Dzienniki - Franz Kafka - ebook + książka

Dzienniki ebook

Franz Kafka

4,0

Opis

Przekład, opracowanie i dwa posłowia: Łukasz Musiał

Po co nam kolejny Kafka? Choćby po to, by przekonać się, że wbrew pozorom wcale go dobrze nie znaliśmy. Przygotowując Dzienniki do druku po raz pierwszy, wydawcy pośmiertnej spuścizny pisarza znacząco zmodyfikowali wszystko, co ich zdaniem „psuło” tekst. Co zaś wydawało się błahe, banalne, nieistotne – po prostu usuwali. Kompletne niemieckie wydanie Dzienników, w wersji zgodnej z rękopisami, ukazało się dopiero w 1990 roku. Niniejszy przekład jest pierwszym, który konsekwentnie podąża za tamtą edycją. Uzupełniają go przypisy i komentarze.

W październiku 1921 roku Kafka notował: „Ten, kto za życia nie potrafi się z życiem uporać, potrzebuje ręki, by trochę odganiać rozpacz z powodu własnego losu, (…) lecz drugą ręką może zapisywać, co widzi pod gruzami, albowiem widzi inaczej i więcej od innych”.

Być może właśnie taka jest główna funkcja Dzienników, gromadzić „zapiski spod gruzów”. Zgoda, życie ulega dla Kafki niepowstrzymanej erozji. Kończy się porażką, a porażka zawsze jest bolesna. Lecz porażka praktykowana starannie i troskliwie (w tym zaś, przyznajmy, pisarz osiągnął prawdziwe mistrzostwo) bywa przecież dla literatury ciekawszym zakończeniem. Znacznie ciekawszym.

Literacką wartość Dzienników dostrzeżono późno. Obecnie coraz częściej uznaje się je za ważny element twórczości Kafki; za niezbywalną część jego pośmiertnej rozmowy z czytelnikami, wyjątkowo intymnej. Oto jesteśmy świadkami, jak Kafka przekształca własne życie w literaturę.



Łukasz Musiał

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 868

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nowmatinee

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo starannie i z sercem
00

Popularność




Zeszyt pierwszy

Widzowie zamierają, gdy pociąg przejeżdża tuż obok1.

——

„Ilekroć mnie pyta” oderwane od zdania y odleciało jak piłka na łące.

——

Jego powaga zabija mnie. Głowa wciśnięta w kołnierzyk, czaszka nieruchomo opleciona włosami, poniżej mięśnie policzków napięte w odpowiednim miejscu

——

Czy las wciąż jeszcze tam jest? Las wciąż jeszcze mniej więcej tam był. Ledwie jednak moje spojrzenie oddaliło się na dziesięć kroków, odpuściłem pochwycony znów przez nudną rozmowę.

——

W ciemnym lesie w rozmiękłym gruncie orientowałem się tylko dzięki bieli jego kołnierzyka.

——

We śnie prosiłem tancerkę Eduardową2, żeby mimo wszystko zechciała ponownie zatańczyć czardasza. Na środku twarzy, między dolnym brzegiem czoła a środkiem podbródka, miała szeroką smugę cienia, czy też światła. Ktoś podszedł właśnie, wykonując obrzydliwe ruchy bezwiednego intryganta, aby jej powiedzieć, że pociąg zaraz odjeżdża. Po sposobie, w jaki wysłuchała wiadomości, pojąłem ze straszliwą jasnością, że już więcej nie zatańczy. „Jestem złą niegodziwą kobietą, nieprawdaż?” powiedziała. O nie powiedziałem tak z pewnością nie jest i odwróciłem się, chcąc odejść w dowolnym kierunku.

——

Wcześniej zapytałem ją o liczne kwiaty tkwiące za jej paskiem. „Są od wszystkich książąt Europy” odparła. Zastanawiałem się, jaki to ma sens, że świeże kwiaty, które tkwiły tam za paskiem podarowali tancerce Eduardowej wszyscy książęta Europy.

——

Tancerka Eduardowa, miłośniczka muzyki podróżuje wszędzie, tak i tutaj, tramwajem w towarzystwie dwóch skrzypków, którym każe często grać. Albowiem nie istnieje zakaz, z powodu którego nie wolno by grywać w tramwaju, o ile to dobra gra, przyjemna dla współpasażerów i nic nie kosztuje tzn. jeśli potem niczego się nie zbiera. Lecz początkowo to trochę zaskakujące i przez małą chwilę każdy sądzi, że wręcz niestosowne. Ale przy pełnym biegu, silnych porywach powietrza i cichej ulicy brzmi to ładnie.

——

Na wolnym powietrzu tancerka Eduardowa nie jest tak ładna jak na scenie. Bladość, i te kości policzkowe, które napinają skórę tak, że na twarzy prawie nie widać silniejszych poruszeń, duży nos — wznoszący się niczym z jakiegoś zagłębienia — z którego nie można stroić sobie żartów, choćby sprawdzając twardość czubka czy chwyciwszy delikatnie za grzbiet, ciągnąć wte i wewte mówiąc przy tym „teraz pójdziesz ze mną”, postać szeroka o wysokiej talii w spódnicach nazbyt fałdzistych, komu to się może podobać — wyglądem nieomal przypomina jedną z moich ciotek starszawą damę, wiele starszawych ciotek wielu ludzi wygląda podobnie. Owych wad nic właściwie na wolnym powietrzu Eduardowej nie rekompensuje poza wcale dobrymi nogami, naprawdę nic, co dałoby powód do marzeń zdziwienia lub choćby jedynie szacunku. Toteż bardzo często widziałem, jak traktowano Eduardową z obojętnością, której ukryć nie potrafili mężczyźni skądinąd nawet bardzo zręczni w obejściu, bardzo akuratni, mimo że oczywiście wkładali w to wiele wysiłku w obecności tak słynnej tancerki, jaką Eduardowa bądź co bądź była.

——

Małżowina mojego ucha była w dotyku świeża chropawa chłodna soczysta jak liść.

Piszę to w rozpaczy z powodu mojego ciała i z powodu przyszłości z tym ciałem

Gdy rozpacz przejawia się w sposób tak określony tak mocno związana jest ze swym przedmiotem, tak powściągliwa niczym u żołnierza, który zabezpiecza odwrót, gotów dać się za to rozszarpać, wówczas nie jest to rozpacz właściwa. Właściwa rozpacz od razu i zawsze prześciga swój cel, (po tym przecinku okazało się, że słuszne było tylko pierwsze zdanie)

Jesteś zrozpaczony?

Tak? ty jesteś zrozpaczony?

Uciekasz? Chcesz się skryć?

Minąłem burdel niczym dom ukochanej.

——

Pisarze mówią smrodem3

——

Bieliźniarki w strugach deszczu4.

——

Z okna przedziału kolejowego

——

Wreszcie po pięciu miesiącach mojego życia, kiedy to nie potrafiłem napisać nic z czego byłbym zadowolony, i których żadna siła mi nie wynagrodzi, mimo że wszystkie miałyby ten obowiązek, przychodzi mi na myśl aby znów zagadnąć siebie samego. Na to, o ile tylko naprawdę zadawałem sobie takie pytania, reagowałem zawsze, tutaj zawsze znalazło się coś do wymłócenia, z tej sterty słomy, którą jestem od pięciu miesięcy i która przeznaczona jest, jak się wydaje, do tego, aby latem ją podpalić i aby spłonęła szybciej, niż widz mrugnie okiem. Gdybyż choć to chciało się ze mną stać! I niech stałoby się to ze mną po dziesięciokroć, bo nawet nie odczuwam żalu z powodu owego nieszczęśliwego czasu. Mój stan nie jest nieszczęściem, ale nie jest to także szczęście, nie obojętność nie słabość, nie znużenie, nie inne jakieś zainteresowania, a więc cóż takiego? To że tego nie wiem tłumaczy się zapewne moją niezdolnością do pisania. Tę zaś, jak sądzę, rozumiem, nie znając jej przyczyny. Mianowicie wszystkie rzeczy które mi przychodzą do głowy, przychodzą do niej nie od korzeni, lecz gdzieś dopiero od ich środka. Niech no ktoś spróbuje teraz tego się trzymać, niech teraz spróbuje utrzymać trawę a na niej siebie gdy tak ta trawa poczyna wyrastać dopiero od połowy łodygi. Potrafią tak pewnie nieliczni np. japońscy akrobaci, którzy wspinają się po drabinie, stojącej nie na ziemi, lecz na trzymanych w górze podeszwach na pół leżącego człowieka, nie opartej na dodatek o ścianę lecz wznoszącej się w powietrzu. Tak nie potrafię, nie mówiąc o tym, że moja drabina nawet nie ma do dyspozycji wspomnianych podeszew. To oczywiście nie wszystko, i takie zapytanie nie skłoni mnie jeszcze do mówienia. Ale trzeba, aby każdego dnia przynajmniej jedna linijka była we mnie wycelowana tak jak teraz teleskopem celuje się w kometę5. Gdybym kiedyś zjawił się przed owym zdaniem, zwabiony owym zdaniem, tak jak to było np. w ostatnie Boże Narodzenie, gdy byłem tak daleko, że ledwie mogłem się wziąć w garść, i gdy rzeczywiście wydawało się, że znajduję się na ostatnim stopniu mojej drabiny, która jednak stała spokojnie na ziemi i przy ścianie. Ale jakiej ziemi! Przy jakiej ścianie! A mimo to drabina nie spadła, tak mocno przyciskały ją do ziemi moje stopy, tak mocno trzymały ją przy ścianie moje stopy.

Dzisiaj np. trzykrotnie popełniłem bezczelność, względem pewnego konduktora, względem mojego przełożonego, a więc były to tylko 2, ale bolą mnie one jak ból żołądka. Ze strony każdego człowieka byłyby to bezczelności, a cóż dopiero z mojej. Wyszedłem więc z siebie, walczyłem w powietrzu we mgle, a najgorsze było to że nikt nie zauważył, iż względem mych towarzyszy popełniłem bezczelność jako bezczelność, musiałem popełnić, musiałem przybrać właściwą minę, ponieść odpowiedzialność; ale najgorsze było to, że jeden z moich znajomych wziął ową bezczelność nawet nie za oznakę charakteru, lecz za sam charakter, zwrócił mi uwagę na moją bezczelność i podziwiał ją. Dlaczego nie pozostaję wewnątrz siebie? Teraz wszakże mówię sobie: popatrz no, świat pozwala, abyś go bił, konduktor i człowiek, którego ci przedstawiono, zachowali spokój, gdy odszedłeś, ten ostatni nawet cię pozdrowił. Ale to nic nie znaczy. Niczego nie osiągniesz, jeśli opuścisz samego siebie, a ponadto ile stracisz w Twoim kręgu. Na to zapytanie odpowiem tylko tak: ja również wolę wystawiać się na razy w moim własnym kręgu, aniżeli samemu je rozdzielać na zewnątrz, ale gdzie do diabła jest ten krąg? Przez pewien czas dostrzegałem go spoczywającego na ziemi, jakby skropionego wapnem, ale teraz unosi się tylko niewyraźnie przede mną, a nawet i to nie.

——

17/18 {18/19} maja {1910}

Noc komety

Razem z Bleiem6, jego żoną o. jego dzieckiem, siebie chwilami nasłuchując z wnętrza, jak skomlenia młodego kota mimochodem, lecz jednak.

——

Ileż to milczących znów minęło dni; dzisiaj jest 29 maja. Nie mam w sobie nawet tyle stanowczości, aby codziennie brać to pióro do ręki, ten kawałek drewna. Naprawdę myślę, że jej nie mam. Wiosłuję, jeżdżę konno, pływam, leżę w słońcu. Dlatego łydki są dobre, uda niezgorsze, brzuch jeszcze ujdzie, ale już pierś bardzo marna, a gdy mi jeszcze głowa na karku

——

Niedziela, 19 lipca 10 spałem budziłem się, spałem, budziłem się, nędzne życie

——

Rozmyślając nad tym7, muszę stwierdzić, że moje wychowanie bardzo mi zaszkodziło w niektórych kierunkach. Nie wychowywano mnie gdzieś na odludziu, pośród jakichś, dajmy na to, ruin w górach, nie podnoszę żadnych wobec tego zarzutów. Byłbym najchętniej — ryzykując, że cały szereg dawnych moich nauczycieli tego nie pojmie — małym mieszkańcem ruin, spieczonym od słońca, które zewsząd świeciłoby mi pośród gruzowisk na łagodny bluszcz, nawet jeśli zrazu byłbym słaby pod naporem mych zalet, które bujnie wystrzeliwałyby we mnie z siłą chwastów

Rozmyślając nad tym, muszę stwierdzić, że moje wychowanie bardzo mi zaszkodziło w niektórych kierunkach. Zarzut ów dotyka całą masę ludzi, mianowicie moich rodziców, kilkoro krewnych, niektórych gości w naszym domu, pewną konkretną kucharkę, która przez rok odprowadzała mnie do szkoły, całą gromadę nauczycieli (których we wspomnieniach muszę ciasno ustawić przy sobie, w przeciwnym razie ten czy ów mi umknie, ale że tak ich ścisnąłem, całość tu i tam kruszeje), inspektora szkolnego powoli idących przechodniów krótko mówiąc, zarzut mój niby sztylet wije się na wskroś społeczeństwa. Przeciwko temu zarzutowi nie chcę słyszeć żadnego protestu, a ponieważ słyszałem ich już nazbyt wiele i większość z nich zbiła mnie z tropu, włączam je do mojego zarzutu i oświadczam, że moje wychowanie i tenże protest pod niejednym względem bardzo mi zaszkodziły.

Często się nad tym zastanawiam i muszę wtedy stwierdzić, że moje wychowanie pod niejednym względem bardzo mi zaszkodziło. Zarzut ów kieruje się przeciwko całej masie ludzi, wszyscy oni stoją tutaj jednak razem, nie wiedząc, jak na starych portretach grupowych, co ze sobą począć, nie przyjdzie im do głowy spuścić wzrok, w swym oczekiwaniu nie ważą się nawet uśmiechnąć. Są tam moi rodzice, kilkoro krewnych kilku nauczycieli, pewna konkretna kucharka, kilka dziewcząt z lekcji tańca, niektórzy goście naszego domu z dawniejszych czasów, kilku pisarzy, pewien nauczyciel pływania, bileter, inspektor szkolny, następnie kilku, których raz tylko spotkałem na ulicy, i inni, których już nie potrafię sobie przypomnieć, i tacy, których nigdy już nie będę pamiętał, i wreszcie tacy, których nauk rozkojarzony wówczas jakoś nie dostrzegłem, krótko mówiąc, jest ich tak wielu że trzeba uważać, aby jednego nie wymienić dwukrotnie. Wobec nich wszystkich podnoszę mój zarzut, tym sposobem zaznajamiając ich ze sobą nawzajem, nie zniosę jednakże żadnego protestu. Zaprawdę, znosiłem ich bowiem już wystarczająco wiele, a ponieważ większość z nich zbiła mnie z tropu, nie mam innego wyjścia, jak tylko włączyć je do mego zarzutu i stwierdzić że poza moim wychowaniem także owe protesty pod niejednym względem bardzo mi zaszkodziły.

Czyżby przypuszczano, że byłem wychowywany gdzieś na uboczu? Nie, wychowano mnie w samym środku miasta. Nie, dla przykładu, w ruinach pośród gór czy nad jeziorem. Moi rodzice i ich własna świta byli do tej pory przykryci moim zarzutem i szarzy; teraz z łatwością odsuwają go na bok i uśmiechają się, ponieważ przełożyłem moje dłonie z nich na swoje własne czoło, myśląc: Powinienem być małym mieszkańcem ruin, wsłuchującym się w pokrzykiwania kawek, pokrytym ich cieniami, stygnącym pod księżycem, spieczonym od słońca, które pośród gruzowisk świeciłoby mi zewsząd na moje leże z bluszczu, nawet jeśli zrazu byłbym nieco słaby pod naporem swoich własnych dobrych właściwości, które bujnie musiałyby we mnie wyrastać z siłą chwastów.

Często się nad tym zastanawiam, pozostawiając myśli ich własnemu biegowi, nie mieszając się w nie, i zawsze, od jakiejkolwiek strony bym to rozważał, dochodzę do wniosku, że pod niejednym względem moje wychowanie okropnie mi zaszkodziło. W tej konkluzji tkwi zarzut który kieruje się przeciwko całej masie ludzi. Są to rodzice, wraz z krewnymi, pewna konkretna kucharka, nauczyciele, kilku pisarzy, zaprzyjaźnione rodziny, pewien nauczyciel pływania, bywalcy letnisk, kilka dam w parku miejskim których najchętniej w ogóle by się nie oglądało, pewien fryzjer żebraczka, sternik lekarz domowy i jeszcze wielu innych i byłoby ich jeszcze więcej, gdybym chciał i mógł ich wszystkich wymienić z nazwiska krótko mówiąc, tak jest ich wielu, że trzeba uważać aby pośród tej gromady jednego nie wymienić dwukrotnie. W tej sytuacji można by mniemać, że z racji samej owej wielkiej liczby zarzut straci na sile, i musiałby stracić zwyczajnie na sile, albowiem zarzut to nie dowódca armii, on kroczy tylko prosto i nie umie sam siebie rozmieszczać. A już z pewnością nie w tym przypadku, kiedy kieruje się przeciwko osobom z przeszłości. Zapomniana energia może i pozwala zachowywać te osoby w pamięci, wszelako nie będą one miały pod sobą trwałego podłoża i nawet ich nogi będą samym tylko dymem. A ludziom w takim stanie należy dla jakiegoś pożytku zarzucać błędy, które niegdyś zrobili, wychowując chłopca który teraz jest dla nich tak samo niepojęty, co oni nam. Ale nawet nie można skłonić ich do przypomnienia sobie tamtych czasów, nic sobie nie potrafią przypomnieć, a jeśli się na nich naciska, w milczeniu usuwają delikwenta na bok, nikt nie może ich do tego zmusić, ale oczywiście o przymusie nie ma tutaj mowy, gdyż najwyraźniej nawet nie słyszą żadnych słów. Stoją jak te utrudzone psy, bo całą swą siłę zużywają na to aby we wspomnieniach utrzymać się prosto. Jeśli jednak naprawdę udałoby się kogoś skłonić do słuchania i mówienia, toby mu wprost huczało w uszach od przeciwzarzutów, albowiem ludzie zabierają ze sobą na tamten świat przeświadczenie o czci otaczającej zmarłych i stamtąd bronią je z siłą dziesięciokrotną. A jeśli ta opinia byłaby być może niesłuszna, a zmarli żywiliby dla żywych szczególnie wielką cześć, dopiero wtedy wzięliby sobie do serca swoją żywą przeszłość, która wszak jest im najbliższa, i znów huczałoby nam wszystkim w uszach. A jeśli i ta opinia nie byłaby słuszna i zmarli pozostaliby całkowicie bezstronni, to i tak nie zaakceptowaliby nigdy, że przeszkadza się im niedowiedzionymi zarzutami. Albowiem takich zarzutów nie da się już dowieść między człowiekiem a człowiekiem. Nie można dowieść istnienia błędów wychowawczych z przeszłości, a cóż dopiero ustalić odpowiedzialnego. Tak więc wskazuje się na zarzut, który w tej sytuacji nie zmienił się w westchnienie.

Oto zarzut, który muszę podnieść. Ma on zdrowe wnętrze, wspiera go teoria. To, co we mnie faktycznie zepsuto, lecz tymczasem o nim zapominam lub też odpuszczam go i nie robię wokół niego wrzawy. Choć mógłbym w każdej chwili dowieść, że moje wychowanie chciałoby uczynić ze mnie innego człowieka niż tego, którym się stałem. Toteż przedmiotem zarzutu czynię szkody, które ewentualnie mogliby mi wyrządzić, zgodnie ze swoim zamysłem, moi wychowawcy, domagam się od nich człowieka którym teraz jestem, a ponieważ nie mogą mi go dać, biję w nich swym zarzutem i śmiechem jak w bęben, którego odgłos towarzyszy im aż na tamten świat. A przecież to wszystko służy innemu zupełnie celowi. Zarzut, jakoby zepsuli mi oni jakąś cząstkę we mnie, zepsuli cząstkę dobrą piękną — we śnie jawi mi się ona czasem tak, jak innym objawia się zmarła narzeczona — zarzut ten, zawsze gotów, by stać się westchnieniem, musi nade wszystko nienaruszony przejść na drugą stronę jako szczery zarzut którym przecież jest. I tak to się toczy, duży zarzut któremu nic nie może się przytrafić bierze mały zarzut pod rękę, jeśli duży idzie, to mały podskakuje, jeśli jednak mały już jest po tej drugiej stronie, to i tak jeszcze się wyróżnia, zawsze go oczekiwaliśmy, i gra bębnowi na trąbce.

Często się nad tym zastanawiam, pozostawiając myśli ich własnemu biegowi, nie mieszając się w nie, mimo to zawsze dochodzę do wniosku, że moje wychowanie bardziej mi zaszkodziło, niż potrafię to pojąć. Na zewnątrz jestem człowiekiem takim jak inni, albowiem moje wychowanie cielesne trzymało się reguł zwyczajności w takim samym stopniu, w jakim zwyczajne jest moje ciało, i choć jestem trochę niski i trochę gruby, to przecież podobam się wielu, także dziewczętom. Nie mogę narzekać. Całkiem niedawno któraś z nich powiedziała mi coś bardzo rozsądnego: „Ach, żebym tylko ujrzeć mogła pana nagiego, musi być pan całkiem ładniutki, nic, tylko go całować” powiedziała. Gdyby mi brakowało tu czy tam górnej wargi albo małżowiny usznej, albo żebra, albo palca, gdybym miał na głowie łyse placki, a na twarzy blizny po ospie, wówczas i tak jeszcze nie byłby to właściwy odpowiednik mojej wewnętrznej niedoskonałości. Ta bowiem nie jest wrodzona, toteż tym trudniej ją znieść. Jak każdy od urodzenia noszę w sobie swój własny punkt ciężkości, którego nie zdołałoby przemieścić wychowanie, niechby i najbardziej szalone. Ów solidny punkt ciężkości mam w sobie nadal ale przynależnego mu ciała już nie. A punkt ciężkości, który nie ma nic do roboty, zmienia się w ołów i tkwi w ciele niczym pocisk strzelecki. Lecz owa niedoskonałość nie jest żadną miarą zasłużona, jej powstanie przysporzyło mi wiele niezawinionych boleści. Dlatego też nie mogę znaleźć w sobie żadnej skruchy, choćbym jej szukał nie wiem jak uporczywie. Albowiem skrucha byłaby dla mnie czymś w dalszym ciągu dobrym, wszak wypłakuje się ona zawsze tylko w sobie; na bok odkłada każdy ból i każdą rzecz załatwia samodzielnie jak sprawę honorową; pozostajemy wyprostowani, ona tymczasem przynosi nam ulgę.

Moja niedoskonałość nie jest, jak już wspomniałem wrodzona, nie jest moją zasługą, a jednak znoszę ją łatwiej, niż inni znoszą, i to przy ogromnym wysiłku wyobraźni, wspomaganej wyrafinowanymi środkami pomocniczymi, o wiele mniejsze nieszczęście, wstrętną małżonkę, dajmy na to, biedę, parszywy zawód, a moja twarz wcale nie sczerniała od zwątpienia, lecz jest biała i czerwona

Nie byłbym taki gdyby moje wychowanie wniknęło we mnie tak głęboko, jak tego chciało. Być może moja młodość była na to zbyt krótka, jeśli tak, to teraz, mając ponad czterdziestkę na karku, pod niebiosa wychwalam jej krótkość. Tylko dzięki niej mam jeszcze w ogóle siłę uświadomić sobie, co w mojej młodości straciłem, ba, przeboleć te straty, ba, na wszelkie sposoby podnosić zarzuty w stosunku do przeszłości i wreszcie zachować jeszcze resztkę sił dla siebie. Ale wszystkie te siły są znowuż jedynie nędzną resztką tamtych które posiadałem w dzieciństwie i które bardziej niż jakiekolwiek inne wydały mnie na pastwę zwodzicieli młodzieży, tak, dobre auto wyścigowe pędzi przed wszystkimi, gnane wiatrem i pyłem, szybszymi od niego, przeszkody zaś lecą w stronę kół, tak iż niemal powinno się uwierzyć w miłość.

Siła z jaką zarzuty chcą się ze mnie wydostać na zewnątrz, najwyraźniej ukazuje mi, kim obecnie jestem. Był czas kiedy nie miałem w sobie nic innego prócz owych pchanych wściekłością zarzutów, tak iż mimo mojego dobrego samopoczucia fizycznego musiałem na ulicy trzymać się całkiem obcych ludzi, ponieważ zarzuty przechylały się we mnie to na jedną, to na drugą znów stronę, niczym woda w miednicy, którą się niesie w pośpiechu.

Tamte czasy minęły. Zarzuty spoczywają we mnie kręgiem jak obce narzędzia, których nie mam już prawie odwagi chwycić i podnieść. Zepsucie dawnego mojego wychowania wydaje się przy tym zaznaczać ciągle od nowa i coraz silniej, nałóg wspominania, cecha być może wspólna wszystkim kawalerom w moim wieku otwiera moje serce na ludzi, którzy powinni obalać moje zarzuty, a takie wydarzenie, jak wczorajsze, wcześniej równie częste jak jedzenie ma teraz miejsce tak rzadko, że je odnotowuję.

Ale oprócz tego to ja jestem tym który właśnie odłożył pióro, żeby otworzyć okno, być może najlepszego pomocnika mych oskarżycieli. Sam się bowiem nie doceniam, a to już oznacza przecenianie innych ale i tak ich przeceniam a ponadto sam sobie jeszcze niewymownie szkodzę. Gdy nachodzi mnie ochota na zarzuty, wyglądam przez okno. Któż zaprzeczy, że siedzą tam w swych łódkach wędkarze, jak uczniowie, których wyniesiono ze szkoły nad rzekę; zgoda, ich niemota jest często niezrozumiała, podobnie jak niemota much na szybie okiennej. A mostem jadą oczywiście tramwaje, jak zwykle towarzyszy im tęgi świst wiatru i dźwięk jak z zepsutych zegarów, nie ma żadnych wątpliwości, że policjant, czarny od dołu do góry, z piersią rozświetloną żółtym medalem, przypomina piekło i, mając myśli podobne do moich, obserwuje wędkarza, który nagle, już to płacząc, już to mając jakąś wizję, a może to tylko korek drży, przechyla się na brzeg łodzi. To wszystko jest słuszne ale tylko w swoim czasie teraz słuszne są tylko zarzuty.

Kierują się one przeciwko całej masie ludzi, to może przerazić, i nie tylko ja lecz także każdy inny człowiek wolałby raczej spoglądać na rzekę z otwartego okna. Rodzice i krewni, to, że zaszkodzili mi powodowani miłością, jeszcze zwiększa ich winę, albowiem jak bardzo mogliby mi się przecież tą miłością przysłużyć, następnie zaprzyjaźnione rodziny i ich krzywe spojrzenia z poczucia winy uprzykrzają sobie życie i nie chcą wydobyć się z niepamięci, dalej całe zastępy opiekunek, nauczycieli i pisarzy, a pośród nich pewna konkretna kucharka, dalej, idąc jeden za drugim po karę, lekarz domowy, fryzjer, sternik, żebraczka, sprzedawca papieru, strażnik w parku, nauczyciel pływania następnie obce damy w parku miejskim, których najchętniej w ogóle by się nie oglądało, bywalcy letnisk, niczym szyderstwo z niewinnej natury, i wielu innych; ale byłoby ich więcej jeszcze, jeślibym ich chciał i potrafił przywołać z nazwiska, krótko mówiąc, jest ich tak wielu że trzeba uważać, aby jednego nie wymienić dwukrotnie.

Często się nad tym zastanawiam, pozostawiając myśli ich własnemu biegowi, nie mieszając się w nie, mimo to zawsze dochodzę do tego samego wniosku, mianowicie że wychowanie bardziej mi zaszkodziło niż wszyscy ludzie, jakich znam, i bardziej, niż jestem w stanie pojąć. Ale mogę o tym wspominać tylko od czasu do czasu, bo zaraz słyszę potem od kogoś pytanie: „Naprawdę? To możliwe? Mam w to uwierzyć” i już z nerwowego przestrachu próbuję to jakoś ograniczyć.

Na zewnątrz wyglądam tak samo jak każdy inny człowiek; mam nogi tułów i głowę, spodnie surdut i kapelusz; solidnie mnie ćwiczono, a jeśli mimo to pozostałem dość niski i słaby to dlatego po prostu, że nie dało się tego uniknąć. Poza tym podobam się wielu, nawet młodym dziewczętom, a te, którym się nie podobam, i tak uważają mnie za co najmniej znośnego.

Powiada się i jesteśmy skłonni w to uwierzyć że w niebezpieczeństwie mężczyźni za nic mają nawet piękne obce kobiety; jeśli zdarzy się, że przeszkodzą im one w ucieczce z płonącego teatru, popychają je na mur, popychają głową i rękami, kolanami i łokciami. Nasze paplające żony milkną wtedy, w ich niekończącej się gadaninie pojawia się czasownik i kropka, brwi, porzucając stan spoczynku, unoszą się w górę, poruszenia ud i bioder, towarzyszące oddychaniu, ustają, do ust, ze strachu lekko jedynie domkniętych, wlatuje więcej powietrza niż zwykle, policzki zaś zdają się delikatnie wydęte.

Sand8: wszyscy Francuzi to komedianci; ale komedie grają pośród nich tylko ci najsłabsi

Klakierzy w teatrach francuskich: dowódcy na parterze. Ha-ha dla następnych, dla mężczyzn na galerii gazeta której pozwolono opaść

Drewniany młotek wskazuje początek

19 / II 11

Dosłownie mnie rozłożyło9, gdy chciałem dziś wstać z łóżka. Ma to bardzo prostą przyczynę, jestem doszczętnie przepracowany. Nie przez biuro lecz przez moją pozostałą pracę. Biuro ma w tym wszytkim swój niewinny udział o tyle tylko, że gdybym nie musiał do niego chodzić, mógłbym spokojnie żyć swą pracą, nie spędzając w nim owych 6 godzin dziennie, męczących, nawet nie potrafi sobie Pan wyobrazić jak bardzo szczególnie w piątki i soboty, gdy mam pełno własnych spraw. W końcu wiem o tym przecież to tylko gadanie, ja jestem winny, biuro zaś ma wobec mnie najjaśniej sprecyzowane i jak najbardziej uzasadnione wymagania. Tylko że dla mnie takie podwójne życie jest czymś okropnym, wyjściem jest prawdopodobnie tylko obłęd. Piszę to przy dobrym porannym świetle, a nie pisałałbym tego z pewnością, gdyby nie było to tak bardzo prawdziwe i gdybym pana nie kochał jak syn.

Zresztą jutro zapewne wezmę się z powrotem w garść i pójdę do biura, gdzie pierwszym, co usłyszę, będzie to, że chce Pan pozbyć się mnie z Pańskiego działu.

19. II 11

Szczególny rodzaj mojej inspiracji, towarzyszącej mi najszczęśliwszemu i najnieszczęśliwszemu gdy idę teraz spać o drugiej w nocy [jeśli tylko zniosę myśl o niej, być może pozostanie, jest bowiem silniejsza niż wszystkie poprzednie] polega na tym, że mogę wszystko, nie tylko względem jakiejś określonej pracy. Gdy na chybił trafił zapisuję jakieś zdanie np. Wyglądał oknem to jest już ono doskonałe.

——

„Długo tu jeszcze zostaniesz?” spytałem. Gdy wypowiadałem te słowa tak nagle, wyleciało mi z ust trochę śliny, niczym zły znak.

Przeszkadza ci to? Jeżeli to ci przeszkadza lub, kto wie, powstrzymuje od wejścia na górę natychmiast odejdę, w przeciwnym jednak razie zostanę, bo jestem zmęczony.

28. III 11. Malarz Pollak-Karlin10, jego żona dwa szerokie wielkie zęby przednie na górze, które wyostrzają wielką raczej płaską twarz, pani radcowa Bittner, matka kompozytora11, której wiek tak uwydatnia jej mocny kościec, że, przynajmniej w pozycji siedzącej, wygląda jak mężczyzna: — Dr Steiner12 tak bardzo jest zajęty swoimi nieobecnymi uczniami — Podczas wykładu tak bardzo cisną się do niego umarli. Żądza wiedzy? Czy jednak naprawdę tego potrzebują? Najwyraźniej tak. — Sypia po 2 godziny. Odkąd raz mu wyłączono światło, zawsze ma przy sobie świecę. — Był bardzo blisko Chrystusa. — W Monachium wystawił swoją sztukę. („Możesz ją studiować rok i nic nie zrozumiesz”) projektował ubrania, pisał muzykę. — Pouczył pewnego chemika. — Löwy Simon handlarz jedwabiem z Paryża Quai Moncey otrzymał od niego najlepsze rady w interesach. Przełożył jego dzieła na francuski. To dlatego żona radcy dworu miała zapisane w swoim notesie „Jak osiągnąć poznanie wyższych światów? S. Löwy Paryż”13. — W Loży Wiedeńskiej jest pewien teozof sześćdziesiąt pięć lat, olbrzymiej siły, niegdyś wielki opój, bardzo uparty, który wciąż wierzy i wciąż ma wątpliwości. Było to ponoć bardzo zabawne, gdy pewnego razu, podczas kongresu w Budapeszcie, przy kolacji na Blocksbergu14, w księżycowy wieczór, dr Steiner nieoczekiwanie pojawił się wśród obecnych, tamten zaś ze strachu skrył się ze swym kuflem za beczką piwa (mimo że dr Steiner wcale nie byłby zły z tego powodu) — Zapewne nie jest największym współczesnym badaczem ducha, lecz tylko jemu jednemu powierzono zadanie zespolenia teozofii z nauką. Stąd właśnie wie wszystko. —

Do jego rodzinnej wsi przybył raz botanik, wielki mistrz okultyzmu. To on go oświecił. — To, że odwiedzę dra Steinera, owa dama wyjaśniła mi jako kiełkujące we mnie odpomnienie. — Gdy u tej pani pokazały się pierwsze objawy influency, jej lekarz zapytał dra Steinera o jakiś środek, ów go jej przepisał i natychmiast dzięki temu uzdrowił — Jakaś Francuzka pożegnała go słowami „Au revoir”. Potrząsnął za nią ręką. Po dwóch miesiącach zmarła. I jeszcze inny podobny przypadek z Monachium. — Pewien monachijski lekarz leczy kolorami, wskazanymi przez dra Steinera. Ponadto wysyła chorych do pinakoteki ze wskazaniem, aby stojąc przed konkretnym obrazem skoncentrowali się na pół godziny lub dłużej. — Atlantycka zagłada świata, zagłada lemuryjska, a teraz zagłada przez egoizm. — Żyjemy w epoce rozstrzygnięć. Wysiłki dra Steinera odniosą skutek, o ile tylko nie zwiększą się moce Arymana15. — Zjada po dwa litry orszady i owoce, które rosną u góry. — Ze swoimi nieobecnymi uczniami obcuje dzięki formułom myślowym, które im wysyła, a wytworzywszy je, już się nimi później nie zajmuje. Prędko się one jednak zużywają i musi je odtwarzać — Pani Fanta16: Mam słabą pamięć. Dr St. Niech Pani nie jada jajek.

——

Moja wizyta u dra Steinera.

Jakaś kobieta już czeka (u góry na drugim piętrze hotelu Viktoria przy Jungmannsstraße), lecz usilnie prosi mnie abym wszedł przed nią. Czekamy. Wychodzi sekretarka i dodaje nam otuchy. Lustrując korytarz, dostrzegam go. Wkrótce potem podchodzi do nas z na wpół rozłożonymi rękami. Kobieta wyjaśnia, że byłem tu pierwszy. Idę więc za nim gdy tak prowadzi mnie do swego pokoju. Jego czarny surdut17, podczas wykładów publicznych jakby nawoskowany (nie nawoskowany, lecz tylko lśniący tą swoją czystą czernią), teraz przy świetle dziennym (3 godz. po południu) jest zakurzony, a nawet poplamiony, zwłaszcza na plecach i ramionach. W pokoju usiłuję okazać pokorę, której nie potrafię odczuwać, szukam jakiegoś marnego miejsca na swój kapelusz; kładę go na małym drewnianym stojaku do sznurowania butów. Pośrodku stół, siedzę z widokiem na okno, on zaś po lewej stronie stołu. Na stole trochę papierów z kilkoma rysunkami, które przywodzą na myśl ilustracje do wykładów o fizjologii okultystycznej. Zeszycik Annałów Filozofii18 przykrywa niewielką stertę książek, które zdają się zresztą leżeć wszędzie wokoło. Tyle że nie można się rozglądać, ponieważ nieustannie usiłuje przytrzymywać człowieka spojrzeniem. A jeśli tego akurat nie robi, należy mieć się na baczności przed powrotem spojrzenia. Rozpoczyna kilkoma luźnymi zdaniami: Pan jest dr Kafka? Czy zajmował się Pan teozofią dłużej? Ale ja już napieram swoją zawczasu przygotowaną przemową: Czuję że pokaźna część mojego jestestwa skłania się ku teozofii, ale równocześnie odczuwam wobec niej największy strach. Obawiam się mianowicie z jej strony nowego zamętu, który byłby dla mnie nieznośny, albowiem już na moje obecne nieszczęście składa się wyłącznie zamęt. Ów zamęt wynika z tego, co następuje: Moje szczęście, moje uzdolnienia oraz każda możliwość bycia w jakikolwiek sposób pożytecznym od dawien dawna mieszczą się w kręgu literatury. I tutaj właśnie przeżyłem stany (niewiele) bardzo moim zdaniem zbliżone do tych opisywanych przez Pana Doktora jako stany jasnowidzenia, podczas których całkowicie zamieszkiwałem każdą myśl, ale również każdą myśl wypełniałem sobą, oraz podczas których czułem, że dochodzę nie tylko do swych własnych granic, ale w ogóle do granic człowieczeństwa. Stanom tym zbywało, aczkolwiek nie całkiem, jedynie na spokoju, którego źródłem jest zachwyt, jasnowidzom prawdopodobnie właściwy. Wnioskuję to stąd, że najlepszych spośród moich prac w takich stanach nie napisałem. — Tak więc nie mogę, jak by należało, poświęcić się literaturze bez reszty, nie mogę z rozmaitych mianowicie powodów. Pomijając stosunki rodzinne, nie mógłbym żyć z literatury już choćby z racji powolnego powstawania moich prac oraz ich szczególnego charakteru; oddanie się takiej w najlepszym razie niepewnej egzystencji uniemożliwiają mi ponadto stan mojego zdrowia oraz mój charakter. Dlatego zostałem urzędnikiem zakładu ubezpieczeń społecznych. Tylko że obie te profesje nigdy nie będą mogły się nawzajem znieść ani też wspólnie nie pozwolą na szczęście. Najmniejsze szczęście dla jednej oznaczać będzie olbrzymie nieszczęście dla drugiej. Jeśli poprzedniego wieczora napisałem coś dobrego, to nazajutrz w biurze płonę i z niczym nie mogę się uporać. Ta szamotanina staje się coraz bardziej nieznośna. W biurze potrafię na zewnątrz sprostać moim obowiązkom, ale już nie moim obowiązkom wewnętrznym, a każdy poniechany obowiązek wewnętrzny przeradza się w nieszczęście, które spoczywa już we mnie na dobre. I oto miałbym teraz do owych dwóch niedających się nigdy pogodzić dążności dodać teozofię jako trzecią? Czy nie będzie ona szkodzić obu stronom, a i one będą jej szkodziły? Czy zdołam, ja człowiek już teraz tak nieszczęśliwy wszystkie 3 doprowadzić do końca? Przybyłem do Pana, Panie Doktorze aby zapytać o to Pana, ponieważ mam przeczucie, że, o ile tylko uzna mnie Pan za zdolnego temu podołać, będę w stanie rzeczywiście to na siebie wziąć.

Słuchał z najwyższą uwagą, nie obserwując mnie jawnie w najmniejszym stopniu, całkowicie pochłonięty moimi słowami. Od czasu do czasu przytakiwał, uznaje to chyba za środek wspomagający mocną koncentrację. Początkowo przeszkadzał mu cichy katar, ciekło mu z nosa, raz za razem wkładał chusteczkę głęboko do nosa, jeden palec do każdej dziurki

——

Jako że czytelnik przywykł do tego, aby we współczesnych zachodnioeuropejskich opowiadaniach żydowskich poszukiwać zaraz pod opowiadaniem lub nad nim także rozwiązania kwestii żydowskiej, i znajdować je, przy czym w „Żydówkach”19 takie rozwiązanie nie zostało ukazane ani nawet nie można się żadnego domyślić, tak więc jest możliwe, że po szybkiej decyzji czytelnik uzna to za wadę „Żydówek” i z najwyższą jedynie niechęcią będzie się przyglądał Żydom, jak krążą wokoło wyzbyci politycznej odwagi, płynącej z przeszłości albo przyszłości. Należy przy tym stwierdzić, że zwłaszcza od momentu pojawienia się syjonizmu, możliwości rozwiązania problemu żydowskiego są tak solidnie uregulowane, że ostatecznie pisarz musi jedynie wykonać jeden ruch ciałem, aby znaleźć konkretne rozwiązanie odnośnego problemu.

Patrząc na niego, domyślałem się wysiłków które podjął przez wzgląd na mnie i które mu teraz — być może tylko dlatego że był zmęczony — dawały ową pewność. Jeszcze jeden mały wysiłek, a oszustwo by się powiodło, i byłoby tak być może jeszcze do tej pory. Czyż się broniłem? Co prawda stałem tutaj uporczywie przed domem, ale równie uporczywie wzbraniałem się przed wejściem na górę. Czekałem aż może przyjdą goście i śpiewając, pociągną mnie za sobą?

——

15 sierpnia 1911 Czas, który teraz upłynął i podczas którego nie napisałem ani jednego słowa, był dla mnie ważny dlatego, że w szkołach pływania w Pradze, Zbrasławiu i Czarnoszycach przestałem się wstydzić własnego ciała. Jakże późno nadrabiam teraz w wieku dwudziestu ośmiu lat zaległości w moim wychowaniu, na wyścigach nazwano by to opóźnionym startem. Szkody wynikłe z takiego nieszczęścia nie polegają raczej na tym, że się nie zwycięża, zwycięstwo jest przecież wyłącznie widzialnym, klarownym, zdrowym jądrem ustawicznie zamazującego się bezgranicznego nieszczęścia, które gna człowieka, który przecież powinien ów krąg obiec, w sam tego kręgu środek. Zresztą zauważyłem u siebie w owym czasie, w niewielkim stopniu przecież także szczęśliwym, jeszcze wiele innych rzeczy, i w kolejnych dniach będę usiłował je spisać.

——

20 VIII 11

Mam nieszczęsne przekonanie że nie mam czasu na najmniejszą solidną robotę, ponieważ rzeczywiście nie mam czasu aby dla jakiejś historii rozprzestrzenić się na wszystkie strony świata, jak to powinienem zrobić. Potem znowuż jestem przekonany, że moja podróż wypadnie lepiej, że będę wszystko lepiej rozumiał, jeśli pisząc po trochu, doznam odprężenia, tak więc próbuję dalej.

Patrząc na niego, domyślałem się wysiłków, które podjął przez wzgląd na mnie i które mu teraz, być może tylko dlatego że był zmęczony, dawały ową pewność. Jeszcze jeden mały wysiłek, a oszustwo by się powiodło, i byłoby tak być może jeszcze do tej pory. Czyż się broniłem? Co prawda stałem tutaj uporczywie przed domem, ale równie uporczywie wzbraniałem się przed wejściem na górę. Czekałem aż może przyjdą goście i śpiewając, pociągną mnie za sobą?

——

Czytałem o Dickensie20. Czy to takie trudne i czy zewnętrzny obserwator potrafi pojąć, że przeżywa się jakąś historię od samego początku od odległego punktu aż po nadjeżdżającą lokomotywę ze stali, węgla i pary, że się jej teraz jednak nie opuszcza a tylko chce, żeby go ścigała, i ma się na to czas, jest się więc przez nią ściganym i z własnego rozpędu biegnie się przed nią wszędzie dokąd ona popycha i dokąd się ją wabi.

——

Nie mogę tego zrozumieć ani nawet w to uwierzyć. Żyję tu i ówdzie w jakimś małym słowie, w którego przegłosie (wyżej „popycha”21) np. tracę na chwilę swą bezużyteczną głowę. Pierwsza i ostatnia litera to początek i koniec mojego rybiego uczucia.

24 sierpnia 1911

Przesiadywanie ze znajomymi przy kawiarnianym stoliku, na zewnątrz, i obserwowanie przy stoliku obok kobiety, która właśnie przyszła, ciężko oddycha potężnymi piersiami i siada, z rozgrzaną twarzą, połyskującą śniado. Głowę odchyla do tyłu, na brodzie widać silny meszek, przewraca oczami, prawie tak, jak może niekiedy spogląda na swojego męża, który obok niej czyta właśnie jakieś czasopismo ilustrowane. Gdybyż dało się wzbudzić w niej przekonanie, że gdy siedzi obok żony w kawiarni, wolno mu czytać co najwyżej gazetę lecz nigdy czasopismo. Jedna chwila uświadamia jej obfitość własnego ciała i kobieta trochę odsuwa się od stołu.

——

26 sierp. {1911} Jutro mam jechać do Włoch. Teraz wieczorem ojciec nie mógł ze zdenerwowania zasnąć, cały przejęty troską o interes22 i wywołaną tym chorobą. Na sercu wilgotna chustka, nudności, płytki oddech, chodzenie wte i wewte, któremu towarzyszą westchnienia. W swym lęku matka odnajduje nową pociechę. Zawsze był przecież taki energiczny, wszystko potrafił przetrwać, a teraz — Mówię że bieda z interesem może potrwać co najwyżej jeszcze kwartał, później wszystko z pewnością będzie już szło dobrze. Chodzi wte i wewte, wzdychając i potrząsając głową. Jest oczywiste, że z jego punktu widzenia nie odejmiemy mu jego trosk, ani nawet ich nie umniejszymy, ale nawet i z naszego punktu widzenia też nie, nawet w najlepszej naszej woli tkwi coś jeszcze jakże smutne przekonanie, że musi troszczyć się o swoją rodzinę. — Potem sądziłem, że leży przy matce, niechże się w nią wciśnie, bliskie ciało, spokrewnione, musi uspokajać. — Przez częste ziewanie lub swoje, nie całkiem zresztą nieapetyczne, dłubanie w nosie ojciec osiąga małe ledwie docierające do świadomości uspokojenie, mimo że gdy jest zdrów ogólnie tego nie czyni. Ottla23 mi to potwierdziła. — Biedna matka chce jutro iść z prośbą do właściciela domu.

26 wrz. 1911 Rysownik Kubin24 poleca jako środek na przeczyszczenie regulin, rozgniecione algi które pęcznieją w jelitach wprawiają je w drżenie, a więc działają mechanicznie w odróżnieniu od niezdrowego chemicznego działania innych środków przeczyszczających, które po prostu rozrywają kał a więc pozwalają przylegać mu do ścian jelit. — Spotkał się z Hamsunem25 u Langena26. Śmieje się szyderczo bez żadnego powodu. Podczas rozmowy, nie przerywając jej, założył nogę na nogę, wziął ze stołu wielkie nożyce do papieru i jął dokoła obcinać frędzle przy spodniach. Marnie ubrany, jeden tylko szczegół kosztowniejszy np. krawat. — Historyjki o pensjonacie dla artystów w Monachium, gdzie mieszkają malarze i weterynarze (w pobliżu była szkoła dla tych ostatnich) i gdzie panuje takie złajdaczenie, że w domu naprzeciwko, skąd jest dobry widok wynajmowano okna. Aby zadowolić widzów, czasami jakiś pensjonariusz wskakiwał na parapet i przybierając małpią pozę, wyjadał łyżką garnek zupy. — Wytwórca fałszywych antyków, który wytwarzał zwietrzałość z pomocą postrzałów śrutem i który powiedział o pewnym stole: Teraz musimy jeszcze wypić na nim trzy razy kawę, potem można go odesłać do muzeum w Innsbrucku. — A sam Kubin: bardzo mocno, choć trochę monotonnie poruszająca się twarz, najróżniejsze rzeczy opisuje z jednakowym napięciem mięśni. Wygląda, jakby miał co raz to inny wiek, wzrost i siłę, w zależności od tego, czy siedzi, czy wstaje, czy ma na sobie tylko garnitur czy palto

Czw 27 IX 11 Na placu Wacława27 spotkałem wczoraj 2 dziewczyny, na jednej z nich za długo zatrzymałem spojrzenie, a to właśnie ta druga nosiła, jak się okazało poniewczasie, wygodny miękki brązowy fałdzisty obszerny z przodu trochę uchylony płaszcz, miała delikatną szyję i delikatny nos. Włosy piękne na sposób już zapomniany. — Na Belwederze28 starszy mężczyzna o luźno wiszących spodniach. Pogwizduje; gdy patrzę na niego, przestaje; gdy odwracam wzrok, znów zaczyna; w końcu pogwizduje także wówczas gdy na niego patrzę. — Ładny duży guzik ładnie przytwierdzony u dołu na rękawie dziewczęcej sukienki. Sukienka też ładnie noszona opadająca na amerykańskie trzewiki. Jak rzadko udaje mi się coś ładnego, temu zaś pomijanemu guzikowi i jego nieświadomej krawcowej udaje się. — W drodze na Belweder jakaś opowiadająca pani, której żywe oczy niezależnie od akurat wypowiadanych słów z zadowoleniem ogarniały historię aż po samo zakończenie — Mocny półobrót szyi jakieś krzepkiej dziewczyny,

29. XI 11 Dzienniki Goethego29: Człowiek, który nie ma dziennika, wobec cudzego dziennika znajduje się w fałszywej sytuacji. Gdy czyta np. w dziennikach Goethego „11. I 1797 cały dzień w domu zajęty najróżniejszymi rozporządzeniami” to wydaje mu się, że on sam nigdy jeszcze nie zrobił tak niewiele w ciągu jednego dnia. — Obserwacje z podróży inne u Goethego i dzisiaj, ponieważ, dokonywane z dyliżansu pocztowego, rozwijają się prościej w miarę powolnych zmian terenu i nawet ten, kto owych okolic nie zna, może je znacznie łatwiej śledzić. Myśl uspokaja się wtedy nabiera prawdziwego uroku. Jako że okolica bez przeszkód prezentuje się pasażerowi pojazdu w swym wrodzonym charakterze, a gościńce przecinają kraj o wiele naturalniej aniżeli linie kolejowe, do których znajdują się one być może w tej samej relacji, co rzeki do kanałów, patrzący nie musi czynić żadnych gwałtowności i może przypatrywać się im systematycznie bez większego trudu. Toteż mniej jest obserwacji chwilowych, zazwyczaj tylko w pomieszczeniach zamkniętych gdzie jakimś ludziom w obecności innych całkiem puszczają hamulce np. austriackim oficerom w Heidelbergu, natomiast ustęp o mężczyznach z Wiesenheim bliższy jest krajobrazowi „noszą niebieskie kurtki i białe kamizelki utkane w kwiatki” (cytowane z pamięci). Dużo napisane o wodospadzie Renu koło Schaffhausen pośrodku większymi literami „Podniety myślowe”

——

Kabaret Lucerna. Lucie König wystawia fotografie dawnych fryzur. Wytarta twarz. Czasami coś się jej udaje dzięki podtrzymywanemu od dołu nosowi, wzniesionemu ramieniu i obróceniu wszystkich palców. Zmięta twarz. — Longhen (malarz Pittermann)30 komiczna groteska. Efekt w widoczny sposób niesatysfakcjonujący, a jednak nie mógł być pomyślany jako niesatysfakcjonujący aż w takim stopniu, bo przecież nie sposób by go osiągać co wieczór, zwłaszcza że nie satysfakcjonował już wtedy, gdy go zakładano, tak iż nie utworzył się żaden odpowiedni schemat, który zaoszczędziłby aż nazbyt częstego występowania całej postaci ludzkiej. Ładny skok w stylu klauna nad krzesłem w stronę pustki bocznych kulis. Wszystko to przywodzi na myśl występ w prywatnym towarzystwie kiedy to ze względów towarzyskich z zapałem oklaskuje się jakiś wysilony niepozorny efekt po to, aby z minusa efektu, dzięki plusowi oklasków, otrzymać coś gładko zaokrąglonego. — Śpiewak Vašata. Tak kiepski, że człowiek zapamiętuje się w jego wyglądzie. Ale ponieważ jest silnym mężczyzną, ze zwierzęcą mocą, którą zapewne tylko ja sobie uświadamiam, do pewnego stopnia utrzymuje uwagę publiczności. — Grünbaum oddziałuje pozorną jedynie beznadzieją swojej egzystencji. — Odys tancerka. Sztywne biodra. Prawidłowa bezcielesność. Zaczerwienione kolana pasują mi do tańca „Nastrój wiosenny”.

30. IX 1911

Dziewczyna w sąsiednim pokoju przedwczoraj (Helli Haas)31. Leżałem na kanapie, słuchając jej głosu na krawędzi półsnu. Zdawało mi się, że jest wyjątkowo grubo odziana, nie tylko w swoje suknie, lecz także w cały ów pokój, jej sukniom przeciwstawiało się wyłącznie ramię, które wcześniej widziałem w kąpieli, proporcjonalne, nagie i krągłe, mocne i ciemne. Przez chwilę zdawało mi się, że paruje i wypełnia swoimi oparami cały sąsiedni pokój. Potem stała w gorsecie popielatej barwy, który u dołu tak bardzo odstawał od ciała, że można było na nim usiąść i poniekąd jechać konno.

——

Jeszcze Kubin: Zwyczaj powtarzania ostatnich słów rozmówcy na wszelki wypadek tonem aprobaty nawet gdyby z wplecionych w to własnych stwierdzeń wynikał całkowity brak zgody z rozmówcą. Irytujące. — Przysłuchując się jego licznym opowieściom, można zapomnieć, ile jest wart. Nagle człowiek sobie o tym przypomina i ogarnia go strach. Była mowa o tym, że pewien lokal, do którego chcieliśmy pójść, jest niebezpieczny; powiedział, że tam nie chodzi; zapytałem go, czy jest lękliwy na co odpowiedział, biorąc mnie jeszcze na dodatek pod rękę: Oczywiście, jestem młody i mam jeszcze mnóstwo planów. — Przez cały wieczór mówił dużo i całkiem, jak sądzę, poważnie o zatwardzeniu moim i własnym. Około północy gdy przewiesiłem rękę ponad krawędź stołu, dostrzegł kawałek mojego ramienia, wołając: Ależ pan jest naprawdę chory. Od tej chwili traktował mnie o wiele uleglej, a potem nawet bronił przed innymi, którzy chcieli mnie namówić, aby pójść jeszcze z nimi do b32. Kiedyśmy się już pożegnali, zawołał do mnie jeszcze z oddali „Regulin!”

——

Tucholski33 i Safranski34. Po berlińsku, z przydechem, dla odpoczynku głos domaga się przerw tworzonych przez „no nie”. Ten pierwszy to człowiek w całości jednolity, lat dwadzieścia jeden. Począwszy od powściągliwych i silnych machnięć laską, które młodzieńczo unoszą ramiona, aż po rozważne zadowolenie i pogardę dla własnych prac pisarskich. Chce zostać obrońcą, dostrzega jedynie kilka przeszkód — a równocześnie możliwość ich usunięcia: jego donośny głos, którego dźwięk po pierwszej przegadanej półgodzinie z męskiego staje się rzekomo dziewczęcy — zwątpienie co do własnej umiejętności pozowania, której jednak spodziewa się nabyć wraz z doświadczeniem życiowym — wreszcie obawa przed popadnięciem w weltszmerc, jak to zaobserwował u starych berlińskich Żydów o takim samym jak on ukierunkowaniu, wszelako na razie nic z tego u siebie nie odczuwa. Niebawem się ożeni.

——

Safranski, uczeń Bernharda35, rysując i obserwując, robi grymasy, które pozostają w związku z rysunkiem. Co przypomina mnie samemu, że jeśli o mnie chodzi, to posiadam dużą umiejętność przemian, niedostrzeganą przez nikogo. Jakże często przychodziło mi naśladować Maxa36. Wczoraj wieczorem, idąc do domu, jako widz byłbym się zamienił z Tucholskim. Obca istota musi być wtedy we mnie tak wyrazista i niewidoczna, jak ukryty element w łamigłówce obrazkowej, w której także niczego nie udałoby się odnaleźć, gdyby się nie wiedziało że coś tam w środku jest. Podczas takich przemian chciałbym bardzo wierzyć w to, że moje własne oczy mnie mylą.

1 października pon {niedziela 1911} Synagoga Staronowa37 wczoraj. Kolnidre38. Stłumione mamrotanie giełdziarskie. W przedsionku puszka z napisem: „Darów błogich moc nadchodzi, każdą niechęć załagodzi”. Wnętrze na podobieństwo kościelnego. Trzech pobożnych Żydów najwyraźniej wschodnich. W pończochach. Pochyleni nad modlitewnikiem, na głowę naciągnięty szal modlitewny, skurczeni jak się tylko da. Dwóch płacze, tylko dlatego, że są wzruszeni z powodu święta? Być może jednego z nich tylko bolą oczy, na które pośpiesznie nakłada chustę, aby zaraz potem znów zbliżyć twarz do tekstu. Słowo nie tyle się wyśpiewuje lub nie przede wszystkim, ile w ślad za mijającym słowem wysnuwa arabeski ze słowa przędzonego dalej, cienkiego niczym włos. Mały chłopiec, który nie posiadając najmniejszego wyobrażenia o tym wszystkim ani też możliwości zorientowania się, mając uszy wypełnione hałasem, przeciska się wśród stłoczonych ludzi i sam jest popychany. Niby to komiwojażer, prędko kiwający się w trakcie modlitwy, co należy sobie tłumaczyć jako próbę możliwie silnego, jakkolwiek chyba także bezrozumnego akcentowania każdego słowa, przy równoczesnej oszczędności głosu, który zresztą w tym hałasie nie wydobyłby z siebie wyrazistego silnego akcentu. Rodzina właściciela burdelu. W Synagodze Pinkasa39 żydostwo pochwyciło mnie nieporównanie silniej.

——

W b. Suha40 przedwczoraj. Jedna, Żydówka o wąskiej twarzy, lepiej która przechodzi w wąski podbródek, ale bujna falista fryzura rozkołysuje ją wszerz. Troje małych drzwi wiodących z wnętrza budynku do salonu. Goście na scenie niby w wartowni, na stołach napoje, prawie nikt ich nie rusza. Płaskotwarzowa w niezgrabnej sukni, która zaczyna się poruszać dopiero u samego dołu, na obrębku. Kilku tutaj i wcześniej ubranych niczym marionetki w teatrzyku dziecięcym, jakie sprzedaje się na Jarmarku Bożonarodzeniowym tzn. oklejone falbankami i pozłótką i luźno obszyte, tak że można je oderwać jednym ruchem i potem rozlatują się w palcach. Gospodyni o włosach w kolorze matowy blond sztywno opinających bezsprzecznie ohydne podkładki, o nosie ostro zakrzywionym, którego kierunek pozostaje w jakiejś geometrycznej relacji do opadających piersi i sztywno noszonego brzucha, narzeka na bóle głowy wywołane tym, że dziś jest sobota taki wielki ruch a nic z tego nie ma.

——

co do Kubina: historia o Hamsunie jest podejrzana. Takich historii można by opowiadać z jego dzieł tysiące, jako naprawdę przeżytych.

——

co do Goethego: „podniety myślowe” to po prostu myśli, do których podnietą jest wodospad Renu. Widać to w jednym z listów do Schillera41. — Pojedyncza chwilowa obserwacja „kastanietowy rytm dzieci obutych w drewniaki” zrobiła takie wrażenie, przyjęto ją tak powszechnie, że jest rzeczą nie do pomyślenia, aby ktokolwiek mógł, nie przeczytawszy nigdy tego zapisku, odczuć ową obserwację jako własną oryginalną myśl.

2 października {1911} Bezsenna noc. Już trzecia z rzędu. Zasypiam dobrze, ale po godzinie budzę się, jakbym wetknął głowę w niewłaściwą dziurę. Jestem zupełnie rozbudzony, mam poczucie, że nie spałem w ogóle albo tylko pod jakąś cienką skórą, przede mną znowu robota związana z zasypianiem, czuję się odepchnięty od snu. I tak to już trwa przez całą noc aż do około 5, kiedy wprawdzie śpię, ale równocześnie silne marzenia senne trzymają mnie w stanie rozbudzenia. Obok siebie śpię naprawdę, natomiast ja sam muszę się tłuc z widziadłami. Ostatni ślad snu zostaje zużyty około piątej, wtedy tylko marzę, co bardziej wyczerpuje od samego czuwania. Krótko mówiąc, całą noc znajduję się w stanie, w którym zdrowy człowiek znajduje się na krótko przed właściwym zaśnięciem. Gdy się budzę wszystkie senne mary są zgromadzone wokół mnie ale bronię się przed tym, aby je przemyśleć. Wczesnym rankiem wzdycham do poduszek, ponieważ na tę noc cała nadzieja jest już stracona. Myślę o nocach, u których końca podnosiłem się z głębokiego snu i budziłem tak, jakbym był zatrzaśnięty w orzechu. Dzisiaj w nocy była straszna zjawa ślepe dziecko niby to córka mojej ciotki z Litomierzyc42 która nawiasem mówiąc nie ma córek tylko synów, z których jeden złamał kiedyś nogę. Natomiast istniał jakiś związek między owym dzieckiem a córką dra Marschnera43, która, jak ostatnio widziałem, jest na najlepszej drodze do tego, aby z ładnego dziecka zmienić się w grubą sztywno odzianą dziewczynkę. To ślepe czy też niedowidzące dziecko miało oboje oczu przysłonięte okularami, lewe pod dość oddaloną soczewką było mlecznoszare i wyłupiaste, drugie zaś cofnięte i zakryte przylegającą soczewką. Aby osadzić te okulary prawidłowo pod względem optycznym, trzeba było użyć, zamiast normalnego sięgającego za ucho zausznika, niewielkiego drążka, którego główki nie dało się umocować inaczej, jak tylko na kości policzkowej, w taki sposób, że od okularów schodziła w dół ku policzkowi sztabka, znikając tam w przewierconym ciele i dotykając kości, stamtąd zaś wystawała nowa druciana sztabka i zachodziła za ucho. — Sądzę, że owa bezsenność bierze się tylko z pisania. Bo chociaż piszę tak mało i tak kiepsko, dzięki owym drobnym wstrząsom staję się wrażliwy, odczuwam, zwłaszcza pod wieczór, a bardziej jeszcze rankiem, jakąś boleść, bliską możliwość wielkich podrywających mnie stanów, które sprawiają, że jestem zdolny do wszystkiego, potem zaś, pośród ogólnego zgiełku który we mnie jest i którym nie mam czasu zawiadywać, nie mam już spokoju. W końcu ów zgiełk to tylko stłumiona, powściągnięta harmonia, która uwolniona wypełniłaby mnie cała, ba, rozciągnęłaby wszerz i wzdłuż, a potem wypełniła raz jeszcze. Teraz jednak ów stan, pomijając słabą nadzieję, jedynie mi szkodzi, ponieważ moje jestestwo nie ma w sobie na tyle pojemności, aby wytrzymać obecną mieszaninę, za dnia pomaga mi świat widzialny, w nocy jestem ćwiartowany bez przeszkód. Wtedy zawsze myślę o Paryżu, gdzie w czasie oblężenia, a później Komuny, obca dotychczas paryżaninowi ludność północnych i wschodnich przedmieść całymi miesiącami, dosłownie godzina za godziną, parła, posuwając się do przodu jak wskazówki zegarka, przylegającymi uliczkami do śródmieścia Paryża.

Pociechą moją jest — i teraz się z nią kładę do łóżka — że zatem nie pisałem tak długo, ponieważ owo pisanie nie potrafiło wciąż dostosować się do moich obecnych stosunków, jednak przy pewnym męskim wysiłku musi się to powieść, przynajmniej prowizorycznie.

Byłem dzisiaj tak słaby że nawet mojemu szefowi opowiedziałem historię o dziecku. — Teraz przypomniałem sobie, że te okulary ze snu pochodzą od mojej matki, która wieczorami przesiaduje zwykle obok i grając w karty44, niezbyt miło spoziera na mnie spod cwikieru. Prawe szkło jej cwikieru jest nawet, a nie przypominam sobie, abym zauważył to przedtem bliżej oka niż lewe.

3 października {1911} Taka sama noc, tylko że zasnąłem jeszcze trudniej. Podczas zasypiania ból idący pionowo przez głowę nad nasadą nosa, jak od zbyt ostro ściśniętej zmarszczki na czole. Aby być jak najcięższym, co uważam za dobre dla zasypiania, skrzyżowałem ramiona, kładąc dłonie na barkach, tak iż leżałem jak objuczony żołnierz. I znowu siła moich sennych widziadeł, które promieniują przed zaśnięciem w stan czuwania, nie pozwalała mi spać. Świadomość moich uzdolnień pisarskich jest wieczorem i rano nieprzejrzana. Czuję się rozluźniony aż po sam fundament mojego jestestwa i mogę dobywać z siebie, co tylko zechcę. Przywabianie takich mocy, którym później nie pozwala się pracować, przypomina mi mój stosunek do B.45 Tutaj także mają miejsce wylewy, którym nie daje się upustu i które, odrzucone, muszą unicestwiać same siebie, tyle że tutaj — oto różnica — rozchodzi się o moce bardziej tajemnicze i o rzeczy dla mnie ostateczne.

——

Na placu Józefa minął mnie wielki automobil podróżny z siedzącą w nim ciasno rodziną. Wraz z zapachem benzyny za automobilem powiało mi w twarz powietrzem Paryża.

——

Dyktując w biurze obszerniejsze zawiadomienie do starostwa powiatowego. Pod koniec, kiedy powinienem wznieść się na swoje wyżyny, utknąłem, nie mogąc zdobyć się na nic poza przyglądaniem się maszynistce pannie Kaiser46, która swoim zwyczajem wyjątkowo się ożywiła, odsunęła krzesło pokasływała, bębniła palcami po stole i w ten sposób zwróciła uwagę całego pokoju na moją niedolę. Poszukiwany koncept uzyska teraz tę dodatkową wartość, że ją uspokoi, a im jest cenniejszy tym trudniej go znaleźć. Wreszcie chwytam się słowa „piętnować” i należącego do niego zdania, wszystko to jednak wciąż trzymam w ustach z uczuciem odrazy i wstydu jak gdyby było to surowe mięso, wycięte ze mnie mięso (tyle trudu mnie to kosztowało). Wreszcie je wypowiadam, lecz nadal trzyma mnie strach, że wszystko we mnie gotowe jest do pracy pisarskiej, a praca taka byłaby dla mnie niebiańskim wyzwoleniem i prawdziwym powrotem do życia, gdy tymczasem tutaj w biurze przez jakieś żałosne papiery muszę ograbiać z kawałka mięsa ciało zdolne do takiego szczęścia

——

4. {października 1911} Jestem niespokojny i kąśliwy. Wczoraj przed zaśnięciem u góry po lewej stronie chybotał mi w głowie chłodny płomyk. Nad moim lewym okiem zagnieździło się już jakieś napięcie. Gdy się nad tym zastanawiam sądzę, że nie wytrzymałbym w biurze nawet wtedy, gdyby mi powiedziano, że za miesiąc będę wolny. A mimo to zazwyczaj wypełniam moje obowiązki biurowe, jestem dość spokojny, jeśli mogę liczyć na zadowolenie szefa, i nie odczuwam własnego stanu jako czegoś okropnego. Zresztą wczoraj wieczór celowo zrobiłem się otępiały, spacerowałem, czytałem Dickensa, potem byłem trochę zdrowszy i straciłem siłę potrzebną do smutku, który uznałem za uzasadniony, chociaż zdało mi się, że odsunął się on nieco w dal, dzięki czemu spodziewałem się lepszego snu. Był on rzeczywiście trochę głębszy, lecz nie wystarczająco, i często przerywany. Na pociechę powtarzałem sobie, że co prawda znowu zdusiłem w sobie wielkie poruszenie, które we mnie było, ale nie chciałem wypuścić siebie z rąk, jak to wcześniej zawsze w takich razach bywało, lecz że pragnąłem pozostać całkowicie świadomy przykrych konsekwencji owego poruszenia, czego wcześniej nigdy nie robiłem. Być może tak właśnie zdołałbym w sobie odnaleźć jakąś ukrytą wytrwałość.

——

Pod wieczór w ciemnościach na kanapie w moim pokoju. Dlaczego człowiek potrzebuje dłuższego czasu aby rozpoznać jakiś kolor a później po odpowiednim nagięciu własnego rozumu coraz bardziej przekonuje się prędko do tego koloru. Gdy na szklane drzwi pada z zewnątrz równocześnie światło z przedpokoju i z kuchni, wówczas zielonkawe, lub lepiej może aby nie zmniejszać wartości wrażenia, zielone światło rozlewa się niemal po całej szybie z dołu do góry. Gdy wyłączy się światło w przedpokoju i zostaje tylko światło kuchenne, wtedy szyba bliższa kuchni robi się granatowa, ta druga natomiast białawobłękitna, tak biaława, że na matowym szkle rozpływa się cały rysunek (stylizowane makówki, zwoje roślinne, przeróżne czworokąty i liście). — Światła i cienie rzucane przez światło elektryczne z ulicy i mostu poniżej na ściany i sufity są bezładne częściowo zamazane nachodzą na siebie i trudno je sprawdzić. Kiedy na dole zakładano lampy łukowe i urządzano ten pokój, zabrakło kobiecej ręki, która zatroszczyłaby się, jak mój pokój o tej porze będzie wyglądał z kanapy bez własnego oświetlenia. — Blask, który jadący dołem tramwaj rzuca na sufit, przejeżdża białawo, tajemniczo, szarpanymi mechanicznymi ruchami wzdłuż jednej ze ścian i sufitu, załamany na krawędzi. — Na bieliźniarce, oświetlonej zielonkawo od góry, stoi globus, mieniąc się pierwszym świeżym pełnym blaskiem oświetlenia ulicznego, na zagięciu ma błyszczący punkt, a przecież wygląda tak, jak gdyby blask był dlań jeszcze zbyt silny, mimo że światło dotyka jego gładkości tylko mimochodem, czyniąc go raczej brązowawym jak renety. — Światło z przedpokoju rzuca rozległy blask na ścianę nad łóżkiem, ograniczony wygiętą linią wezgłowia, co wygląda tak, jak gdyby spychało ono łóżko w dół, poszerzało ciemny filar łóżka, podnosiło sufit nad łóżkiem

——

5. {października 1911} Po raz pierwszy od kilku dni znów niepokój nawet w obliczu tych zapisków. Wściekłość na moją siostrę, która wchodzi do pokoju, sadowiąc się z książką przy stole; wyczekiwanie kolejnej niewielkiej okazji do tego, aby owej wściekłości dać upust. Wreszcie bierze ze schowka wizytówkę i dłubie nią między zębami. Ze słabnącą wściekłością, po której zostają mi w głowie tylko ostre opary, oraz z rosnącym odprężeniem i ufnością zaczynam pisać.

——

Wczoraj wieczorem Cafe Savoy47. Towarzystwo żydowskie — pani Klug48 „imitatorka panów”. W kaftanie, krótkich czarnych spodniach, białych pończochach, białej koszuli z cienkiej wełny wystającej spod czarnej kamizelki, zapiętej z przodu przy szyi na niciany guzik i wywiniętej następnie w szeroki, luźny kołnierz o długich wyłogach. Na głowie opinająca włosy kobiety, lecz konieczna także przy innych okazjach i noszona także przez jej męża, ciemna czapeczka pozbawiona ronda, na niej wielki miękki czarny kapelusz z rondem wysoko zagiętym. — Właściwie nie wiem, co to za osoby, które odgrywa ona i jej mąż. Chcąc je przedstawić komuś, przed kim nie chciałbym się zdradzić z moją niewiedzą, zobaczyłbym w nich urzędników gminy, posługaczy w synagodze, znanych obiboków, do których gmina przywykła, naciągaczy uprzywilejowanych z jakichś religijnych względów, ludzi, którzy wskutek swojej odizolowanej pozycji znajdują się właśnie całkiem blisko centrum gminnego życia, wskutek bezproduktywnego czujnego wałęsania się znają wiele pieśni, dokładnie przenikają relacje łączące wszystkich członków gminy ale wskutek braku jakichkolwiek związków z życiem zawodowym w ogóle nie wiedzą, co począć z tą wiedzą, ludzi, którzy są Żydami wyjątkowo czystego typu, ponieważ żyją tylko w religii, ale za to bez żadnego wysiłku, pojęcia czy lamentowania. Z każdego zdają się strugać wariata, wybuchają od razu śmiechem po zamordowaniu jakiegoś szlachetnego Żyda, zaprzedają się byle odszczepieńcowi, w zachwycie tańcują rękami przy pejsach, gdy zdemaskowany morderca truje się i wzywa Boga, a wszystko to tylko dlatego, że są lekcy jak piórka, pod byle naciskiem lądują na ziemi wrażliwi, z byle powodu płaczą, zachowując suchą twarz (wypłakują się w grymasach), ale skoro tylko nacisk mija, nie zdobywają się na pozyskanie własnej przeciwwagi, choćby najlżejszej lecz zaraz muszą wyskakiwać w górę. Tak poważnej sztuce jak „Meschumed” Lateinera49 musieliby zatem przysporzyć właściwie dużo zmartwień, ponieważ zawsze lądują w całej okazałości na przedzie sceny, a często jeszcze na czubkach palców lub obiema nogami w powietrzu, nie łagodząc napięć sztuki, tylko rozkrawając je. Lecz oto powaga sztuki rozwija się teraz w słowach tak zwartych, tak starannie odważonych nawet podczas jakieś możliwej improwizacji, tak napiętych od jednorodnego uczucia, że akcja zachowuje swe znaczenie nawet, jeśli rozgrywa się w tle. Wcześniej od czasu do czasu tłamsi się tych 2 w kaftanach, co odpowiada ich naturze, mimo ich rozpostartych ramion i prztykających palców widać z tyłu za nimi mordercę, który, mając w sobie truciznę, dłoń zaś przykładając do swego właściwie nazbyt szerokiego kołnierzyka, zatacza się ku drzwiom. — Melodie są długie, ciało powierza się im chętnie. Wskutek ich prosto wytyczonej długości odpowiada im najlepiej kołysanie bioder, rozpostarte ramiona unoszone i opuszczane przy spokojnym oddechu, przykładanie powierzchni dłoni ku skroniom i staranne unikanie dotknięcia. Przypomina to trochę człapaka — Podczas niektórych pieśni, podczas wymawiania słów „jüdische Kinderloch”50, czy też na widok tej kobiety, która stojąc na podium, przyciąga ku sobie, ponieważ jest Żydówką nas słuchaczy ponieważ jesteśmy Żydami, bez pragnień czy ciekawości, z jakimi zwracamy się ku chrześcijanom, przez policzki przebiegało mi drżenie. Przedstawiciel władz51, z wyjątkiem kelnera oraz dwóch stojących na lewo przed sceną posługaczek być może jedyny chrześcijanin na sali to człowiek godny pożałowania, dotknięty tikiem twarzy zwłaszcza na lewej połowie, lecz także w prawą mocno się wziera, całą twarz ściąga i puszcza z prędkością nieomal taktowną mam na myśli lotność sekundnika lecz także jego regularność. Przebiegając nad lewym okiem, niemal je wymazuje. Dla owych skurczów rozwinęły się na twarzy, poza tym całkiem zapadniętej, nowe małe świeże mięśnie. — Talmudyczna52 melodia drobiazgowych pytań, zaklinań lub wyjaśnień: do rury wlatuje powietrze, porywając za sobą rurę, za to w kierunku pytanego kręci się z małych odległych początków wielka w całości swej dumna w swych skrętach pokorna śruba.

6{października 1911} Dwaj starzy mężczyźni z przodu przy długim stole obok sceny. Jeden opiera się obiema rękami o stół, ku scenie zwrócił na prawo tylko twarz, której niezdrowa nabrzmiała czerwień a poniżej nieregularna czworokątna, zmierzwiona broda, smutno zatajają jego wiek, drugi natomiast, na wprost sceny, trzyma twarz porządnie zasuszoną przez wiek daleko od stołu, o który opiera się tylko lewym ramieniem, prawe natomiast uginając w powietrzu aby lepiej rozkoszować się melodią, której śladem podążają czubki palców i której delikatnie poddaje się krótka fajka w jego prawej. „Tateleben53, śpiewajże razem z nami” woła kobieta to do jednego, to do drugiego, pochylając się trochę i wyciągając ponaglająco ramiona.

— Melodie nadają się do tego, aby złapać każdego podskakującego człowieka i, nie rozrywając go, pochwycić cały jego zachwyt, skoro już nie chce się uwierzyć, że to one go w nim wywołują. Bo tym 2 w kaftanie szczególnie śpieszno do śpiewania, jak gdyby rozciągało ono ich ciała wedle własnej najistotniejszej potrzeby, klaskanie dłońmi podczas śpiewu jawnie dowodzi doskonałego samopoczucia człowieka w aktorze. — W kącie dzieci gospodarza zostają na scenie razem z panią Klug w związku z rolami dziecięcymi i śpiewają z resztą, pomiędzy wydymającymi się wargami usta wypełnione melodią.