani?

Grania odniosła wrażenie, że pytanie dziewczynki jest właściwie stwierdzeniem, z którym nie wolno się nie zgodzić.

– Oczywiście. Tutaj się urodziłam i tu dorastałam.

– Więc… – Aurora z gracją usiadła na trawie obok Grani, a jej błękitne oczy przeszyły ją na wylot. – Jak pani się nazywa?

– Grania. Grania Ryan.

– Nie mogę powiedzieć, żebym kiedyś o pani słyszała.

Grania stłumiła uśmiech, bo Aurora wyrażała się jak osoba dorosła.

– Pewnie nie ma powodu, dla którego miałabyś o mnie słyszeć. Prawie dziesięć lat tu nie mieszkałam.

Twarz Aurory rozświetliła się z radości i dziewczynka aż klasnęła w małe dłonie.

– A więc obie w tym samym czasie przyjechałyśmy w nasze ukochane miejsce.

– Chyba masz rację.

– Więc mamy towarzystwo! Może pani być moją nową przyjaciółką.

– Będzie mi bardzo miło, Auroro.

– Pewnie jest pani samotna.

– Może i masz rację… – Grania uśmiechnęła się. – A ty? Też jesteś tu samotna?

– Tak. Czasami. – Aurora wzruszyła ramionami. – Tata zawsze ma dużo pracy i często wyjeżdża, więc zostaje mi towarzystwo gospodyni. A ona nie umie się dobrze ze mną bawić. – Dziewczynka z niesmakiem zmarszczyła zgrabny, zadarty i lekko piegowaty nosek.

– Ojej – powiedziała Grania z braku lepszych pomysłów na komentarz. Niezwykłe zachowanie dziecka jednocześnie rozbroiło ją i wprawiło w zakłopotanie. – Masz chyba koleżanki w szkole?

– Nie chodzę do szkoły. Ojciec chce, żebym była z nim w domu. Mam guwernantkę.

– Więc gdzie się dziś podziała?

– Stwierdziliśmy z tatą, że jej nie lubimy, i zostawiliśmy ją w Londynie. – Nagle się rozchichotała. – Spakowaliśmy rzeczy i po prostu wyjechaliśmy.

– Rozumiem – powiedziała Grania, choć absolutnie nic nie rozumiała.

– Pracuje pani? – zapytała Aurora.

– Tak, jestem rzeźbiarką.

– To ktoś, kto robi pomniki z gliny?

– Coś w tym stylu – odpowiedziała Grania.

– A wie pani, co to jest papier mâché? – Twarz Aurory cała się rozświetliła. – Uwielbiam papier mâché. Kiedyś miałam nianię, która nauczyła mnie robić miseczki, a potem malowałyśmy je i dawałam je tatusiowi w prezencie. Mogłaby pani przyjść i zrobić ze mną coś z papier mâché? Proszę.

Granię oczarował szczery entuzjazm małej.

– Dobrze. – Ze zdziwieniem stwierdziła, że kiwa głową. – Czemu nie?

– Może pani przyjść teraz? – Aurora chwyciła ją za rękę. – Chodźmy na górę, do domu, i zróbmy coś dla taty, zanim wyjedzie. – Wyciągnęła rączkę i pociągnęła Granię za kaptur. – Proszę, niech pani powie, że tak.

– Nie, Auroro, teraz nie mogę. Muszę pójść po rzeczy, które będą nam potrzebne. A poza tym mama pomyślałaby, że gdzieś zginęłam – dodała Grania.

Zobaczyła, jak na twarzy Aurory pojawia się smutek, z oczu znikają iskierki, a ciało traci energię.

– Ja nie mam mamy. Kiedyś miałam, ale umarła.

– Tak mi przykro, Auroro. – Grania instynktownie wyciągnęła dłoń i poklepała małą po ramieniu. – Na pewno bardzo do niej tęsknisz.

– Tak. Była najpiękniejszą, najcudowniejszą osobą na świecie. Tata zawsze mówi, że była aniołem i dlatego inne anioły po nią przyszły, żeby mogła lecieć do nieba, gdzie jest jej dom.

Grania zadrżała na myśl o smutku, jaki wyczuła u dziewczynki.

– Jestem pewna, że tata ma rację – zgodziła się. – Ale masz chociaż jego.

– Tak – potwierdziła Aurora. – Jest najlepszym tatą na świecie, do tego najprzystojniejszym. Wiem, że gdyby go pani zobaczyła, od razu by się zakochała. Wszystkie panie tak robią.

– Więc muszę go poznać, prawda? – Grania uśmiechnęła się.

– Tak. – Aurora nagle z podskokiem zerwała się z trawy. – Będzie pani tutaj jutro o tej samej porze.

Nie była to prośba, tylko rozkaz.

– Ja…

– Dobrze. – Aurora spontanicznie rzuciła się Grani w ramiona i uściskała ją. – Proszę przynieść rzeczy na papier mâché i pójdziemy do mnie, żeby robić miseczki dla taty. Cześć, Graniu, do jutra.

– Do widzenia. – Grania pomachała jej i przyglądała się, jak Aurora skacze i pląsa wzdłuż klifu niby młoda gazela. Nawet w kurtce i tenisówkach poruszała się z gracją.

Kiedy zniknęła z pola widzenia, Grania głęboko odetchnęła. Czuła się prawie tak, jakby ktoś rzucił na nią czar. Drobna eteryczna istota niemal ją zniewoliła. Wstała, dla rozjaśnienia myśli potrząsnęła głową i zaczęła się zastanawiać, co powie matka, gdy jej oznajmi, że następnego dnia rano idzie do dworu Dunworley bawić się z Aurorą Lisle.

3

Wieczorem, kiedy ojciec i brat odeszli od stołu, zostawiając matce talerze i sztućce do sprzątnięcia, Grania postanowiła pomóc w zmywaniu.

– Dzisiaj znowu spotkałam Aurorę Lisle – rzuciła od niechcenia przy wycieraniu talerzy.

Kathleen ze zdziwienia uniosła brwi.

– Czy i tym razem była w koszuli nocnej, przebrana za ducha?

– Nie, była porządnie ubrana. Dziwna z niej dziewczynka, prawda?

– A ja skąd miałabym to wiedzieć? – Kathleen tak mocno zacisnęła usta, że ułożyły się w prostą, wąską kreskę.

– Powiedziałam, że mogę do niej przyjść i zrobić z nią coś z papier mâché. Chyba jest samotna – ciągnęła Grania.

Nastąpiła chwila milczenia, po czym Kathleen powiedziała:

– Mówiłam ci, Graniu, ostrzegałam, żebyś się z ichnią rodziną nie zadawała. Ale jesteś już dorosła i nie mogę ci nic kazać.

– Ależ, mamo, to tylko samotna, miła dziewczynka. Sprawia wrażenie zagubionej… nie ma matki. Przecież nikomu nie zaszkodzi, jeśli spędzę z nią kilka godzin?

– Nie będę już z tobą o tym gadać, Graniu. Usłyszałaś, co o tym myślę, i sama musisz podjąć decyzję. Na tym koniec.

Ciszę, która po tym nastąpiła, przerwał dzwonek telefonu. Grania nawet nie drgnęła, żeby podnieść słuchawkę. Matka też nie. Przy siódmym dzwonku Kathleen położyła dłonie na biodrach.

– Pewnie, że wiesz, kto dzwoni.

– Nie – bez polotu odpowiedziała Grania. – Skąd mam wiedzieć, mamo? To może być ktokolwiek.

– Obie wiemy, kto dzwoni o tej porze wieczorem, a ja już wstydzę się z nim gadać.

Telefon dalej dzwonił, w jego dźwięku dało się wyczuć naglącą potrzebę, coś całkiem odmiennego od bezruchu matki i córki. Nareszcie zamilkł, a kobiety popatrzyły na siebie niewidzącym wzrokiem.

– Nie zgadzam się na taki brak kultury pod moim dachem, Graniu. Zabrakło mi tematów, na które mogłabym z nim gadać. Co ci ten biedaczyna zrobił, żeby zasłużyć na takie pomiatanie? Przeżyłaś straszną stratę, ale to nie jego wina.

– Przykro mi, mamo. – Grania pokręciła głową. – Ale nic nie rozumiesz.

– Po raz pierwszy powiedziałaś coś, z czym się zgadzam. Więc może mi wyjaśnisz, o co chodzi?

– Mamo! Proszę cię! Nie jestem w stanie. – Grania z rozpaczy załamała ręce. – Po prostu nie mogę o tym mówić.

– Mnie się zdaje, że takie tłumaczenie nie wystarczy. Twoje przeżycia mają wpływ na nas wszystkich i musimy wiedzieć, o co ci chodzi. Ja…

– Dzwoni Matt, kochanie – powiedział ojciec, który wszedł do kuchni ze słuchawką w dłoni. – Pogadaliśmy sobie, ale on chce rozmawiać z tobą. – John uśmiechnął się przepraszająco i podał córce telefon.

Zgromiła ojca wzrokiem i wyrwała mu słuchawkę. Wyszła z kuchni i poszła na górę do swojego pokoju.

– Graniu? Czy to ty? – Miękki, znajomy ton głosu Matta natychmiast spowodował, że poczuła gulę w gardle. Zamknęła za sobą drzwi i przycupnęła na łóżku.

– Matt, prosiłam cię, żebyś do mnie nie dzwonił.

– Wiem, kochanie, ale… Jezu! Nie wiem, o co chodzi. Co takiego zrobiłem? Dlaczego ode mnie odeszłaś?

Wolną ręką ścisnęła udo, żeby się uspokoić.

– Graniu? Jesteś tam jeszcze, słonko? Proszę, wytłumacz mi, co takiego zrobiłem. Może potrafię się obronić.

Nadal milczała.

– Graniu, proszę cię, porozmawiaj ze mną. To Matt, facet, który cię kocha. Z którym spędziłaś osiem lat. Odchodzę od zmysłów, bo nie wiem, dlaczego wyjechałaś.

Zrobiła głęboki wdech.

– Proszę, nie dzwoń do mnie. Nie chcę z tobą rozmawiać. A rodzice się denerwują, bo co wieczór zakłócasz im spokój.

– Graniu, proszę cię. Rozumiem, jaka ciężka była dla ciebie utrata dziecka, ale możemy przecież jeszcze raz spróbować, prawda? Kocham cię, słonko, i zrobię wszystko, żeby postarać się…

– Do widzenia, Matt. – Grania nacisnęła guzik wyłączający rozmowę. Nie była w stanie dalej tego słuchać. Siedziała nieruchomo i gapiła się na wyblakłe kwiaty na tapecie w swoim dziecięcym pokoju. Kiedyś noc w noc patrzyła na ten wzorek i snuła dziewczęce marzenia o przyszłości, w których występował jej własny książę z bajki i porywał ją w krainę idealnej miłości. Matt był dla niej księciem… I nie tylko. Uwielbiała go od pierwszego wejrzenia. Lecz to wszystko okazało się ułudą.

Położyła się na łóżku i wtuliła w poduszkę. Teraz na dobre rozwiało się jej przekonanie, że miłość zawsze zwycięża, pokonuje wszelkie bariery i życiowe problemy, a na końcu odnosi triumf.

*

Matt Connelly ciężko opadł na sofę. W dłoni nadal trzymał telefon komórkowy.

Przez dwa tygodnie, od kiedy Grania tak nagle wyjechała, cały czas starał się znaleźć powód jej wyjazdu. Nic nie przychodziło mu do głowy. Jak rozwiązać tę zagadkę? Grania dostatecznie jasno powiedziała mu, że nie chce z nim mieć nic wspólnego… czyżby ich związek naprawdę się zakończył?

– Do diabła! – Cisnął telefon na drugą stronę pokoju i przyglądał się, jak wypada z niego bateria. Tak, rozumiał, jak bardzo wstrząsnęło nią poronienie, ale czy był to powód, dla którego i on miałby zniknąć z jej życia? Może powinien wsiąść do samolotu i polecieć do niej, do Irlandii? A jeśli nie będzie chciała się z nim widzieć? Lub jeszcze bardziej się pogrąży w jej oczach?

Wstał i podjął szybką decyzję. Już w drodze do laptopa wiedział, że wszystko jest lepsze niż niepewność, która teraz go dręczy. Nawet jeśli Grania wyraźnie mu powie, że między nimi koniec, woli to, niż tonąć w domysłach.

Zalogował się i zaczął się przyglądać rozkładom lotów między Nowym Jorkiem a Dublinem. Tymczasem zadzwonił domofon. Zignorował go. Nikogo się nie spodziewał, zresztą nie miał najmniejszej ochoty na gości. Domofon nadal uporczywie dzwonił, aż Matt tak się zirytował, że przeszedł przez salon i nacisnął przycisk słuchawki.

– Kto to?

– Cześć, słonko, właśnie byłam w pobliżu, więc pomyślałam, że sprawdzę, jak się miewasz.

Matt natychmiast przycisnął guzik wejściowy.

– Przepraszam cię, Charley, wchodź.

Otworzył drzwi na oścież i wrócił do szukania lotu. Charley była jedną z kilku osób, z którymi był w stanie się spotkać. Znał ją od dzieciństwa, ale podobnie jak wielu innych znajomych, zniknęła z jego życia, kiedy związał się z Granią. Grania czuła się nieswojo wśród jego starej paczki z Connecticut, więc unikał ich ze względu na nią. Kilka dni temu Charley zadzwoniła do niego ni z gruszki, ni z pietruszki i oznajmiła, że słyszała od rodziców, że Grania wróciła do Irlandii. Przejechała przez całe miasto, żeby go zabrać na pizzę. Fajnie było znów się z nią spotkać.

Kilka minut później oplotły go długie ramiona i Charley złożyła mu na policzku miękki pocałunek. Na biurku obok laptopa pojawiła się butelka czerwonego wina.

– Pomyślałam, że może ci się przydać. Przynieść kieliszki?

– Super. Dziękuję, Charley. – Matt nie przerywał porównywania czasu odlotów i cen, a Charley odkorkowała wino i nalała je do dwóch kieliszków.

– Co przeglądasz? – zapytała, zrzucając botki. Długie nogi podkurczyła pod siebie i usiadła na sofie.

– Loty do Irlandii. Jeśli Grania nie chce przylecieć tutaj, ja muszę lecieć do niej.

Charley ze zdziwienia uniosła idealnie wyregulowane brwi.

– Myślisz, że to ma sens?

– Więc co mam, do diabła, robić? Czekać tutaj bezczynnie i odchodzić od zmysłów, zastanawiać się, jak rozwiązać problem, ale wciąż lądować z niczym?

Charley odrzuciła do tyłu grzywę połyskliwych czarnych włosów i łyknęła wina.

– A jeśli ona po prostu potrzebuje trochę przestrzeni? Żeby ochłonąć… no wiesz, po czym. Możesz wszystko jeszcze pogorszyć, Matty. Czy Grania powiedziała, że chce się z tobą zobaczyć?

– Nie, do diabła! Przed chwilą do niej dzwoniłem i powiedziała, że mam przestać się z nią kontaktować. – Matt wstał od laptopa, wziął duży łyk wina i usiadł koło Charley na sofie. – Może masz rację. – Westchnął. – Może powinienem dać jej jeszcze czas i w końcu dojdzie do siebie. Utrata dziecka była dla niej strasznym ciosem. Wiesz, jak bardzo mama i tata zapalili się do przywitania nowego pokolenia. Tata niezbyt starał się ukryć zawód, kiedy odwiedził ją w szpitalu po poronieniu.

– Wyobrażam sobie. – Charley przewróciła oczami. – Subtelność nigdy nie leżała w charakterze twego ojca, prawda? Mnie nigdy nie obraził, ale byliśmy zawsze jak rodzina, więc się do niego przyzwyczaiłam. Ale komuś z zewnątrz, jak Grania, może być z nim trudno.

– Tak. – Matt oparł łokcie na kolanach i położył głowę na dłoniach. – Może za słabo ją chroniłem. Wiem, że źle się czuła z powodu tego, że pochodzimy z innych środowisk.

– Matty, słonko, naprawdę nic więcej nie mogłeś zrobić. Nawet ja poszłam w odstawkę, kiedy pojawiła się Grania.

Spojrzał na nią i nachmurzył się.

– No wiesz… Nie mówisz chyba poważnie? Nasze randki nie prowadziły przecież do niczego trwałego? Co do tego byliśmy zgodni, pamiętasz?

– Jasne, Matty. – Charley uśmiechnęła się do niego łagodnie. – Ale przecież i wasz związek kiedyś musiał się rozpaść, prawda?

– Pewnie tak. – Matt poczuł się spokojniejszy, bo słowa Charley odzwierciedlały jego własne myśli.

– Wiesz co, kiedy przyglądam się koleżankom, które przechodzą takie traumy w związkach, jak ty teraz, dziękuję niebiosom, że jestem singielką. Prawie nikt ze znajomych nie jest w dobrych relacjach z partnerem. Chociaż myślałam, że tobie i Grani się udało.

– Też tak myśleliśmy – odpowiedział ze smutkiem. – Ale chyba nie chcesz na poważnie zostać do końca życia starą panną? Spośród naszej paczki w Greenwich ty najmniej się na to zapowiadałaś. Królowa dziewczęcego klubu, piątkowa uczennica, najładniejsza dziewczyna w klasie. A teraz świetna redaktorka czasopisma… do diabła, Charley, przecież wiesz, że możesz mieć, kogo zechcesz.

– Tak. I może właśnie w tym leży problem. – Charley westchnęła. – Może jestem zbyt wybredna i nikt nie jest dla mnie dość dobry. Ale to nie czas, żeby rozmawiać o mnie. To ty jesteś w tarapatach. Jak mogę ci pomóc?

– Okay… czy twoim zdaniem powinienem lecieć jutro do Dublina i spróbować uratować swój związek? – spytał.

– Matty, sam najlepiej wiesz, co robić – Charley zmarszczyła nos – ale jeśli mnie pytasz o zdanie, dałabym Grani trochę czasu i przestrzeni. Najwyraźniej musi coś przetrawić. Jestem pewna, że wróci do ciebie, kiedy będzie gotowa. Poprosiła, żebyś zostawił ją w spokoju, prawda? Więc zrób, o co prosi, a za kilka tygodni znów się zastanowisz, co dalej. Poza tym wydawało mi się, że masz po uszy roboty.

– To prawda – przyznał Matt. – Może i masz rację. Muszę dać jej swobodę, o którą mnie prosiła. – Wyciągnął rękę i poklepał Charley po wyciągniętej nodze. – Dzięki, siostrzyczko. Zawsze jesteś, kiedy cię potrzebuję, co?

– Tak, słonko. – Charley uśmiechnęła się spod rzęs. – Zawsze przy tobie będę.

*

Kilka dni później znów zadzwonił domofon.

– Cześć, kochanie, tu mama. Mogę wejść?

– Jasne. – Matt otworzył jej drzwi, zdziwiony niezapowiedzianą wizytą. Rodzice rzadko zaszczycali swoimi osobami jego dzielnicę, a już nigdy bez zapowiedzi.

– Jak się masz, kochany? – Elaine pocałowała syna w oba policzki i weszła za nim do środka.

– Dobrze – odpowiedział Matt, zbyt przybity i zmęczony, by zdobyć się na większy wysiłek. Przyglądał się, jak mama zrzuca z siebie futro, szybkim ruchem głowy poprawia upiększone delikatnymi pasemkami blond włosy i z gracją sadowi na sofie swoje idealnie ukształtowane, filigranowe ciało (rozmiar trzydzieści sześć). Szybko sprzątnął spod jej drobnych, obutych w szpilki stópek buty sportowe i kilka puszek piwa. – Co cię tu sprowadza?

– Byłam w mieście na obiedzie dobroczynnym i miałam do ciebie po drodze. – Elaine uśmiechnęła się. – Chciałam zobaczyć, jak sobie radzi mój chłopiec.

– Dobrze – powtórzył. – Zrobić ci coś do picia, mamo?

– Chętnie wypiję szklankę wody.

– Jasna sprawa.

Elaine przyglądała się, jak podchodzi do lodówki i nalewa wodę. Był blady i zmęczony, a w każdym jego ruchu widać było, że jest nieszczęśliwy.

– Dzięki – powiedziała, kiedy przyniósł jej szklankę. – Czy Grania się odezwała?

– Dzwoniłem do niej kilka dni temu i chwilę rozmawialiśmy, ale ona nie chce ze mną gadać.

– Dowiedziałeś się, dlaczego odeszła?

– Nie. – Matt wzruszył ramionami. – Nie wiem, co takiego zrobiłem. Chryste, mamo, to dziecko było dla niej wszystkim.

– Była bardzo cichutka, kiedy odwiedziliśmy ją w szpitalu. Po wyjściu z łazienki wyglądała na zapłakaną.

– Tak, a następnego dnia pojechałem do niej po pracy w odwiedziny i stwierdziłem, że wypisała się ze szpitala. Wróciłem tutaj i znalazłem kartkę z informacją, że wyprowadza się do rodziców, do Irlandii. Od tamtej pory ani razu się przede mną nie otworzyła. Wiem, że cierpi, ale nie potrafię do niej dotrzeć.

– Ty też na pewno cierpisz, kochany. To było tak samo twoje dziecko, jak i jej – zauważyła Elaine, której bardzo przykro było patrzeć, jak ukochany syn rozpacza w samotności.

– Tak. Nie jest mi dobrze. Mieliśmy być rodziną. To było moje marzenie… cholera! Przepraszam, mamo. – Matt z całych sił starał się powstrzymać łzy. – Tak ją kocham… i to maleństwo, któremu się nie udało, które było częścią nas… No…

– Kochanie. – Elaine wstała, by przytulić syna. – Tak mi przykro. Jeśli tylko mogę ci w czymś pomóc…

Mattowi było głupio, że matka przyłapała go na chwili słabości. Bardzo starał się znaleźć w sobie siłę i jakoś się pozbierać.

– Jestem już dorosły, mamo. Będzie dobrze. Naprawdę. Chciałbym się tylko dowiedzieć, dlaczego Grania uciekła. Po prostu tego nie rozumiem.

– A może trochę byś pomieszkał u nas? Przykro mi, że jesteś tu taki samotny.

– Dziękuję, mamo, ale mam kupę roboty. Muszę tylko uwierzyć, że Grania w swoim czasie wróci. Kiedy już wyliże rany. Zawsze robiła to, na co miała ochotę. Pewnie dlatego tak ją kocham.

– Jest z pewnością niezwykła – zgodziła się Elaine. – Jakby nie przejmowała się zasadami, których większość z nas przestrzega.

– Może dlatego, że tak ją wychowano – odparował Matt, który nie miał ochoty na uszczypliwe uwagi rodziców w stylu „A nie mówiłam” na temat wyboru ukochanej.

– Ojej, Matt, źle mnie zrozumiałeś – pośpiesznie zareagowała Elaine. – Bardzo podziwiam Granię i was oboje, że potrafiliście wyjść z ram konwenansów i być ze sobą zwyczajnie dlatego, że się kochacie. Może więcej z nas powinno słuchać serca, zamiast przestrzegać zasad, w których nas wychowano. – Elaine westchnęła. – Muszę wracać. Ojciec zaprosił kolegów od golfa na coroczny zimowy obiad.

Matt podniósł, a potem przytrzymał matce futro, kiedy je wkładała.

– Dziękuję, że przyszłaś, mamo. Bardzo to doceniam.

– Dobrze było się z tobą zobaczyć. – Pocałowała go w policzek. – Wiesz, że jestem z ciebie dumna, prawda? Zawsze możesz na mnie liczyć. Naprawdę. Rozumiem… jak się czujesz. – Przez oczy przemknął jej cień smutku. – Cześć, Matty.

Zamknął za nią drzwi, odnosząc wrażenie, że jeszcze nigdy nie wczuł się w sytuację matki. I choć kochał ją za to, jaka była, po raz pierwszy zrozumiał, że mało zna kobietę ukrytą za błyszczącą maską idealnej żony i matki z Connecticut.

4

Następnego ranka, kiedy tylko Kathleen wyruszyła do Clonakilty na cotygodniowe zakupy, Grania poszła do szopy, gdzie przechowywano stare gazety, i wzięła całą ich stertę. Pogrzebała w zabałaganionym warsztacie ojca i z triumfem wyniosła stamtąd paczkę nadpleśniałego kleju do tapet. Włożyła wszystko do siatki i ruszyła ścieżką w stronę klifu. Jeśli Aurora się nie pojawi – bo wczoraj nie ustaliły godziny spotkania, więc bardzo mało prawdopodobne, żeby przyszła – po prostu wróci do domu.

W drodze myślała o tym, że w środku jest jak odrętwiała. Jakby jej życie dotyczyło kogoś innego, jakby brnęła przez gęsty syrop i nie potrafiła dotrzeć do własnych uczuć. Po prostu nie ma siły płakać ani skonfrontować się z Mattem, żeby dowiedzieć się, czy jej reakcja była uzasadniona. Coś takiego oznaczałoby zmierzenie się z bólem, więc najbezpieczniejszym i najlepszym rozwiązaniem jest się zamknąć. Co było, minęło. Niczego nie da się wymazać.

Na szczycie klifu usiadła na skale, z której rozciągał się widok na morze, i westchnęła. Kiedy we dwójkę przyglądali się rozpadowi związków znajomych, naprawdę wierzyła, że z nimi jest inaczej. Zarumieniła się ze wstydu na wspomnienie zarozumiałych uwag, które między sobą wymieniali. Komentarze typu „Nam nigdy by się to nie przytrafiło” albo „My jesteśmy szczęśliwi, a oni tacy biedni” teraz bolały ją do żywego. Oni także padli ofiarą skomplikowanych, wciąż zmieniających się układów międzyludzkich. Wpadli w wir napięć między kobietami i mężczyznami, którzy chcą żyć w harmonii.

Grania gapiła się na zimne, szare morze i nagle poczuła wielki szacunek dla swoich rodziców. Jakimś sposobem osiągnęli niemożliwe – szli na kompromisy, akceptowali się nawzajem, a co najważniejsze, w szczęściu przeżyli trzydzieści cztery lata.

Może to po prostu dlatego, że w dzisiejszych czasach ludzie mają zbyt duże oczekiwania. Zmieniła się hierarchia potrzeb. Małżonkowie nie muszą się już martwić, czy będą mieli dosyć jedzenia dla dzieci albo skąd wezmą następny grosz. A przede wszystkim, czy maluchy przetrwają niebezpieczną chorobę dziecięcą. Teraz nie chodzi o to, żeby w zimie mieć czym ciepło się opatulić, ale którego projektanta ciuchy najlepiej nadają się do pracy. W dzisiejszych czasach kobiety zachodniego społeczeństwa nie całują mężów na pożegnanie, nie wiedząc, czy ich jeszcze zobaczą, bo ci nie wyruszają na wojnę. Najważniejsze życiowe sprawy znacznie wyszły ponad poziom zwykłego przetrwania.

– Teraz żądamy szczęścia. I jesteśmy przekonani, że na nie zasługujemy.

Te słowa powiedziała na głos. Bardziej zazdrościła rodzicom ich stoickiego podejścia do życia, niż ich żałowała. Mają niewiele dóbr materialnych i wąskie horyzonty, myślała. Rzeczy nieistotne wywołują u nich uśmiech, ale tym uśmiechem ze zrozumieniem darzą siebie nawzajem i swój los. Ich świat jest mały, lecz w swoich granicach bezpieczny i tworzy między nimi silne więzi. Ona i Matt żyli w otwartej metropolii, gdzie każde z nich miało nieograniczone perspektywy i gdzie istnieje niebezpiecznie mało ograniczeń.

– Cześć, Graniu.

Za plecami usłyszała głos Aurory. Odwróciła się i zobaczyła ją. Pomyślała, że dziewczynka jest jak duszek, który bezgłośnie pojawia się na swoim terytorium.

– Cześć, Auroro. Jak się masz?

– Bardzo dobrze, dziękuję. Idziemy?

– Tak. Przyniosłam rzeczy, które będą nam potrzebne.

– Wiem. Widziałam twoją siatkę.

Grania posłusznie wstała i we dwójkę skierowały się w stronę dworu.

– Może poznasz tatę. Jest w swoim gabinecie. Ale może boleć go głowa. Często boli go głowa.

– Naprawdę?

– Tak. Wszystko przez to, że nie nosi okularów i nadweręża wzrok czytaniem papierów do pracy.

– To niemądre, prawda?

– Tak, ale teraz, kiedy mama nie żyje, nie ma kto o niego zadbać. Oprócz mnie.

– Jestem przekonana, że świetnie się spisujesz – Grania zapewniła Aurorę, kiedy szły w stronę bramy prowadzącej do dworskiego ogrodu.

– Robię, co mogę – powiedziała i pchnęła bramę, by ją otworzyć. – To mój dom, dwór Dunworley. Od dwóch wieków należy do rodziny Lisle’ów. Byłaś tu kiedyś?

– Nie – odrzekła Grania i weszła za Aurorą. Wiatr, który gwizdał im koło uszu, kiedy wspinały się na klif, nagle ucichł. Stało się tak dzięki gęstym zaroślom jeżyn i dzikich fuksji, z których słynął zachodni Cork. Otaczały dwór i, jak mogły, chroniły go wraz z jego mieszkańcami.

Grania ze zdumieniem popatrzyła na pięknie zadbany ogród, który stanowił idealne otoczenie dla stojącego pośrodku surowego szarego budynku. Obie strony prowadzącej do domu ścieżki obsadzono niskimi żywopłotami z wawrzynu. Idąc za Aurorą w stronę dworu, Grania zauważyła grządki róż. Teraz były martwe i bezbarwne, ale w lecie zapewne dawały posępnemu otoczeniu tak potrzebny tu blask koloru.

– Nigdy nie korzystamy z frontowego wejścia – oznajmiła Aurora i skręciła w prawo na ścieżkę wzdłuż przedniej ściany domu, a potem za róg, by przejść na tył budynku. – Tata mówi, że zamknięto je podczas zamieszek i ktoś zgubił klucz. Wchodzimy tędy.

Grania stała na dużym podwórku, na które wjeżdżało się od strony szosy. Ktoś zaparkował tam nowego rangerovera.

– Proszę, wejdź – powiedziała Aurora, otwierając drzwi.

Podążyła za dziewczynką. Przez hol przeszły do dużej kuchni. Całą jedną ścianę zajmował wielki sosnowy kredens z Walii. Aż trzeszczał pod ciężarem niebiesko-białych talerzy i najróżniejszych naczyń. Przy drugiej ścianie stał piec kuchenny, a przy następnej stary zlew dla służby umieszczony pomiędzy przeznaczonymi do obróbki żywności dwoma starymi stołami z melaminy. Na samym środku stał długi dębowy stół przykryty stertami gazet.

Nie było to przytulne pomieszczenie, gdzie człowiek mógłby poczuć się bezpiecznie. Nie takie, gdzie matka stoi przy kuchence i gotuje coś pysznego na kolację, a dokoła zbiera się rodzina. Było to miejsce surowe, funkcjonalne i odpychające.

– Niepotrzebnie przyniosłam gazety – zauważyła Grania, wskazując leżące na stole sterty.

– No tak, tata rozpala nimi we wszystkich kominkach. Strasznie marznie. Zrobimy na stole miejsce, żebyśmy miały gdzie pracować?

– Jasne… a nie sądzisz, że powinnyśmy komuś powiedzieć, że tu jestem?

– O nie. – Aurora pokręciła głową. – Tata nie chce, żeby mu przeszkadzać, a pani Myther już powiedziałam, że przyjdziesz. – Zrzuciła nieco stert ze stołu na podłogę i pokazała Grani, że zrobiła miejsce. – Co jeszcze jest nam potrzebne?

– Woda do wymieszania z klejem. – Grania opróżniła zawartość siatki. Czuła się nieswojo, że wtargnęła tu bez zapowiedzi.

– Zaraz przyniosę. – Aurora wzięła dzbanek z jednej z upakowanych po brzegi półek kredensu i napełniła go.

– I duży pojemnik do wymieszania kleju.

Aurora i to znalazła i postawiła na stole przed Granią. Kiedy mieszała klej, przyglądała jej się z ożywieniem, a oczy dziewczynki promieniały radością.

– Prawda, że to fajne? Uwielbiam robić takie rzeczy. Moja ostatnia niania na nic mi nie pozwalała, bo martwiła się, że się ubrudzę.

– Ja całe życie się brudzę. – Grania uśmiechnęła się. – Z bardzo podobnych materiałów robię rzeźby. A teraz usiądź przy mnie, to pokażę ci, jak się robi miseczki.

Aurora okazała się pojętną, zapaloną uczennicą. Godzinę później dumnie położyły na płycie kuchni mokrą miskę z gazet.

– Kiedy będzie sucha, możemy ją pomalować. Masz jakieś farby? – zapytała Grania, myjąc ręce w zlewie.

– Nie. Miałam w Londynie, ale je zostawiłam.

– Może znajdę jakieś u siebie.

– Mogę przyjść zobaczyć twój dom? Moim zdaniem super byłoby mieszkać na farmie.

– Nie mieszkam tam cały czas, Auroro – wyjaśniła Grania. – Mieszkam w Nowym Jorku. Tylko na razie jestem u rodziców.

– Och! – Twarz Aurory posmutniała. – To znaczy, że niedługo wyjedziesz?

– Tak, ale szczerze mówiąc, nie wiem kiedy.

Wycierając ręce w ściereczkę przy zlewie, czuła, że Aurora wręcz wpija się w nią oczami.

– Dlaczego jesteś taka smutna? – zapytała dziewczynka.

– Nie jestem smutna, Auroro.

– Jesteś. Widzę to po oczach. Ktoś cię zdenerwował?

– Nie, Auroro. Nic mi nie jest. – Grania poczuła, jak rumieni się pod wpływem przedłużającego się spojrzenia dziecka.

– Wiem, że jesteś smutna. – Aurora skrzyżowała małe ręce na piersiach. – I wiem, jakie to uczucie. Kiedy jestem smutna, odfruwam do swojego magicznego miejsca.

– Gdzie to jest?

– Nie mogę powiedzieć, bo przestałoby być magiczne. I moje. Też powinnaś mieć takie miejsce.

– Moim zdaniem to znakomity pomysł. – Grania spojrzała na zegarek. – Lepiej już pójdę. Czas na lunch. Pewnie jesteś głodna. Czy ktoś przyjdzie dać ci coś do jedzenia?

– O, pani Myther na pewno coś tam zostawiła. – Aurora od niechcenia machnęła ręką w kierunku spiżarni. – Pewnie znowu zupę. Czy przed wyjściem chciałabyś obejrzeć resztę domu?

– Auroro… Ja…

– Proszę! – Mała chwyciła Granię za ramię i pociągnęła ją w stronę drzwi. – Chcę, żebyś go zobaczyła. Jest piękny.

Wyszły z kuchni do dużego holu, gdzie podłogę wyłożono czarno-białymi kafelkami, w rogu zaś znajdowały się eleganckie dębowe schody, a następnie do dużego salonu z wychodzącymi na ogród wysokimi oknami balkonowymi. W salonie było nieznośnie gorąco, bo w kominku wielkim płomieniem paliły się kłody drewna i z jego eleganckiej marmurowej obudowy buchało ciepło.

Grania zerknęła nad kominek i jej oko rzeźbiarki przyciągnęła twarz na obrazie. Należała do młodej kobiety, miała kształt serca, a otaczały ją tycjanowskie loki. Delikatne i, jak zauważyła Grania, symetryczne rysy były oznaką prawdziwej piękności. Wyraziste, kontrastujące z białą cerą błękitne oczy były niewinne, ale mądre. Jako profesjonalistka Grania oceniła, że obraz namalował prawdziwy artysta. Odwróciła się, by spojrzeć na Aurorę, i natychmiast zauważyła podobieństwo.

– To moja mama. Każdy mówi, że jestem dokładnie taka jak ona.

– Tak – cicho odrzekła Grania. – Jak się nazywała?

Aurora odetchnęła głęboko.

– Lily. Nazywała się Lily.

– Bardzo mi przykro, że umarła, Auroro – spokojnie powiedziała Grania.

Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko dalej wpatrywała się w matkę.

– Kto to taki, Auroro?

Męski głos za jej plecami sprawił, że Grania podskoczyła.

Odwróciła się, rozmyślając, jak dużo intruz usłyszał z ich rozmowy, lecz nagle zaparło jej dech w piersiach.

Przy drzwiach stał – Grania zbeształa się za wpadanie w stereotypy, ale fakt pozostawał faktem – najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Wysoki – miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – o gęstych, hebanowych, gładko zaczesanych włosach, które były jakiś centymetr za długie, więc kosmyki zawijały mu się na karku.

Miał pełne usta, ale nie tak pulchne, jak u kobiety, i głębokie granatowe oczy, ocienione gęstymi ciemnymi rzęsami.

Grania podziwiała jego ostre jak brzytwa kości policzkowe, silną szczękę i idealny nos wytrawnym okiem profesjonalistki. Tę twarz chciała zapamiętać w każdym szczególe, żeby ją potem wyrzeźbić.

Wszystko to było ukoronowaniem szczupłej, idealnie proporcjonalnej sylwetki. Oczy Grani przyciągnęły smukłe, wrażliwe palce, które zaciskał, a potem rozluźniał, co wskazywało na wewnętrzne napięcie.

Ogólnie robił wrażenie osoby niezwykle eleganckiej, choć tej cechy zazwyczaj nie łączyła z mężczyznami. Gwarantowała ona jednak, że kiedy ktoś taki wejdzie do pokoju, zawróci w głowie każdemu z obecnych – mężczyznom i kobietom.

Grania niechcący westchnęła, co wyrażało reakcję profesjonalistki na człowieka, który, jej zdaniem, zbliżył się do ideału fizycznego piękna. Zareagowała w kobiecy sposób – na chwilę zamilkła.

– Kim pani jest?

– To moja przyjaciółka Grania, tato. – Grania poczuła ulgę, kiedy Aurora przerwała ciszę. – Pamiętasz, mówiłam ci, że spotkałam ją wczoraj na klifie. Świetnie bawiłyśmy się w kuchni. Zrobiłyśmy miseczkę z kleju i gazet. Kiedy już zostanie pomalowana, dam ci ją w prezencie. – Aurora podeszła do ojca i objęła go ramionami.

– Cieszę się, że się bawiłaś, kochanie. – Czule pogładził ją po włosach, a Granię obdarzył nieco podejrzliwym półuśmiechem. – No więc, Graniu, jesteś gościem w Dunworley?

Zmierzył ją granatowymi oczami. Grania starała się opanować, ale czuła suchość w ustach. Musiała przełknąć ślinę, zanim powiedziała:

– Pochodzę z wioski, ale przez ostatnie dziesięć lat mieszkałam za granicą. Przyjechałam do domu odwiedzić rodzinę.

– Rozumiem. – Zwrócił wzrok ku balkonowym oknom na rozciągający się za ogrodem wspaniały widok morza. – To rzadkie, magiczne miejsce. Uwielbiasz je, prawda, Auroro?

– Wiesz, że tak, tato. To nasz prawdziwy dom.

– Tak. – Z powrotem skupił uwagę na Grani. – Proszę, wybacz mi. Nie przedstawiłem się. – Razem z Aurorą, która nie odklejała się od jego bioder, podszedł do niej i wyciągnął dłoń: – Alexander Devonshire. – Długimi, smukłymi palcami ujął jej dłoń.

Grania całą siłą zmusiła się, żeby ochłonąć z poczucia, że znalazła się w jakimś surrealistycznym świecie.

– Devonshire? Myślałam, że mieszka tu rodzina Lisle’ów?

Ciemne brwi uniosły się prawie niezauważalnie.

– Masz rację, w takim sensie, że dwór należy do Lisle’ów, ale ja wszedłem do tej rodziny po ślubie. Moja żona – Alexander oczami wskazał obraz – była dziedziczką dworu Dunworley, który kiedyś będzie należał do córki.

– Przepraszam… Nie zdawałam sobie sprawy.

– Nie szkodzi, Graniu. Jestem przyzwyczajony, że w tych okolicach mówią na mnie „pan Lisle”. – Alexander jeszcze mocniej przytulił do siebie córkę i zatopił się w myślach.

– Lepiej już wrócę do domu. – Grania poczuła się skrępowana.

– Ojej, tato, czy Grania naprawdę musi już iść? A nie może zostać na lunch? – Aurora podniosła wzrok na ojca i błagalnie na niego spojrzała.

– Dziękuję za zaproszenie, ale naprawdę muszę już iść.