Dzień bez teleranka. Jak żyło się w stanie wojennym - Mieszczanek Anna - ebook

Dzień bez teleranka. Jak żyło się w stanie wojennym ebook

Mieszczanek Anna

3,2

Opis

13 grudnia 1981 roku zatrzymał na moment rozpędzoną polską rzeczywistość. Przerwał wielkie marzenie ludzi o wolnym kraju. Siłami wojska i służby bezpieczeństwa przywrócił dawny „porządek”. Internował wolność. Chwilowo.

Formalnie stan trwał półtora roku, niewiele dłużej niż solidarnościowy „karnawał”. W lipcu ‘83 został zniesiony. Jednak ostatni więźniowie polityczni siedzieli do połowy 1986 roku.

Goniec z wydawnictwa, reżyser zaraz po filmówce, młody pracownik komitetu dzielnicowego, początkująca dziennikarka, motorniczy, ogrodniczka z MSW, kapitan z wydziału zabójstw, sekretarz organizacji partyjnej w dużej firmie, mały chłopiec, któremu zamknęli ojca, i inni to bohaterowie, których historia zwykle nie zauważa. Każdy z nich stał się częścią reporterskiej opowieści o jednym z najboleśniejszych momentów w dziejach powojennej Polski, kiedy wszystko przesiąknięte było polityką. Ludzi tych, niezależnie od tego, po której stronie barykady stali, łączy trudna historia czasów ich młodości. To bohaterowie szarej codzienności, wciągnięci w wojnę z niewidzialną siłą politycznej przemocy.

Jak dostosowywali się do zakazów i nakazów stanu? W jaki sposób zamykały się za nimi ścieżki otwarte przed grudniem ‘81? Co pozwalało im trwać, i tworzyć enklawy wolności? Jakich musieli dokonywać wyborów? Kiedy słabli i gorzknieli? Dzięki czemu znów ogarniała ich nadzieja? Czy ten proces naprawdę się zakończył?

Relacje bohaterów, nagrywane na bieżąco, a także w roku 1989 i w latach dwutysięcznych, przeplatają się z dokumentami władz partyjnych czy SB. Pokazują szczegóły tego kolizyjnego kursu, na którym Polacy znaleźli się w latach 80.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (20 ocen)
4
4
5
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Z braku laku…

Zawód. O stanie wojennym mniej niż połowa, i głównie o opozycji. Tego jak się zyło naprawdę i jak radził sobie zwykły człowiek w tym czasie niewiele się dowiedziecie. 2 gwiazdki tylko za kilka smaczków. Z braku laku-to właściwe sformułowanie
20
lena1666

Nie polecam

Po ponad 100 stronach przerwałam czytanie - kocham historię, a o tej nowszej mało jest mówione bo wszyscy wolą starożytność, średniowiecze czy renesans. Niestety za dużo tu jak dla mnie wątków, mnóstwo szczegółów I to sprawia, że książka była nużąca i chaotyczna. Nie dla mnie, ale może komuś się spodoba.
10
Master1992

Z braku laku…

Książka słaba, dużo tu politycznych wstawek. Ja nie byłam świadkiem tych wszystkich wydarzeń, jednak książka słabo przybliżyła realia tamtych czasów.
10

Popularność




Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®

Redakcja

Agnieszka Knyt

Redaktor prowadzący

Barbara Czechowska

Korekta

Barbara Milanowska/Lingventa, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki

Redakcja techniczna

Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Wybór zdjęć

Barbara Czechowska

Zdjęcia: Tomasz Wesołowski, agencje fotograficzne – Forum, East News, Reporter oraz archiwum Autorki

Zdjęcie na okładce: Anna Musiałówna/Forum

© for the text by Anna Mieszczanek

© by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1777-0

Sport i Turystyka – MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

Dla Kacpra i jego przyjaciół, którzy jeszcze czasem grywają w RPG.

Żeby nie zapomnieli, jak Piotr Skrzynecki zapowiadał kolejny numer w Piwnicy pod Baranami, kiedy znów mogła już grać, a do Okrągłego Stołu było jeszcze ho, ho, daleko. Jak mówił: 13 grudnia 1981 obudziliśmy się w kraju, w którym na wszystkich murach wszystkich miast i miasteczek, na wszystkich płotach wszystkich wsi wisiał ten rozkoszny tekst. Autor nieznany, tekst cenzurowany… I zaśpiewali ten słynny dekret WRON-y. O tym, co zakazane zostało…

https://www.youtube.com/watch?v=ca3AGFdbKBc&t=14s

Rzeczywistość jest zaraźliwa. Chłopczyk z karabinem-zabawką, rok 1982. Fot. Chris Niedenthal/Forum

Rozdział 1.UWERTURA

Uwertura była jak z Wagnera. Kotły, waltornie, łoskot.

Najbardziej – od czasu Bydgoszczy w marcu 1981. Wojewoda zaprosił wtedy ludzi Solidarności na sesję rady, potem przyszła milicja, działaczy śpiewających Rotę i Jeszcze Polska… wyrzucili z sali i poturbowali. Pierwszy raz od czasu Stoczni w 1980. Młody Jan Rulewski krzyczał, że go strasznie pobili, a potem cała Polska oglądała tę jego pobitą twarz i poszarpaną koszulę na plakatach. Bydgoska Solidarność je wydrukowała, solidarnościowi kolejarze rozwieźli jeszcze tej samej nocy po Polsce. I zaraz miał być strajk generalny.

Ale tak naprawdę ten „czysty Wagner” był od początku.

Od tego momentu w Sierpniu 80, kiedy Lechu – który po latach dla wielu okazał się „Bolkiem” – z Matką Boską w klapie podpisywał w Stoczni – której już dziś nie ma, Porozumienia. Których władze nie dotrzymały.

Tyle że na ten łoskot tak z połowa Polaków nie zwracała uwagi. Bo oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko.

Po sierpniowych strajkach w 1980 roku, kiedy do Stoczni zjeżdżały delegacje siedmiuset zakładów z całej Polski, po tamtym napięciu – bo przecież nikt nie wiedział, czy władza nie naśle na stłoczonych w Stoczni robotników czołgów – dla tak wielu przyszedł moment oddechu. Ulgi. Wielkiej nadziei na to, że ten piekielny socjalizm naprawdę może dostać ludzką twarz i że można będzie w jego ramach naprawić i niesprawiedliwość, i głupotę, i bezduszną biurokrację… „Socjalizm tak, wypaczenia nie!” – głosił stoczniowy transparent i być może były to tylko słowa, mające uchronić robotników przed ostrą reakcją władzy. Być może jednak wskazywały realny horyzont, poza który – wtedy – niewielu odważało się wyjrzeć. Tak jakby ten „socjalizm” miał tu zostać na zawsze, a zmieniać się mogły tylko co drobniejsze dekoracje.

O tutejsze media „dbała” cenzura. Tylko zachodni dziennikarze pisali, że w Polsce właśnie dzieje się rewolucja, ale sami nie do końca wiedzieli, czy to odpowiednie słowo. Bo zwykle rewolucja przynosiła zgodę na przemoc i niezgodę na Kościół, a tu były negocjacje, porozumienia, bramy zakładów w kwiatach i ze zdjęciami Papieża, wspólne śpiewy podczas mszy i przyjmowanie komunii świętej podczas strajków. No i wszędzie, wszędzie te narodowe flagi. Socjologowie pisali o tym później, że tak się tutaj dokonywało unieważnienie prawomocności władzy. (12)[1]

Czy generałowie patrzą życzliwie?

Unieważnianie unieważnianiem, a 16 sierpnia 1980 w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych na słynnej Rakowieckiej utworzony został – w tajemnicy ścisłej, rzecz jasna – sztab operacji „Lato-80”. Po co? W celu koordynowania zintensyfikowanych działań resortu zmierzających do zapewnienia bezpieczeństwa, ładu i porządku publicznego w kraju – tak zapisano w zarządzeniu numer 031/80.

Kierownikiem sztabu został wieloletni wiceminister, generał dywizji Bogusław Stachura, rocznik 1927. Podobnym sztabem kierował w roku 1976, kiedy protestowali robotnicy w Radomiu i Ursusie, bo przecież w Polsce protestowało się cyklicznie. Wtedy operacja nazywała się „Lato-76”, a generał był odpowiedzialny za tłumienie demonstracji robotników przez ZOMO, czyli Zmechanizowane Oddziały Milicji Obywatelskiej. I za stworzenie tak zwanych ścieżek zdrowia, kiedy ludzi przepuszczano przez szpaler bijących zomowców.

Generał, jeszcze zanim skończył liceum w 1949 roku, zdążył być instruktorem Polskiej Partii Robotniczej w Kielcach, a potem piął się po szczebelkach drabiny wydziałów ekonomicznych partyjnych komitetów –aż został wiceministrem spraw wewnętrznych. Wiedział wszystko o nielegalnym, ale jawnym – to nowa polska specjalność – Komitecie Obrony Robotników. A od początku strajku w Stoczni naciskał na wprowadzenie stanu wyjątkowego.

Rozważano to już na posiedzeniu Biura Politycznego KC partii 29 sierpnia 1980, jednak z pomysłu zrezygnowano. Jeszcze pierwszym sekretarzem był Edward Gierek, ale za tydzień miał go już zmienić Stanisław Kania. Wojciech Jaruzelski, któremu proponowano wtedy, żeby został szefem partii, odmówił i przytomnie zauważył, że Konstytucja przewiduje tylko stan wojenny, więc wyjątkowego wprowadzić nie można. Tak więc partia i wojsko miały problem. Ale obywatelom nic do tego, wiedzieć o niczym nie musieli. I nie wiedzieli. (1)

Rejestracja Związku

Tamtej jesieni po strajku w Stoczni warszawską ulicą Świerczewskiego szedł nie za duży, ale całkiem głośny pochód tych, którzy przyszli do gmachu sądów na rejestrację Solidarności. Ten Świerczewski, Karol, generał, jeszcze w 1920 roku dowodził batalionem w armii Tuchaczewskiego przeciw II Rzeczpospolitej. Potem, w 1943 roku, z rozkazu Stalina organizował polskie wojsko. Przy ulicy jego imienia były w Warszawie sądy, 24 września 1980 ludzie Solidarności złożyli tam Statut Związku. W Porozumieniach w Stoczni podpisali z rządem, że niezależny i samorządny związek zawodowy – ma być. I sąd się niby zgodził, ale 24 października, ogłaszając wyrok, wprowadził zmiany w statucie. Na co związkowa władza, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza, ogłosiła gotowość strajkową na 12 listopada. I złożyła odwołanie do Sądu Najwyższego, bo nowego strajku nikt w Solidarności raczej nie chciał.

A potem „poleciało” – jak to w socjalistycznej demokracji. Bo sąd sądem, ale decyzje jednak nie tam zapadają, trzeba je we właściwy sposób ukierunkować. System polegał przecież na tym, że rząd i sąd rządził i sądził, ale kierowała tym wszystkim zawsze partia. No i ta partia uznała, że jej kierownicza rola w statucie Solidarności musi figurować. Wiedziała, że związkowcy będą obstawać, że im to niepotrzebne, więc miała dobry powód, żeby pokazać, kto tu jest górą.

Solidarnościowe Regiony kipiały, więc tydzień po wyroku sądu odbyły się w Warszawie rozmowy z premierem, wtedy, chwilowo, Józefem Pińkowskim, rocznik 1929, ekonomistą z KC partii i przez partię na stanowisko desygnowanym. Podczas tych rozmów – z premierem, a nie w sądach – ustalono, że jednak tego 24 października Solidarność uzyskała ostatecznie osobowość prawną. Jakby wstecz. Premier obiecał, że do 10 listopada – na dwa dni przed zapowiadaną już gotowością strajkową – zostanie rozpatrzone odwołanie dotyczące zmian w statucie. Czyli że Sąd Najwyższy je rozpatrzy. Ulubiony wtedy tryb władzy był właśnie taki, że premier wcześniej wiedział, co zrobi sąd. Wiedział, powiedział.

Obiecał też dać zgodę na wydawanie ogólnokrajowego „Tygodnika Solidarność”. Co było ważne, bo w każdym zakładzie na powielaczach kopiowano przez całą jesień dziesiątki lokalnych biuletynów ze związkowymi informacjami, ale w kioskach Ruchu wciąż leżała przecież głównie „Trybuna Ludu” – organ Komitetu Centralnego.

Była cenzurowana, jak wszystko inne. Bo jak cenzurę w Polsce Ludowej w 1944 roku wprowadzono, tak trwała i nic bez niej nie miało prawa się upublicznić. Ani gazety, ani teksty piosenek, ani to, co w teatrze, czy nie daj Bóg w kabarecie. Choć ten akurat miał w PRL-u ważną funkcję, którą rozumieli i wykonawcy, i publiczność. Tworzył wentyle bezpieczeństwa – ludzie mogli się pośmiać z absurdów tworzonych przez władzę i trochę złości im przechodziło. No ale nad tym należało mieć przecież kontrolę. Dlatego w Głównym Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk, Warszawa, Mysia 5, i w 49 oddziałach wojewódzkich niemal 500 cenzorów miało eliminować niepożądane treści, zanim pojawią się w mediach. Więc sprawdzali i „zatrzymywali” lub „zwalniali” – tak się wtedy mówiło – tylko to, co się zgadzało z zaleceniami partii.

Premier Pińkowski obiecał, co obiecał, a 9 listopada – trzy dni przed ogłoszoną gotowością strajkową – Andrzej Gwiazda z „krajówki” kompromisowo zaproponował, żeby zapis o kierowniczej roli partii znalazł się w aneksie Statutu. Dzięki czemu 10 listopada 1980 Sąd Najwyższy ten statut wreszcie zarejestrował.

I niby zaczął się czas nazywany potem „karnawałem”. No bo jak wyżej: oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko. Ale ileż było przy tym nieprawdopodobnego wysiłku, odkrywania nieoczekiwanych umiejętności, wciąż nowych pomysłów na przekształcenie systemu tak, żeby każdy czuł się w nim szanowany, pracy organizacyjnej. Trudne to było, stąd cudzysłów. (3)

Ślub Funkcjonariusza

A w „karnawale”– nawet takim pisanym z cudzysłowem – jak to w karnawale: czasem i na śluby się zbierało. O jednym zawiadamiał szefów z Departamentu Kadr MSW w listopadzie ’80 pewien Porucznik, rocznik 1939. Wysoki, oczy szare, twarz pociągła, bez znaków szczególnych – jak o sobie pisał w ankiecie.

Jego ojciec był przedwojennym urzędnikiem. W czasie wojny trafił do Auschwitz, potem do obozu pod Hamburgiem, zginął w maju 1945, kiedy Niemcy obóz ewakuowali. Późniejszy Porucznik został z matką, zdał maturę, pracował najpierw jako fizyczny, potem inspektor w dziale prawnym w dużych zakładach radiowych, od 1965 roku w Wydziale Ochrony Centralnego Zarządu Zakładów Karnych.

Życie osobiste trochę mu się nie układało: miał 25 lat, kiedy w czasie gomułkowskiej szarości ożenił się, został ojcem. Materialnie chyba nie było najgorzej – zmieniali kilka razy mieszkania, mieli nawet telefon, co w tamtym czasie było rzadkością. Ale szybko się rozwiódł. Potem skończył zaocznie prawo, w 1974 roku został członkiem partii. I wtedy, mając dobrze ponad 30 lat, napisał podanie o przyjęcie w poczet pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ze względu na charakter zainteresowań osobistych. Dołączył opinie z poprzednich miejsc pracy i tajną – w tym środowisku mało co nie było tajne – opinię komisariatu milicji z rejonu, w którym wciąż mieszkał z rozwiedzioną żoną. Starszy sierżant Karpiński, który wykonywał wywiad, napisał, że on i przeszła już żona to porządni ludzie, tryb życia prowadzą spokojny. Skarg do Komitetu Blokowego ani do Społecznej Komisji Pojednawczej – tak, były takie gremia – na nich nie zgłaszano. Dopisał jeszcze, że kontaktów z elementem przestępczym nie utrzymują. Nie ustalono, aby mieli powiązania z osobami z krajów kapitalistycznych lub też klerem.

Podobną opinię musiał kandydat do pracy w MSW dostarczyć o swoim bezpartyjnym bracie i żonie brata, z którą – jak na MSW – był pewien kłopot, jako z właścicielką jednorodzinnego segmentu koło rosyjskiej ambasady. W ankiecie – solidnej, na dziesięć stron – starający się o tę robotę w MSW musiał też napisać o szwagrze i jego rodzicach, wszystko z datami, miejscami zatrudnienia i zameldowania.

Ktoś tam w kadrach MSW, nawet niepodpisany, formularz przeczytał i po rozmowie z kandydatem zapisał: Inteligentny, czyni wrażenie spokojnego. Stopień uświadomienia polityczno-społecznego dobry.

Już w resorcie

Pracę w MSW dostał i od połowy 1974 roku zarabiał jakieś osiemset złotych więcej niż ówczesna pensja minimalna, czyli dwa tysiące. I drugie tyle różnych dodatków. Został funkcjonariuszem służby przygotowawczej, bez angażowania w konkrety ochrony operacyjnej. Bo MSW, ze swoimi licznymi departamentami i wydziałami, miało za zadanie głównie ochraniać ludzkość przed złymi wpływami antysocjalistycznych i wrogich knowań. Prawdę mówiąc, ktoś, kto miał w PRL-u nieszczęście kontaktu z ludźmi resortu – bo tak się czasem o nich mówiło – nie wpadłby sam na to, że ta wielka instytucja trudzi się tak, żeby ochraniać obywateli.

W tym 1974 roku Porucznik zaczął swoją mozolną drogę przez kolejne wydziały kolejnych departamentów MSW. Skończył też szkołę milicyjną w Szczytnie i bardzo chciał, żeby przenieśli go do departamentu do spraw walki z działalnością antypaństwową, ale ostatecznie trafił do Biura Kryminalnego Komendy Głównej MO. Która też w końcu była jednym z pionów MSW. Przeniósł się więc Porucznik – z kolejnymi dodatkami specjalnymi: operacyjnym, specjalnym, kwalifikacyjnym i jeszcze innymi. Miał szukać przestępców zbiegłych z Zakładów Karnych i Aresztów Śledczych, co się nazywało samouwolnieniami. Dyrektor Biura Kryminalnego KG MO, podpułkownik, magister i dalej pieczątka nieczytelna – zgodził się.

W listopadzie ’80, kiedy zawiadamiał o swoim ślubie, Porucznik nie wiedział jeszcze, że za moment znajdzie się w samym środku jednej z większych „karnawałowych” prowokacji. I że za cztery lata dostanie się do swojego wyczekiwanego Departamentu III – tego od „ochraniania” dziennikarzy. Ale nie uprzedzajmy faktów…

Na razie w raporcie do szefów w MSW – bo to w końcu poważna struktura i żadnych tam próśb czy banalnych podań się nie pisało – informował, że za trzy miesiące zamierza się ożenić. Z funkcjonariuszką służby więziennej w stopniu porucznika. W ankiecie musiał też dołączyć dokładne dane o niej i jej licznej rodzinie, ale w końcu czego się nie robi, kiedy w perspektywie radosny ślub. (6)

Z tyłu sklepu

W „karnawale” nie tylko śluby – można było jeszcze pośmiać się z Teyem. W październiku – a potem jeszcze drugi raz, na Barbórkę, specjalnie dla górników, oficjalnie niezwykle wtedy szanowanych – telewizja puściła wreszcie nagranie poznańskiego kabaretu Tey z czerwcowego festiwalu opolskiego. Już było można. Program Z tyłu sklepu kręcił się wokół komitetów kolejkowych, pustych półek, obsługi „lepszych” poza kolejnością. Śpiewali tam też we trzech Zenon Laskowik, Bohdan Smoleń i Rudi Schubert – z marsowymi minami, poważnie zaniepokojeni – song o nieprzewidzianych konsekwencjach zgaśnięcia Słoneczka, którego widownia od razu czytała jako Gierka. I o tym, co to będzie, jak Słoneczko nasze zgaśnie, i o tym, że to może będzie zmartwychwstanie, jeśli nie przeszkodzą temu jakieś wyjące – głosami trzech „tenorów” – samoloty, które zrzucą bombki. Które słynna Pani Pelagia Smolenia swoimi rączkami produkowała, ubrana w robotniczy fartuch i chusteczkę na głowie.

Śpiewali w czerwcu ’80, a przecież już niedługo, zaraz przed podpisaniem Porozumień Sierpniowych, oficjalne komunikaty prasowe podały, że Edward Gierek jest chory. 5 września trafić miał z zawałem do kliniki kardiologicznej w Aninie, a dzień później Plenum PZPR formalnie zdecydowało o odebraniu mu stanowiska pierwszego sekretarza partii i wybrało w jego miejsce Stanisława Kanię. Czyli w październiku, kiedy telewizja program pokazywała, było już po wszystkim i song o gasnącym Słoneczku wydawać się mógł panom z Mysiej bezpieczny. Zwłaszcza że żadne bombki z nieba nie poleciały i wszystko wyglądało na razie raczej na wersję zmartwychwstania niż jakąkolwiek inną.

Quo vadis, pieronie?

A z poznańskim Teyem było tak. Na swój pierwszy program zaprosili na 17 września 1971. Cenzura, która każdy scenariusz musiała najpierw słowo po słowie przeczytać, nie zwróciła uwagi na tę datę, toczka w toczkę jak rocznica sowieckiej agresji na Polskę podczas II wojny. Ale już tytuł okazał się dla nich trefny, bo brzmiał Quo vadis, pieronie? I cenzura miała jasność, że nawiązywał do ówczesnego pierwszego sekretarza „księstwa udzielnego”, jak nazywano województwo katowickie – Edwarda Gierka.

Gierek był komunistą nietypowym. Mówił płynnie po francusku i flamandzku, bo jeszcze w latach 20. wyemigrował z rodziną „za chlebem” do Francji i pracował tam w kopalniach. Zapisał się do związków zawodowych i partii komunistycznej, w 1934 roku zorganizował strajk, za co karnie wysiedlono go do Polski, gdzie musiał odsłużyć wojsko. Ale II wojnę spędził w Belgii, gdzie znów pracował w kopalniach i komunizował. W 1948 roku wrócił do Polski, skończył Centralną Szkołę Partyjną w Łodzi i od 1957 roku był już pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego partii w katowickim.

A wracając do kabaretu: skoro na pierona w tytule cenzura nie pozwoliła, program nazwano inaczej. Bardziej „spożywczo”, bo w końcu kłopoty z zaopatrzeniem PRL miał zawsze, nie bez przyczyny pierwsze kartki – na cukier – wprowadzono w lipcu ’76. Więc tytuł Czymu nie ma dżymu od biedy cenzurze pasował. Choć i przy tym dżymie jeden z poznańskich sekretarzy usłyszał przez telefon z Warszawy, że to wroga propaganda, bo przecież w sklepach dżem jest i to co najmniej w trzech rodzajach! Ale zostało i zagrali.

Przez lata nabierali rozpędu, a kiedy w październiku ’80 pokazali Z tyłu sklepu, pełnego wyłącznie pustych skrzynek na warzywa, a Mysia zwolniła program, realizował się już stary schemat opisany przez Alexisa de Tocqueville’a: bunt pojawia się, kiedy pogarsza się standard życia społeczeństwa, któremu jeszcze niedawno warunki życia się poprawiły. Czyli porządne „wentyle bezpieczeństwa” były władzy bardzo potrzebne.

Skąd to poczucie, że „się pogorszyło” choć przedtem „poprawiło”? Pole manewru Gierka było podobnie niewielkie jak Gomułki, Polska wciąż była w strefie wpływów ZSRR, tak jak to w Jałcie ustawili wojenni alianci. Swobodny rozwój przemysłu ciężkiego ograniczały interesy ZSRR, jednak Gierek starał się przynajmniej stawiać na przemysł lekki, otwierał się na import technologii z Zachodu, powstawały nowe miejsca pracy, sytuacja materialna części społeczeństwa poprawiała się. Potem zaczął się czas spłacania kredytów i kryzys. Zrozumiałe. Ale, co ciekawe, jeśli ktoś odważył się w ogóle wspominać wtedy o Jałcie, nie wymieniał roli Stanów i Anglii, tak jakby ich nie było. Zachód mógł w ten sposób pozostawać mitycznym polskim marzeniem.

A w Opolu na scenie stawało dwóch, w porywach trzech, facetów, czasem coś nawet zaśpiewali, i wielki amfiteatr przez półtorej godziny płakał ze śmiechu nad absurdami życia w PRL-u. Które przecież nie zniknęły z tygodnia na tydzień po Sierpniu, a Polska mimo to wciąż była „najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie”. (13)

„Oni” przygotowują

Jednak nie wszyscy radośnie wtedy „karnawałowali”. Jedni – bo Solidarność stanowiła dla nich zagrożenie dawnego stylu życia. Starzy komuniści i aparatczycy, młodzi koniunkturaliści i ci wszyscy, dla których w tym nowym ruchu było po prostu zbyt wiele ulicznego krzyku i mówienia wprost. A przecież strach tak bez ogródek… To jedni. Ale byli i drudzy, którzy wiedzieli, że czas zbiorowej nadziei musi minąć.

12 listopada 1980 generał Jaruzelski, rocznik 1923, od lat minister obrony narodowej, pojawił się na posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju. Ten KOK istniał sobie od 1959 roku, ale mało kto miał wtedy tego świadomość. Pod przewodnictwem pierwszego sekretarza KC partii miał uprawnienia do koordynowania zadań obronnych w czasie bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa państwa. Tego 12 listopada 1980 Generał – tak go już piszmy z dużej litery dla ułatwienia opowieści – przekazał zebranym informację, że przygotowany został zestaw niezbędnych aktów prawnych dotyczących stanu wojennego.

Dwa tygodnie później, 1 grudnia 1980, dwóm polskim wojskowym ze Sztabu Generalnego radzieckie władze pokazały w Moskwie plany wkroczenia wojsk sowieckich do Polski w ramach ćwiczeń „Sojuz-80”. Po polsku: „Związek-80”. Przyjacielski, rozumie się. Gotowość do przekroczenia granicy wyznaczono na 8 grudnia 1980. No dobrze, ćwiczebną przecież. Ale nie żartowali. Tylko na razie sami nie ustalili, jak najlepiej zareagować.

Cztery dni później – na szczycie państw Układu Warszawskiego w Moskwie – generał Jaruzelski przedstawił koncepcję samodzielnego zlikwidowania Solidarności i opozycji, gdy tylko wystąpią pierwsze oznaki wyczerpania społeczeństwa. W tym samym mniej więcej czasie pierwszy sekretarz Kania ostrzegał Leonida Breżniewa – najważniejszego człowieka w „bloku wschodnim” – że interwencja spotka się z gwałtowną reakcją społeczną, wręcz z powstaniem narodowym. A Zbigniew Brzeziński, urodzony w Warszawie syn dyplomaty, a w 1980 roku doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta USA Jimmy’ego Cartera, ostrzegał Rosjan, że ich interwencja w Polsce spotka się z ostrą ripostą Stanów Zjednoczonych.

Pomysł interwencji ostatecznie zarzucono, ale twardogłowi komuniści we wszystkich „demoludach” – jak mówiło się o państwach Układu Warszawskiego – zinterpretowali to, co się w Polsce działo, w sposób jednoznaczny: jako pełzającą kontrrewolucję. Na 4 grudnia zaplanowano ten „Sojuz-80”, Polaków jednak nie zaproszono, choć część ćwiczeń miała być przeprowadzona na terytorium polskim. Radziecki marszałek Nikołaj Ogarkow twierdził, że polskie wojsko ma pozostać w koszarach. Podobno oficerowie Sztabu Generalnego ćwiczenia „Sojuz-80” nazywali „Są już”.

Pierwszy sekretarz Kania przekonywał Rosjan, że polski „problem” trzeba rozwiązać politycznie. Jego plan polegał z jednej strony na propagandowym pokazywaniu „dobrej” – robotniczej części Solidarności i „złej” – antysocjalistycznej i wrogiej PRL. A z drugiej strony zakładał, że ponad 1700 agentów SB ulokowanych w strukturach Związku będzie podsycać wewnętrzne konflikty, które doprowadzą do paraliżu ruchu i jego rozbicia.

O tym wszystkim „się wiedziało”. Z „Trybuny Ludu” oczywiście nie. Trochę z Wolnej Europy, której charkotliwych, bo niemiłosiernie zagłuszanych audycji słuchało się wieczorami po domach. Trochę z plotek w Regionach, trochę z kolejki pod pustym sklepem mięsnym, kiedy czekało się, aż coś „rzucą”. (3), (14)

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Rozwinięcie oznaczenia w nawiasie na końcu książki.

Sport i Turystyka – MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz