Sekret Heleny - Lucinda Riley - ebook + audiobook + książka

Sekret Heleny ebook i audiobook

Lucinda Riley

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Magiczny dom, pamiętne lato… Podobno każdy, kto odwiedził willę Pandora po raz pierwszy, musi natychmiast się zakochać…

Dwadzieścia cztery lata temu Helena spędziła magiczne wakacje na Cyprze. Zakochała się wtedy pierwszy raz. Gdy ojciec chrzestny zostawia jej w spadku popadającą w ruinę willę Pandora, Helena powraca na słoneczną wyspę, by wraz z rodziną spędzić tam wakacje.

Idylliczny krajobraz wyspy skrywa jednak gęstą pajęczynę sekretów. Helena za nic nie pozwoli, by dowiedzieli się o nich William i Alex, jej mąż i syn.

Przeżywający udręki dorastania trzynastoletni Alex jest rozdarty pomiędzy potrzebą chronienia ukochanej matki za wszelką cenę, a nieuniknioną koniecznością zmierzenia się z dorosłymi problemami. Jednocześnie rozpaczliwie pragnie się dowiedzieć, kim był jego prawdziwy ojciec…

Przypadkowe spotkanie Heleny z jej ukochanym sprzed lat uruchamia lawinę wypadków, w wyniku których zderzenie teraźniejszości z przeszłością staje się nieuniknione. Helena i jej syn wiedzą, że kiedy Pandora odkryje swoje tajemnice, nic już nie będzie takie jak dawniej...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 31 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,4 (1431 ocen)
811
412
172
27
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Lucinda Riley w swojej książce "Sekret Heleny" stworzyła historię, która rozgrywa się w malowniczym otoczeniu cypryjskiej willi Pandora. Ta powieść to mieszanka tajemnic, dramatów rodzinnych oraz emocjonalnych powrotów do przeszłości, które splatają się w fascynującą opowieść o odkrywaniu prawdy. Narracja, której świadkami jesteśmy w "Sekrecie Heleny", zręcznie przenosi nas między teraźniejszością a wspomnieniami sprzed lat, skłaniając do refleksji nad tym, jak przeszłość wpływa na nasze obecne życie. Helena, główna bohaterka, jest postacią wielowymiarową, której troski i dylematy są łatwe do zrozumienia i z którymi można się utożsamić. Jej powrót do Pandory wywołuje nie tylko nostalgię, ale również serię wydarzeń, które zmuszają ją do konfrontacji z dawno skrywanymi sekretami. Interesującym aspektem książki jest rola, jaką odegrał Alex, syn Helenin. Jego walka z dorastaniem i próby zrozumienia dorosłego świata są przedstawione z dużą wrażliwością i głębią. Jego poszukiwanie tożsamoś...
10
KateMoon-35

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa
10
ewamonika19

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnoscia wysluchalam audiobooka I przenioslam sie ma Cypr do pieknej willi Pandora. Jak o mityczna Hellene tak I o nasza bohaterke walcza meskie serca. Cala historie widzimy rowniez oczami jej syna Alexa. Pieknie napisana jak wszystkie ksiazki Lucindy , polecam
10
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
10
630gosia

Dobrze spędzony czas

Caloksztalt- przyjemna w sluchaniu chocuaz momentami nudna
10

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorce

Tej autorki

Strona redakcyjna

Dedykacja

Motto

Alex

Lipiec 2006

DZIENNIK ALEXA

α

DZIENNIK ALEXA

β

DZIENNIK ALEXA

ψ

DZIENNIK ALEXA

δ

DZIENNIK ALEXA

ε

DZIENNIK ALEXA

ς

DZIENNIK ALEXA

ξ

DZIENNIK ALEXA

η

DZIENNIK ALEXA

θ

DZIENNIK ALEXA

ι

DZIENNIK ALEXA

ια′

DZIENNIK ALEXA

ιβ′

DZIENNIK ALEXA

ιγ′

DZIENNIK ALEXA

ιδ′

DZIENNIK ALEXA

ιε′

DZIENNIK ALEXA

ις′

DZIENNIK ALEXA

ιζ′

DZIENNIK ALEXA

ιη′

Sierpień 2006

DZIENNIK ALEXA

ιθ′

DZIENNIK ALEXA

κ′

DZIENNIK ALEXA

κα

DZIENNIK ALEXA

κβ

Helena

κγ

DZIENNIK ALEXA

κδ

Helena

κε

DZIENNIK ALEXA

κς

DZIENNIK ALEXA

κξ

κη

DZIENNIK ALEXA

κθ

λ

DZIENNIK ALEXA

λα

DZIENNIK ALEXA

Alex

WSPOMNIENIA ALEXA

λβ

WSPOMNIENIA ALEXA

λγ

WSPOMNIENIA ALEXA

λδ

Podziękowania

Przypisy

Magiczny dom.

Lato, którego żadne z nich nie zapomni.

Helena wiedzie życie statecznej żony i matki. Przed dziesięcioma laty wyszła za człowieka, którego kochała – i kocha nadal, uczuciem zupełnie innym niż to, jakiego doświadczyła w młodości. William dał jej bezpieczeństwo, dom i dwójkę wspaniałych dzieci. Oprócz nich Helena ma syna, Alexa. Nikomu nie zdradziła, kto jest jego ojcem. I to nie- jedyny sekret, jaki skrywa przed swoimi najbliższymi…

Po ponad dwudziestu latach Helena powraca do miejsca, w którym przeżyła swoją pierwszą miłość – do malowniczego pensjonatu Pandora na Cyprze. Wraz ze spotkaniem ukochanego sprzed lat – Alexisa – do jej statecznego małżeństwa wkradają się wątpliwości.

Ani jej mąż, ani syn Alex nie mają pojęcia, że Helena zostawiła za sobą więcej historii, o których chciałaby zapomnieć na zawsze… W promieniach zachodzącego greckiego słońca wszystkie jednak powrócą.

Lucinda Riley

Urodziła się w Irlandii. We wczesnej młodości próbowała swoich sił jako aktorka, grała zarówno na deskach teatru, jak i w filmach, pracowała też w telewizji. Pierwszą powieść napisała w wieku 24 lat. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 30 języków i sprzedane w ponad 15 milionach egzemplarzy na całym świecie. Wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów „Sunday Timesa” i „New York Timesa”.

Autorka obecnie pracuje nad kolejnymi tomami z fanta- stycznie przyjętej serii Siedem Sióstr. Inspiracją do jej powstania były opowieści mitologiczne o siedmiu siostrach – Plejadach – zamienionych po śmierci w gwiazdy. Każda z bohaterek – adoptowanych sióstr – nosi imię jednej z nich.

Pierwszych pięć książek – Siedem Sióstr, Siostra Burzy, Siostra Cienia, Siostra Perły i Siostra Księżyca – stało się europejskimi bestsellerami. Prawa do serialu na ich podstawie zostały kupione niemal natychmiast przez hollywoodzką firmę producencką!

LUCINDARILEY.COM

Tej autorki

DOM ORCHIDEI

DZIEWCZYNA NA KLIFIE

TAJEMNICE ZAMKU

RÓŻA PÓŁNOCY

SEKRET LISTU

DRZEWO ANIOŁA

SEKRET HELENY

Cykl SIEDEM SIÓSTR

SIEDEM SIÓSTR

SIOSTRA BURZY

SIOSTRA CIENIA

SIOSTRA PERŁY

SIOSTRA KSIĘŻYCA

Tytuł oryginału:

THE OLIVE TREE/HELENA’S SECRET

Copyright © Lucinda Riley 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Maria Gębicka-Frąc 2019

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcie na okładce: dinosmichail/Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-696-4

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla „prawdziwego” Alexandra

Zmierzasz za cieniem, który wciąż umyka,

Zdaje się wzlatać i ciągle cię tropi.

Ben Jonson

AlexPandora, Cypr19 lipca 2016

Dom pojawia się w polu widzenia, gdy manewruję, omijając niebezpieczne wyboje – niezasypane od dziesięciu lat i jeszcze głębsze niż wtedy. Telepię się jeszcze kawałek, po czym zatrzymuję auto i patrzę na Pandorę, myśląc, że właściwie wcale nie jest ładna – nie to co wymuskane wakacyjne domy, których wspaniałe zdjęcia można zobaczyć na stronach internetowych z ekskluzywnymi posiadłościami. Jest solidna, praktyczna i niemal surowa, przynajmniej od tyłu, dokładnie taka, jak wyobrażałem sobie jej poprzedniego mieszkańca. Zbudowana z jasnego miejscowego kamienia, kanciasta jak te domki z klocków, które ustawiałem w dzieciństwie, wznosi się pośród wapiennych wzgórz, gdzie na zboczach jak okiem sięgnąć rosną delikatne, wypuszczające pędy winorośle. Staram się pogodzić tę rzeczywistość z wirtualną fotką w mojej głowie – zrobioną dziesięć lat temu – i dochodzę do wniosku, że pamięć mi służy.

Parkuję auto i idę wzdłuż solidnych murów na front domu, gdzie jest taras, który przenosi Pandorę z poziomu zwyczajności do spektakularnej pierwszej ligi. Podchodzę do balustrady, za którą teren łagodnie opada, i mam przed sobą pejzaż winnic i gajów oliwnych oraz pobielone zabudowania gospodarcze. W dali linia migotliwej akwamaryny oddziela niebo i ziemię.

Zachodzące słońce osiąga klasę mistrzowską, żółte promienie wsączają się w błękit i przemieniają go w umbrę. To ciekawe, naprawdę, bo zawsze myślałem, że połączenie koloru żółtego i niebieskiego daje zielony. Spoglądam w prawo, na ogród poniżej tarasu. Rabatki, które moja matka starannie obsadziła dziesięć lat temu, z braku troski i wody zostały pochłonięte przez suchą ziemię i brzydkie kolczaste chwasty – gatunek nieznany.

Ale tam, pośrodku ogrodu, z wciąż przymocowanym hamakiem, w którym lubiła leżeć mama – sznurki wyglądają jak stare postrzępione spaghetti – rośnie drzewo oliwne. Wtedy nazywałem je „Starym”, ponieważ wielu dorosłych mówiło, że drzewo jest sędziwe. Wszystko wokół niego umarło i zbutwiało, ale ono urosło i nabrało majestatu, może kradnąc siłę życiową botanicznym sąsiadom, od stuleci zdecydowane przeżyć.

Jest całkiem ładne. Stanowi metaforyczny triumf nad przeciwnościami losu i każdy milimetr sękatego pnia jest dumnym świadectwem jego zmagań.

Zastanawiam się, dlaczego ludzie nienawidzą pojawiającej się na ich ciele mapy życia, podczas gdy drzewa, takie jak to, albo spłowiałe obrazy, albo niemal zrujnowane, niezamieszkane budynki są sławione właśnie z powodu starości.

Snując takie myśli, odwracam się w stronę domu i z ulgą widzę, że przynajmniej z zewnątrz Pandora przetrwała bez szwanku okres zaniedbania. Przy głównym wejściu wyjmuję z kieszeni żelazny klucz i otwieram drzwi. Gdy idę przez ciemne pokoje, odgrodzone od światła zamkniętymi okiennicami, zdaję sobie sprawę, że czuję się emocjonalnie odrętwiały, i chyba to dobrze. Nie mam odwagi odczuwać, bo tutaj – może bardziej niż gdziekolwiek indziej – znajduje się jej duch…

Pół godziny później, po tym, jak otworzyłem okiennice na dole i ściągnąłem pokrowce z mebli w salonie, stoję wśród drobinek kurzu wirujących w blasku zachodzącego słońca. Przypominam siebie, że wszystko wydawało się stare, gdy ujrzałem ten dom po raz pierwszy. Zastanawiam się, patrząc na zapadnięte fotele i wytartą kanapę, czy – tak jak z drzewem oliwnym – po przekroczeniu pewnego punktu stare jest po prostu stare i w widoczny sposób już bardziej się nie starzeje, jak siwowłosi dziadkowie w oczach małego dziecka.

Oczywiście, jedynym w tym pokoju, co zmieniło się nie do poznania, jestem ja. My, ludzie, zdecydowaną większość naszej fizycznej i mentalnej ewolucji kończymy w czasie pierwszych kilkunastu lat pobytu na planecie Ziemia – niemowlę w okamgnieniu przemienia się w dorosłą osobę. Później przez resztę życia wyglądamy, w każdym razie na pozór, z grubsza tak samo, po prostu stając się coraz słabszymi i mniej atrakcyjnymi wersjami naszego młodszego ja, gdy geny i grawitacja dają nam popalić.

Co do strony emocjonalnej i intelektualnej… cóż, muszę wierzyć, że to premie wynagradzające powolne niszczenie się naszego zewnętrznego opakowania. Powrót do Pandory wyraźnie mi to pokazuje. Gdy wracam do holu, podśmiewam się z „Alexa”, jakim kiedyś byłem. I wzdrygam się na myśl o moim byłym ja – trzynastoletnim i jeśli spojrzeć z perspektywy czasu, pochłoniętym sobą, nieznośnym wrzodem na tyłku.

Otwieram drzwi do „Schowka na Szczotki” – tak pieszczotliwie nazywałem pokój, w którym mieszkałem podczas tego długiego, gorącego lata dziesięć lat temu. Zapalam światło i stwierdzam, że nazwa była całkiem trafna i że przestrzeń jakby skurczyła się jeszcze bardziej. Wciskam do środka moją wcale niemałą osobę (mam metr osiemdziesiąt dwa) i nasuwa mi się pytanie, czy gdybym zamknął drzwi i się położył, to stopy wystawałyby mi przez maleńkie okno, jak Alicji w jej Krainie Czarów.

Patrzę na półki po obu stronach klaustrofobicznego pokoju i widzę książki, które kiedyś starannie ustawiłem w kolejności alfabetycznej. Odruchowo wyciągam jedną – Elfy i ich dary Rudyarda Kiplinga – i ją wertuję, żeby znaleźć słynny poemat. Czytam wersy Jeżeli – słowa mądrości napisane przez ojca do syna – i łzy wzbierają mi w oczach, gdy myślę o niedojrzałym chłopcu, jakim wtedy byłem, rozpaczliwie pragnącym znaleźć ojca. Później, kiedy go znalazłem, zrozumiałem, że przecież jednego już mam.

Odkładając Rudyarda na półkę, dostrzegam obok niewielki notes w sztywnej oprawie. Uświadamiam sobie, że to pamiętnik, który dostałem od matki na Boże Narodzenie, kilka miesięcy przed moim pierwszym przyjazdem do Pandory. Jak wszystkie nastolatki, byłem przekonany, że moje poglądy i uczucia są wyjątkowe i odkrywcze; myśli, które nikomu przede mną nigdy nie przyszły do głowy.

Ze smutkiem kręcę głową i wzdycham jak starzec, zdegustowany własną naiwnością. Zostawiłem dziennik, gdy wyjeżdżaliśmy do Anglii po tamtym długim lecie w Pandorze. I oto jest tutaj, dziesięć lat później, leżący na moich znacznie większych teraz dłoniach. Wspomnienia z ostatnich miesięcy dzieciństwa, zanim życie wciągnęło mnie w dorosłość.

Zabieram go i idę na górę. Błąkam się po mrocznych, dusznych korytarzach, niepewny, którą sypialnię chcę zająć na czas obecnego pobytu. Robię głęboki wdech i idę w stronę jej pokoju. Zbieram się na odwagę i otwieram drzwi. Może wyobraźnia płata mi figle – musi tak być, po dziesięciu latach nieobecności – ale jestem przekonany, że moje zmysły atakuje zapach używanych przez nią perfum…

Zamykam drzwi, jeszcze nie będąc w stanie zmierzyć się ze wspomnieniami, które tkwią w tych sypialniach – każda z nich jest swego rodzaju puszką Pandory – i wracam na dół. Zapadła noc i świat za oknami jest już czarny jak smoła. Spoglądam na zegarek, dodaję dwie godziny różnicy czasu i uświadamiam sobie, że tu jest prawie dziewiąta – pusty żołądek burczy, przypominając mi o kolacji.

Wynoszę z samochodu zapasy, które kupiłem w pobliskiej wiosce, i układam je w spiżarni, po czym zabieram trochę chleba, fety i bardzo ciepłego piwa na taras. Siedząc tam w ciszy, którą mąci tylko dziwnie senna cykada, sączę piwo i dumam, czy przybycie tu dwa dni wcześniej niż inni rzeczywiście było dobrym pomysłem. Zapatrzenie we własny pępek jest czymś, co mam opanowane do perfekcji – do tego stopnia, że ostatnio ktoś zaproponował mi, bym robił to za pieniądze. Przynajmniej ta myśl skłania mnie do uśmiechu.

Chcąc oderwać się od obecnej sytuacji, otwieram dziennik i czytam wpis na pierwszej stronie.

Kochany Alexie, Wesołych Świąt! Staraj się prowadzić regularne zapiski. Mogą się okazać ciekawą lekturą, kiedy będziesz starszy.

Z wyrazami miłości, M XXX

– Cóż, mamo, miejmy nadzieję, że miałaś rację.

Z bladym uśmiechem przerzucam kartki napuszonej prozy i docieram do pierwszych dni lipca. Zaczynam czytać w świetle słabej żarówki, która wisi na pergoli.

Lipiec 2006Przyjazdy

DZIENNIK ALEXA

10 lipca 2006

Mam idealnie okrągłą twarz. Jestem pewien, że można by narysować ją za pomocą cyrkla i tylko gdzieniegdzie okrąg nie pokryłby się z jej zarysem. Nienawidzę swojej facjaty.

Wewnątrz okręgu mieszczą się pyzate, rumiane jak jabłka policzki. Kiedy byłem młodszy, dorośli chwytali je w palce i ściskali, zapominając, że policzki mocno się różnią od jabłek. Jabłka są nieożywione. Są twarde i nie czują bólu. Jeśli są posiniaczone, to tylko z wierzchu.

Warto zaznaczyć, że mam ładne oczy. Zmieniają kolor. Mama mówi, że kiedy jestem podkręcony, pełen energii, są intensywnie zielone. Kiedy zżera mnie stres, zyskują barwę Morza Północnego. Osobiście uważam, że są raczej szare, ale za to całkiem duże, w kształcie pestek brzoskwini, i dobrze do nich pasują moje brwi, ciemniejsze niż włosy, które są po dziewczyńsku jasne i proste jak druty.

Właśnie stoję przed lustrem. Oczy mnie pieką od łez, bo gdy nie patrzę na swoją twarz, w wyobraźni mogę być każdym, kim tylko zechcę. Światło w maleńkim pokładowym kiblu jest ostre i jaśnieje jak aureola nad moją głową. Lustra w samolotach są koszmarne: człowiek wygląda w nich jak świeżo wykopany nieboszczyk, który spoczywał w ziemi przez dwa tysiące lat.

Pod koszulką wałek ciała wylewa mi się ze spodenek. Chwytam go w ręce i formuję znośną impresję pustyni Gobi. Tworzę wydmy z małymi zagłębieniami, gdzie mogłyby wyrosnąć palmy, zalążek oazy.

Później dokładnie myję ręce.

Naprawdę lubię swoje ręce, bo nie dołączyły do marszu w kierunku Krainy Spaślaków, gdzie obecnie postanowiła żyć cała reszta mojego ciała. Mama mówi, że to szczenięcy tłuszczyk, że guzik hormonalny z napisem „rośnij wszerz” zaskoczył jako pierwszy. Niestety, ten od „rośnij wzwyż” najwyraźniej się zepsuł. I raczej nie wygląda na to, żeby już zdążył się naprawić.

Poza tym, ile widziałem tłustych szczeniaków? W większości są kształtne, wręcz wychudzone z ekscytacji.

Może potrzeba mi trochę ekscytacji.

A oto dobra wiadomość: w samolocie człowiek zyskuje poczucie nieważkości, nawet gdy jest grubasem. I w samolocie siedzi wielu ludzi grubszych ode mnie; wiem, bo patrzyłem. Jeśli ja jestem Gobi, to facet z sąsiedniego fotela jest Saharą. Jego przedramiona zajmują całe podłokietniki, skóra, mięśnie i tłuszcz wlewają się, niczym mutujące wirusy, w moją przestrzeń osobistą. To mnie naprawdę wkurza. Ja zachowuję moje ciało dla siebie, w przeznaczonej dla mnie przestrzeni, nawet jeśli w konsekwencji cierpną mi ręce i nogi.

Ilekroć jestem w samolocie, z jakiegoś powodu myślę o umieraniu. Szczerze mówiąc, myślę o umieraniu, gdziekolwiek jestem. Może bycie martwym to trochę jak nieważkość, którą czuje się tu, wewnątrz tej metalowej tuby. Moja młodsza siostra zapytała, czy była martwa ostatnim razem, gdy lecieliśmy, bo ktoś jej powiedział, że dziadek poszedł do nieba i siedzi na obłoku. Myślała, że do niego dołączyła, gdy przelatywaliśmy przez chmurę.

Dlaczego dorośli mówią dzieciom takie bzdury? To tylko prowadzi do kłopotów. Sam nigdy w coś takiego nie wierzyłem.

Moja mama dawno temu zrezygnowała z wciskania mi kitu.

Kocha mnie, nawet jeśli przez ostatnie kilka miesięcy zmieniłem się w Spaślaka. I obiecuje, że pewnego dnia będę musiał przykucnąć, żeby zobaczyć swoją twarz w takich zachlapanych wodą lustrach jak to. Najwyraźniej pochodzę z rodziny wysokich mężczyzn. Nie, że to mnie pociesza. Czytałem o genach przeskakujących pokolenia i znając swojego pecha, będę pierwszym od setek lat tłustym karłem w rodzie Beaumontów.

Poza tym mama zapomina, że ignoruje drugi zestaw genów, który pomógł mnie stworzyć…

Jestem zdecydowany porozmawiać z nią o tym w czasie tych wakacji. Nieważne, ile razy będzie się wykręcać i niby przypadkiem zmieniać temat. W końcu postawię na swoim. Bocian w roli ojca już mnie nie satysfakcjonuje.

Muszę wiedzieć.

Wszyscy mówią, że jestem do niej podobny. Ale dlaczego mieliby nie mówić? Raczej nie mogą mnie przyrównywać do niezidentyfikowanego plemnika.

W gruncie rzeczy to, że nie wiem, kto jest moim ojcem, może podsycać iluzje wyjątkowości, którymi się karmię. Co jest bardzo niezdrowe, szczególnie w przypadku dziecka takiego jak ja, o ile nadal jestem dzieckiem. Albo czy kiedykolwiek byłem, w co osobiście wątpię.

W tej chwili, gdy moje ciało mknie nad środkową Europą, moim ojcem może być każdy, kogo akurat sobie zacznę wyobrażać, każdy, kto akurat w danym momencie mi odpowiada. Na przykład: może grozi nam katastrofa, a kapitan ma tylko jeden zapasowy spadochron. Mogę mu się przedstawić jako jego syn i wtedy na pewno mnie ocali, prawda?

Po namyśle dochodzę do wniosku, że może lepiej, że nie wiem. Moje komórki macierzyste mogą pochodzić od kogoś z Dalekiego Wschodu i w takim wypadku musiałbym nauczyć się mandaryńskiego, żeby pogadać z ojcem, a mandaryński jest megatrudny do opanowania.

Czasami chciałbym, żeby mama wyglądała bardziej jak inne matki. To znaczy nie jest kimś w stylu Kate Moss, bo ma swoje lata. Ale to żenada, gdy chłopaki z klasy i nauczyciele, i wszyscy faceci, którzy przychodzą do naszego domu, patrzą na nią w ten sposób. Wszyscy ją kochają, bo jest miła i zabawna, umie jednocześnie gotować i tańczyć. Niekiedy mam wrażenie, że przypadający dla mnie kawałek mamy jest za mały, a wolałbym nie dzielić się nią z innymi.

Bo ja kocham ją najbardziej.

Była panną, kiedy mnie urodziła. Sto lat temu przyszedłbym na świat w przytułku i prawdopodobnie kilka miesięcy później oboje wyzionęlibyśmy ducha na suchoty. Pochowano by nas w bezimiennej zbiorowej mogile i nasze szkielety leżałyby razem przez wieczność.

Często się zastanawiam, czy krępuje ją żywe przypomnienie o jej niemoralności, czyli ja. Czy dlatego wysyła mnie do szkoły z internatem?

Mówię „niemoralność” do lustra. Lubię słowa. Kolekcjonuję je, jak moi kumple z klasy kolekcjonują karty baseballowe albo dziewczyny, zależnie od poziomu dojrzałości. Lubię je wydobywać i umieszczać w zdaniu, żeby wyrazić myśl jak najprecyzyjniej. Może pewnego dnia zabawię się nimi profesjonalnie. Spójrzmy prawdzie w oczy: nie będę grać dla Manchester United, nie z taką budową ciała.

Ktoś łomocze do drzwi. Straciłem poczucie czasu, jak zwykle. Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że spędziłem tu ponad dwadzieścia minut. Teraz będę musiał strawić czoło kolejce pasażerów, rozpaczliwie pragnących się odlać.

Jeszcze raz zerkam w lustro – ostatni rzut okiem na Spaślaka. Odwracam oczy, robię głęboki wdech i wychodzę z kibla jako Brad Pitt.

α1

– Zgubiliśmy się. Muszę zjechać na bok.

– Chryste, mamo! Ciemno choć oko wykol, a my wisimy na zboczu góry. Nie ma gdzie zjechać.

– Przestań panikować, kochanie. Znajdę jakieś bezpieczne miejsce.

– Bezpieczne? Ha! Gdybym wiedział, zabrałbym raki i czekan.

– Tam jest zatoczka. – Helena przekręciła kierownicę wypożyczonego samochodu, niepewnie pokonała zakręt serpentyny i wcisnęła hamulec. Zerknęła na syna, który palcami zasłaniał oczy, i położyła rękę na jego kolanie. – Możesz już patrzeć. – Spojrzała przez okno w głąb stromej doliny i daleko w dole zobaczyła mrugające światła wybrzeża. – Takie piękne – szepnęła.

– Nie, mamo, to nie jest piękne. Piękne jest wtedy, gdy nie jesteśmy zagubieni na wygwizdowie w obcym kraju i nie dzieli nas kilka metrów od runięcia w przepaść, na spotkanie z pewną śmiercią. Nie słyszeli tu o barierach zabezpieczających?

Helena, nie reagując na jego słowa, sięgnęła nad głowę, żeby zapalić wewnętrzne światło.

– Podaj mi mapę, skarbie.

Alex podał jej mapę i Helena zaczęła się w nią wpatrywać.

– Trzymasz ją do góry nogami, mamo.

– Dobrze, dobrze. – Przełożyła mapę. – Immy wciąż śpi?

Alex odwrócił się, żeby zerknąć na pięcioletnią siostrzyczkę, śpiącą na tylnym siedzeniu, z Jagniątkiem, pluszową owieczką, którą miała wsuniętą pod pachę.

– Śpi. I dobrze. Ta podróż może śmiertelnie ją wystraszyć. Jeśli zobaczy, gdzie teraz jesteśmy, nigdy w życiu nie da się namówić na jazdę kolejką górską w parku Alton Towers.

– Zgadza się, już wiem, co zrobiłam. Musimy zjechać ze wzgórza…

– Z góry – poprawił ją Alex.

– …skręcić w lewo przy znaku na Kathikas i dalej jechać prosto. Trzymaj. – Helena podała mu mapę i wrzuciła wsteczny, jej zdaniem.

Citroen szarpnął do przodu.

– MAMO! Chryste!

– Wybacz. – Helena nieelegancko zawróciła na trzy i ruszyli z powrotem.

– Myślałem, że wiesz, gdzie to jest – mruknął Alex.

– Skarbie, miałam tylko kilka lat więcej niż ty, kiedy byłam tu ostatnim razem. Do twojej informacji, prawie dwadzieścia cztery lata temu. Ale z pewnością rozpoznam to miejsce, gdy dotrzemy do wioski.

– O ile w ogóle dotrzemy.

– Och, przestań marudzić! Nie masz w sobie ani krzty ducha przygody? – Helena odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła drogowskaz z napisem „Kathikas”. Skręciła. – Nie pożałujesz, jak już będziemy na miejscu, zobaczysz.

– W pobliżu nie ma nawet plaży. I nienawidzę oliwek. I Chandlerów. Rupes to ku…

– Alex, wystarczy! Jeśli nie masz do powiedzenia niczego pozytywnego, to po prostu się ucisz i daj mi prowadzić.

Alex, naburmuszony, pogrążył się w milczeniu, podczas gdy Helena zachęcała auto, by wjechało na stromiznę. Jaka szkoda, myślała, że samolot miał opóźnienie i że wylądowali w Pafos już po zachodzie słońca. Zanim przeszli przez odprawę i znaleźli wynajęty samochód, zrobiło się zupełnie ciemno. Cieszyła się na myśl o podróży w góry, o odświeżeniu barwnych wspomnień z dzieciństwa i o spojrzeniu na nie oczami swoich dzieci.

Ale życie często nie dorasta do naszych oczekiwań, pomyślała, zwłaszcza gdy chodzi o ważne wspomnienia. I była świadoma, że lato, które jako piętnastolatka spędziła w domu swojego ojca chrzestnego, zostało oprószone magicznym pyłem historii.

Jakkolwiek było to niedorzeczne, pragnęła, żeby Pandora okazała się taka idealna, jak ją zapamiętała. Logicznie rzecz biorąc, wiedziała, że to niemożliwe, że ponowne jej ujrzenie może być niczym spotkanie po dwudziestu czterech latach z pierwszą miłością: zamrożoną w wyobraźni, promieniującą siłą i pięknem młodości, ale tak naprawdę siwiejącą i coraz bliższą rozpadu.

I wiedziała, że może też stać się inaczej…

Czy on wciąż tam jest?

Zacisnęła ręce na kierownicy i zdecydowanie przepędziła tę myśl.

Dom zwany Pandorą, który wówczas uważała za rezydencję, z pewnością będzie mniejszy, niż to utrwaliło się w jej wspomnieniach. Antyczne meble, sprowadzone z Anglii przez Angusa, jej ojca chrzestnego, w czasie gdy niepodzielnie panował nad setkami żołnierzy Armii Brytyjskiej, wciąż stacjonującymi na Cyprze, wydawały się zbyt wykwintne i eleganckie, żeby ich dotykać. Kryte bladoniebieskim adamaszkiem sofy w zaciemnionym salonie – nie uchylano okiennic, żeby chronić wnętrze przed oślepiającym blaskiem słońca – georgiańskie biurko w gabinecie, gdzie Angus codziennie rano otwierał listy smukłym miniaturowym mieczykiem, wielki mahoniowy stół w jadalni, z gładkim blatem przypominającym lodowisko… wszystko to miała w pamięci.

Nikt nie mieszkał w Pandorze od trzech lat, kiedy to Angus wrócił do Anglii z powodu złego stanu zdrowia. Z uporem dowodził, że opieka medyczna na Cyprze jest w każdym calu tak dobra jak w ojczyźnie, jeśli nie lepsza, ale w końcu sam musiał przyznać, że niesprawne nogi i ciągłe wyprawy do szpitala odległego o czterdzieści pięć minut jazdy nie czynią życia w górskiej wiosce szczególnie wygodnym.

Tak oto zrezygnował z walki o pozostanie w umiłowanej Pandorze i pół roku później zmarł, pokonany przez zapalenie płuc i zgryzotę. Słabe już ciało, które znaczną część ze swoich siedemdziesięciu ośmiu lat spędziło w klimacie subtropikalnym, wydawało się nieskłonne przywyknąć do życia w bezustannej wilgotnej szarości szkockiego przedmieścia.

Cały majątek – łącznie z Pandorą – Angus zostawił Helenie, swojej chrześnicy.

Na wiadomość o jego śmierci Helena się rozpłakała – również z poczucia winy, że częściej nie odwiedzała go w domu opieki.

W jej myśli wdarł się dobiegający z głębin torby dzwonek komórki.

– Skarbie, odbierzesz? – zwróciła się do Alexa. – Pewnie tata chce spytać, czy już jesteśmy na miejscu.

Alex zaczął przetrząsać torbę matki, jak zwykle bez powodzenia. Wyłowił komórkę chwilę po tym, jak przestała dzwonić, i sprawdził nieodebrane połączenie.

– Tata. Mam dryndnąć?

– Nie. Zadzwonimy, gdy dojedziemy.

– Jeśli dojedziemy.

– Oczywiście, że dojedziemy. Już rozpoznaję okolicę. Jeszcze nie więcej niż dziesięć minut.

– Czy Tawerna Hari była tu za twoich czasów? – zapytał Alex, kiedy minęli jarzącą się neonową palmę przed restauracją pełną automatów i białych plastikowych krzeseł.

– Nie, ale to nowa droga, dobre miejsce dla handlu i gastronomii. Wtedy do wioski prowadziło coś w rodzaju wyboistego szlaku.

– Mają tam Sky TV. Będziemy mogli wyskoczyć na jeden wieczór? – zapytał z nadzieją.

– Może. – Jej wizja ciepłych wieczorów na cudownym tarasie Pandory z widokiem na gaje oliwne, gdy popijało się miejscowe wino i jadło figi zrywane prosto z gałęzi, nie obejmowała ani neonowych palm, ani wysiadywania przed telewizorem.

– Mamo, jak bardzo prymitywny jest dom, do którego jedziemy? To znaczy jest tam prąd?

– Oczywiście, głuptasie. – Helena modliła się w duchu, żeby kobieta, która miała klucze, włączyła elektryczność. – Patrz, już zaczyna się wioska. Za kilka minut będziemy na miejscu.

– Pewnie mógłbym jeździć na rowerze do tego baru – mruknął Alex. – Gdybym miał rower.

– Prawie codziennie jeździłam z domu do wioski.

– Na welocypedzie?

– Bardzo zabawne! To była zwyczajna staromodna damka z trzema biegami i koszykiem z przodu. – Helena uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Odbierałam chleb z piekarni.

– Jak ten rower, na którym wiedźma przejeżdża pod oknem Dorotki w Czarnoksiężniku z Oz?

– Właśnie. A teraz sza, chcę się skupić. Z powodu nowej drogi podjeżdżamy od drugiej strony i muszę się zorientować.

Helena zobaczyła światła wioski. Zwolniła, gdy droga zaczęła się zwężać i wapienny grys zachrzęścił pod oponami. Pojawiły się budynki z kremowego cypryjskiego kamienia, niebawem tworząc nieprzerwany mur po obu stronach drogi.

– Patrz, przed nami jest kościół. – Helena wskazała budynek, który stanowił serce małej społeczności Kathikas. Na dziedzińcu siedziały na ławce, w nonszalanckich pozach, dwie ciemnookie dziewczyny, przyciągając uwagę kilku kręcących się wokół nich wyrostków. – To centrum wioski.

– Kultowe miejsce spotkań – zakpił Alex.

– Podobno kilka lat temu otwarto tu dwie naprawdę niezłe tawerny. I spójrz, jest sklep. Powiększyli go, adaptując sąsiedni dom. Mają tam absolutnie wszystko, czego dusza zapragnie.

– Wpadnę po najnowszą płytę All-American Rejects, dobrze?

– Alex! – Helena straciła cierpliwość. – Wiem, że nie chcesz tu być, ale na litość boską, jeszcze nie widziałeś Pandory. Przynajmniej daj jej szansę, dla mnie, jeśli nie dla siebie.

– W porządku. Wybacz, mamo, przepraszam.

– Wioska była bardzo malownicza i najwyraźniej niewiele się zmieniła – powiedziała z ulgą Helena. – Jutro możemy ją zwiedzić.

– Wyjeżdżamy z wioski, mamo – zauważył nerwowo Alex.

– Tak. Teraz tego nie widać, ale po obu stronach rozciągają się hektary winnic. Tutejsze wino było takie dobre, że faraonowie sprowadzali je do Egiptu. Tu skręcamy, jestem pewna. Trzymaj się mocno. Ta droga jest wyboista.

Na żwirowej drodze, która wiła się przez winnice, Helena wrzuciła jedynkę i włączyła długie światła, żeby omijać zdradliwe wyboje.

– Codziennie jeździłaś tędy na rowerze? – zapytał ze zdumieniem Alex. – Rany! To cud, że nie lądowałaś w winoroślach.

– Czasami się zdarzało, ale można się nauczyć, gdzie są najgorsze miejsca.

Helenę dziwnie podnosiło na duchu to, że droga jest taka wyboista, jak ją zapamiętała. Bała się, że zobaczy asfalt.

– Prawie jesteśmy, mamo? – Z tyłu dobiegł senny głos. – Ale podskakujemy.

– Tak, skarbie, jesteśmy. Jeszcze kilka sekund, dosłownie.

Tak, jesteśmy…

Przeniknęła ją mieszanina podniecenia i niepokoju, gdy skręcili w węższą drogę i pojawiła się przed nimi ciemna, masywna sylwetka Pandory. Helena przejechała pomiędzy skrzydłami rdzewiejącej bramy, otwartymi przez wszystkie te lata i z pewnością teraz unieruchomionymi na amen.

Zatrzymała samochód i wyłączyła silnik.

– Jesteśmy.

Żadne z dzieci się nie odezwało. Odwróciła głowę i zobaczyła, że Immy znowu śpi. Alex, na siedzeniu obok, patrzył prosto przed siebie.

– Zostawimy Immy i poszukamy klucza – powiedziała Helena.

Ledwie otworzyła drzwi auta, uderzyła w nią fala ciepłego nocnego powietrza. Wysiadła, wyprostowała się i wciągnęła do płuc na wpół pamiętany zapach oliwek, winogron i kurzu – kawał świata od asfaltowych dróg i neonowych palm. Węch jest najpotężniejszym ze wszystkich zmysłów, stwierdziła w duchu. Przywołuje szczególną chwilę, atmosferę, z największą dokładnością.

Powstrzymała się od zapytania Alexa, co myśli o domu, bo jeszcze nie było co myśleć, a nie zniosłaby krytyki. Stali w głębokiej ciemności na tyłach Pandory, okiennice były zamknięte i zaryglowane jak w garnizonie.

– Okropnie ciemno, mamo.

– Zapalę światła. Angelina mówiła, że zostawi otwarte tylne drzwi.

Sięgnęła do wnętrza auta i włączyła reflektory. Przeszła po żwirowej ścieżce na tył domu, z Alexem depczącym jej po piętach. Mosiężna klamka nie stawiła oporu i Helena pchnęła drzwi, po omacku szukając włącznika. Znalazła go i ze wstrzymanym oddechem nacisnęła. Światło zalało tylną sień.

– Chwała Bogu! – mruknęła, otwierając następne drzwi i pstrykając włącznikiem. – To kuchnia.

– Tak, widzę. – Alex ruszył w głąb wielkiego dusznego pomieszczenia, w którym był zlewozmywak, starodawny piec, duży drewniany stół i kredens na całą ścianę. – Dość prymitywna.

– Angus rzadko tu zaglądał. Gosposia zajmowała się gotowaniem. Nie przypuszczam, żeby sam przyszykował sobie choć jeden posiłek w całym swoim życiu. To było stanowisko pracy, a nie strefa komfortu jak dzisiejsze kuchnie.

– To gdzie będziemy jedli?

– Na zewnątrz, na tarasie, oczywiście. Tu wszyscy tak robią.

Odkręciła kurek. Spłynęła strużka wody, która po chwili przemieniła się w strugę.

– Nie ma lodówki – zauważył Alex.

– Jest w spiżarni. Angus często tu bywał, a że do Pafos jest daleko, zainstalował też system chłodzący w samej spiżarni. I nie, zanim zapytasz, w tamtych czasach nie było tu zamrażarki. Drzwi po twojej lewej stronie. Sprawdzisz, czy lodówka wciąż tam jest? Angelina powiedziała, że zostawi nam trochę mleka i chleba.

– Dobrze.

Alex odszedł, a Helena, zapalając po drodze światła, trafiła do głównego holu od frontu. Jej kroki brzmiały głośno na ułożonej w szachownicę wytartej kamiennej posadzce. Spojrzała na schody z masywną giętą balustradą, wykonaną przez wprawnych rzemieślników z drewna dębowego, które Angus sprowadził z Anglii. Za jej plecami stał, niczym strażnik, wysoki zegar szafkowy; teraz już nie tykał.

Czas się tu zatrzymał, pomyślała, otwierając drzwi do salonu.

Niebieskie adamaszkowe sofy były okryte pokrowcami. Ściągnęła jeden i zapadła się w puchową miękkość. Materiał, choć wciąż nieskazitelny i czysty, wydawał się kruchy pod jej palcami, jakby jego istota, nie obecność, została lekko nadwątlona. Wstała i podeszła do jednych z dwojga drzwi balkonowych, które prowadziły na taras. Odsunęła drewniane okiennice chroniące pokój przed słońcem, przekręciła żelazną klamkę i wyszła na zewnątrz.

Alex znalazł ją kilka sekund później, gdy stała oparta o balustradę na skraju tarasu.

– Lodówka charczy, jakby miała poważny atak astmy – zameldował – ale są w niej mleko, jajka i chleb. I na pewno nie zabraknie nam tego. – Pomachał dużym różowym salami. Helena nie odpowiedziała. Stanął obok niej. – Ładny widok – rzucił.

– Spektakularny, prawda? – Uśmiechnęła się, zadowolona, że mu się spodobał.

– Te maleńkie światełka to wybrzeże?

– Tak. Rano zobaczysz morze. I gaje oliwne, i winnice schodzące w dolinę, z górami po obu stronach. W ogrodzie rośnie fantastyczne drzewo oliwne, które, jak mówi legenda, ma ponad czterysta lat.

– Stare… jak wszystko tutaj. – Popatrzył w dół, potem w lewo i w prawo. – To taka… odludna okolica, prawda? Nie widzę innych domów.

– Myślałam, że mogli ją zabudować jak wybrzeże, ale na szczęście tak się nie stało. – Spojrzała na syna. – Uściskaj mnie, skarbie. – Objęła go. – Tak się cieszę, że tu jesteśmy.

– To dobrze. Cieszę się, że się cieszysz. Możemy iść po Immy? Jak się zbudzi, może wpaść w popłoch i gdzieś sobie pójdzie. Poza tym konam z głodu.

– Najpierw chodźmy na górę i znajdźmy dla niej pokój. Później pomożesz mi ją tam zanieść.

Helena ruszyła z powrotem do drzwi, przystając pod obrośniętą winem pergolą, która w dzień zapewniała przyjemną osłonę przed słońcem. Wciąż stał pod nią długi żeliwny stół, pomalowany białą łuszczącą się farbą, z blatem zasłanym butwiejącymi liśćmi.

– Tutaj jadaliśmy lunch i kolację. I wszyscy musieliśmy być odpowiednio ubrani. Żadnych opalaczy czy mokrych kąpielówek przy stole Angusa, bez względu na temperaturę – dodała.

– Nie będziesz nas do tego zmuszać, prawda, mamo?

Helena zmierzwiła jego gęste jasne włosy i pocałowała go w czubek głowy.

– Będę uważała się za szczęściarę, jeśli w ogóle uda mi się zapędzić was wszystkich do stołu, niezależnie od tego, co będziecie mieli na sobie. Czasy się zmieniły. – Westchnęła i wyciągnęła do niego rękę. – Chodź, idziemy na górę.

*

Dochodziła północ, gdy Helena wreszcie usiadła na małym balkonie sypialni Angusa. Immy smacznie spała na dużym mahoniowym łóżku. Helena zadecydowała, że jutro, kiedy sprawdzi, gdzie jest przechowywana pościel, przeniesie córkę do drugiego z bliźniaczych pokoi. Alex zajął inną sypialnię i leżał na gołym materacu. Zamknął okiennice dla ochrony przed komarami, chociaż na skutek tego w małym pokoju od razu zrobiło się gorąco jak w saunie. Dzisiaj nie było nawet szeptu wiatru.

Helena sięgnęła do torebki, wyjęła komórkę i zgniecioną paczkę papierosów. Położyła jedno i drugie na udach. Najpierw papieros, postanowiła. Nie chciała, żeby czar już prysnął. Wiedziała, że William, jej mąż, naprawdę nie zechce celowo powiedzieć czegoś, co przywoła ją do rzeczywistości, ale istniało ryzyko, że właśnie tak zrobi. I trudno będzie go winić, ponieważ to całkiem zrozumiałe, że powiadomi ją, czy zjawił się fachowiec od zmywarki, albo spyta, gdzie są worki na śmieci, bo jutro przyjeżdża śmieciarka. William uzna, że będzie zadowolona, słysząc, że w domu wszystko jest pod kontrolą.

I… będzie zadowolona. Tylko nie teraz.

Zapaliła papierosa i zaciągnęła się, myśląc z zadumą, dlaczego palenie w upale śródziemnomorskiej nocy ma w sobie coś tak zmysłowego. Swojego pierwszego dymka puściła ledwie kilka metrów od miejsca, gdzie teraz siedziała. W owym czasie z poczuciem winy rozkoszowała się tym, że robi coś nielegalnego. Dwadzieścia cztery lata później czuła się równie winna, żałując, że nie może zerwać z nałogiem. Wtedy była za młoda, żeby palić; dziś, mając prawie czterdziestkę, była na to za stara. Ta myśl skłoniła ją do uśmiechu. Jej młodość, zawarta między ostatnim pobytem w tym domu i zapaleniem pierwszego papierosa a dzisiejszym wieczorem.

Wtedy miała przed sobą tyle marzeń, perspektywę dorosłości. W kim się zakocha? Gdzie będzie mieszkać? Jak daleko ją zaprowadzi jej talent? Czy będzie szczęśliwa…?

Teraz znała odpowiedź na większość tych pytań.

– Proszę, niech ten urlop będzie idealny – szepnęła do tego domu, do księżyca i do gwiazd.

Od kilku tygodni nękało ją dziwne przeczucie nieuchronnie nadciągającego nieszczęścia i chociaż bardzo się starała, po prostu nie potrafiła się go pozbyć. Może dlatego, że zbliżały się jej przełomowe urodziny – a może z powodu świadomości, że wraca tutaj…

Już czuła zamykającą się wokół niej magiczną atmosferę Pandory, jakby dom pozbywał się warstw ochronnych i odzierał ją do samej duszy. Zupełnie tak jak poprzednim razem.

Zgasiła na wpół wypalonego papierosa, po czym wzięła komórkę i wybrała numer domu w Anglii. William odebrał po drugim sygnale.

– Cześć, kochanie, to ja – powiedziała.

– Dotarliście bezpiecznie? – Brzmienie jego głosu natychmiast podniosło ją na duchu.

– Tak. Co w domu?

– Świetnie. Tak, świetnie.

– Jak ma się nasz trzyletni rekrut terrorysta? – zapytała z uśmiechem.

– Fred w końcu się uciszył, chwała Bogu. Jest bardzo zły, że wyjechałaś i zostawiłaś go samego ze staruszkiem.

– Już za nim tęsknię. – Cicho zachichotała. – Ale będąc tu tylko z Alexem i Immy, mam przynajmniej szansę ogarnąć dom przed waszym przyjazdem.

– Nadaje się do zamieszkania?

– Chyba tak, chociaż rano wszystko lepiej zobaczę. Kuchnia jest bardzo prymitywna.

– Skoro mowa o kuchni, był dzisiaj facet od zmywarki.

– Tak?

– Tak. Zreperował ją, ale tyle sobie zażyczył, że równie dobrze moglibyśmy kupić nową.

– No nie… – Helena stłumiła uśmiech. – Worki na śmieci są w drugiej szufladzie od dołu na lewo od zlewu.

– Właśnie chciałem zapytać, gdzie je trzymasz. Jutro przyjeżdżają śmieciarze, jak wiesz. Zadzwoń do mnie rano.

– Zadzwonię. Wielkie buziaki dla Freda i ciebie. Pa, kochanie.

– Pa. Śpij dobrze.

Helena siedziała jeszcze przez jakiś czas, patrząc na cudowne nocne niebo – obsypane miriadami gwiazd, które tutaj świeciły jakby jaśniej – i czując ogarniające ją zmęczenie, które powoli zastępowało adrenalinę. Po cichu weszła do domu i położyła się na łóżku obok Immy. I po raz pierwszy od wielu tygodni zasnęła natychmiast.

DZIENNIK ALEXA

11 lipca 2006

Słyszę go. Krąży gdzieś nade mną w ciemności i ostrzy sobie zęby na posiłek.

Posiłkiem jestem ja.

Czy komary mają zęby? Muszą mieć, bo gdyby nie miały, jak przebijałyby skórę? Chociaż kiedy doprowadzony do ostateczności miażdżę jednego z tych małych upierdliwców, rozlega się nie chrzęst, tylko mlaśnięcie. Nie ma trzasku szkliwa, który słyszałem, gdy w wieku czterech lat spadłem z drabinek i złamałem sobie przedni ząb.

Czasami mają czelność przylatywać i bzyczeć ci tuż przy uchu, jakby ostrzegały, że zaraz cię zjedzą. Leżysz i machasz rękami w powietrzu, a one, niewidoczne, tańczą nad tobą, pewnie histerycznie się zaśmiewając ze swojej bezradnej ofiary.

Wyciągam Klika z plecaka i kładę obok siebie pod pościelą. Może nic mu nie będzie, bo przecież nie musi oddychać. Dla jasności, to pluszowy królik, który ma tyle lat co ja. Nazywa się Klik, od królika. Tak go nazwałem, kiedy byłem brzdącem – mama mówi, że tak brzmiało jedno z moich pierwszych słów – i to imię zostało.

Powiedziała też, że dał mi go „ktoś wyjątkowy”, kiedy się urodziłem. Prawdopodobnie miała na myśli mojego ojca. Nie obchodzi mnie, że spanie ze starym pluszowym królikiem, gdy ma się trzynaście lat, może wyglądać smutno i żałośnie. Klik jest moim talizmanem, liną asekuracyjną i przyjacielem. Mówię mu wszystko.

Często myślę, że gdyby ktoś zebrał wszystkie tryliony dziecięcych przytulanek i je wypytał, mogłoby się okazać, że o dziecku, z którym śpią, wiedzą znacznie więcej niż jego rodzice. Po prostu dlatego, że naprawdę słuchają, bez przerywania.

Jak tylko mogę, okrywam wrażliwe części mojego ciała – przede wszystkim swoje pyzate policzki, które za jednym ukąszeniem byłyby dla komara śniadaniem, obiadem i kolacją.

Wreszcie zasypiam. W każdym razie tak myślę. I mam nadzieję, że śnię, bo jestem w rozpalonym piecu, płomienie liżą moją skórę, żar topi ciało na moich kościach.

Budzę się, ale jest jeszcze ciemno. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie mogę oddychać, i znajduję na twarzy swoje slipki – dlatego jest tak ciemno i dlatego nie mogę oddychać. Ściągam je, nabieram powietrza i widzę drabinkę światła sączącego się przez żaluzje.

Jest ranek. Leżę skąpany we własnym pocie, ale było warto, jeśli ten gnojek komar mnie nie dorwał.

Mokry zwlekam się z materaca i zrywam z siebie przepocone ubrania. Nad komodą wisi niewielkie zmatowiałe lustro. Człapię do niego, żeby się przejrzeć. I na prawym policzku dostrzegam ogromny bąbel po ukąszeniu.

Klnę, używając słów, jakich nie cierpi moja mama, i zachodzę w głowę, jak ten gnój zdołał przeniknąć pod gacie, żeby mnie uciąć. Ale wszystkie komary należą do elitarnej jednostki, doskonale wyszkolonej w sztuce infiltracji.

Tak jak samo ukąszenie, reszta mojej twarzy jest czerwona jak najczerwieńsza strona koksy. Odwracam się do okna, otwieram okiennice i wychodzę na mały balkon, mrugając jak kret. Poranne słońce pali mnie niczym żar pieca w moim śnie.

Kiedy oczy mi się przyzwyczajają do światła, widzę przed sobą zdumiewający krajobraz, zgodnie z tym, co mówiła mama. Jesteśmy bardzo wysoko na zboczu góry, żółty, brązowy i oliwkowozielony pejzaż pode mną jest wysuszony i spragniony jak ja. Daleko, daleko migocze w słońcu błękitne morze. Patrzę w dół i skupiam wzrok na małej postaci przy skraju tarasu pode mną.

Mama używa balustrady jako drążka do ćwiczeń. Jej złote włosy spływają w dół, gdy odchyla górną połowę ciała do tyłu jak człowiek guma, i jej żebra wyraźnie zarysowują się pod trykotem. Codziennie rano odstawia ten baletowy układ. Nawet w Boże Narodzenie albo po długiej nocy z kilkoma kieliszkami wina. Co więcej, w dniu, kiedy tego nie zrobi, będę wiedział, że dzieje się z nią coś strasznie złego. Inne dzieciaki w porze śniadania dostają płatki i tosty od rodziców, którzy siedzą wyprostowani przy stole. Moja mama patrzy na mnie z głową pomiędzy nogami i prosi, żebym nastawił wodę na herbatę.

Kiedyś próbowała mnie namówić do tańczenia w balecie. Pod tym względem nie jesteśmy ani trochę podobni.

Nagle czuję się niewiarygodnie, nieludzko spragniony. I kręci mi się w głowie, świat lekko wiruje. Wracam do pokoju, padam na materac i zamykam oczy.

Może mam malarię. Może ten komar mnie załatwił i to ostatnie godziny mojego życia.

Cokolwiek mnie powaliło, potrzebuję wody i mamy.

β2

– Odwodnienie. To wszystko. Proszę zmieszać zawartość tej saszetki z wodą i podać mu teraz, a później jeszcze wieczorem, przed snem. Masz dużo pić, młody człowieku.

– Jest pan pewien, panie doktorze, że to nie malaria? – Alex podejrzliwie zmierzył wzrokiem malutkiego Cypryjczyka. – Może mi pan powiedzieć prawdę, wie pan, jakoś to zniosę.

– Oczywiście, że nie malaria, Alexie – warknęła Helena. Odwróciła się w stronę lekarza i patrzyła, jak zamyka torbę. – Dziękuję, że przybył pan tak szybko, i przepraszam, że zawracałam panu głowę. – Wyprowadziła go z sypialni i poszli na dół do kuchni. – Wyglądał koszmarnie. Przeraziłam się.

– Oczywiście, to naturalne, i żaden problem. Przez wiele lat leczyłem pułkownika McCladdena. Jego śmierć… smutne. – Wzruszył ramionami i podał jej wizytówkę. – Na wypadek gdyby znów pani mnie potrzebowała. I lepiej przyjechać do przychodni. Niestety, dzisiaj musi pani zapłacić za wizytę domową.

– O Boże, obawiam się, że mam za mało gotówki. Dziś skoczę do banku w wiosce – powiedziała Helena z zakłopotaniem.

– Nic nie szkodzi. Przychodnia jest kilka domów od banku. Proszę podrzucić należność mojej recepcjonistce.

– Dziękuję, panie doktorze, oczywiście.

Wyszedł frontowymi drzwiami, a Helena za nim. Odwrócił się, żeby popatrzeć na dom.

– Pandora – mruknął. – Z pewnością zna pani ten mit?

– Tak.

– Cudowny dom, ale jak mityczna puszka, od której nosi nazwę, przez wiele lat był zamknięty. Ciekaw jestem, czy pani ją otworzy. – Uśmiechnął się zagadkowo, pokazując białe, równe zęby.

– Miejmy nadzieję, że nie wyleje się z niego całe zło świata. – Helena uśmiechnęła się cierpko. – W sumie to teraz mój dom. Angus był moim ojcem chrzestnym. Zostawił mi go w spadku.

– Rozumiem. I pokocha go pani tak samo jak on?

– Och, już go kocham. Byłam tu jako nastolatka i nigdy o nim nie zapomniałam.

– W takim razie wie pani, że to najstarszy dom w tych stronach. Niektórzy mówią, że był zamieszkany tysiące lat temu, że Afrodyta i Adonis kosztowali tu wina i spędzali noce. W wiosce krąży wiele plotek…

– O domu?

– Tak. – Spojrzał na nią uważnie. – Bardzo mi pani przypomina inną damę, którą poznałem w Pandorze wiele lat temu.

– Naprawdę?

– Gościła u pułkownika McCladdena, kiedy mnie do niej wezwano. Była piękna jak pani – dodał z uśmiechem. – A teraz proszę dopilnować, żeby chłopiec dużo pił. Adio, madame.

– Dopilnuję. Do widzenia i dziękuję panu.

Helena patrzyła, jak doktor odjeżdża w chmurze kredowego pyłu. Gdy spojrzała na Pandorę, pomimo palącego skwaru zimny dreszcz przebiegł jej po plecach i znów ogarnął ją dziwny lęk. Zmusiła się, żeby skupić myśli na liście zadań, którą miała w głowie. Postanowiła, że najpierw sprawdzi, w jakim stanie jest basen. Szybko okrążyła dom i weszła na taras, odnotowując w myślach, że warto by zasadzić jakieś kolorowe rośliny w pustych zapleśniałych kamiennych donicach, i dodała to zadanie do swojej listy. Basen, do którego prowadziły kruszące się schodki, wyglądał nadspodziewanie dobrze, ale żeby nadawał się do użytku, trzeba go było wyczyścić z wieloletniego brudu.

Helena odwróciła się, by wrócić do domu, i spojrzała w górę, zauważając, że z tego miejsca Pandora wygląda zupełnie inaczej. Gdy patrzyło się od frontu, wydawała się prosta i surowa, ale z tej strony była naprawdę malownicza, złagodzona przez długi taras z pergolą. Każde okno miało ozdobny żeliwny balkonik, jak z Romea i Julii, co budziło skojarzenia z włoską willą. Zastanawiała się, dlaczego wcześniej tego nie dostrzegła, ale szybko uświadomiła sobie, że przez jakiś czas mieszkała we Włoszech, więc dopiero teraz mogło jej się nasunąć to porównanie.

Wróciła do domu i poszła na górę do pokoju Immy. Jej córka stała przed lustrem w swojej najlepszej różowej sukience, zarezerwowanej na przyjęcia. Helena nie mogła pohamować uśmiechu, gdy patrzyła, jak Immy się wdzięczy, wykręcając swoje drobne ciałko i przerzucając piękne lniane włosy z jednego ramienia na drugie, i z zadowoleniem spogląda na swoje odbicie dużymi niewinnymi błękitnymi oczami.

– Zdaje mi się, kochanie, że miałaś się rozpakować.

– Zrobiłam to, mamusiu. – Immy z westchnieniem irytacji odwróciła się od lustra i wskazała palcem, że rozrzucone po całym pokoju ubrania już nie są w jej walizce.

– Chodziło mi o rozpakowanie się do szuflad, nie na podłogę. I zdejmij tę sukienkę. Teraz nie będziesz jej nosić.

– Dlaczego? – Immy wydęła różowe usteczka. – To moja ulubiona sukienka.

– Wiem, ale na przyjęcie, a nie na bieganie po zakurzonym starym domu w taki upał.

Immy patrzyła, jak mama podnosi jej rzeczy i kładzie je na łóżku.

– Poza tym szuflady dziwnie pachną.

– Pachną starością – wyjaśniła Helena. – Zostawimy je otwarte, niech się przewietrzą. Będzie dobrze.

– Co będziemy dzisiaj robić? Czy jest tu Disney Channel?

– Ja… – Dochodziło południe, a ranek minął Helenie w smudze paniki, gdy szukała lekarza dla najwyraźniej majaczącego syna. Gwałtownie usiadła na łóżku, nagle też odczuwając tęsknotę za Disney Channel. – Mamy dzisiaj mnóstwo do zrobienia, kochanie, i nie, tu nawet nie ma telewizora.

– A nie możemy go kupić?

– Nie, nie możemy – warknęła i natychmiast tego pożałowała. Immy była grzeczna przez całą podróż i dziś rano, bawiąc się spokojnie. Przytuliła córeczkę. – Mamusia zrobi to i owo, a później wybierzemy się do wioski, dobrze?

– Tak, ale może będę trochę głodna. Nie jadłam śniadania.

– Racja. Wobec tego zaraz pojedziemy coś kupić, tylko najpierw zajrzę do Alexa.

– Już wiem, mamusiu! – Immy z pojaśniałą buzią zsunęła się z kolan Heleny i zaczęła przetrząsać plecaczek, który miała ze sobą w samolocie. – Narysuję Alexowi kartkę: „Wyzdrowiej”, żeby go rozweselić.

– Uroczy pomysł, skarbie – przyznała Helena, gdy Immy triumfalnie pomachała kartką i mazakami.

– Albo… – Immy, zastanawiając się, wsunęła mazak do buzi. – Jeśli nie wyzdrowieje, mogę nazrywać kwiatków, żeby położyć na jego grobie?

– Możesz, ale obiecuję, że Alex nie umrze, więc kartka to chyba lepszy pomysł.

– Aha. Powiedział, że umiera, kiedy rano do niego zajrzałam.

– Nie umiera. Zacznij rysować, przyjdę za parę minut.

Helena wyszła z pokoju, żeby zajrzeć do Alexa, na wpół pragnąc, żeby jej syn przeobraził się w zwyczajnego nastolatka, który nosi bluzę z kapturem, gra w piłkę, podrywa dziewczyny i wieczorem wałęsa się z kumplami po centrach handlowych, gorsząc starsze panie swoimi wygłupami. Tymczasem on miał ponadprzeciętne IQ, co niby brzmiało dobrze, ale w rzeczywistości powodowało więcej problemów, niż mógł rozwiązać jego mózg pracujący pod wysokim napięciem. Jeśli chodzi o zachowanie, bardziej przypominał staruszka niż nastoletniego chłopaka.

– Jak się czujesz? – Helena otworzyła drzwi i ostrożnie wsunęła głowę.

Alex leżał na łóżku, w samych bokserkach, z ręką zarzuconą na czoło.

– Mmmmf – wymamrotał.

Usiadła na brzegu łóżka. Przedpotopowy wentylator, który przywlekła z sypialni Angusa, żeby chłodził rozpalone czoło syna, klekotał z wysiłku.

– Niezbyt dobry początek, co?

– Nie. – Alex nie otworzył oczu. – Przepraszam, mamo.

– Pojadę z Immy do wioski kupić trochę zapasów i zapłacić lekarzowi. Obiecasz, że będziesz pić dużo wody?

– Aha.

– Chcesz coś?

– Jakiś odstraszacz komarów.

– Skarbie, cypryjskie komary naprawdę są nieszkodliwe.

– Nienawidzę ich, niezależnie od narodowości.

– W porządku, coś ci znajdę. I jeśli jutro poczujesz się lepiej, pojedziemy do Pafos. Mam listę rzeczy do kupienia, w tym wentylatory do wszystkich sypialni, pościel, ręczniki, nowa lodówko-zamrażarka i telewizor z odtwarzaczem DVD.

Alex otworzył oczy.

– Poważnie? Myślałem, że telewizja jest tu zakazana?

– Sądzę, że odtwarzacz jest do przyjęcia z uwagi na Immy i Freda, szczególnie w gorące popołudnia.

– Rany, sytuacja wygląda coraz lepiej.

– To dobrze. – Helena uśmiechnęła się do niego. – Dziś odpoczywaj. Miejmy nadzieję, że jutro będziesz w formie.

– Na pewno. To tylko odwodnienie, prawda?

– Tak, kochanie. – Pocałowała go w czoło. – Spróbuj się przespać.

– Spróbuję. I przepraszam za tę malarię.

– W porządku. Do zobaczenia.

Gdy Helena szła na dół, usłyszała swoją komórkę dzwoniącą w kuchni. Pobiegła przez korytarz i zdążyła odebrać w ostatniej chwili.

– Słucham?

– To ty, Heleno? Tu Jules. Jak się masz?

– Świetnie, tak, mamy się świetnie.

– To dobrze. Jak dom?

– Cudowny. Taki jak go zapamiętałam.

– Jest taki jak dwadzieścia cztery lata temu? Dobry Boże, od tamtej pory chyba zrobiono coś z łazienkami?!

– Szczerze mówiąc, nie. – Helena nie mogła powstrzymać uśmiechu, gdy wyobraziła sobie minę Jules. – Zdecydowanie potrzebują małego remontu i wymiany desek sedesowych, ale sądzę, że to plan… co najmniej perspektywiczny.

– Lepsze to niż nic. Mam nadzieję, że w nocy nie runie na nas dach.

– Przydałoby się zmodernizować kuchnię – dodała Helena. – Chyba na początek będziemy musieli bardziej polegać na grillu niż na piecu. Prawdę powiedziawszy, nie licz na luksusy.

– Na pewno jakoś sobie poradzimy. I oczywiście przywiozę naszą własną bieliznę pościelową, wiesz, że zawsze to robię. Jeśli czegoś potrzebujesz, po prostu daj mi znać.

– Dzięki, Jules. Jak dzieci?

– Rupes i Viola mają się doskonale, ale ja odnoszę wrażenie, że spędziłam tygodnie na wręczaniu nagród, wysłuchiwaniu gubernatorskich przemówień i skubaniu rozmiękłych truskawek. Farciarz Sacha wymigał się od tego wszystkiego.

– Och. – Helena wiedziała, że tak naprawdę Jules to uwielbia. – A co u niego? – zapytała uprzejmie.

– Pracuje do upadłego, za dużo pije… sama wiesz, jaki on jest. Przez ostatnie tygodnie prawie go nie widywałam. Boże, Heleno, muszę kończyć. Wieczorem wydajemy przyjęcie, więc mam urwanie głowy.

– W takim razie do zobaczenia za kilka dni.

– Do zobaczenia. Nie dawaj sobie za dużych forów z opalaniem, dobrze? U nas leje. Ciao, kochanie.

– Ciao – powiedziała ze smutkiem Helena, rozłączyła się i usiadła przy kuchennym stole. – Boże… – jęknęła, z całego serca żałując, że pozwoliła Jules wprosić się na dwa tygodnie do Pandory.

Wykorzystała każdy możliwy pretekst, żeby ją zniechęcić, ale Jules po prostu nie przyjmowała odmowy. Rezultat był taki, że czteroosobowa rodzina Chandlerów – Jules, dwoje dzieci i jej mąż Sacha – za tydzień zwali się do Pandory.

Czuła strach na myśl o ich wizycie, ale wiedziała, że musi to zachować dla siebie. Sacha był największym i najdawniejszym przyjacielem Williama, a jego córka, Viola, była jego chrześniaczką. Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko pogodzić się z sytuacją.

Jak ja sobie poradzę…? Powachlowała się ręką w tym nieznośnym upale i popatrzyła jastrzębim wzrokiem Jules na kuchnię, będącą w opłakanym stanie, świadoma, że nie ścierpi krytyki. Sięgnęła po frotkę, którą w nocy zostawiła na stole, i skręciła włosy w kok na czubku głowy, z ulgą czując na karku nagły chłód.

Dam sobie radę, zapewniła się w duchu. Muszę.

– Jedziemy? – Immy wyrosła za jej plecami. – Jestem głodna. Mogę zjeść frytki z keczupem w restauracji? – Objęła ją w pasie.

– Tak, jedziemy. – Helena wstała i odwróciła się, przywołując na twarz nikły uśmiech. – I tak, możesz.

*

Słońce prażyło przez szyby samochodu, gdy Helena jechała drogą wijącą się pośród rozległych winnic. Immy, niezgodnie z przepisami, siedziała obok niej z przodu, pas bezpieczeństwa zwisał jak niepotrzebny dodatek do ubrania, bo uklękła, żeby patrzeć przez okno.

– Możemy stanąć i zerwać trochę winogron, mamusiu?

– Tak, chociaż smakują niezupełnie tak samo jak zwyczajne winogrona. – Helena zatrzymała auto i obie wysiadły. – Proszę.

Pochyliła się i rozsunęła wachlarz liści, odsłaniając zbite ciemne grono. Oderwała je od gałązki i uskubała kilka owoców.

– Zjemy je, mamusiu? – zapytała Immy, z powątpiewaniem patrząc na winogrona. – Nie są z supermarketu, wiesz.

– Mogą nie być zbyt słodkie, bo jeszcze nie dojrzały. Ale śmiało, spróbuj – zachęciła ją Helena, sama wsuwając owoc do ust.

Immy ostrożnie wbiła drobne białe ząbki w twardą skórkę.

– Chyba dobre. Możemy zabrać trochę dla Alexa? Chorzy ludzie lubią winogrona.

– Świetny pomysł. Weźmiemy dwie kiście.

Już odrywała drugą, gdy nagle wyprostowała się, instynktownie czując, że ktoś ją obserwuje. Oddech uwiązł jej w gardle, kiedy go zobaczyła. Stał wśród winorośli, nie więcej niż dwadzieścia metrów dalej, i patrzył na nią.

Osłoniła oczy przed słońcem, irracjonalnie mając nadzieję, że to tylko halucynacja. Bo przecież to nie mógł być… Po prostu nie mógł…

Ale był, zupełnie taki sam, jakim go zapamiętała, i stał niemal w tym samym miejscu co wtedy, gdy dwadzieścia cztery lata temu ujrzała go po raz pierwszy.

– Mamusiu, kim jest ten pan? Dlaczego tak na nas patrzy? Dlatego, że kradniemy winogrona? Pójdziemy do więzienia? Mamusiu?!

Helena stała jak wrośnięta w ziemię, jej mózg próbował doszukać się sensu w nonsensie, jaki miała przed oczami. Immy pociągnęła ją za rękę.

– Mamusiu, szybko, zanim on wezwie policjanta!

Helena oderwała spojrzenie od jego twarzy i pozwoliła, żeby córka zaciągnęła ją do auta. Immy usiadła na fotelu pasażera i spojrzała na nią wyczekująco.

– No ruszaj. Jedźmy – rozkazała.

– Tak, wybacz. – Helena machinalnie sięgnęła do stacyjki i przekręciła kluczyk.

– Kto to był? – zapytała Immy, gdy samochód potoczył się drogą. – Znasz go?

– Nie… nie znam.

– Och. Miałaś taką minę, jakbyś go znała. Był bardzo wysoki i przystojny jak książę. Słońce zrobiło mu koronę na głowie.

– Tak. – Helena skupiła się na jeździe przez winnice.

– Ciekawe, jak ma na imię.

Alexis…

– Nie wiem – szepnęła.

– Mamusiu?

– Co?

– Nie wzięłyśmy winogron dla Alexa.

*

O dziwo, wioska niewiele się zmieniła w porównaniu z bezładnie i brzydko zabudowanym wybrzeżem. Wąska główna ulica była zakurzona i pusta, mieszkańcy ukryli się w swoich chłodnych kamiennych domach przed palącym słońcem, które wisiało wysoko na niebie. W jednym ze sklepów pojawiła się wypożyczalnia płyt DVD, co, jak Helena wiedziała, sprawi przyjemność Alexowi, ale poza kilkoma nowymi barami właściwie wszystko wyglądało mniej więcej po staremu.

Wstąpiła do banku, potem przekazała należność recepcjonistce lekarza, a następnie zabrała Immy na lunch do Tawerny Persefony. Siedziały na ładnym dziedzińcu w cieniu drzewa oliwnego. Immy jak urzeczona przyglądała się gromadce wychudzonych kotków, które ocierały się o jej nogi, żałośnie pomiaukując.

– Mamusiu, możemy zabrać jednego do domu? Proszę, proszę… – błagała, karmiąc kociaki frytkami.

– Nie, skarbie. One tu mieszkają i mają swoją mamusię – odparła stanowczo Helena.

Lekko pokręciła głową, podnosząc do ust kieliszek miejscowego młodego wina. Smakowało dokładnie tak samo, jak to zapamiętała – było nieco cierpkie i jednocześnie słodkie. Miała wrażenie, że przeszła na drugą stronę lustra i wróciła w przeszłość.

– Mamusiu! Dostanę lody czy nie?

– Wybacz, kochanie, bujałam w obłokach. Oczywiście, że tak.

– Myślisz, że mają tu lody Ben and Jerry’s?

– Wątpię. Pewnie tylko zwyczajne waniliowe, truskawkowe lub czekoladowe, ale zapytamy.

Immy przywołała młodego kelnera, dogadała się co do lodów, a Helena zamówiła cypryjską kawę z odrobiną cukru i lampkę rozcieńczonego wina.

Dwadzieścia minut później opuściły tawernę i ruszyły zakurzoną ulicą w stronę samochodu.

– Spójrz na te zakonnice, mamusiu, tam na ławce. – Immy wskazała w kierunku kościoła. – Musi im być bardzo gorąco w tych sukniach.

– To nie zakonnice, Immy, tylko starsze panie z wioski. Noszą się na czarno, bo ich mężowie nie żyją, i są nazywane wdowami – wyjaśniła Helena.

– Noszą się na czarno?

– Tak.

– Nie na różowo? Nigdy?

– Nigdy.

Immy miała przerażoną minę.

– Nie będę musiała tego robić, kiedy umrze mój mąż?

– Nie, kochanie. To tylko taka tradycja na Cyprze.

– W takim razie nigdy się tu nie przeprowadzimy – oznajmiła Immy i pobiegła do samochodu.

Wróciły do Pandory z bagażnikiem pełnym zakupów. Alex stanął w tylnych drzwiach domu.

– Cześć, mamo.

– Cześć, skarbie. Lepiej się czujesz? Pomożesz mi z torbami?

Alex pomógł jej wypakować bagażnik i zanieśli torby do kuchni.

– Rany, ale upał. – Otarła czoło. – Muszę napić się wody.

Znalazł szklankę, poszedł do lodówki i nalał zimnej wody z dzbanka.

– Proszę.

– Dzięki. – Helena z wdzięcznością wzięła od niego szklankę i się napiła.

– Idę na górę odpocząć. Wciąż trochę kręci mi się w głowie – oznajmił.

– W porządku. Zejdziesz na kolację?

– Tak. – Ruszył do drzwi, zatrzymał się i odwrócił. – Aha, ktoś chce się z tobą zobaczyć.

– Poważnie? Dlaczego mi nie powiedziałeś, jak tylko przyjechałam?

– Jest na tarasie. Mówiłem mu, że nie wiem, o której wrócisz, ale uparł się, że poczeka.

Helena usiłowała zachować obojętny wyraz twarzy.

– Kto to jest?

– Skąd mam wiedzieć? – Alex wzruszył ramionami. – Ale chyba cię zna.

– Naprawdę?

– Tak. Powiedział, że ma na imię Alexis.

DZIENNIK ALEXA

11 lipca (ciąg dalszy)

Stoję w mojej sypialni przy oknie, patrząc przez szczeliny pomiędzy listewkami okiennic, więc nie widać mnie z tarasu.

Obserwuję mężczyznę, który przyszedł zobaczyć się z mamą. Krąży nerwowo w tę i z powrotem, z rękami wbitymi w kieszenie. Jest wysoki i dobrze zbudowany, opalony na brąz. Gęste czarne włosy ma lekko posiwiałe na skroniach, ale na pewno nie jest stary. Przypuszczam, że tylko trochę starszy od mamy. I młodszy od mojego ojczyma.

Kiedy widziałem go z bliska, zauważyłem, że ma niebieskie oczy, bardzo niebieskie, więc może nie jest Cypryjczykiem. Oczywiście niewykluczone, że nosi barwne soczewki kontaktowe, ale raczej w to wątpię. Razem wziąwszy, facet jest zdecydowanie przystojny.

Patrzę, jak mama wychodzi na taras. Idzie z takim wdziękiem, jakby jej stopy nie dotykały ziemi, bo górna połowa ciała się nie porusza, chociaż nogi tak. Zatrzymuje się kilka kroków od niego, z rękami zwieszonymi po bokach. Nie widzę jej twarzy, ale widzę jego twarz. I pojawia się na niej czysta radość.

Serce bije mi szybko i wiem, że to nie odwodnienie. Ani malaria. To strach.

Żadne z nich się nie odzywa. Stoją przez jakiś czas, który wydaje się godzinami, jakby chłonęli się wzajemnie. W każdym razie on wygląda, jakby chłonął mamę. Nagle wyciąga ramiona i podchodzi do niej, bardzo blisko. Ujmuje w swoje wielkie graby jej drobne dłonie i całuje je z czcią, jakby były święte.

To obrzydliwe. Nie chcę na to patrzeć, ale nie potrafię odwrócić wzroku.

Wreszcie przestaje je ślinić, bierze mamę w swoje muskularne ramiona i ją przytula. W porównaniu z jego ciemną siłą jest taka drobna, blada i jasnowłosa, że przypomina mi porcelanową laleczkę w łapach wielkiego brunatnego niedźwiedzia. Mama stoi z dziwnie wykręconą głową, gdy ten facet przyciska ją do siebie. Otacza ramieniem jej szyję i tylko mam nadzieję, że nie skręci jej karku, jak kiedyś Immy lalce.

Wreszcie, gdy zaczyna brakować mi tchu, bo przez cały czas wstrzymuję oddech, puszcza ją i mogę wciągnąć do płuc trochę powietrza. Dzięki Bogu, obyło się bez całowania usta-usta, bo to byłoby totalnie obrzydliwe.

Ale jeszcze nie koniec.

Wciąż wygląda na to, że facet musi mieć kontakt z jakąś częścią anatomii mamy, bo znów bierze ją za rękę. Prowadzi ją ku pergoli i oboje znikają mi z pola widzenia.

O ja cię! Powoli odchodzę od okna i rzucam się na łóżko.

Kim on jest? I kim jest dla niej?

Gdy tylko zobaczyłem go na tarasie, stojącego z miną właściciela tego domu, wiedziałem, że na pewno jest kimś. Mam zadzwonić do taty? Taty, który nie jest moim tatą, ale jest nim bardziej niż ktokolwiek, kogo znam. Wiedziałem, że pewnego dnia na coś się przyda.

Z pewnością nie będzie szczęśliwy, kiedy usłyszy, że wielki brunatny cypryjski niedźwiedź obmacuje na tarasie jego żonę. Sięgam po komórkę i ją włączam. Co mam powiedzieć?

„Przyjeżdżaj, tato, natychmiast! Mama jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie pod pergolą!”

Chryste. Po prostu nie mogę. On już uważa mnie za cudaka. Dobrze wiem, że nie ma innego wyboru, jak tylko mnie tolerować, ponieważ kocha mamę, a ja stanowię część pakietu. Niestety, jestem do kitu w większości gier w piłkę, chociaż nie brakuje mi entuzjazmu. Kiedy byłem młodszy, próbował mnie uczyć, ale zawsze na koniec czułem, że sprawiłem mu zawód, bo nigdy nie należałem do najlepszych. A kiedy na mnie patrzył, grałem jak kompletny łamaga, bo za bardzo się denerwowałem. Gdybym był dobry w te klocki, pomogłoby to naszym relacjom, ale przynajmniej kocha mamę i chroni ją przed innymi, którzy – jak się zdaje – jej pragną.

Jak obecnie ten facet pod pergolą.

Ironia losu, naprawdę. Nie mogłem się doczekać, żeby spędzić z nią trochę czasu bez taty, przy którym zawsze czuję się tak, jakbym stał mu na zawadzie, ale jestem tutaj od niespełna dwudziestu czterech godzin, a już żałuję, że go tu nie ma.

Może powinienem wysłać mu SMS-a… Sprawdzam komórkę i odkrywam, że zostało mi osiemnaście pensów na koncie, więc nic z tego. A gdyby nawet, to co on tak naprawdę mógłby zrobić?

Nie ma tu nikogo innego prócz mnie. I Immy, ale ona się nie liczy.

Więc… zostało mi tylko jedno: muszę załatwić to sam.

Ruszę do boju, żeby ocalić honor mojej matki.

ψ3

– Wyglądasz… ani trochę się nie zmieniłaś.

– Nie żartuj sobie ze mnie, Alexis. Jestem dwadzieścia cztery lata starsza.

– Heleno, jesteś piękna, zupełnie jak wtedy.

Żar ogarnął jej policzki, i tak już zarumienione.

– Skąd wiedziałeś, że przyjechałam?

– Słyszałem plotki w wiosce. Później Dimitrios zadzwonił do mnie w porze lunchu i powiedział, że widział na drodze z Pandory złotowłosą panią z dzieckiem, więc byłem pewny, że to musisz być ty.

– Kim jest Dimitrios?

– To mój syn.

– Oczywiście! Oczywiście! – Helena roześmiała się z ulgą. – Zatrzymałam się z Immy, żeby zerwać trochę winogron, i wtedy go zobaczyłam. Pomyślałam, że to ty… głuptas ze mnie… wygląda zupełnie jak ty.

– To znaczy jak wyglądałem kiedyś.

– Tak. Tak.

Przez chwilę panowało milczenie.

– Więc co u ciebie, Heleno? – zapytał Alexis. – Jak układało ci się życie przez te wszystkie lata?

– Było… dobrze, tak, dobrze.

– Wyszłaś za mąż?

– Tak.

– Wiem, że masz dzieci, bo już poznałem twojego syna i słyszałem o córce.

– Mam trójkę, ale najmłodszy, Fred, został w Anglii z ojcem. Dołączą do nas za kilka dni. A ty?

– Ożeniłem się z Marią, córką byłego burmistrza Kathikas. Dała mi dwóch chłopców, ale zginęła w wypadku, kiedy Michel, młodszy, miał osiem lat. Teraz mieszkamy we trzech, zbieramy winogrona i wyrabiamy wino, jak wcześniej mój ojciec, dziadek i pradziadek.