Dziedzictwo - Graham Masterton - ebook + książka

Dziedzictwo ebook

Graham Masterton,

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pewnego niedzielnego popołudnia przed domem Ricky’ego Delatolli pojawia się handlarz antykami i wbrew woli Ricky’ego pozostawia mu cały swój towar. Wśród przeciętnej wartości i urody mebli jeden sprzęt jest wyjątkowy – przebogato rzeźbione mahoniowe krzesło. Mebel okazuje się rzeczywiście nieprzeciętny – za jego sprawą zaczynają się dziać niesamowite i przerażające rzeczy…

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 295

Oceny
4,1 (73 oceny)
36
17
15
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basinka_25

Nie polecam

Może nie doceniam kunsztu pisarskiego autora, ale nie dotrwałam nawet do połowy. Tak jakbym czytała scenariusza horroru klasy b a to i tak delikatnie powiedziane. Postanowiłam nie marnować życia na tą książkę kiedy w kolejce czeka masa innych napewno lepszych!
00
janolzkrrum

Dobrze spędzony czas

Czytało się przyjemnie ale historia nie powala.
00
paulsonth

Nie oderwiesz się od lektury

Druga pozycja z książek Mastertona, którą przeczytałam i niezwykle polecam! Mistrz swojego kunsztu!
00
emmeneea

Nie oderwiesz się od lektury

Graham Masterton "Dziedzictwo". Ricky jest handlarzem antyków, ma swój własny sklep, ma żonę i sześcioletniego syna. Udane życie, na poziomie, szczęśliwe. Wszystko się burzy, gdy pewnej niedzieli Rick zostaje właścicielem krzesła z mahoniu, krzesła przerażającego z wyglądu. Krzesła, które rujnuje jego świat, rodzinę, otoczenie. Pomimo, iż mężczyzna próbuje się go pozbyć, ono wraca. Większe, bardziej przerażające, głodne... Krzesło z piekła rodem. Tak, oj nie chciałabym takiego krzesła w domu. Przerażające, otoczone złowrogą aurą, karmiące się nienawiścią, złem i tragediami. Krzesło, które samo dla siebie jest właścicielem. Krzesło, które czegoś chce. Niektórzy ludzie go pragną i szukają sposoby, by je zdobyć. A to wcale nie jest takie łatwe... To było coś naprawdę dobrego. Z pozoru zwykła historia z wątkiem diabelskim w tle. A jednak... Działająca na wyobraźnię. Skłaniająca do przemyśleń. Nie banalna, chociaż też nie specjalnie wyszukana. Stary dobry Masterton. Miałam nawet skoja...
00
Mariusz78

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00



Biada ziemi i morzu,

Bo zstą­pił do was dia­beł,

Pała­jąc wiel­kim gnie­wem,

Świa­dom, że mało ma czasu.

Apo­ka­lipsa św. Jana, 12,12

1. Przeczucia

Ni­gdy się nie dowiem, w jaki spo­sób udało mu się tak pod­je­chać pod moje drzwi ogromną czarną pół­cię­ża­rówką, że go nie zauwa­ży­łem. Kiedy ze szczotką w ręce wysze­dłem zza ściany domu, aby zmieść tro­chę opa­dłych liści euka­lip­tusa, już tam był, wysoki i mil­czący, ubrany w jeden z tych dłu­gich, sza­rych pro­chow­ców, które noszą cza­sami faceci od prze­pro­wa­dzek oraz szli­fie­rze mebli. Twarz miał pocią­głą i bladą jak per­ka­lowa torba, a oczy ukryte za ciem­nymi oku­la­rami, naj­mniej­szymi, jakie kie­dy­kol­wiek w życiu widzia­łem. Ręce wepchnął do kie­szeni. Za nim, zgrab­nie zapar­ko­wana obok mojej impali kombi, stała pół­cię­ża­rówka – bar­dzo stary model o kan­cia­stych kształ­tach i czar­nej karo­se­rii lśnią­cej tak, że zoba­czy­łem w niej odbity, wyko­śla­wiony obraz domu i drzew euka­lip­tu­so­wych.

– Pan Dela­tolla? – ode­zwał się, uno­sząc czapkę.

– Kim pan, do cho­lery, jest? – zapy­ta­łem. – To pry­watna posia­dłość.

– Nazy­wam się Grant – odparł łagod­nie. – Przy­kro mi, że nacho­dzę pana bez uprze­dze­nia, ale jeden z przy­ja­ciół mówił mi, iż może pan być zain­te­re­so­wany naby­ciem pew­nych nie­zwy­kłych anty­ków.

Spoj­rza­łem na cię­ża­rówkę.

– Doprawdy? No cóż, to zależy, jak bar­dzo są nie­zwy­kłe. A co pan ma?

Nie­znacz­nie się uśmiech­nął.

– Nie mam zwy­czaju mar­no­wać ludziom czasu, panie Dela­tolla. Han­dluję uży­wa­nymi meblami i mogę pana zapew­nić, że wybie­ram tylko to, co naj­lep­sze.

– To miej­scowy towar? – spy­ta­łem.

Ski­nął głową.

– Przy­je­cha­łem spe­cjal­nie z Santa Bar­bara, aby go sprze­dać. Sły­szał pan, oczy­wi­ście, o Jes­so­pach?

– Mówi pan o Jes­so­pach, któ­rzy sprze­dają biżu­te­rię w San Diego, czy o tych z Long Beach, któ­rzy budują samo­loty?

– O tych od samo­lo­tów. Mają dom w Escon­dido.

– Widzia­łem go – odpar­łem. – Moja żona twier­dzi, że to jedyny i zara­zem naj­gor­szy przy­kład baroku w całym sta­nie. Ale chyba żaden z Jes­so­pów nie umarł?

Grant zaci­snął usta.

– Nie, nie. Nic takiego. Po pro­stu… urzą­dzają się na nowo. Chcieli się pozbyć nie­któ­rych sta­rych mebli.

– Czy są bar­dzo stare? – zain­te­re­so­wa­łem się. – Nie kupuję gra­tów.

– Znam pań­skie pre­fe­ren­cje – rzekł Grant. – Gdy­bym nie uwa­żał, że coś z tego pana zain­te­re­suje, w ogóle bym tu nie przy­jeż­dżał. Zechce pan rzu­cić okiem?

– Nie mógłby pan przy­wieźć tego jutro rano do mojego sklepu? – spy­ta­łem. – Za dzie­sięć minut mam wyjść z żoną i synem do rezer­watu zwie­rząt.

Grant zapa­trzył się w dal na szpa­ler drzew przy dro­dze.

– Przy­kro mi, ale muszę jesz­cze przed wie­czo­rem wró­cić do Santa Bar­bara.

Powie­dział to dziw­nym, peł­nym tęsk­noty tonem. Jego głos brzmiał jak wie­trzyk poru­sza­jący w nie­dzielne popo­łu­dnie liśćmi w pobli­skim cytru­so­wym gaiku. Nie dodał nic wię­cej, aby prze­ko­nać mnie, że powi­nie­nem obej­rzeć rze­czy, które przy­wiózł w tym swoim podróż­nym kara­wa­nie. Decy­zję pozo­sta­wił wyłącz­nie mnie. A była to, jak się póź­niej dowie­dzia­łem, jedna z zasad, według któ­rych muszą być sprze­da­wane takie meble.

Spoj­rza­łem na zega­rek.

– W porządku – powie­dzia­łem oschle. – Pro­szę otwo­rzyć cię­ża­rówkę, a ja pójdę uprze­dzić żonę, że wyj­dziemy pół godziny póź­niej. Przy­pusz­czam, że pół godziny wystar­czy?

Kiw­nął pota­ku­jąco głową. To dziwne, ale gdy myślę o nim dzi­siaj, nie­zbyt dokład­nie pamię­tam, jak wła­ści­wie wyglą­dał. Cza­sami odma­lo­wuję go sobie jako tego fran­cu­skiego aktora kome­dio­wego, Fer­nan­dela, tylko bar­dziej ponu­rego. Innym razem poja­wia się w mojej pamięci jako Jason Robards albo Richard Nixon. Obser­wo­wa­łem go, jak szedł ku swo­jej cię­ża­rówce, aby otwo­rzyć tylne drzwiczki. Miał dziwny, kacz­ko­waty chód – jakby brnął przez przy­brzeżne mor­skie fale.

Obró­ci­łem się i wsze­dłem do domu. Jona­than, mój sze­ścio­letni syn, sie­dział w kory­ta­rzu na wyło­żo­nej hisz­pań­skimi płyt­kami pod­ło­dze i z upo­rem usi­ło­wał zawią­zać sznu­ro­wa­dła tram­pek. Sara była w kuchni, sprzą­tała po przy­go­to­wa­niu car­ni­tas i tor­til­las na kola­cję. Sta­ną­łem za nią i poca­ło­wa­łem ją w szyję.

– Jesteś gotowy? – zapy­tała.

– Nie uwie­rzysz, ale przed domem jest sprze­dawca anty­ków – odpar­łem.

– Dzi­siaj? W nie­dzielę? Tutaj? – zasy­pała mnie pyta­niami.

– Przy­je­chał z Santa Bar­bara. Podobno musi wra­cać wie­czo­rem, w prze­ciw­nym razie umó­wił­bym się z nim na jutro rano w skle­pie.

Sara wytarła ręce w kwie­ci­sty far­tu­szek, a potem go zdjęła.

– Czy to tak ważne, że musisz poświę­cać nie­dzielę?

– Ten facet odku­pił uży­wane meble od Jes­so­pów z Escon­dido. Mówi, że prze­me­blo­wują dom, czy coś w tym rodzaju, i mieli parę spe­cjal­nych przed­mio­tów, któ­rych chcieli się pozbyć.

– Lepiej, by spe­cjal­nie nie prze­ry­wał ci jedy­nego dnia odpo­czynku – wark­nęła Sara. Cza­sem potra­fiła być wła­śnie tak kąśliwa jak teraz. – Jak sądzisz, długo to potrwa?

– Pół godziny. Nie dłu­żej.

– Idziemy? – zapy­tał Jona­than. – Chcę do samo­chodu.

– Jesz­cze nie – powie­dzia­łem, czo­chra­jąc jego jasno­blond czu­prynę. – Muszę poroz­ma­wiać przez kilka minut z tym panem, który jest przed domem, a potem poje­dziemy.

Jona­than nie­cier­pli­wie zaskrzy­piał pode­szwami tram­pek po pod­ło­dze. Skar­ci­łem go, wykrzy­ku­jąc jego imię, a on spoj­rzał na mnie i obda­rzył jed­nym ze swo­ich ulu­bio­nych, nadą­sa­nych, głu­piut­kich uśmiesz­ków podob­nych do uśmie­chu Sary.

– Powiem ci, co mógł­byś zro­bić w tym cza­sie – zapro­po­no­wa­łem. – Przy­wiąż She­ra­tona do budy i sprawdź, czy ma wodę w misce.

– Robi się! – krzyk­nął Jona­than i wybiegł.

Na zewnątrz, na asfal­to­wym pod­jeź­dzie męż­czy­zna nazwi­skiem Grant roz­ło­żył sze­roki, ciemny, aksa­mitny dywa­nik z czar­nymi, jedwab­nymi frędz­lami. Usta­wił już na nim cztery salo­nowe krze­sła, dwa wyso­kie kan­de­la­bry, okrą­gły wik­to­riań­ski sto­li­czek nocny z mar­mu­ro­wym bla­tem, parę ste­aty­to­wych posąż­ków przed­sta­wia­ją­cych grube, nagie damy oraz inkru­sto­wane biurko w stylu regen­cji.

Obsze­dłem dookoła meble i sta­tu­etki i pobież­nie je obej­rza­łem.

– Panie Grant? – zaczą­łem.

– Tak? – Moco­wał się, aby zdjąć woj­skową skrzy­nię z mosięż­nymi oku­ciami.

– Panie Grant, nie chcę pana obra­zić, ale jeżeli wła­śnie ten towar chce mi pan sprze­dać, to radzę panu wszystko spa­ko­wać i odje­chać. Szcze­rze mówiąc, to jest szmelc.

Zesta­wił skrzy­nię i pod­szedł do mnie. Dyszał tro­chę z wysiłku, a czoło miał zro­szone potem.

– Te rze­czy są tylko na dokładkę – powie­dział. – Może pan mieć je wszyst­kie za darmo, jeśli zde­cy­duje się pan kupić naj­lep­szy okaz z kolek­cji.

– I tak bym panu nic za nie nie zapła­cił. – Skrzy­wi­łem się. – Niech pan da spo­kój, panie Grant, to wypo­sa­że­nie sklepu z rupie­ciami. Te wyso­kie kan­de­la­bry nawet nie są równe. A co przy­da­rzyło się lewemu poślad­kowi tam­tej gru­bej damy? Wygląda, jakby ktoś prze­je­chał po nim piłą tar­czową.

Grant poki­wał głową. Wcale nie zaprze­czał, że jego oferta jest kiep­ska. Ale wyda­wało się rów­nież, że nie ma naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, iż wezmę wszystko. Stał z rękoma wspar­tymi na bio­drach, pró­bu­jąc odzy­skać oddech, a ja patrzy­łem na niego tak zna­cząco, jak tylko mogłem, i cze­ka­łem, aż coś powie. Cokol­wiek. Za domem, na podwórku, usły­sza­łem szcze­ka­nie She­ra­tona.

– Pro­szę posłu­chać… – zaczą­łem, ale Grant pod­niósł palec, chcąc mi prze­rwać.

– Kiedy zoba­czy pan perłę kolek­cji – zauwa­żył – zmieni pan zda­nie.

– Niech będzie – zgo­dzi­łem się. – Pro­szę ją wynieść.

– Jest ciężka. Może wej­dzie pan ze mną do cię­ża­rówki i rzuci okiem?

– A co to, u dia­bła, jest? Stara oto­mana? Naprawdę, panie Grant, nie mogę…

Popa­trzył na mnie, pod­niósł ręce i jego twarz uło­żyła się w minę, która mówiła: „Zaraz, zaraz, pro­szę się nie dener­wo­wać!”. Jesz­cze raz spoj­rza­łem na samo­chód i nagle dozna­łem uczu­cia dotkli­wego chłodu. Podobny rodzaj tremy łapie czło­wieka w szkole przed trud­nym egza­mi­nem. Nie czu­łem się tak od poprzed­niej jesieni, kiedy w Los Ange­les bra­łem udział w aukcji por­ce­la­no­wej kolek­cji nale­żą­cej kie­dyś do Geo­rge’a Cha­ro­vsky’ego, wie­lo­krot­nego mor­dercy, który miesz­kał w La Jolla. Sara namó­wiła mnie wtedy, żebym wziął udział w licy­ta­cji posążka tań­czą­cej pasterki, i zapła­ci­łem za niego 875 dola­rów. Trzy dni póź­niej wyrzu­ci­łem figurkę do kosza, ponie­waż nie mogłem znieść jej widoku.

Mówiąc wprost, jestem uczu­lony na wszyst­kie paskudne rze­czy – na paskudne filmy, paskudne obrazy, a nade wszystko na paskud­nych ludzi, czyli tych, któ­rzy źle trak­tują swoje dzieci, ni­gdy nie zabie­rają swo­ich psów na dłu­gie spa­cery i bez powodu krzy­czą na wła­sne żony. Sam nie jestem wcale ide­ałem. Kiep­sko pro­wa­dzę auto. Chra­pię pod­czas snu. Cza­sem daję klapsa Jona­tha­nowi, nawet kiedy nie powi­nie­nem. Jed­nak jestem entu­zja­stą życia i pozwa­lam żyć innym. Nie wcho­dzi­cie na moje podwórko, ja nie będę wcho­dził na wasze.

– I co? – spy­tał Grant i zama­chał ręką ku otwar­tym drzwiom cię­ża­rówki.

Wyda­łem z sie­bie gło­śne, znie­cier­pli­wione wes­tchnie­nie.

– W porządku, panie Grant. Zobaczmy, czy rze­czy­wi­ście ma pan tam coś war­tego obej­rze­nia. Jestem już spóź­niony dzie­sięć minut.

– Nie powie mi pan, że zawsze jest tak czuły na punk­cie czasu. – Uśmiech­nął się.

– Nie – potwier­dzi­łem. – Nie zawsze. Ale jest nie­dziela i jak dotąd niczym mnie pan nie zain­te­re­so­wał.

– Nie mia­łem takiego zamiaru. – Han­dlarz znowu się uśmiech­nął. – Wszystko to tylko doda­tek do mojej głów­nej oferty.

– Mówi pan poważ­nie? – zdzi­wi­łem się, chwy­ta­jąc się porę­czy i wspi­na­jąc na tył cię­ża­rówki.

– Ni­gdy nie mówi­łem poważ­niej – odpo­wie­dział.

Jego głos był zupeł­nie pozba­wiony emo­cji. Wycią­gnął do mnie rękę, więc pomo­głem mu się wdra­pać. Palce miał tak suche jak łuski kuku­ry­dzy.

– Jest na samym przo­dzie – wyja­śnił Grant i już pro­wa­dził mnie wąską, trudną do przej­ścia alejką dzie­więt­na­sto­wiecz­nych krze­seł z wyso­kimi opar­ciami i pokrę­co­nych wik­to­riań­skich nóg sto­ło­wych, aż przedar­li­śmy się do końca tej kolek­cji nikomu nie­po­trzeb­nych rupieci i zna­leź­li­śmy się na przo­dzie cię­ża­rówki.

W rogu stało coś przy­kryte wor­kiem. Cokol­wiek to było, było wyso­kie, wąskie i wyko­nane z ciem­nego kubań­skiego maho­niu. Mogłem doj­rzeć jedy­nie jeden bok – błysz­czący i rzeź­biony, a drewno ema­no­wało wspa­niałą czer­wo­nawą poświatą, jaką rzadko widzi się w meblach zro­bio­nych po 1860 roku.

– Czy może pan zdjąć worek? – zwró­ci­łem się do Granta.

– Niech pan sam zdej­mie, jeżeli chce pan obej­rzeć – odparł.

Zawa­ha­łem się.

– A co to wła­ści­wie jest? – zapy­ta­łem.

Jedno szkiełko maleń­kich oku­la­rów sło­necz­nych Granta bły­snęło ośle­pia­jąco i jaskrawo jak ćwierć­do­la­rówka. Na cię­ża­rówce było duszno i mia­łem pew­ność, że czuję zapach kwia­tów. Gar­de­nii, a może lew­ko­nii.

– To jest krze­sło – rzekł. – Niech się pan przyj­rzy dokład­nie.

Z waha­niem wycią­gną­łem rękę i schwy­ci­łem gruby worek. Dozna­łem nie­zwy­kłego uczu­cia, jak­bym wła­śnie zdzie­rał z kogoś ubra­nie. Ścią­gną­łem worek, rzu­ci­łem go na pod­łogę i zoba­czy­łem je. Krze­sło z domu Jes­sopa w Escon­dido. W ciem­no­ści nie­wiele było widać. Grant nie miał latarki ani żad­nego świa­tła w samo­cho­dzie, a może po pro­stu, z sobie tylko zna­nych powo­dów, nie chciał go włą­czyć. Pomimo to od razu roz­po­zna­łem, że krze­sło jest praw­dzi­wym cac­kiem, auten­tycz­nym i bar­dzo nie­zwy­kłym sta­rym meblem. Coś w nim było. Maje­stat. Wyborne pro­por­cje. A mistrzow­skie rzeź­bie­nia na opar­ciu i porę­czach wska­zy­wały na geniusz twórcy. Dostrze­głem węże, jabłka, wil­cze łby, a na samym szczy­cie opar­cia obli­cze szcze­rzą­cego zęby stwora, który przy­po­mi­nał skrzy­żo­wa­nie czło­wieka z wężem mor­skim. Sie­dze­nie, o ile widzia­łem, obite było czarną skórą.

– To jakieś krze­sło – powie­dzia­łem do Granta. – Mogę je obej­rzeć w świe­tle dzien­nym?

– Jasne. Jeżeli przed­tem pomoże mi pan zebrać i wysta­wić cały ten towar.

Obró­ci­łem się w stronę krze­sła i bacz­nie mu się przyj­rza­łem. Nie mogło być żad­nych wąt­pli­wo­ści. Rzeź­biony mahoń, w dodatku bar­dzo stary. Ni­gdy dotych­czas nie widzia­łem cze­goś takiego.

– Gdzie Jes­sop je zdo­był? – spy­ta­łem Granta, poma­ga­jąc wyno­sić z cię­ża­rówki dzie­sięć chip­pen­dale’owskich krze­seł o tar­czo­wych opar­ciach.

– Krze­sło? W Anglii, jak sądzę. Wiele podró­żo­wał, kiedy był młod­szy. Powi­nien pan zoba­czyć nie­które z wło­skich anty­ków, które poka­zał mi tam, w Escon­dido. Facet ma dwa wenec­kie pej­zaże Guar­diego.

Pra­wie pół godziny zajęło nam opróż­nie­nie cię­ża­rówki Granta. Do tego czasu pod­jazd przed moim domem wyglą­dał jak przy­go­to­wany do wyprze­daży rodzin­nej, a Sara dwa razy wycho­dziła, żeby pona­rze­kać. Kiedy się poja­wiła po raz trzeci, pra­wie koń­czy­li­śmy, więc popro­si­łem ją, żeby pocze­kała i obej­rzała krze­sło.

– Wycią­gnę­li­ście to wszystko dla jed­nego krze­sła? – zapy­tała.

– Saro – wyja­śni­łem – to coś spe­cjal­nego. Pocze­kaj chwilę, chcę wie­dzieć, co o tym myślisz.

– Wiem, co myślę o naszej wycieczce do parku dzi­kich zwie­rząt – obru­szyła się, pod­no­sząc rękę i wska­zu­jąc na zega­rek. – To pra­wie klapa. No cóż… sam będziesz musiał wytłu­ma­czyć to Jona­tha­nowi. Powiedz mu, że nie poszli­śmy do zoo z powodu krze­sła. Ja tego nie zro­bię.

– Tro­chę cier­pli­wo­ści! – zde­ner­wo­wa­łem się. – Jeśli trzeba, pój­dziemy do ogrodu zoo­lo­gicz­nego nawet po ciemku, ale teraz musimy obej­rzeć to krze­sło. Jest doprawdy szcze­gólne.

– Boże, daj mi siły – poża­liła się Sara. – Powin­nam była wyjść za kie­row­nika targu ryb­nego na Embar­ca­dero. On przy­naj­mniej nie spę­dzałby połowy nie­dziel­nego popo­łu­dnia na kupo­wa­niu szmelcu.

Grant zatrzy­mał się i uważ­nie popa­trzył na Sarę przez swoje sło­neczne oku­lary.

– Pani Dela­tolla – ode­zwał się w końcu swoim syczą­cym gło­sem. – Naprawdę przy­kro mi z powodu całego tego zamie­sza­nia. Pro­szę mi wie­rzyć. Ale to się musi stać dzi­siaj.

– W nie­dzielę – odpa­liła Sara.

Grant dziw­nie poki­wał głową; jego długa, ponura twarz poru­szała się w górę i w dół jak koń na bie­gu­nach, z któ­rego wła­śnie zsia­dło dziecko.

– Tak – uciął. – W nie­dzielę.

W końcu uto­ro­wa­li­śmy sobie drogę. Pró­bo­wa­łem sam pod­nieść krze­sło, pod­czas gdy Grant kop­nię­ciem odsu­wał na boki plą­czące się pod nogami grube liny. To było nie­wia­ry­godne, ale led­wie zdo­ła­łem dźwi­gnąć mebel, po czym natych­miast musia­łem opu­ścić go z powro­tem na pod­łogę cię­ża­rówki. Twarz czło­wieka-węża na szczy­cie opar­cia wyda­wała się pogar­dli­wie śmiać ze mnie. Nawet jak na solidny mahoń było nie­praw­do­po­dob­nie cięż­kie. Pod­no­si­łem już kie­dyś sam ciężką maho­niową szafę, ale to krze­sło to było pra­wie komiczne. Każdy, kto chciałby zabrać je do domu, potrze­bo­wałby samo­chodu z dźwi­giem.

– Nie mogę uwie­rzyć, że jest takie cięż­kie – powie­dzia­łem do Granta.

Obró­cił się. Jego syl­wetka ryso­wała się w pro­mie­niach słońca na tyłach cię­ża­rówki. Za nim dostrze­głem Sarę sto­jącą nie­cier­pli­wie wśród lasu drew­nia­nych sto­ja­ków na kape­lu­sze, walij­skich ser­wan­tek, sta­tu­etek z brązu, skła­da­nych dra­bin biblio­tecz­nych i komód. Jona­than sie­dział tro­chę dalej, na kamien­nym kra­węż­niku pod­jazdu, pochrzą­ku­jąc i spo­glą­da­jąc na nas ponuro.

– Pomogę panu – zade­kla­ro­wał się Grant i prze­szedł na przód cię­ża­rówki.

Chwy­ci­li­śmy każdy za jeden bok krze­sła i powoli prze­su­nę­li­śmy je po pod­ło­dze aż do tyl­nych drzwi­czek.

– Raczej nie jesteś Arnol­dem Schwa­rze­neg­ge­rem Dru­gim, co? – drwiła Sara, kiedy spo­cony zesko­czy­łem z plat­formy.

– Może sama spró­bu­jesz je pod­nieść? – odpar­łem wście­kły. – To paskudz­two waży z tonę.

– Nie chcę mieć z nim nic wspól­nego – stwier­dziła, patrząc na mnie z prze­sadną, ale poważną pogardą.

Wie­dzia­łem, że nie żar­tuje. Kiedy Sara zadzie­rała nos, było po tobie, bra­cie.

– Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jak to wszystko odbije się na moim mał­żeń­stwie – mruk­ną­łem, poma­ga­jąc Gran­towi wycią­gnąć krze­sło z cię­ża­rówki i opu­ścić je deli­kat­nie na zie­mię. – Będę musiał kupić kwiaty, per­fumy i butelkę Napa Val­ley Brut, a nie jestem nawet pewien, czy dzi­siaj jest otwarta dro­ge­ria.

– Niech się pan nie mar­twi o swoje mał­żeń­stwo – rzekł Grant. – To krze­sło odmieni pań­skie życie.

– Jest pan doradcą w spra­wach pro­ble­mów mał­żeń­skich tak samo jak dostawcą uży­wa­nych sof? – spy­tała Sara zło­śli­wie.

Grant usta­wił tylne nogi krze­sła na pod­ło­dze, a potem obró­cił się do Sary i zdjął czapkę.

– Pani Dela­tolla – powie­dział – ja jedy­nie oczysz­czam domy ze sta­roci.

– To mi się sko­ja­rzyło z dezyn­sek­cją – zauwa­żyła iro­nicz­nie moja żona.

– Saro – wark­ną­łem. – Na litość boską, prze­stań już!

– W porządku – oznaj­miła. – Prze­pra­szam. Ale jeśli za pięć minut nie wyje­dziemy do zoo, to zabie­ram Jona­thana do akwa­rium ze ssa­kami mor­skimi, a ty możesz zostać w domu i bawić się swoim zbu­twia­łym, sta­rym meblem, aż nie zalę­gnie ci się jakiś kor­nik w mózgu.

– Hi, hi, hi – zaśmiał się nie­ocze­ki­wa­nie Grant.

Obda­rzy­łem go naj­zim­niej­szym spoj­rze­niem, na jakie było mnie stać, ale facet cią­gle się uśmie­chał. Nie­po­ko­jący uśmiech – bar­dziej jak z foto­gra­fii niż praw­dziwy.

– Słu­chaj – zagad­ną­łem Sarę. – Może wresz­cie powiesz mi, co sądzisz o tym krze­śle? Chcę znać twoje zda­nie.

Sara obe­szła mebel. Opar­cie było znacz­nie wyż­sze od niej, mimo że moja żona nie należy do kobiet spe­cjal­nie drob­nych. Pięć stóp i sześć cali, mie­rząc bez butów. Porę­cze były pokryte rzeź­bami w taki spo­sób, że wyglą­dały jak sple­cione ze sobą węże peł­za­jące ku zakoń­czo­nym szpo­nami nogom. Sie­dze­nie obito czarną skórą; czerń miała lekki odcień błę­kitu jak skrzy­dło kruka, a kiedy naci­sną­łem je opusz­kami pal­ców, wydało mi się, jakby było czymś cie­płym i żywym.

– Jest brzyd­kie – stwier­dziła Sara. – Prawdę mówiąc, jest szka­radne, choć muszę przy­znać, że ma coś w sobie.

Naj­bar­dziej zafa­scy­no­wało mnie ozdobne opar­cie. Pod­pórka – na środku mię­dzy szczy­tem opar­cia krze­sła a sie­dze­niem – była gęsto zapeł­niona rzeź­bami, które ukła­dały się w setki ludzi, a każda z postaci miała tylko dwa cale wyso­ko­ści. Two­rzyło to zawiłą kaskadę sple­cio­nych ciał ludz­kich, wszyst­kie były nagie i wszyst­kie z ustami sze­roko otwar­tymi w nie­mym krzyku. Prze­je­cha­łem po nich pal­cami. Wra­że­nie było nad­zwy­czajne. Wyda­wało się, że się poru­szają.

Twarz czło­wieka-węża uśmie­chała się do mnie nie­wi­dzą­cymi maho­nio­wymi oczami, a z jego wło­sów wyśli­zgi­wało się kłę­bo­wi­sko maho­nio­wych żmij. Górną belkę wzdłuż szczytu opar­cia two­rzyły dwa pytony, ich pasz­cze były otwarte; wycho­dził z nich sznur owo­ców i wil­czych łbów, który docie­rał do porę­czy w kształ­cie węży.

– Co pan o nim sądzi? – spy­tał Grant.

Zauwa­ży­łem, że odkąd krze­sło stało na ziemi, wcale go już nie doty­kał. Więk­szość han­dla­rzy anty­kami opiera się na nich w swo­bod­nym stylu posia­da­cza, jak gdyby te meble naprawdę do nich nale­żały. Ponadto pra­wie zawsze usta­wiają je w taki spo­sób, by poka­zać, jak dobrze został zesta­wiony szkie­let albo uło­żone listwy poprzeczne. Jed­nakże Grant trak­to­wał krze­sło, jakby było już moje, a w każ­dym razie jakby już nie nale­żało do niego.

Może krze­sło takie jak to należy zawsze tylko do sie­bie samego, pomy­śla­łem. Miało w sobie tyle dosto­jeń­stwa i powagi, że trudno było wyobra­zić sobie tak nie­tu­zin­kowy sprzęt wśród zwy­czaj­nych mebli w prze­cięt­nym domu.

Jona­than zbli­żył się i utkwił w nabytku urze­czony wzrok.

– Co robią ci wszy­scy ludzie? – spy­tał mnie w końcu.

Grant z rękoma sple­cio­nymi przed sobą powie­dział:

– Sądzę, że sta­czają się z pie­kła do podpie­kła. Nie są z tego powodu zbyt­nio zado­wo­leni, jak możesz zauwa­żyć.

– Dla­czego nie mają na sobie żad­nych ubrań? – dopy­ty­wał się Jona­than.

– Idą popły­wać – wtrą­ci­łem się.

Z zaci­śnię­tymi ustami obda­rzy­łem Granta nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem za ode­bra­nie mi prawa do odpo­wie­dzi na pierw­sze pyta­nie. Wie­rzę, że należy Jona­tha­nowi mówić prawdę, ale całe to głu­pie gada­nie o pie­kle i podpie­kle, cokol­wiek ono zna­czyło, cóż, to wszystko były bzdury. To było paskudne, głu­pie gada­nie.

– Mogę usiąść na krze­śle? – spy­tał Jona­than.

– Jasne – odpar­łem.

– Nie – zapro­te­sto­wał szybko Grant.

– Nic nie zaszko­dzi, jeśli się pozwoli chłopcu na nim usiąść – zwró­ci­łem się do Granta. – Czy pan ni­gdy nie usiadł na żad­nym krze­śle, zanim pan je kupił?

Grant pod­szedł i sta­nął mię­dzy Jona­tha­nem a krze­słem. Cią­gle się uśmie­chał, w ten szcze­gólny, nie­rze­czy­wi­sty spo­sób, ale widzia­łem, że nie­za­leż­nie od wszyst­kiego nie ma zamiaru pozwo­lić Jona­tha­nowi podejść.

– Dla­czego chło­piec nie może usiąść na krze­śle? – zdzi­wiła się Sara. – Boi się pan, że roz­pad­nie się na kawałki albo coś w tym rodzaju?

– To nie jest… krze­sło dla dzieci – uśmiech­nął się Grant. – A poza tym zwy­kle nie pozwa­lam ludziom sia­dać na krze­słach, dopóki ich nie kupią.

– No cóż, w takim razie musimy po pro­stu obejść się bez tej przy­jem­no­ści – odburk­ną­łem. – Czy chce pan, żeby pomóc panu wnieść krze­sło z powro­tem do cię­ża­rówki?

– Nie kupi go pan? – Jego uprzej­mość roz­wiała się jak dym i nagle stał się czujny.

Potrzą­sną­łem głową.

– Nie, nie sądzę.

– Ależ mój drogi panie Dela­tolla, byłem zupeł­nie pewien, że pan je kupi. Gdy­bym wie­dział…

– Przy­kro mi – powie­dzia­łem, na­dal potrzą­sa­jąc głową. – To bar­dzo inte­re­su­jąca rzecz. Naj­pew­niej jedyna w swoim rodzaju. Koniec osiem­na­stego wieku, kra­jowe, jak sądzę. Wyko­nane w Mas­sa­chu­setts albo może w Pen­syl­wa­nii. Zasad­ni­cze pro­por­cje są praw­do­po­dob­nie oparte na wzor­cach z Prze­wod­nika dla wytwór­ców mebli i ludzi z wyż­szych sfer Chip­pen­dale’a, o ile się na tym znam. Zna­ko­mi­cie ozdo­bione, rów­nież. Wszyst­kie te wymyślne rzeź­bie­nia wokół opar­cia i porę­czy… Cóż, jest pra­wie dosko­nałe.

– I pan go nie chce? – spy­tał Grant skon­ster­no­wany.

– Nie – odpar­łem sta­now­czo. – Niech pan da spo­kój, panie Grant, bądźmy poważni. Robię inte­resy z ludźmi, któ­rzy miesz­kają na osie­dlach i w dom­kach nad morzem ze ści­śle ogra­ni­czoną powierzch­nią miesz­kalną. Chcą mebli na odpo­wied­nią skalę, w szcze­gól­nym stylu. Lek­kich, wyso­kich i ele­ganc­kich: oto czego szu­kają. Ale taka rzecz… jest zdu­mie­wa­jąca, przy­znaję… to tak, jakby ktoś zadął w trąbę, obwiesz­cza­jąc Sąd Osta­teczny w samym środku lirycz­nego kon­certu na flety pro­ste.

– Panie Dela­tolla – nale­gał Grant – jeśli kupi pan to krze­sło, dorzucę do niego wszystko to, co widzi pan tu wokół sie­bie. Wszystko. Nawet ten che­ve­ret. Nawet ten sto­li­czek pod czaj­nik do her­baty, a to jest chip­pen­dale.

Spoj­rza­łem na Sarę, a Sara spoj­rzała na mnie. Ponad pod­jaz­dem powiał chłodny wie­trzyk i oboje dozna­li­śmy wra­że­nia, że jest coś potwor­nie zło­wiesz­czego w tym wszyst­kim.

– Czy nie­które z tych gra­tów nie są cza­sem kra­dzione? – natar­łem na Granta.

– Kra­dzione? Co pan chce przez to powie­dzieć?

– Niczego nie suge­ruję. Po pro­stu pan strasz­nie się pali do tego, aby się pozbyć tych rze­czy.

Grant zdjął oku­lary. Jego oczy były wyłu­pia­ste, jasne i tak trudne do zapa­mię­ta­nia jak jego twarz. Cza­sami wydaje mi się, że były ciemne albo że jedno z nich było mętne i ślepe. Bywa, iż w ogóle nie mogę sobie ich przy­po­mnieć.

– Pro­szę posłu­chać, panie Dela­tolla – bro­nił się han­dlarz – cały ten towar jest naprawdę uczci­wie nabyty i mój. Przy­się­gam. Ale muszę wró­cić do Santa Bar­bara dziś wie­czo­rem, a nie chcę zabie­rać tego ze sobą. To jedyny powód. Muszę panu powie­dzieć, że ma pan rację. To, co mówi­łem przed­tem, było po pro­stu han­dlową zagrywką. To nie jest zbyt dobry towar. A więc co za sens, żebym wiózł to wszystko z powro­tem na wybrzeże? Rów­nie dobrze mogę zosta­wić go tutaj za każdą sumę, jaką zdoła pan zapła­cić.

Zmru­ży­łem oczy. Żaden han­dlarz ni­gdy przed­tem nie mówił do mnie w ten spo­sób. Grant naprawdę bła­gał mnie, bym uwol­nił go od tych wszyst­kich mebli.

– A ile pan chce? – spy­ta­łem ostroż­nie.

– Dzie­sięć tysięcy, a i to nawet nie pokrywa moich kosz­tów.

Zasta­no­wi­łem się. Samo krze­sło musiało być warte ze dwa­na­ście i pół tysiąca dola­rów, albo nawet wię­cej. Żaden z pozo­sta­łych mebli nie był zbyt cenny, ale mia­łem wiele kon­tak­tów w cen­trum San Diego i łatwo mógł­bym je sprze­dać. Miał­bym pięt­na­ście do dwu­dzie­stu tysięcy dola­rów czy­stego zysku, wszystko dzięki pew­nemu han­dla­rzowi sta­ro­ciami, który nie może się docze­kać, aby wró­cić do domu w Santa Bar­bara.

– Ma pan wizy­tówkę? Jakiś dowód toż­sa­mo­ści? – spy­ta­łem Granta.

– Jasne – powie­dział. – Pro­szę.

Wrę­czył mi wizy­tówkę, na któ­rej było napi­sane: Henry E. Grant, han­dlarz anty­kami, kupno uży­wa­nych mebli, sprze­daż i kupno anty­ków. U dołu wid­niał adres miej­sca nie­da­leko plaży w Santa Bar­bara.

– Muszę to prze­my­śleć – stwier­dzi­łem, obra­ca­jąc wizy­tówkę w pal­cach. – To zna­czy… to krze­sło… nie ma spo­sobu, aby je odpo­wied­nio wyce­nić. Nie wia­domo, jak je porów­nać z tym wszyst­kim. Może być warte pół miliona albo pięć dola­rów.

– Osiem tysięcy – powie­dział Grant. – To naj­niż­sza cena, na jaką mogę się zgo­dzić.

– Ricky… – ode­zwała się Sara – czy naprawdę chcesz kupić cały ten szmelc?

Wie­działa, że chcę, zwłasz­cza za osiem tysięcy, ale grała w swoją ulu­bioną grę pole­ga­jącą na mak­sy­mal­nym obni­ża­niu ceny, po pro­stu uda­jąc, że chce mnie odwieść od kupna, cokol­wiek sprze­da­wano. Mia­łem już do czy­nie­nia z han­dla­rzami, któ­rzy w końcu cał­ko­wi­cie mnie igno­ro­wali, a histe­rycz­nie tar­go­wali się z Sarą.

– Nie powie­dział­bym nie, jeśli cho­dzi o nie­które z tych rze­czy… – Zadu­ma­łem się. – Ale, no cóż, nie wiem… jeśli sądzisz, że to nie­do­bry pomysł…

– Sie­dem i pół, ale ani dolara mniej – wyce­dził Grant. Jego głos stał się teraz nie­mal sze­lesz­czący.

– Sie­dem i pół tysiąca? Za to wszystko? – Nie wie­rzy­łem wła­snym uszom.

– Niech pan po pro­stu to weź­mie – rzu­cił. – Przy­śle mi pan czek pocztą.

– Pro­szę chwi­leczkę pocze­kać – popro­si­łem. Pochy­li­łem się ku Sarze i wymru­cza­łem w jej ucho: – Posta­raj się, żeby nie odje­chał.

Potem skie­ro­wa­łem się szybko w stronę domu i wsze­dłem do biblio­teki. Zaczą­łem wer­to­wać książkę tele­fo­niczną i odszu­ka­łem: Jes­sop, Samuel F., San Miguel, Escon­dido. Wystu­ka­łem numer i cze­ka­łem, aż usły­szę sygnał.

– Rezy­den­cja Jes­sopa – ode­zwał się spo­kojny głos star­szej kobiety.

– O… halo – powie­dzia­łem. – Chyba mnie pani nie zna, prawdę mówiąc, z pew­no­ścią nie… Nazy­wam się Dela­tolla. Richard Dela­tolla. Jestem znawcą anty­ków z Ran­cho Santa Fe.

– Przy­kro mi – stwier­dziła kobieta. – Nie chcemy niczego kupo­wać i nie mamy nic do sprze­da­nia.

– Ależ nie, pro­szę posłu­chać, nie dzwo­nię z żadną ofertą. Chcę tylko powie­dzieć pani, że czło­wiek nazwi­skiem Grant stoi wła­śnie przed moim domem z pew­nymi sta­rymi meblami: tro­chę sto­łów i biu­rek, tro­chę innych dro­bia­zgów, jakieś krze­sła z jadalni… tak, tak, wła­śnie… i, no cóż, mówi, że ma je z domu pana Jes­sopa w Escon­dido.

Nastą­piła długa prze­rwa. Oddech. Po chwili kobieta odparła:

– Tak, to prawda. Męż­czy­zna o nazwi­sku Grant był tutaj w zeszłym tygo­dniu. Odku­pił parę mebli z gabi­netu pana Jes­sopa i z nie­któ­rych pokoi gościn­nych. Tę część domu meblu­jemy na nowo.

– Rozu­miem. A więc pan Grant jest czło­wie­kiem pani zna­nym?

– Tak, tak, znam go. Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści. Zdaje mi się, że przy­pro­wa­dził go jeden z part­ne­rów w inte­re­sach pana Jes­sopa. Pocho­dzi chyba z Los Ange­les.

– Z Santa Bar­bara – popra­wi­łem ją.

– Cóż, moż­liwe – zgo­dziła się kobieta.

– Czy może mi pani powie­dzieć coś o krze­śle? – spy­ta­łem. – Trudno mi je wyce­nić i zasta­na­wiam się, czy pani…

– Krze­sło? Które krze­sło? – zanie­po­ko­iła się kobieta.

– Jest ich rze­czy­wi­ście kilka. Ale to, które inte­re­suje mnie szcze­gól­nie, jest bogato rzeź­bione, a na szczy­cie opar­cia ma pysk jakiejś bestii. Z pew­no­ścią domy­śla się pani, o które mi cho­dzi. Jest to mebel, któ­rego nie spo­sób nie zauwa­żyć, prawda?

– Nie wiem, o czym pan mówi – usły­sza­łem. – Ni­gdy nie posia­da­li­śmy opi­sa­nego przez pana krze­sła. Ani w tym domu, ani w San Cle­mente.

– Jest pani pewna? – Zmarsz­czy­łem brwi. – Pan Grant wyraź­nie suge­ro­wał, że otrzy­mał je od pań­stwa.

– Oba­wiam się, że coś pan źle zro­zu­miał.

Odsu­ną­łem słu­chawkę od ucha.

– Tak – zgo­dzi­łem się. – Tak, z pew­no­ścią ma pani rację.

– Czy coś jesz­cze? – zabrzmiał meta­licz­nie kobiecy głos.

– Nie, nie, dzię­kuję. Była pani bar­dzo uprzejma. Prze­pra­szam, że zakłó­ci­łem pani spo­kój.

Odło­ży­łem słu­chawkę i sta­łem przez chwilę, roz­my­śla­jąc. Byłem pewien, że Grant powie­dział mi, iż krze­sło pocho­dzi z Escon­dido. Czy nie mówił, że Samuel Jes­sop przy­wiózł je z Europy? Ale nawet jeśli tak nie było, roz­mowa z kobietą wzbu­dziła we mnie podej­rze­nia. Był w niej jakiś pośpiech. Nie­po­kój. Zresztą podob­nie zacho­wy­wał się Grant.

Wyglą­dało na to, że meble Samu­ela Jes­sopa nie cie­szą się zbyt­nią popu­lar­no­ścią. Zwłasz­cza krze­sło. W pew­nym sen­sie mogłem to zro­zu­mieć. Krze­sło było z rodzaju mebli, na które natra­fiasz od czasu do czasu w han­dlu anty­kami. Są dzie­łami olśnie­wa­ją­cego mistrzo­stwa, ale nikt przy zdro­wych zmy­słach nie mógłby u sie­bie w domu znieść ich widoku. Pamię­tam, jak kie­dyś kupi­łem od kolek­cjo­nera z Los Ange­les rzeź­bioną w żół­tym drew­nie ławeczkę w kształ­cie dwu obej­mu­ją­cych się kafrów. Nie­sa­mo­wita rzecz, ale okropna jako mebel, z któ­rym musiał­byś miesz­kać. Sprze­da­nie jej zabrało mi dwa lata i stra­ci­łem trzy­sta dola­rów.

Wró­ci­łem kory­ta­rzem i wysze­dłem przed dom. Sara na­dal tam stała, oto­czona sta­ro­ciami, które Grant wyła­do­wał na pod­jazd. Jona­than był tam rów­nież, tylko parę kro­ków od niej. Grant jed­nak znik­nął razem ze swoją czarną cię­ża­rówką.

– Saro?! – zawo­ła­łem, przy­spie­sza­jąc kroku. Chwy­ci­łem ją za ramię. – Saro? Gdzie jest Grant?

Obró­ciła powoli głowę i spoj­rzała na mnie. Przez chwilę jej oczy patrzyły pra­wie nie­przy­tom­nie. Potem spy­tała:

– Grant?

– Grant. Ten facet od mebli. Powie­dzia­łem ci, żebyś go tu zatrzy­mała.

Bar­dzo powoli potrzą­snęła głową.

– Nie pamię­tam żad­nego Granta.

– Saro, czy dobrze się czu­jesz? – spy­ta­łem łagod­niej. – Saro, był tu taki facet z czarną cię­ża­rówką… facet w sło­necz­nych oku­la­rach. Powie­dzia­łem ci, żebyś dopil­no­wała, aby nie odje­chał. Saro, żar­tu­jesz sobie ze mnie czy co?

– Czarna cię­ża­rówka? – Zmarsz­czyła brwi. – A tak, przy­po­mi­nam sobie. – Potem popa­trzyła pro­mien­nie i wska­zała za pod­jazd na drogę. – Tak, wła­śnie odje­chał. Spóź­ni­łeś się o sekundy.

Kuc­ną­łem obok Jona­thana. Patrzył na mnie z tym samym sen­nym spoj­rze­niem co Sara. Zama­cha­łem ręką przed jego twa­rzą, a on zamru­gał i uśmiech­nął się do mnie, ale na­dal wyda­wał się daleki i ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści.

– Jona­tha­nie, widzia­łeś, co tu się zda­rzyło? Co ten pan wam zro­bił? – spy­ta­łem.

– Poje­chał – stwier­dził Jona­than po pro­stu. – Powie­dział, że musi jechać, i poje­chał. Popro­sił mnie, bym patrzył na krze­sło.

– Saro? – zwró­ci­łem się do żony. – Czy wła­śnie to powie­dział ci Grant? Żebyś patrzyła na krze­sło?

Sara zamy­śliła się, a potem przy­tak­nęła.

– To prawda. Jona­than ma rację. Facet powie­dział, iż to taka ładna rzeźba, że powin­nam się jej dokład­niej przyj­rzeć, zwłasz­cza twa­rzy, tak mówił. To naj­okrut­niej­sza i naj­bar­dziej uko­chana twarz ze wszyst­kich. Tak wła­śnie stwier­dził. Bar­dziej przy­po­mina żywe obli­cze niż rzeźbę.

Obró­ci­łem się i sam sku­pi­łem wzrok na pasz­czy ze szczytu opar­cia. Nie pod­le­gało dys­ku­sji, że wypra­co­wano ją z wyra­fi­no­wa­niem. Solidny kubań­ski mahoń, ukształ­to­wany i wystru­gany tak, że przy­jął kształt twa­rzy czło­wieka-węża. Można było pra­wie poczuć kości pod powierzch­nią, mimo że było to tylko drewno.

Spoj­rza­łem na zega­rek. Była druga, co ozna­czało, że mie­li­śmy cią­gle wystar­cza­jąco dużo czasu, aby poje­chać do rezer­watu dzi­kich zwie­rząt. Prawdę mówiąc, nie mia­łem ochoty ni­gdzie wycho­dzić. Czu­łem jed­nak, że chyba jest to dobry pomysł. Zabrać stąd Sarę i Jona­thana na godzinę lub dwie, aby uspo­koić ich umy­sły. Może przy­po­mną sobie, co się stało, zanim Grant odje­chał.

– Daj mi dzie­sięć minut na zacią­gnię­cie naj­lep­szych sztuk do garażu – powie­dzia­łem do Sary. – Reszta tych rupieci… no cóż… Jeśli ktoś wej­dzie i ukrad­nie je, odda mi tylko przy­sługę.

– Zamie­rzasz zatrzy­mać to krze­sło? – chłodno spy­tała Sara.

– Mam zamiar pozbyć się go jak naj­szyb­ciej – odpar­łem. – W chwili, w któ­rej znajdę kogoś, kto da mi za nie osiem tysięcy dola­rów, ono stąd znik­nie.

– Nie lubię go – stwier­dziła zde­cy­do­wa­nie takim tonem, jakim powie­dzia­łaby: „Nie lubię cuki­nii” albo „Nie lubię fil­mów sta­rego Char­liego Cha­plina”. Potem szybko obró­ciła się i poszła z powro­tem do domu, cią­gnąc za rękę Jona­thana.

Znik­nęli w środku, a wej­ściowe drzwi trza­snęły, oznaj­mia­jąc gło­śno począ­tek wtar­gnię­cia w nasze życie krze­sła Samu­ela Jes­sopa.

Moje życie nie zawsze było dostat­nie, ale sądzę, że można powie­dzieć, iż zawsze miało pewien swo­isty styl. Zosta­łem poczęty na przed­nim (i jedy­nym) sie­dze­niu komicz­nego, trzy­ko­ło­wego auto­mo­bilu zwa­nego Davi­sem, kali­for­nij­skim „fan­ta­zyj­nym samo­cho­dem” połowy lat czter­dzie­stych naszego wieku, który mie­ścił czworo ludzi sie­dzą­cych ramię przy ramie­niu. Wypro­du­ko­wano nie­wiele tych poja­dzów, ale mnie w zupeł­no­ści wystar­czył ten jeden.

Mój ojciec, któ­rego uczciwa twarz poko­le­nia eisen­ho­we­row­skiego cią­gle spo­gląda oczyma krót­ko­wi­dza ze sto­ją­cej w salo­nie obra­mo­wa­nej foto­gra­fii, był tyn­ka­rzem. Gdy­bym chciał być lojalny i roman­tyczny, powie­dział­bym, że umiał wytyn­ko­wać dwa pokoje w ciągu dnia i że ściany były tak gład­kie i bez skazy jak jedwab. W grun­cie rze­czy w rok po jego śmierci matka powie­działa mi, że ni­gdy nie był szcze­gól­nie dobry w swoim fachu. Kole­dzy z pracy nazy­wali go Fuszer Joe albo Stara Kiel­nia i Omyłka. Tak naprawdę chciał zostać buk­ma­che­rem. Buk­ma­che­rem, może­cie to sobie wyobra­zić? Gdyby tylko mu się udało! Spę­dził­bym wtedy całe swoje dzie­ciń­stwo w pobliżu Santa Anita.

Zamiast tego dora­sta­łem na Ana­heim, jed­nej z tych tłocz­nych, nie­cie­ka­wych ulic, które mija się w dro­dze do Disney­landu. Rodzi­com marzyło się, żebym został den­ty­stą (na litość boską!), i za każ­dym razem, kiedy przed­sta­wiali mnie komuś, uśmie­chali się do mnie z zado­wo­loną miną i mówili: „To jest Ricky. Będzie den­ty­stą”. Mie­wa­łem nocne kosz­mary o mokrych, śli­nią­cych się gębach i den­ty­stycz­nych meta­lo­wych świ­drach, które zgnia­tały mnie niczym szczypce homa­rów.

Marze­nia o sto­ma­to­lo­gii skoń­czyły się, kiedy mój ojciec umarł na raka płuc w 1958 roku. Po jego śmierci matka zro­biła się prze­wraż­li­wiona i nie­zno­śna i pew­nie gdy­bym oznaj­mił jej, że chcę się przy­łą­czyć do cyrku jako pomoc­nik poły­ka­cza ognia, powie­dzia­łaby, jak sądzę: „Tak, tak, mój drogi. Zrób, jak chcesz”, i dałaby mi dolara na ben­zynę. Przed­ry­fo­wa­łem przez śred­nią szkołę, gra­jąc śred­nio w fut­bol, źle w bejs­bol i jesz­cze gorzej na pia­ni­nie. Uma­wia­łem się na randki z ład­nymi dziew­czę­tami, które miały na gło­wach koń­skie ogony, a na twa­rzach prysz­cze. Ale wów­czas wszy­scy mieli prysz­cze.

Jedy­nym nauczy­cie­lem, któ­rego naprawdę bar­dzo lubi­łem, był młody facet nazwi­skiem Panov. Mówił z węgier­skim akcen­tem i uczył prac ręcz­nych. Jego rodzina przy­je­chała do Kali­for­nii z Europy tuż po dru­giej woj­nie świa­to­wej, przy­wo­żąc ze sobą sporo swo­ich sta­rych mebli i obra­zów. Od czasu wojny jego ojciec stra­cił więk­szość pie­nię­dzy w ope­ra­cjach gieł­do­wych i Pano­vo­wie miesz­kali w maleń­kim, nędz­nym domku w zachod­nim Hol­ly­wood. Pew­nego dnia Panov zabrał mnie do sie­bie do domu na bor­scht i wewnątrz tej małej, kiep­skiej chatki odkry­łem kró­le­stwo anty­ków. Stoły, szafy, komody, lustra, krze­sła – zawar­tość pałacu o sied­miu sypial­niach wtło­czona do trzy­po­ko­jo­wej cha­tynki. Spę­dzi­li­śmy całe popo­łu­dnie, krą­żąc wśród tych wspa­nia­ło­ści, a Panov opo­wia­dał mi o sekre­tach osiem­na­sto­wiecz­nych połą­czeń desek, tłu­ma­czył cuda intar­sji i zachwy­cał się opar­ciami krze­seł.

Kiedy poja­wi­łem się w tym domu, lubi­łem Panova jako przy­ja­ciela i jako nauczy­ciela. Gdy wysze­dłem pięć godzin póź­niej, stwier­dzi­łem, że stał się dla mnie jesz­cze kimś wię­cej. Był moim natchnie­niem, moim men­to­rem. Poka­zał mi nowy świat, z któ­rego ist­nie­nia ni­gdy dotąd nie zda­wa­łem sobie sprawy, a który uzna­łem za naj­bar­dziej pod­nie­ca­jący i naj­pięk­niej­szy, jaki można sobie wyobra­zić. Po skoń­cze­niu szkoły zaczą­łem stu­dia na wydziale sztuk pięk­nych uni­wer­sy­tetu sta­no­wego w Los Ange­les. Uczy­łem się o Chip­pen­dale’u i She­ra­to­nie, zgłę­bia­łem Hep­ple­white’a i Gil­lowa. Potra­fi­łem odróż­nić drewno szla­chetne od surowca gor­szego gatunku, pod­pórki od listew poprzecz­nych, frety (wypu­kłe ozdoby o wzo­rze pro­sto­kąt­nym) od fry­zów.

Pozna­łem też wów­czas Sarę. Była wysoka, pra­wie piękna i wyda­wała się nie do zdo­by­cia. Miała dłu­gie, lśniące blond włosy roz­wie­wa­jące się w kali­for­nij­skim słońcu wokół głowy jak złote nici, które przę­dła mły­na­reczka w Rum­pel­stilz­chen braci Grim­mów, i oczy w kolo­rze lesz­czyny. Wpa­dłem teraz w ton roman­tyczny, ale Sara była wła­śnie tą jedyną osobą, która spra­wiła, że czu­łem w ten spo­sób. Spe­cja­li­zo­wała się w histo­rii rene­sansu i dla­tego wła­śnie przy­łą­czyła się do mojej grupy. Cza­sem mru­ga­łem do niej przez salę wykła­dową – poważne, wyraźne, dwu­znaczne per­skie oko, praw­dziwe fun­da­menty uczu­cia – a ona zadzie­rała nos i lek­ce­wa­żyła mnie. Mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, Carl Wat­kins, powie­dział mi, że tracę czas. Sara Hor­ton, stwier­dził, jest typo­wym przy­pad­kiem ozię­błej, boga­tej dziew­czyny, jakich mnó­stwo pozna­li­śmy od czasu szkoły śred­niej.

Carl miał w pew­nej mie­rze rację. Byłem jed­nak prze­ko­nany, że zacho­wa­nie Sary wyni­kało raczej z nie­śmia­ło­ści niż z zaro­zu­mial­stwa. Podej­rze­wa­łem to od momentu, w któ­rym zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy idącą przez kam­pus z książ­kami trzy­ma­nymi przy piersi. Usta miała wydęte w mod­nej wów­czas minie Bri­gitte Bar­dot, dłu­gie nogi ledwo przy­kry­wała jasno­nie­bie­ska spód­niczka mini. Powie­działa mi póź­niej, że zwy­kła sobie wyobra­żać, iż wła­śnie gra we fran­cu­skim fil­mie.

Po dwu czy trzech mie­sią­cach znie­cier­pli­wi­łem się spo­so­bem, w jaki kon­se­kwent­nie mnie lek­ce­wa­żyła i zadzie­rała nosa. Co o mnie myślała? Że jestem trę­do­waty czy co? Zła­pa­łem więc kie­row­nicę obiema rękami i sza­leń­czo, ale z wyra­cho­wa­niem, tuż za bramą kam­pusu trzep­ną­łem w tył jej lśnią­cego, ogni­sto­czer­wo­nego kabrio­letu Ford Mustang. Krzy­czała na mnie przez pra­wie pięt­na­ście minut. Jakim to nie­uważ­nym jestem kre­ty­nem! Jak mogłem to zro­bić?! Ludziom takim jak ja powinno się odbie­rać prawo jazdy, a ich samo­chody zamy­kać. Zaczą­łem ją prze­pra­szać. Nie były to zwy­kłe prze­pro­siny, ale prze­pro­siny uro­czy­ste i bez­wa­run­kowe. Powie­dzia­łem, że jedy­nym powo­dem, dla któ­rego stuk­ną­łem jej auto, było to, iż nie byłem w sta­nie ode­rwać oczu od jej pięk­nych wło­sów. Obie­ca­łem zapła­cić z mojego sty­pen­dium za wszyst­kie naprawy w warsz­ta­cie, a wtedy uspo­ko­iła się i lekko uśmiech­nęła. Wkrótce po tym, jak się lekko uśmiech­nęła – skoro tylko wynio­sła Sara Hor­ton naprawdę się uśmiech­nęła – nastą­piły dwa sza­lone, sło­neczne lata narze­czeń­stwa, z winem o nazwie Paul Mason, z kon­cer­tami Boba Dylana i pale­niem trawy. Póź­niej był ślub jak z obrazka – w domu jej rodzi­ców w Pasa­de­nie, z bia­łym tor­tem i czar­nymi cadil­la­cami, ze szlo­cha­ją­cymi ciot­kami, orchi­de­ami i sym­pa­tycz­nym cze­kiem od pap­ciów, który miał mi pomóc wystar­to­wać w inte­re­sie z anty­kami. Pap­cio­wie, jak się oka­zało, posia­dali pół Seal Beach – tę połowę, na któ­rej znaj­do­wała się ropa.

Poczu­łem się, jak gdy­bym zagrał o wszystko i wygrał. Ran­cho Santa Fe zna­leź­li­śmy w pewien wio­senny week­end, kiedy prze­jeż­dża­li­śmy przez oko­lice San Diego. Mija­li­śmy małe, wymu­skane osie­dle wtu­lone we wzgó­rza o bar­wie pia­sku, około sied­miu mil w głąb lądu od wybrzeża Pacy­fiku przy Solana Beach. Osie­dle miało jedy­nie z pół tuzina ulic – schlud­nych, oświe­tlo­nych słoń­cem małych ale­jek z nazwami, takimi jak: Paseo Deli­cias albo La Fle­cha. Były tam dwa sklepy, sta­cja ben­zy­nowa, urząd pocz­towy i ele­gancka restau­ra­cja, gdzie, jak wkrótce prze­ko­na­li­śmy się, można zasiąść w kosz­tow­nym mek­sy­kań­skim wnę­trzu, zjeść sałatkę, rybę i gâteaux i poroz­ma­wiać o kło­po­tach, jakie miało się ze swoim deko­ra­to­rem wnętrz. Gospoda znaj­duje się przy końcu głów­nej ulicy, na wpół ukry­tej wśród drzew euka­lip­tu­so­wych, gdzie starsi miesz­kańcy grają na traw­ni­kach w bowls albo kryją twa­rze w „Los Ange­les Sun­day Times” i wygrze­wają w słońcu swoje brzu­chy.

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Ran­cho Santa Fe byłoby dla nas zbyt ustronne. Wypo­czy­wał tu na sta­rość Vic­tor Mature i w oko­licy nie można było zna­leźć spo­koj­niej­szego miej­sca. Sara ocze­ki­wała wtedy pierw­szego dziecka i nasz lekarz rodzinny ostrzegł ją, żeby się oszczę­dzała. Co wię­cej, można było kupić sklep z anty­kami na środku głów­nej ulicy, w zacie­nio­nym i sym­pa­tycz­nym małym zaułku, i jeśli kie­dy­kol­wiek wyobra­ża­łem sobie ide­alne miej­sce, w któ­rym można by zacząć sprze­da­wać antyki, to tak wła­śnie ono wyglą­dało. Dwa mie­siące póź­niej wpro­wa­dzi­li­śmy się do dwu­pię­tro­wego domu z dębo­wym dachem, sto­ją­cego w cytru­so­wym gaiku jedy­nie pół mili za mia­stem, z base­nem, werandą i bugen­wil­lią obra­sta­jącą dziko cały dach patio. Któ­re­goś dnia, gdy Sara wra­cała do domu z odwie­dzin u przy­ja­ciółki w San Diego, prze­biła oponę. Auto zje­chało na pobo­cze, sto­czyło się dwa­dzie­ścia stóp po nasy­pie i wylą­do­wało na dachu. Sara stra­ciła wów­czas nasze dziecko, dziew­czynkę.

Teraz, w gasną­cym świe­tle nie­dziel­nego popo­łu­dnia, sie­dzie­li­śmy z Jona­tha­nem pod uda­jącą dżun­glę sztuczną strze­chą bufetu w rezer­wa­cie dzi­kich zwie­rząt. Jona­than, mimo pro­te­stów Sary, usi­ło­wał schru­pać hot doga, na który skła­dał się raczej ket­chup niż parówka. Ja popi­ja­łem chłodne piwo z wiel­kiego, papie­ro­wego naczy­nia. Sara zacho­wy­wała się bar­dzo spo­koj­nie i nie tknęła nawet swo­jej ulu­bio­nej cytry­no­wej her­baty.

– Co się stało? – spy­ta­łem ją zanie­po­ko­jony.

Pod­nio­sła oczy i zro­biła minę, która ozna­czała: nie wiem, nic. Frędzle „dżun­gli” rzu­cały na jej czoło postrzę­piony, ruchliwy cień.

– Nie myślisz chyba cią­gle o tym krze­śle, co? – zaczą­łem.

– Dla­czego ten czło­wiek nie pozwo­lił mi na nim usiąść, tato? – wtrą­cił się Jona­than.

Wycią­gną­łem rękę i papie­rową ser­wetką star­łem plamy ket­chupu z jego pod­bródka.

– Po pro­stu bał się, to wszystko.

– Czego się bał? – zapy­tała Sara gwał­tow­nie, pra­wie z agre­sją.

– Nie wiem. Bał się. Antyk to antyk.

– Co to ma zna­czyć?

Pod­nio­słem ręce na znak, że się pod­daję.

– Nic, naprawdę. Po pro­stu nie wiem, co powie­dzieć. Słu­chaj? Jesteś czymś zanie­po­ko­jona, prawda?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Nie mów mi, że nie – naci­ska­łem. – Wiem, kiedy jesteś zde­ner­wo­wana. Spę­dzi­li­śmy całe popo­łu­dnie, oglą­da­jąc lwy, zebry, tre­so­wane sło­nie i papugi, a ty nie powie­dzia­łaś ani słowa. Nie powie­dzia­łaś nawet, jak cho­ler­nie nudne wydało ci się to wszystko.

– To nie jest nudne – odcięła się Sara. – Ni­gdy nie mówi­łam, że jest nudne.

– W ogóle niczego nie mówi­łaś.

Pochy­liła się z zawzię­tym wyra­zem twa­rzy.

– Nie rozu­miem, co mi się mogło przy­da­rzyć – roz­wa­żała. – To było jak omdle­nie. Utrata przy­tom­no­ści na krótką chwilę. Od trze­ciej klasy nie mdla­łam w taki spo­sób.

Wypro­sto­wa­łem się na krze­śle.

– Może to był jakiś rodzaj auto­su­ge­stii. Grant powie­dział ci, żebyś patrzyła na tamtą twarz, i jakaś twoja pod­świa­doma myśl oka­zała się hip­no­tyczna, a więc przez minutę albo dwie byłaś naprawdę zahip­no­ty­zo­wana. Auto­hip­noza, a nie praw­dziwa hip­noza. Chyba nie wie­rzysz, że twarz z drewna wyrzeź­biona na krze­śle może rze­czy­wi­ście…

– Czy ty wiesz, co mówisz? – zapy­tała Sara. – Mówisz, że zosta­łam tak oma­miona przez ten mebel, że sta­łam tam z otwar­tymi ustami jak wiej­ski głu­pek, a Grant bez prze­szkód wsiadł do cię­ża­rówki i odje­chał. To wła­śnie masz na myśli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Heir­loom

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 1987

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Foto­gra­fia na okładce: © Susan Fox/Arcan­gel Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dzie­dzic­two, wyd. III, dodruk, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-927-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer