Dziennik włoski. Apulia. Abruzja. Rzym - Grzegorz Musiał - ebook

Dziennik włoski. Apulia. Abruzja. Rzym ebook

Musiał Grzegorz

3,5

Opis

Oto kolejny tom dziennika monumentalnej podróży po Włoszech, którą Grzegorz Musiał odbywał w latach 2002-2007. Po opublikowanym w 2021 r. tomie Dziennik włoski. Sycylia, nadszedł czas na najmniej znaną część Włoch: górską, skalistą Abruzję, odnogę Apeninów oraz Apulię, rozciągniętą wzdłuż Adriatyku, aż po Bazylikatę, najmniej odwiedzaną przez turystów i prawie zapomnianą na Południu włoskiego buta. Grzegorz Musiał prowadzi czytelnika przez pejzaże skalistych Abruzów z miasteczkami zagubionymi w dolinach i na szczytach gór, z ich niebywale pięknymi a nieznanymi światu katedrami, przez Apulię, z jej nadmorskimi uzdrowiskami ale też wspaniałymi sanktuariami katolickimi, jak Manoppello czy Gargano a także zamkami normańskich i andegaweńskich królów i templariuszy. Nad wszystkim góruje Rzym – tam autor każdorazowo rozpoczyna i kończy swą wędrówkę i temu miastu poświęca strony pełne miłości i zachwytu. W podróży – podobnie, jak na Sycylii – towarzyszy mu niepowtarzalny Livio. Groteskowy, śmieszny i wzruszający potomek starego włoskiego rodu, znawca włoskiej sztuki i włoskiej kuchni, nasuwający myśl o Sancho Pansie z powieści Cervantesa. W przygotowaniu kolejny tom: Dziennik włoski. Toskania i Umbria.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (11 ocen)
4
2
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grzegorz Musiał Dziennik włoski. Apulia. Abruzja. Rzym ISBN Copyright © by Grzegorz Musiał, 2022All rights reserved Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Redakcja językowa Agnieszka Czapczyk Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1.

Wtorek, 12 września 2006 roku, Warszawa

Przed odlotem

Okęcie, poczciwe, stare Okęcie. Już całe w remoncie, zaledwie Polska wskoczyła do Unii. Teraz tu będzie Europa, ho ho!

I jaka zmiana wśród publiczności. Gdzie tamte twarze, strwożone lub pełne sztucznej otuchy, w drodze do Chicago? Gdzie parady rodzin, pełne sołtysich garniturów, trwałych ondulacji, kanapek w plastikowych torbach i nawoływań, jakby lecieli na Księżyc? Dziś pełno tu młodych, „obytych”, paplających językami. To już dla nich nie pierwszyzna. Spokojni, chłodno uprzejmi, z wysokimi jak wieże plecakami, wyruszają w towarzystwie umalowanych na czarno dziewczyn do „swoich” Londynów, Barcelon, Kalifornii. Widzę w ich uszach odwrócone na opak krzyżyki, trójkąty z okiem Horusa, gwiazdy Dawida. Wielu już tu nie wróci. Są już „inni”, czują się „lepsi”. Mówią o Polsce, jako o „tym kraju”.

Nagle zaludniła halę odlotów zupełnie obca nacja. Dla wielu z nich Polska to jest „nic”, jak się niedawno wyraziła przed kamerą jakaś pannica i nad czym publicznie lamentował Prymas. Nie pierwszy raz w historii Polska podzieliła się na „zacofany matecznik”, który wiecznie trwać tu będzie, przechowując tożsamość narodu i katolicką wiarę, i mające to gdzieś pokolenie młodych pistoletów, których tego „zmurszałego patriotyzmu” nie uczono. A kto miał ich uczyć? Ich rodzice, w większości z mojego pokolenia, nasiąkniętego donosicielstwem, kunktatorstwem, agenturą? Te zajęte doszkalaniem się, jak jeść ostrygi, dzisiejsze paniusie Kwachowe i ich mężowie, dawniej miłośnie wpatrzeni w Gierka działacze komórek zakładowych partii? Jak mieli nauczyć swe dzieci patriotyzmu, jeśli sami nie wiedzą, co to znaczy? Używają tego pojęcia zamiennie z „nacjonalizmem”, „szowinizmem”, a najczęściej z „faszyzmem”, zgodnie z nakazami peerelowskiej propagandy…

Od religii też odpadli. W ich pragmatycznych mózgownicach, wyćwiczonych, aby jak najszybciej, ledwie postawią stopę na Heathrow, pozbyć się „narodowych kompleksów” i odbić od „polskiej biedy”, Kościół katolicki, ze swymi przykazaniami budzi irytację lub lekceważenie. Tu liczy się „człowiek sukcesu”, nawet wesoła zdzira, byle jeździła bmw. Dla niej mają nowy „tolerancyjny” termin: to już nie jest szmata, wywłoka, kurwa, ale sexual worker. Wszystko to zostało dosadnie wyłuszczone niedawno, w teatrze Studio, w jakiejś sztuce niemieckiego autora: „My już przestaliśmy zawracać sobie głowę tym chudym Żydem na krzyżu”.

Najwięcej jest jednak młodych ludzi cichych i jakby speszonych wyjazdem. Podróżują samotnie, z małym bagażem w ręku, pewnie czeka ich skubanie kurcząt w przetwórni drobiu lub budowlanka, załatwiona im przez kolegę, który wyjechał wcześniej. Wielu z nich ma już po prostu dość tego marszu nieszczęść przez naszą historię, oni tylko pragną pracowitego, prostego życia na swoją miarę. Inni uciekają od najnowszego nieszczęścia, jakie spadło na Polskę i w jakie próbowano ich wciągnąć: obłąkanego pędu do „kariery” ludzi bez talentu i zasług, którzy dzięki lizusostwu i innym szubrawstwom wziętym z peerelu wdzierają się całkiem blisko najnowszego chlewu, nawet do ław sejmowych, gdzie królować będą, jak przedtem, na swych naradach gminnych, przed zjeżonym mikrofonami szpalerem dziennikarzy, tak samo głupich, sprzedajnych i mówiących źle po polsku jak oni. Nikt ich stamtąd długo, oj, długo nie wyciągnie. Dowcip mówi, że nawet siłą wynoszeni ze swych gabinetów płaczą i wrzeszczą wniebogłosy, ryjąc bruzdy pazurami na framugach drzwi.

Szarpanina pod prowizoryczną bramką z napisem To The Gate. Panienka w stroju stewardesy na próżno nawołuje zdartym głosikiem: „Proszę kolejno, proszę odsunąć się od drzwi”. Jednak drzwi są tym bardziej pożądane, jako towar najwidoczniej reglamentowany, skoro zamierzają ograniczyć do niego dostęp. Ścisk taki, że rozlega się wrzask rzekomo tratowanych kobiet i dzieci. Odsuwam się od tej rzezi, trafiając między zachowujących dystans podróżnych do Izraela, bo ta bramka jest wspólna dla Rzymu i Tel Awiwu. Stoją uśmiechnięci, czekając, aż postkomunistyczny tłumek wreszcie przepchnie się przez gardło bramy, a może zatratuje się do końca. Ale dalej jest jeszcze gorzej: prześwietlenie bagażu. Tam też już się tworzy korek, szarpany we wszystkie strony przez przybyłych na odsiecz mundurowych, pchających ludzi tam, gdzie jest jakaś szczelina, a nie dokąd zamierzają lecieć. Wraca obraz bitew kolejkowych w peerelu… Czekam, czy i tu zacznie się wyrywanie matkom dzieci z rąk i włóczenie ciężarnych za włosy po podłodze. Lot do Rzymu z półtoragodzinnym opóźnieniem.

Wtorek, 12 września 2006 roku, Rzym

Rzym znów, po roku

Na Fiumicino spokój, mimo że Al-Kaida co parę dni odgraża się atakiem terrorystycznym na Włochy. Hala przylotów cicha, przestronna, słychać tylko turkot walizek i szmer zapowiedzi, przeplatany spokojnymi muzyczkami. Leonardo — klimatyzowany, lekko kołyszący się shuttle train1 — cicho mknie do stacji Trastevere. Biorę stamtąd tramwaj numer osiem do Torre Argentina i dalej pieszo, turlając walizkę wzdłuż Corso Vittorio Emanuele do Chiesa Nuova i wchłaniając wszystkimi porami skóry ten ukochany, od roku wytęskniony, oddech Rzymu.

Wszędzie w przejściach podziemnych i na schodach przed kościołami urodziwe młode Cyganki ze ślicznymi dziećmi na rękach. Kubeczki przed nimi albo czapka. W fałdzistych spódnicach, kolorowe, z długimi ciemnymi rzęsami, kiedy buzię dziecka pokrywają słodkimi całuskami, gaworząc mu do ucha i machając jakąś nędzną zabawką, wydają się szczęśliwe, mimo demonstrowanej światu niedoli. Co za aktorki! Ledwie zawieszę na takiej wzrok, już otwarta dłoń jak na sprężynie wyskakuje spomiędzy sukien. W oczach ból, rozpacz, a z ust potok słów, których nie rozumiem. Pewnie mrożąca krew w żyłach opowieść o zarazie w rodzinie, o głodzie, który zabił całą wioskę gdzieś w Mołdawii czy na Bukowinie… Myślę, co to za naród, który wysyła na ulicę to, co ma najlepszego? Swe piękne żony, prześliczne dzieci?… Co za mężczyźni bez honoru w tym narodzie? Ukryci za krzakami, sterczą na straży żebrzącej połowicy, czasem też piękni, zwłaszcza gdy zatańczą roześmiani, rozśpiewani na tle swoich łąk. Widziałem takich, roztańczonych na łące, gdzieś w okolicach Timișoary; tam wyglądali jak książęta. Tu, na rzymskiej ulicy, są zszarzali, mniej kolorowi od swych kobiet, kryją się przed oczami przechodnia. Na tle pracowitego europejskiego światka, to ich żebracze szaleństwo nie budzi współczucia. Muszę tłumić w sobie wrogość.

Na rogu Campo de’ Fiori, już tylko parę kroków od domu Livia, leży prawie krzyżem rozpostarta na chodniku stara kobieta w czarczafie. Nie patrzy na przechodniów, a tylko w lewej garści wyciąga przed siebie wszystko, co ma: ciemnogranatowy wymięty paszport z jakimiś gwiazdami w herbie. Togo? Czad? Liberia? Uderza czołem o trotuar i mruczy coś do siebie — czarna, straszna, prawdziwa. Ile rabunków, ile gwałtów za nią? Ile dziurawych łodzi, straży przybrzeżnych, utopionych towarzyszy niedoli? Może została całkiem sama, tu, w sercu strasznej metropolii, której nazwy nawet nie zna? Przed nią na kocyku jakieś centy i ze dwa euro. Jej cichy lament zbiega się w rytmie z stukotem kół mojej walizki na bruku. Mam przy sobie tylko pięćdziesiąt euro w banknocie, mijam ją, paląc się ze wstydu. Z ucha walizki zwisa metka Alitalii. Gdy mijam tę głowę na chodniku, prawie ociera się o jej chustę ten mój znak rozpoznawczy, bilet wstępu do lepszego świata, do którego bram na próżno kołaczesz… siostro…

Środa, 13 września 2006 roku, Rzym

San Giovanni in Laterano

Na Świętych Schodach (Scala Sancta) okropny ból kolan na dwudziestym którymś stopniu, które na klęczkach dzielnie przemierzam, za tak samo pokonującą schody parą starszych Amerykanów. On jest tak czerwony, że zaraz pęknie mu szyja opięta kołnierzykiem polo, mam przed oczyma jego wielki zad w płóciennych spodniach. Jego żona pewnie cierpi na zwyrodnienie stawów biodrowych, bo wciąga swe ciało na kolejny stopień, dokonując niebywałej ekwilibrystyki: wpierw skręt obręczy biodrowej, połączony z rzutem górnej połowy ciała do przodu, co pociąga za sobą połowę dolną, zaopatrzoną w nie mniejsze od męża siedzenie, opięte takimi samymi szortami. Widzę w nich wzruszenie i czuję, że to jest ta ofiara, którą tu przywieźli z jakiegoś Idaho czy Kentucky: on dźwiga się w górę, wprost tryskając potwornym nadciśnieniem, ale z wiarą, że skoro ofiarował je Bogu, to nic mu się stać nie może. Ona promienieje dumą, gdy pokonuje swe kalectwo z uśmiechem, ale też z bólem, co widać po skurczach jej twarzy przy pokonywaniu każdego stopnia. Napór ich prostej, bezwarunkowej wiary mógłby skruszyć kamienie. Przy nich moja wiara inteligenta może wydawać się neurasteniczna, niezdolna do wytrwania. Docieram na górę z poobijanymi do kości kolanami, tak samo jak oni zaufawszy Bogu, że moja biedna, niedawno zoperowana łękotka nie będzie znów potrzebowała chirurga.

Chwila — przed Nim.

I z Nim.

Chwila — tylko między Chrystusem a mną.

Nie chcę pisać o niej.

Nie powinienem.

Tu słów nie ma.

Jest tylko wiara, wiara.

Nikomu tak nie ufam, jak Tobie.

*

I oto konfesjonał, z wywieszką, że do dziesiątej trzydzieści spowiada się po polsku. Spojrzenie na zegarek: mam jeszcze dziesięć minut. Więc szybki znak krzyża, o tak, i położyć się twarzą do chłodnych kamieni, jak tamta Afrykanka. Boże, Ty widzisz moje serce… moja prośba też za nią, za nich wszystkich mamionych przez okrutnych graczy… jak mamiono i nas, w naszej historii… O tak, przylgnąć ustami do śladu Jego stóp, bo spojrzeć wyżej nie śmiem.

Spowiedź w bazylice Laterańskiej, głowie wszystkich kościołów, u młodego polskiego księdza. Już wstawał, ale znów usiadł, gdy usłyszał ruch po drugiej stronie kratek. Miły niski głos, ładnie budowane zdania. I to znużenie — jakby oderwano go od lektury bardziej zajmującej od ludzi — które dobrze jest usłyszeć w takim inteligentnym głosie, bo jest znakiem prawdy niepróbującej nic maskować, żadnymi modulacjami. Na wędrówkę prowadzi mnie skalistą granią. Mówi o tym „tajemniczym grzechu”, za który — dodaje spokojnie, bez pogróżki — „w starożytności kamienowano”. I rozwija tę myśl straszliwą nie w kierunku śmierci ciała, które starożytni obwiniali o cały występek i stąd te kary, ale zadaje pytanie o coś stokroć gorszego: o śmierć duszy, jej ukamienowanie tym grzechem, który nieokiełznany, nieuchronnie prowadzi do swawoli i pogardy przykazań. Taka jest natura człowieka. Wezwanie do czystości nie jest tedy dewocją, ale wezwaniem do mądrości. Rozsądnym okiełznaniem ciała, które nas ciągnie do zagłady. Pokazaniem ciału, jak jeździec rumakowi, kto tu jest panem.

Po jedenastej kończymy tę budującą rozmowę. Za pokutę nakazuje mi dziesięciominutową adorację Najświętszego Sakramentu w bocznej kaplicy. Bene! 2 A co z komunią? Czy jest możliwość przyjęcia Najświętszego Sakramentu? „Za chwilę będzie msza żałobna w głównym ołtarzu”. I zaraz po tych słowach w głównej nawie rozlega się żałobne canto po łacinie. Posadzkami Cosmatich w dwóch równoległych chórach wędruje kilkunastu księży w fioletach. Przed gotyckim baldachimem, w ołtarzu papieskim, trumna na katafalku, na niej biret z czerwonym pomponem. A ze złotej mozaiki nade mną spogląda w dół, z przestrzeni bez końca i spoza czasu, którego jest Panem — Chrystus Pantokrator.

*

Po południu ulewa. Czy to początek siedmiodniówki? — straszy Livio. Pierwszy raz w życiu oglądam Rzym przez ścianę deszczu. Na szczęście wziąłem ze sobą stary składany parasol, tak pogięty, że leje mi się z niego na lewe ramię, buty zamszaki przemoknięte w jednej chwili. Wyrzucam parasol i kupuję nowy, za osiem euro, od jednego z ciemnoskórych chłopaków, którzy z pękami parasoli zwisających im z nadgarstków wyłonili się pod daszkami metra przy Koloseum.

W metrze — młoda para z uszami zatkanymi słuchawkami iPodów. Dziewczyna, a raczej dzidzia, w obcisłym topie, spod i znad którego wyłania się więcej golizny niż jest cielistej bawełenki usiłującej to okryć, on z kolekcją srebrnych kółek w małżowinie usznej. Wpatrzeni w siebie bez słowa. Przeglądają się w sobie, każde z nich jest odbiciem drugiego. Obraz za obraz. Pewnie ich poglądy też są identyczne: na muzykę, na seks, na aborcję. Gdyby choć trochę różnili się od siebie — nie znieśliby tego. Każdy w drugim szuka tylko siebie: doskonały tryumf Narcyza. Gdyby chcieli teraz coś sobie powiedzieć, wystarczy im sam ruch warg. Nie słysząc swych słów, mimo to uśmiechaliby się do siebie i kiwali głowami, nie wyjmując słuchawek z uszu i nie interesując się słowami drugiego.

1 Ang. wahadłowiec.

2 Wł. dobrze.

APULIA

2.

Piątek, 15 września 2006 roku, Rzym – Pescara

Deszcz, deszcz na autostradzie wyjazdowej z Rzymu. Oto wyruszamy przez dzikie Abruzy na drugą stronę buta, do Pescary. I dalej — hen, hen! Apulia! Fontanny spod kół autobusów, na barierkach autostopowicze wtuleni w siebie pod olbrzymimi pelerynami, kolory neonów rozmyte, jak na fotografiach Mana Raya. Przed nami i po bokach bezkres dachów samochodowych, o które rozpryskują się potężne krople. Zamykam oczy, pod powiekami przesuwają się deszczowe sceny z Rzymu Felliniego.

Posępne Lacjum za oknami, to już podnóże Abruzów. We mgle i w deszczu — „cyprysów żałobne chóry”. Miasteczko uczepione szczytu skały wygląda jak płatek confetti na czubku igły. Wspinamy się tam serpentyną, aż po niepojęte splątanie uliczek na samej górze. Niektóre zwisają jednym bokiem nad przepaścią, a jeszcze zmieści się tu szczypiąca trawę koza. Inne prowadzą wprost do rynku wielkości chustki do nosa. Pięć minut postoju. Ani jednego mieszkańca. Kościół. Wiry i zakręty brukowanych uliczek, które histerycznie rozbiegają się z placyku na wszystkie strony świata, ginąc za urwiskiem.

Pescara

Deszcz ustał. Wieczorny wjazd do Pescary główną ulicą miasta, która przypomina warszawski MDM skrzyżowany z centrum handlowym. Livio: — Pescara to jest miasto nuworyszy (ładnie wymawia francuskie słowo parvenues1). Trzydzieści lat temu było osadą rybacką, utrzymywało się z połowu śledzi i wszystko kręciło się wokół śledzia. Królem miasta był śledź, śledź siedział na śledziowym tronie w śledziowej koronie. Aż nagle znikli rybacy, kutry sprzedano na złom, zamknięto sklepiki rybne. Teraz śledzia kupuje się mrożonego, w hipermarkecie. W Pescarze, na miejscach oczyszczonych ze śledzia, pojawiły się straszne zimne orki — finansjera.

Rodzina Livia miała tu przed wojną fabrykę likierów. I willę nadmorską na przedmieściu Francavilla, która jest kurortem Pescary, jak Orłowo kurortem Gdyni. Tam będziemy mieszkali. Zdumiewająca pamięć Livia wywołuje mą opowieść sprzed lat, o włoskim chłopaku imieniem Amadeo, którą opowiadałem mu w 1975 roku, gdy pierwszy raz przybyłem do Rzymu z dziewięćdziesięcioma funtami w kieszeni, zarobionymi na myciu garów na Hampstead. Razem szorowaliśmy te gary w Maxwell’s Bar i strasznie był głupi ten Amadeo, którego teraz omyłkowo nazywam Cesarem. Pochodził z Pescary i każdemu nowo poznanemu opisywał, gdzie w Pescarze mieszka. „A tam, nad piekarnią…” — wymieniał nazwisko piekarza. „No wiesz, gdzie”. „A skąd mam wiedzieć?” — dziwił się rozmówca. „Jak to!? Każdy w Pescarze zna tę piekarnię!” — nie posiadał się ze zdziwienia.

— To nie był Cesare — poprawia mnie Livio, gdy kończę znów tę opowieść, patrząc za okna i nie dowierzając, że życie przyniosło mnie do Pescary. — Wtedy mówiłeś, że miał na imię Amadeo.

Nagle — lawina wspomnień. To imię, prawidłowo wymówione, wyrwało z niepamięci brzęk dzwonka na naszej ladzie bus-boyów, który przywoływał wolną kelnerkę z międzynarodowej gromadki, odpalającej się w korytarzyku do chłodni. Zastęp surówek ze zdechłej sałaty i dwutygodniowych pomidorów czekający na obitym blachą parapecie i syk gorącego oleju we frytkownicy, przy której szalał przystojny Argentyńczyk, recytujący wiersze Paza. Straszliwe gitary Santany, dudniące nam nad głowami do pierwszej w nocy.

— Czy nie można tego grać trochę ciszej!? — błagałem tak zwanego menadżera, który pilnował interesu, siedząc na wysokim stołku przy barze.

— Nie można.

— Bo co?

— Bo gdy głośno gra, to jednych klientów drives in2 z ulicy, a tych ze środka drives out 3 na ulicę, żeby godzinami nie wysiadywali. Tak kręci się interes.

Opowiadam Liviowi, jak Amadeo przez tydzień mieszkał w „naszym” domu na East Finchley, co roku w panice opuszczanym przez wujostwo, którzy na lato uciekali do Walii, ledwie nadchodził czas mojego i mych kuzynów najazdu z Polski. W Maxwellu wszyscy, łącznie z arabskimi chłopakami, próbowali go poderwać, bo to był taki krzepki, włoski, wiejsko-drobnomiejski macho. W Pescarze za „coś takiego” wybiłby zęby, ale w Londynie się pilnował, pomny zasady, że „lepszym państwu się nie odmawia”, i może nawet poszedłby tu i tam „na pewne ustępstwa”, toteż tym ostrzej dostawiał się do naszych dziewcząt, aż zaczęły na noc zamykać się w sypialni na piętrze. Zszedł kiedyś markotny spod ich drzwi do saloniku na dole, gdzie sypiałem na kanapie ciotki, miałem jeszcze pół flaszki wódki z kraju i popijamy, a on pyta: „Jaki masz w Polsce samochód?”. Ja, że fiata 125 p. Skłamałem, bo był to samochód mojej siostry, którym tylko pozwalała mi pojeździć. Mało z fotela nie wypadł.

— Sticazzi! 4 U nas fiatem 125 jeździ tylko burmistrz.

Livio powiedział, że Pescara to miasto Amadeów.

Francavilla al Mare

Nocleg u staruszki, mamy Livia. Ich przedwojenna willa nadmorska stała się po wojnie dwoma mieszkaniami w nowoczesnym bloczku, jakie otrzymali od włoskiego rządu w ramach reparacji, gdy Francavillę wraz z pałacykiem właścicieli fabryki likierów Niemcy puścili z dymem, aby „utrudnić działania Amerykanom”. Blok stoi przy via Nettuno, przelotowej ulicy z północy na południe, tędy będziemy jutro wyruszać do Apulii. Z tyłu domu jest ukryta w krzewach alejka z furtką wychodzącą na plażę. Mama zajmuje trzypokojowy, zabałaganiony apartamencik na drugim piętrze, na pierwszym Livio ma swój, który w sezonie odnajmuje letnikom.

Mama jest mała, gadatliwa i połamana w kilku płaszczyznach, przez co przypomina Akt schodzący po schodach Marcelego Duchampa. Jeden garbek ma na piersi, drugi na plecach i oba pochodzą z tego samego kręgosłupa. Grzmot tornada to nic w porównaniu z wybuchem dialogu matki z synem. Rzucanie papierzyskami w poszukiwaniu mapy Pescary, która, jak się okazuje, leży na wierzchu, poszukiwanie książki telefonicznej, bo jedna jest sprzed dziesięciu lat, a druga sprzed dwudziestu, szukanie telefonu i wyrywanie sobie słuchawki, w końcu, znużony tym teatrem, sam odnajduję wypożyczalnię samochodów Hertza, czynną przez całą dobę. Ale zaledwie wykręcam numer, oboje krzyczą, wydzierając mi telefon:

— No, no! Dziś nie dzwoń, już jest po dziesiątej!

Przy kolacji mojej frakcji milczącej, coraz słabiej opierającej się wichurze słów rozpętanej nad stołem, idzie w sukurs spokojna i dobrze ułożona Ramona: dwudziestoletnia Rumunka z Konstancy opiekująca się mamą Livia. W ten sposób zarabia na studia prawnicze, które zamierza ukończyć w Rzymie. Powściągliwa, żeby nie powiedzieć wytworna, mówiąca biegle po francusku, włosku i trochę po angielsku, jest na tle tej szalejącej pary Latynosów chlubą swego pokolenia w rumuńskim narodzie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Fr. nowobogaccy.

2* Ang. przyciąga.

3 Ang. wygania.

4 Wł. o kurna!