Dzieciństwo w cieniu rózgi. Historia i oblicza przemocy wobec dzieci - Anna Golus - ebook

Dzieciństwo w cieniu rózgi. Historia i oblicza przemocy wobec dzieci ebook

Anna Golus

3,7

Opis

Od kary chłosty do karnego jeżyka - czyli długa historia przysłowiowego klapsa

"Historia dzieciństwa jest koszmarem, z którego jako ludzkość dopiero zaczynamy się budzić", uważa amerykański badacz Lloyd deMause - i ma rację. Rzeczywiście, dzieje dzieciństwa przypominają długi, ciągnący się przez stulecia i doświadczany nadal przez najmłodszych na całym świecie zły sen. W przeszłości dzieci dorastały w atmosferze strachu czy wręcz terroru, ich życie przepełnione było nie miłością i szczęśliwością, lecz osamotnieniem, przemocą i najróżniejszymi formami krzywdzenia. Od pierwszych chwil na świecie. Dziś dzieciństwo kojarzy nam się z beztroską i poczuciem bezpieczeństwa, a opiekę i ochronę rodzicielską uważamy za coś oczywistego i naturalnego - mimo to wciąż sporo ludzi akceptuje i stosuje kary cielesne.

Chciałabym napisać, że przeczytałam tę książkę z prawdziwą przyjemnością, ale nie pozwala na to jej tematyka. Napiszę więc inaczej: przeczytałam ją z zainteresowaniem i ze świadomością, że tak było (wynikającą z mojego zainteresowania problematyką dziecka i dzieciństwa w dawnych czasach), ale także z niedowierzaniem, że, co gorsze, tak jest! A jeszcze gorsze - że nadal są dorośli, którzy uzasadniają stosowanie przemocy wobec dzieci, twierdząc, jak przytoczony przez Annę Golus profesor filozofii polityki Zbigniew Stawrowski, że klaps "jest czynem o wysokiej wartości wychowawczej i dlatego zasługuje na pochwałę"!

prof. zw. dr hab. Dorota Żołądź-Strzelczyk, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Golus

Dzieciństwo w cieniu rózgi

Historia i oblicza przemocy wobec dzieci

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka

Redakcja: Piotr Nehring, M.T. Media

Korekta: M.T. Media

Fotografia na okładce: Rok 1909. (© adoc-photos/Corbis via Getty Images)

Opracowanie mapy na str.164: Magdalena Kroczak na podstawie zestawienia dostępnego na stronie: https://endcorporalpunishment.org/global-progress/

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

http://editio.pl/user/opinie/odkary_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-6140-9

Copyright © HELION 2019

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Rozdział 1. W powijakach

„Historia dzieciństwa jest koszmarem, z którego jako ludzkość dopiero zaczynamy się budzić”1 — uważa amerykański badacz Lloyd deMause i ma rację. Rzeczywiście bowiem dzieje dzieciństwa przypominają bardzo długi, ciągnący się przez stulecia i doświadczany nadal przez wiele dzieci na całym świecie zły sen. Dzisiaj dzieciństwo kojarzy się nam z beztroską i poczuciem bezpieczeństwa, a opiekę i ochronę rodziców uważamy za coś oczywistego i naturalnego, co nie przeszkadza jednak niektórym z nas w akceptowaniu i stosowaniu kar cielesnych. W przeszłości natomiast dzieci dorastały w atmosferze strachu czy wręcz terroru, ich życie przepełnione było nie miłością i szczęśliwością, lecz osamotnieniem, przemocą i najróżniejszymi formami krzywdzenia. Od pierwszych chwil na tym świecie.

Przez wieki powszechny w całej Europie był np. zwyczaj spowijania niemowląt. Sformułowanie „w powijakach” do dziś stosowane jest na określenie początkowego stadium czegoś i wzbudza raczej pozytywne skojarzenia (z rozkosznym, pulchnym niemowlęciem otulonym becikiem). Ale jak to wyglądało w rzeczywistości? Powijaki składały się z długich pasów płótna o szerokości kilku centymetrów, którymi owijano dziecko tak szczelnie, że właściwie nie mogło się poruszać. Oddzielnie zawijano każdą kończynę, w tym dłonie i stopy, oddzielnie brzuch i klatkę piersiową, a na koniec owijano całe niemowlę jeszcze raz, tworząc coś w rodzaju kokonu. Skrępowane w ten sposób dziecko miało ograniczoną do zera swobodę ruchów i wyglądało jak mumia.

Takie unieruchomienie teoretycznie miało zapobiegać deformacji kręgosłupa, skrzywieniu kończyn oraz zadrapaniu się przez dziecko. Bez wątpienia więc spowijano niemowlęta w dobrej wierze i bez intencji wyrządzenia im krzywdy. Już w starożytności tworzono zresztą instrukcje prawidłowego użycia powijaków. Na przykład grecki lekarz Soranos w II w. n.e. zalecał, aby pasy płótna były „wełniane, czyste, miękkie i niezbyt zużyte, niektóre szerokości trzech palców, inne znowu cztery palce szerokie. Wełnianych używa się z powodu miękkości materyi i ponieważ płócienne po przepoceniu uciskają. Opaski te muszą być miękkie, żeby nie ugniatały delikatnego ciała, które mają ochraniać. One muszą być czyste, żeby nie były ciężkie, ale lekkie; nie powinny nieprzyjemnie wonieć. […] Nie powinny być sfałdowane i nieśmią być obszyte dookoła, żeby się nie wrzynały”2.

W praktyce jednak pasy te wykonane były najczęściej z płótna lnianego (bynajmniej nie miękkiego) i wbijały swoje ostre brzegi w skórę niemowlęcia, powodując zaczerwienienia, a nawet rany i wrzody, zwłaszcza w okolicach miejsc intymnych. Powijaki wpychane między uda przeszkadzały w odpłynięciu moczu i kału, a ponieważ standardy higieny w przeszłości znacznie odbiegały od współczesnych, zdarzało się, że matki i mamki nie przewijały skrępowanych w ten sposób dzieci całymi tygodniami. Kremów ani maści na odparzenia naturalnie jeszcze nie znano, więc łatwo wyobrazić sobie cierpienia, jakie przeżywały dzieci wyłącznie dzięki sposobowi „pielęgnacji” zwanemu spowijaniem.

Francuski lekarz Jean-Emmanuel Gilibert (1741 – 1814) ze zgrozą pisał: „Ileż to razy, wyzwalając dzieci z ich więzów, widzieliśmy je okryte ekskrementami, sygnalizującymi swoją długą obecność przy pomocy trujących wyziewów; skóra tych nieszczęsnych dzieci była cała zaogniona i pokrywały ją ohydne wrzody. Najsroższe nawet serce zmiękłoby wobec ich jęków, które słyszeliśmy, przybywając na miejsce; można było sobie wyobrazić ich uprzednią mękę, patrząc na ulgę, jaką odczuwały przy ich uwalnianiu i przewijaniu… Były całe poodparzane, a jeżeli dotykało się ich trochę mocniej, krzyczały przenikliwie”3. To zresztą nie jedyne cierpienia wywoływane przez powijaki. Zbyt ciasne zawijanie mogło też doprowadzić do wywichnięcia stawów, zwłaszcza biodrowych, i utrudniać trawienie (powodując wymioty ze względu na ściśnięty żołądek), a nawet oddychanie (z powodu ściśniętych płuc). Nic więc dziwnego, że opakowane w ten sposób dzieci przez większość czasu zanosiły się od płaczu.

Zresztą już sam fakt całkowitego unieruchomienia można uznać za ogromną krzywdę — wystarczy tylko wyobrazić sobie siebie samego ubranego wbrew woli w kaftan bezpieczeństwa (będący zresztą w porównaniu z powijakami szczytem wygody, i to nie tylko dlatego, że krępuje jedynie górną część ciała). Zwrócił na to uwagę Immanuel Kant (1724 – 1804), który w książce pt. O pedagogice pisał: „Dla swojej to raczej wygody uwijamy dzieci jak mumie, ażebyśmy wolni byli od strzeżenia ich, żeby nie wykręcały członków, co jednak często zdarza się przez samo spowijanie, które dręczy dzieci i przywodzi je do rozpaczy […]. Ale spowijmy wielkiego człowieka, a zobaczymy, czy on nie będzie krzyczał i czy nie wpadnie w frasunek i rozpacz”4.

Spowijanie niemowląt nie tylko świadczyło zatem o braku zrozumienia prawideł rozwojowych oraz potrzeb małego dziecka (przede wszystkim potrzeby swobody ruchów), ale może też zostać uznane za jeden z wielu powszechnych wówczas aktów przemocy. Tego zdania jest wspomniany deMause, o którego poglądach będzie w tej książce jeszcze niejednokrotnie mowa. Pisał on o powijakach, odwołując się do psychoanalizy: „Od urodzenia dziecko staje się koszem pełnym projekcji rodziców — »potworem«, którego trzeba wiązać w powijaki przez pierwszy rok lub dłużej, tzn. ciasno owijać w prześcieradła, by uchronić je przed wyrwaniem sobie uszu, wydrapaniem sobie oczu, połamaniem nóg i/lub dotykaniem własnych genitaliów, czyli przed wprowadzeniem w czyn seksualnych projekcji rodziców”5.

Psychoanalityk Erik Homburger Erikson przyjrzał się tej praktyce w dawnej Rosji i stwierdził, że „o ile zwyczaj szczelnego owijania noworodków jest powszechny na całym świecie, to dawny rosyjski obyczaj każe owijać dziecko aż po szyję, na tyle mocno, by powstał zeń poręczny »klocek drewna«, a także, by dziecko spowijać przez dziewięć miesięcy, na większą część dnia i całą noc. […] Należy malca mocno owinąć, aby chronić go przed nim samym […]; musi więc zostać również spętany emocjonalnie, by nie paść ofiarą dzikich emocji. To zaś przyczynia się z kolei do utworzenia podstawowej, przedsłownej indoktrynacji, według której ludzie dla swego własnego dobra muszą być trzymani w ryzach […]. Zatem spowijanie dziecka podpada pod kategorię tych kwestii wychowawczych, które muszą mieć istotny związek z obrazem świata danej kultury jako całości”6.

Według Eriksona trzymanie rosyjskich dzieci w powijakach ma związek (nie przyczynowo-skutkowy, lecz nieco bardziej złożony) z mentalnością Rosjan i „wydaje się częścią systemu nieustępliwych instytucji, które przyczyniły się do wzmocnienia i przedłużenia rosyjskiej kombinacji poddaństwa i »duszy«”7. Doświadczenia nawet najwcześniejszego okresu dzieciństwa rzutują bowiem na późniejszą osobowość i obraz świata. Spowijanie można więc uznać za pierwszy trening uległości, który przyzwyczajał do bycia skrępowanym, pokornym, bezwolnym i bezsilnym oraz do doznawania krzywdy ze strony rodziców, a następnie innych osób znajdujących się wyżej na drabinie społecznej i mających władzę. A ponieważ nie tylko w Rosji zdarzało się tak szczelne i długotrwałe spowijanie dzieci, można przypuszczać, że przyczyniało się ono do ugruntowywania przekonania społeczeństwa, że „ludzie dla własnego dobra muszą być trzymani w ryzach”, wszędzie, gdzie było praktykowane, czyli w całej Europie, we wszystkich warstwach społecznych, aż do XIX w.

O ile jednak w państwach Europy Zachodniej zwyczaj ten utrzymywał się długo, o tyle w naszym kraju najprawdopodobniej już w XVIII w. nie był aż tak powszechny. Zachodnioeuropejscy obserwatorzy dziwili się temu i stwierdzali, że polskie dzieci rzadko płaczą właśnie dlatego, że nie są spętane powijakami. Na przykład Francuz Hubert Vautrin stwierdził, że w Polsce „nieznany jest okrutny zwyczaj krępowania niemowląt powijakami, pozostawia im się swobodę ruchów, której nie przeciwdziała się i później”8. Jednakże jeszcze w XIX w. w polskiej sztuce pojawiały się wizerunki dziecka zawiniętego w powijaki, co może oznaczać, że również na naszych ziemiach zwyczaj ten był kontynuowany.

W Europie początek życia dziecka przez wiele stuleci nie był więc szczególnie szczęśliwy, do czego przyczyniało się nie tylko spowijanie. Francuski historyk Philippe Ariès postawił tezę, że stosunek dorosłych do dzieci przez całe średniowiecze, a nawet dłużej, aż do XVIII w., cechowała obojętność, brak troski i miłości rodzicielskiej. Przyczyną tej obojętności była nie tylko ogromna śmiertelność niemowląt i dzieci (w efekcie nowo narodzonego dziecka niejako „nie opłacało się” obdarzać miłością, bo ryzyko, że umrze, było zbyt wielkie), ale również brak uczuć między małżonkami (przyczyniający się do trudności w pokochaniu dziecka spłodzonego z obcą praktycznie osobą). Dopiero pod koniec XVIII w. europejska rodzina „stała się miejscem koniecznego afektu między małżonkami oraz między rodzicami a dziećmi, czego wcześniej nie było”9.

„Afekt” ten nadal był jednak okazywany w sposób całkowicie odmienny od współczesnego wzoru czułej i troskliwej rodzicielskiej miłości. Na przykład we Francji od XIII aż do końca XIX w. pozbywano się dzieci z domu, gdy tylko się urodziły (początkowo tylko w wyższych warstwach społecznych, a w XVIII stuleciu już we wszystkich). Oddawano je bowiem do wykarmienia na wieś, do wynajętych za opłatą mamek, i odbierano po kilku latach, o ile przeżyły. Wielu dzieciom nie dane było w ogóle poznać własnych rodziców. W XVII i XVIII w. śmiertelność dzieci poniżej pierwszego roku życia w całej Francji wynosiła średnio ponad 25%. Zmieniało się to w zależności od regionu (jego klimatu, środowiska naturalnego i warunków zdrowotnych), ale nade wszystko zależnie od sposobu karmienia niemowląt — dzieci karmione w domu przez matki umierały dwa razy rzadziej od tych, które oddano do mamek.

Większość dzieci umieszczano jednak u mamek. Na przykład w 1780 r. spośród 21 tys. dzieci urodzonych w Paryżu zaledwie ok. tysiąca pozostało w domu. W pewnych regionach umierała znaczna ich część (w Lyonie dwie trzecie), w tym niektóre już podczas podróży na wieś. W zależności od pory roku od 5 do 15% noworodków traciło życie w trakcie transportu do mamki. Działo się tak, ponieważ bywały przewożone w ścisku, na źle nakrytych wozach, i umierały w wyniku upadku albo z wyziębienia. Problem stał się tak poważny, że w 1773 r. trzeba było wydać specjalne policyjne rozporządzenie, które nakazywało przewoźnikom dzieci używanie wozów nakrywanych mocnym płótnem i wymoszczonych świeżą słomą, a mamkom — jazdę na wozie razem z noworodkami i pilnowanie, by żaden z nich nie spadł.

Odmowa karmienia piersią i oddawanie dzieci do obcych, przypadkowych, wybieranych niedbale mamek bywa więc uznawane za zamaskowaną formę dzieciobójstwa. Jak twierdzi francuska badaczka Élisabeth Badinter, „matki mało interesowały się dziećmi nie dlatego, że dzieci umierały jak muchy. Umierały one tak licznie raczej dlatego, że matki nie interesowały się nimi”10. Co ciekawe, zjawisko, które w opinii Badinter świadczy o emocjonalnej obojętności i jest formą porzucenia czy wręcz dzieciobójstwa, według Arièsa było najlepszym rozwiązaniem w czasach, gdy nie istniała alternatywa dla mleka kobiecego. Historyk ten uważa, że powierzanie dzieci mamkom należy uznać za przejaw miłości i troski ze strony matek, którym zabrakło pokarmu.

Czy jednak możliwe, by 20 tys. paryskich kobiet, które w 1780 r. oddały swoje dzieci na wieś, zabrakło pokarmu i by podjęły one tę decyzję powodowane prawdziwą troską o potomstwo? Wprawdzie kobiety, które powierzały wówczas swoje dzieci mamkom, nie znały statystyk śmiertelności niemowląt, ale nie mogły pomijać doświadczeń własnych oraz swoich bliskich i znajomych. Znany jest przypadek mamki Marie Bienvenue, pod opieką której w ciągu zaledwie 14 miesięcy umarło ponad 30 dzieci. Matki, które oddawały jej swoje potomstwo, musiały o tym wiedzieć. Bywały też kobiety, których kilkoro niemowląt zmarło u mamki, a które mimo to powierzały tej samej osobie kolejne dzieci.

Mimo ciągłych nacisków ze strony moralistów, filantropów, lekarzy, filozofów i pedagogów starających się już od XVI stulecia zachęcić matki do karmienia piersią własnych dzieci, proceder ten trwał we Francji do końca XIX w. Niełatwo było przekonać Francuzki, by samodzielnie zajmowały się swoimi dziećmi, choć wysuwano najrozmaitsze argumenty. Co ciekawe, niektóre z nich znacznie różniły się od tych, które dzisiaj można usłyszeć w wypowiedziach o wyższości karmienia naturalnego nad karmieniem mlekiem modyfikowanym. Początkowo, tj. w XVI i XVII w., piętnowano odmowę karmienia piersią jako grzech. Na przykład duchowny Lazare-André Bocquillot (1649 – 1728) w 1688 r. ostrzegał matki: „Nie można bez grzechu uchylać się od tego naturalnego obowiązku, chyba że jest po temu jakaś ważna przyczyna. […] To, że wielka jest liczba matek, które popełniają dzisiaj ten grzech, nie odejmuje mu charakteru grzechu i nie zwalnia od odpowiedzialności za wszystkie wynikające stąd skutki”11.

W XVIII i XIX w. argumenty teologiczne zastąpiono moralnymi, zdrowotnymi, a nawet ekonomicznymi. Odwoływano się do prawa natury, podkreślając, że dała ona kobietom piersi nie po to, by się nimi chlubiły czy dawały rozkosz mężowi, lecz by mogły wykarmić dzieci, i oskarżając niekarmiące matki o wynaturzenie. Jako przykłady do naśladowania przedstawiano nie tylko kobiety żyjące w społecznościach pierwotnych, ale też zwierzęta i rośliny. Za dobry wzór uważano zwłaszcza samice dzikich zwierząt, które na czas opieki nad potomstwem porzucają dzikość, czule opiekują się młodymi i wolą zginąć w ich obronie niż je opuścić. Lepsze i mądrzejsze od ludzkich matek mogły być zresztą nawet kury. Francuski lekarz Joseph Gérard (1834 – 1898) w książce popularyzującej wiedzę o higienie dziecięcej sugerował, że kura ma więcej rozumu niż kobieta, która nie zajmuje się swoimi dziećmi: „Kiedy kura znosi jajko, nie pretenduje tym samym do miana matki. Znieść jajko to rzecz bez znaczenia […] ale zasługa kury zaczyna się wtedy, gdy wysiaduje ona świadomie, pozbawiając się tak drogiej jej wolności. Jednym słowem, dopiero wypełniając obowiązki matki, ma pełne prawo do tego tytułu”12.

Matkom, które odmawiały swoim dzieciom karmienia, grożono, że natura zemści się na nich, powodując różne choroby wynikające z powstrzymania laktacji. Lekarz André-Théodore Brochard (1810 – 1883) uważał, że może to grozić takimi problemami zdrowotnymi jak: „krwotoki, plucie krwią, mniej lub bardziej trudne do zatrzymania rozwolnienia, poty”, a także „ostre i chroniczne stany zapalne gruczołów piersiowych, groźne stany zapalne otrzewnej, choroby macicy” oraz „rak piersi, a nawet śmierć”13. Lekarz ten twierdził też, że kobiety, które nie karmią piersią własnych dzieci, to „pół-matki”.

Przeciwnicy oddawania dzieci do mamek, początkowo nieliczni, uważali takie postępowanie za grzech, czyn niemoralny, działanie ryzykowne dla zdrowia kobiety, ale także coś, co się po prostu nie opłaca. Przywoływano też bowiem argumenty ekonomiczne, starając się przekonać matki, że wysyłanie dziecka na wieś to zbędny wydatek, podczas gdy karmienie piersią nie wiąże się z żadnymi kosztami. Podkreślano przy tym, że często trzeba płacić nie tylko za pobyt niemowlęcia u mamki, ale też za jego późniejsze leczenie, bo dzieci nierzadko wracały do domu w bardzo złym stanie fizycznym, schorowane i wynędzniałe.

Oprócz wyrazów potępienia i gróźb francuskie matki słyszały też niekiedy subtelniejsze słowa zachęty do karmienia dzieci. Przekonywano je, że wiąże się ono nie tylko z wyrzeczeniami i poświęceniem, ale też z przyjemnościami, radością i satysfakcją. Niekiedy zresztą w tych łagodnych zachętach i obietnicach znacznie przesadzano, zapewniając np., że karmienie piersią daje urodę, szczęście, a nawet sławę. Przypominano, że Greczynki i Rzymianki były wyjątkowo piękne, co miały zawdzięczać karmieniu swoich dzieci piersią. Zachwycano się — wbrew faktom — obfitością biustu, zdrową cerą i promiennym wyglądem mamek, które w rzeczywistości nieczęsto ucieleśniały ideały piękna i rzadko też bywały okazami zdrowia. Brochard uważał wręcz, że „dziecko na piersi matki to dla niej źródło sławy”14, a Jean-Jacques Rousseau (1712 – 1778), który zresztą sam swoje dzieci oddał do przytułku, obiecywał karmiącym matkom „szacunek i poważanie ogółu […], przyjemność służenia za przykład własnym córkom i słyszenia, że jest się stawianą za wzór innym”15. Potrzeba było jednak kilku wieków, by przekonać Francuzki do zajmowania się własnymi dziećmi.

W naszym kraju natomiast powierzanie dzieci mamkom nie rozpowszechniło się aż tak bardzo, gdyż społeczeństwo było przede wszystkim wiejskie. Oddawanie dzieci na wieś do wykarmienia (lub, zdecydowanie częściej, zatrudnianie mamek w domu) zdarzało się więc głównie w wyższych warstwach społecznych, a nie, jak we Francji, niemal we wszystkich. Na przykład w kręgach zamożnego ziemiaństwa dzieci powierzano niekiedy mamkom mieszkającym na folwarkach, których dzierżawcy i rządcy mieli zapisany w kontraktach obowiązek opieki nad paniczami. Opieka ta bywała jednak równie „troskliwa” jak piecza francuskich mamek nad oddawanymi im dziećmi, a los polskich niemowląt równie przykry jak los ich rówieśników we Francji.

Pisarz polityczny i propagator reformy państwa w czasach saskich Stefan Garczyński (ok. 1690 – 1755) pisał w traktacie pt. Anatomia Rzeczypospolitej Polskiej (wyd. 1750), że na szlacheckich dworach rodzice opiekowali się tylko pierworodnym synem, a resztę dzieci „na cudzych, a często i na folwarcznych opiekach zostawują, aby tam mizernie niszczeli i umierali”16. Informacje o śmierci dziecka przychodziły do rodziców w raportach dotyczących stanu gospodarstwa, między wiadomościami o wielkości zbiorów, zmianach w inwentarzu i stanie kasy. Zwykle jednak przedstawiciele wyższych kręgów społecznych w Polsce nie wysyłali swoich dzieci na wieś, lecz sprowadzali dla nich mamki do domu, dworu czy pałacu. Rozwiązanie to było dla tych dzieci niewątpliwie lepsze — miały i pożywienie, i kontakt z własnymi rodzicami. Pytanie jednak: co z dziećmi mamek? Biedna kobieta, np. służąca, która oferowała swoje mleko potomstwu „państwa”, nie mogła przecież zabrać do ich domu swego nieślubnego dziecka. Oddawała je więc do przytułku albo powierzała jeszcze biedniejszej mamce.

W 1904 r. lekarz Stanisław Kopczyński pisał na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, że dzieci z wyższych sfer wykarmione mlekiem biednych mamek wchodzą w świat „z piętnem mimowolnego zabójcy innego dziecka”17. Jeszcze na początku XX w. śmiertelność dzieci mamek w Polsce wynosiła bowiem ok. 80%! Kopczyński usilnie zachęcał więc polskie matki do karmienia piersią własnych dzieci, odwołując się do względów natury etycznej i podkreślając trudną sytuację ubogich mamek, znajdujących się niekiedy na granicy moralnego upadku i stręczonych niemal jak prostytutki, oraz tragiczny los ich dzieci. Według niego taki stan rzeczy „jest swojego rodzaju ohydą wieku, jest plamą na czole dumnej ze swej »cywilizacyi« ludzkości”18.

Oddawanie dzieci tuż po urodzeniu obcym ludziom czy spowijanie niemowląt to działania, które można uznać za krzywdzenie, choć nie stanowią oczywistych form przemocy. Warto jednak o nich wiedzieć, gdyż pokazują stosunek dorosłych do dzieci — nieczułość, brak zainteresowania, a tym bardziej zrozumienia i empatii, przedmiotowe traktowanie od pierwszych dni życia. Takie podejście jest natomiast jedną z przyczyn innego zwyczaju, wspólnego dla wszystkich warstw społecznych w całej Europie i kontynuowanego do dzisiaj — zwyczaju bicia dzieci.

Wszystkie te praktyki łączy również fakt, że trudno je zakończyć. Wyzwalanie dzieci z pęt powijaków trwało kilka wieków. Można żywić nadzieję, że tradycyjne, oparte na przemocy „metody” wychowawcze odejdą do lamusa szybciej. Proces ten już się zresztą rozpoczął, ale — choć nie jest już „w powijakach” — nadal wymaga czasu i wysiłku. Wszelkie tradycje są bowiem głęboko zakorzenione w świadomości społecznej i uważane za coś oczywistego, ponadczasowego, odwiecznego i niepodlegającego ani dyskusji, ani zmianom. Kontynuuje się je bezrefleksyjnie, wierząc, że dokładnie tak samo postępowali rodzice, dziadkowie, pradziadkowie i dalsi przodkowie.

Współcześni zwolennicy kar cielesnych twierdzą, że ta „metoda” wychowawcza stosowana była od zarania ludzkich dziejów, a więc musi być dobra, słuszna i skuteczna. „Tradycja” bicia dzieci w ich rodzinach i społeczeństwie stanowi według nich argument przemawiający za dalszym stosowaniem przemocy w celach uznawanych za wychowawcze. Nie wiedzą oni jednak, jak te tradycyjne metody wyglądały w praktyce i jak bardzo różniły się od ich wyobrażenia umiarkowanego karcenia.

1 L. deMause, Fundations of Psychohistory, Nowy Jork 1982, s. 1.

2 Cyt. za: D. Żołądź-Strzelczyk, Dziecko w dawnej Polsce, Poznań 2006, s. 102.

3 Cyt. za: É. Badinter, Historia miłości macierzyńskiej, Warszawa 1998, s. 89.

4 I. Kant, O pedagogice, Wilno 1819, s. 36 – 37.

5 L. deMause, Historia wykorzystywania dzieci, http://www.koniecmilczenia.pl/index.php?id=19&tx_ttnews[tt_news]=21&cHash=12c-d0acde0677677d4878cd20600ac3c [dostęp: 13.08.2017].

6 E.H. Erikson, Dzieciństwo i społeczeństwo, Poznań 2000, s. 402 – 403.

7Ibidem, s. 404.

8 Cyt. za: D. Żołądź-Strzelczyk, op. cit., s. 105.

9 P. Ariès, Historia dzieciństwa. Dziecko i rodzina w dawnych czasach, Gdańsk 1995, s. 9.

10 É. Badinter, op. cit., s. 62.

11Ibidem, s. 142.

12Ibidem, s. 135.

13Ibidem, s. 141.

14Ibidem, s. 139.

15Ibidem, s. 139.

16 Cyt. za: J. Tazbir, Stosunek do dziecka w okresie staropolskim, [w:] Bici biją, red. J. Bińczycka, Warszawa 2001, s. 30.

17 S. Kopczyński, Do matek, „Tygodnik Ilustrowany” 1904, nr 3, s. 45.

18Ibidem.

Rozdział 2. Dobre złego początki

Zacznijmy od tego, że zwyczaj bicia dzieci wcale nie trwa „od zawsze”. Wprawdzie Lloyd deMause uważa, że „im dalej cofamy się w czasie, tym niższy poziom opieki nad dzieckiem, tym bardziej prawdopodobne, że dzieci będą zabijane, porzucane, bite, zastraszane i wykorzystywane seksualnie”1, ale wszystko wskazuje na to, że w najdawniejszych czasach nie stosowano kar cielesnych wobec dzieci, a relacje między pokoleniami oparte były na wzajemnym szacunku. Wniosek taki można wysunąć na podstawie obserwacji sposobów wychowywania dzieci w społecznościach pierwotnych, które w opinii antropologów reprezentują społeczeństwa chronologicznie najwcześniejsze, czyli pierwotny stan ludzkości.

Co ciekawe i znamienne, według wielu pierwszych europejskich obserwatorów, m.in. misjonarzy, ale też etnologów, u ludów tych wychowanie dzieci w ogóle nie istniało. Historyk wychowania Robert Alt w swojej książce pt. Wychowanie u ludów pierwotnych udowadnia, że opinie te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. I wyjaśnia: „Sprawozdawcy stwierdzili, że nie zdołali zauważyć u tych ludów żadnego wychowania wtedy, gdy nie mogli zaobserwować przyjętych w Europie sposobów wychowania, czyli właściwej wyższym szczeblom rozwoju tradycyjnej treści wychowania oraz znanych im urządzeń. Tak więc widzieli na przykład, że u ludów pierwotnych rodzice nie bili swoich dzieci albo że jakiś pięciolatek nie był zmuszany do posłuszeństwa, do przestrzegania obowiązujących u nas zakazów; wyciągali stąd wniosek, jakoby u ludów tych w ogóle nie istniało żadne wychowanie moralne. Widzieli dalej, że sześcioletnie dzieci nie chodziły do szkoły i nie uczyły się czytać ani pisać; wnioskowali stąd, że młodzieży w ogóle nie uczono”2.

Niektórzy Europejczycy podważali istnienie wychowania dzieci w społecznościach przedpiśmiennych, ponieważ było ono tak różne, tak całkowicie odmienne od znanego im i obowiązującego w ich kulturze. W rzeczywistości jednak wychowanie u ludów pierwotnych nie tylko istniało, ale w zdecydowanej ich większości na pierwszym miejscu stawiało zaspokojenie potrzeb dziecka i sprawienie, by samo chciało przyjąć w przyszłości role, jakie były dostępne w jego społeczeństwie. Dzieci nie były więc bite ani w żaden inny sposób zmuszane do ciągłej uległości, nie musiały być zawsze posłuszne i „grzeczne”, okazywano im miłość i czułość, otaczano troską, zachęcano do brania udziału w życiu społeczności, wykorzystując głównie naturalną dziecięcą potrzebę naśladowania oraz pouczenia, rady i pochwały, a nie jakiekolwiek środki przymusu.

Metody wychowawcze u ludów pierwotnych mają według Alta „charakter pewnego pozytywnego postulatu, mają zachęcać dzieci do należytego zachowania się, budzić i rozwijać w nich właściwe tendencje, natomiast w mniejszej mierze są to środki polegające na przeciwdziałaniu w stosunku do zachowania się sprzecznego z prawidłami. A zatem nie są to środki wychowania »hamującego«, »podporządkowującego« albo »zabraniającego«”3. Stosowano także różne środki dyscyplinujące, najczęściej po prostu wyrażając dezaprobatę dla jakiegoś zachowania i informując dziecko o dopuszczalnych i pożądanych w jego kulturze sposobach postępowania. W wyjątkowych sytuacjach łajano lub zawstydzano dzieci, co uchodziło za nadzwyczaj surowe środki, zwłaszcza u ludów, u których bardzo dużą wagę przywiązywano do poważania, uznania ze strony społeczności.

Niekiedy też izolowano dzieci (np. wypraszając z domu) lub je straszono. Straszakiem podobnym do naszej Baby Jagi bywał zając u Eskimosów, a u niektórych innych rdzennych Amerykanów — sowa albo duchy zmarłych. Lęk przed konsekwencjami nieodpowiedniego zachowania wzbudzano też na inne sposoby. Na przykład Indianie Kaddo mówili dzieciom: „Jeśli będziesz pożądać na tym świecie wszystkiego, co zobaczysz, i bez ustanku dążyć będziesz do tego, aby otrzymać, czego nie potrzebujesz, tylko dlatego, że kto inny to posiada, zatrzymasz się kiedyś przy jakimś drzewie, by zbierać daktyle. A potem pójdziesz do następnego drzewa, a dalej znowu do następnego i zapomnisz o tym, po co przyszedłeś; staniesz się wówczas szopem i na zawsze zamieszkasz pod drzewami”4.

Dla Europejczyków, przywykłych do ignorowania woli dziecka i zmuszania go przemocą do podporządkowania się najpierw rodzicom, a następnie normom społecznym, tak łagodny stosunek do potomków musiał być wręcz szokujący. Uderzający był dla nich zwłaszcza brak kar cielesnych, które w kulturze europejskiej już od wieków stanowiły podstawową metodę wychowawczą. I choć szczegóły opieki nad dziećmi i wdrażania ich do pełnienia ról społecznych różnią się w określonych społecznościach pierwotnych i niekiedy odbiegają od opisanego powyżej, najczęściej spotykanego wzoru (Margaret Mead opisuje np. nowogwinejskie plemię Mundugumor, u którego stosunek do dzieci był bardzo szorstki, pełen wrogości i gniewu), to Alt z pełnym przekonaniem pisze: „Istnienie kary cielesnej — po starannym przejrzeniu całkowitego materiału z najrozmaitszych zakątków świata — nie da się stwierdzić u szczepów żyjących na niższym stopniu rozwoju”5.

Wprawdzie teza o „niższości” ludów pierwotnych od dawna jest podważana (uznaje się raczej odmienność równoprawnych kultur), jednak nadal uważa się, że ten typ społeczeństwa odpowiada pierwotnemu stanowi ludzkości. Można więc przypuszczać, że historia dzieciństwa nie zawsze była deMause’owskim „koszmarem”, lecz że u zarania ludzkich dziejów życie dzieci było może nie idylliczne, ale na pewno pozbawione przemocy charakterystycznej dla kilku ostatnich tysiącleci, i że dopiero w pewnym momencie w przeszłości ludzkość zaczęła śnić na jawie ten straszny sen. Robert Alt przytacza różne tezy mające wyjaśnić brak kar cielesnych i ogólnie łagodny stosunek do dzieci w społecznościach pierwotnych. Interesujące jest np. wyjaśnienie wskazujące na „wysoką ocenę wartości dziecka”, związaną, paradoksalnie, z dzieciobójstwem, które występowało u wszystkich tych ludów. Nie wynikało ono jednak z okrucieństwa ani nieczułości względem dzieci, ale w pewnym sensie i przynajmniej w niektórych społecznościach wręcz przeciwnie — z troski o żyjące potomstwo. Na przykład u Aborygenów, jak relacjonuje Bronisław Malinowski: „Jednym z głównych powodów podawanych dla usprawiedliwienia dzieciobójstwa jest to, że matka prawdopodobnie nie może karmić i opiekować się dwójką dzieci w jednym czasie, zwłaszcza jeśli dzieci nie są odstawione od piersi przed trzecim do piątego roku życia”6. U ludów koczowniczych matki miałyby także problem z noszeniem jednocześnie dwojga małych dzieci, co również mogło stanowić przyczynę powszechności dzieciobójstwa. Innym powodem, dla którego w takich społecznościach — nieznających innych metod kontroli dzietności — zabijano dzieci tuż po urodzeniu, mogły być problemy ze zdobyciem pożywienia umożliwiającego przetrwanie większej liczby potomków.

Według pewnej teorii wyjaśniającej łagodny stosunek do dzieci w społecznościach pierwotnych tam, gdzie z różnych przyczyn, np. z powodu kłopotów z wyżywieniem, ograniczano liczbę potomstwa, pozostawione przy życiu dzieci były uważane za ogromną wartość i obdarzane miłością i troską. W myśl innej teorii przyczyną łagodnego sposobu wychowywania dzieci u ludów przedpiśmiennych są względnie proste, nieskomplikowane i przejrzyste stosunki i normy społeczne, do których przestrzegania wdrażano dzieci w procesie wychowawczym. Rodzice nie musieli stawiać swoim potomkom wysokich wymagań ani egzekwować posłuszeństwa żadnymi surowymi środkami, gdyż nawet bez takich metod można ich było przygotować do życia w społeczności i przestrzegania nielicznych i łatwych do opanowania norm i wartości.

Ciekawym wyjaśnieniem braku kar cielesnych u ludów pierwotnych jest też fakt, że niektóre z tych społeczności wierzyły, że bite dziecko umrze, lub że nie potrafiły wymierzać takich kar. Jezuici, którzy w XVII w. zakładali misje w Ameryce Południowej, relacjonowali: „Wszystkie dzikie szczepy z tych stron oraz z Brazylii nie potrafią, jak nas zapewniano, karać dzieci ani też nie mogą znosić przypatrywania się takiemu karaniu. Jaki to kłopot sprawi nam, gdy zrealizujemy nasze zamiary co do nauczania ich młodzieży”7. Kłopot był zapewne bardzo duży, bo jezuickie kształcenie — o czym będzie jeszcze mowa — opierało się na chłoście.

Alt przytacza też wspomnienia pewnej starej Indianki z plemienia Arapaho, u którego (podobnie jak u wielu innych ludów pierwotnych) pod wpływem Europejczyków, wraz z innymi „zdobyczami cywilizacji”, pojawiły się kary cielesne. Porównała ona wychowywanie dzieci bez bicia i pełne przemocy w następujący sposób: „Nieczęsto mnie karano. Nigdy mnie nie bito. Rodzice nasi rozmawiali z nami, czasami dawali nam burę, gdy postępowaliśmy niewłaściwie. Mówili wtedy: »Nie róbcie tego więcej«, lecz nigdy nie bili nas, jak to dziś rodzice biją swoje dzieci… Ani małe, ani starsze nie były bite, większość miała zmysł po temu, aby być posłuszne, kiedy im mówiono, co robić należy. Ale ta młodsza generacja dzisiejsza bije swoje dzieci. Zauważamy ogromną różnicę pomiędzy wychowaniem, jakie się daje obecnie, a tym wychowaniem, które było ich udziałem za naszych młodych lat. W dawnych czasach staraliśmy się poprawić dzieci możliwie bez stosowania przymusu. Bicie i połajanki robią dziecko złym, tak my sądzimy”8.

Najciekawsza jest jednak propozycja samego Alta, według którego kary cielesne są „atrybutem wychowania w społeczeństwie klasowym” i zostały uznane za metodę wychowawczą, kiedy stosunki społeczne zaczęły się opierać na nierówności i wyzysku. Dopóki społeczności ludzkie tworzone były dzięki współdziałaniu wszystkich równoprawnych członków, dzięki współpracy i solidarności, niezbędnej do zdobycia pożywienia, a tym samym przetrwania, dopóty celem wychowania było wdrożenie dzieci do opartego na takich właśnie zasadach współuczestnictwa w kulturze. W końcu jednak — też zresztą jeszcze na etapie przedpiśmiennych społeczeństw pierwotnych — pojawiło się hierarchiczne zróżnicowanie społeczne zakładające wyzyskiwanie przez warstwy panujące klas niższych czy wręcz niewolniczych. Według Alta wycisnęło to „piętno na stosunkach między ludźmi w ogólności, a więc także na stosunkach pomiędzy starszymi a młodzieżą, pomiędzy wychowawcami a wychowankami”9. Zmiany w sposobie wychowywania dzieci są więc w koncepcji tego historyka skutkiem przemian społecznych. Trudno powiedzieć, czy ta marksistowska interpretacja najwcześniejszych dziejów dzieciństwa jest słuszna, ale bez wątpienia Alt ma rację, gdy pisze o konsekwencjach stosowania przemocy w wychowywaniu dzieci: „Wszystkie te środki przemocy są też jedynie zdolne wychować ludzi, którzy […] sami są z kolei ciemiężycielami i ciemiężonymi, którzy sami uznają i stosują gwałt jako metodę współżycia ludzi pomiędzy sobą”10.

Przez tysiące lat wychowywano więc ludzi, dla których naturalne są wszelkiego rodzaju nierówności społeczne, w tym nierówność statusów poszczególnych członków rodziny — (wszech)władza rodziców i podległość dzieci. Od jakiegoś czasu ulega to jednak zmianom. Niemal sto lat temu Bronisław Malinowski w swojej pracy pt. Rodzicielstwo jako podstawa struktury społecznej (opublikowanej po raz pierwszy w 1930 r.) w bardzo obrazowy i osobisty sposób pisał o swego rodzaju powrocie rodziców w XX w. do łagodnych metod wychowawczych, typowych dla społeczeństw pierwotnych: „»Tatusiu, ależ z ciebie osioł!« — takąż to właśnie sentencją moja najmłodsza, licząca pięć lat córeczka nieodwołalnie zamknęła toczoną przez nas dyskusję. Nie dość, że nie zdołałem jej przekonać, ale nawet nie potrafiłem wpłynąć na jej zdanie… Zaprzestałem tedy perswazji i zadumałem się. Próbowałem sobie wyobrazić, co by się stało, gdybym w podobny sposób zwrócił się do mego ojca czterdzieści lat temu. Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz […]. Czterysta lat temu dziecko zostałoby za taką odpowiedź oćwiczone albo zamknięte w ciemnicy, mogłoby być torturowane, a nawet groziła mu śmierć fizyczna lub moralne unicestwienie. Około czterech tysięcy lat temu, w epoce brązu, okrutny patriarcha natychmiast pozbawiłby je życia. Natomiast czterdzieści tysięcy lat temu lub mniej więcej w tym czasie — w datach i hipotezach nie jestem szczególnie biegły — potulny matrylinearny ojciec uśmiechnąłby się zapewne do swej pociechy, i to nawet z większym pobłażaniem, niż mnie się udało uczynić, jak również bez owego grymasu urazy, który wynika, jak sądzę, z naruszenia patriarchalnych tradycji. […] Koło przemian obraca się nieprzerwanie”11.

Postawa Malinowskiego w jego czasach stanowiła wyjątek i choć nadal nie jest powszechna, staje się coraz bardziej popularna. Charakterystyczny dla ludów pierwotnych łagodny sposób wychowywania dzieci, niegdyś szokujący dla Europejczyków, obecnie określany jest mianem rodzicielstwa bliskości i znajduje w naszym kręgu kulturowym coraz więcej zwolenników. Jedną z jego propagatorek jest Jean Liedloff, która w książce pt. W głębikontinuum entuzjastycznie opisuje wychowywanie dzieci południowoamerykańskich Indian z plemienia Yequana, będące w jej opinii wzorem dobrego rodzicielstwa.

Należy jednak dodać, że pozbawione przemocy, niemal idylliczne dzieciństwo w społecznościach pierwotnych zazwyczaj kończyło się skumulowanym okrucieństwem podczas inicjacji. Wprawdzie przemoc doznawana przez młodzież w trakcie tego obrzędu nie miała nic wspólnego z karami cielesnymi, ale tym bardziej warto przyjrzeć się również jej. Praktyki inicjacyjne pokazują bowiem, że różne rodzaje fizycznego dręczenia (nie tylko zresztą dzieci) bywały stosowane — przy pełnej aprobacie społeczeństwa — nie wyłącznie w ramach kary, ale też w innych celach, oraz że pomysłowość ludzka w wymyślaniu metod maltretowania od zawsze była ogromna.

Inicjacje młodzieży, nazywane też obrzędami przejścia lub wtajemniczenia, były szeroko rozpowszechnione u ludów przedpiśmiennych na całym świecie. Miały na celu ostateczne przygotowanie chłopców do przekroczenia progu dorosłości i kończyły się oficjalnym i uroczystym przyjęciem ich do społeczności dorosłych (inicjacje dziewcząt nie były aż tak powszechne i zwykle — choć nie zawsze — miały łagodniejszy charakter). Obrzędy wtajemniczenia polegały na pouczaniu i szkoleniu nowicjuszy, utrwalaniu zdobytej dotychczas wiedzy i przekazywaniu nowej, dostępnej tylko dorosłym mężczyznom (np. dotyczącej religii, magii, mitów, tajemnic szczepu, tradycji i historii czy spraw życia płciowego).

Można powiedzieć, że inicjacje stanowią prapoczątki szkolnictwa i prawzór szkoły. Bywały zresztą określane — początkowo ironicznie, ale jednak trafnie — mianem „szkół wśród zarośli”. W szkołach tych przeprowadzano również swego rodzaju egzaminy: nie tylko sprawdzano, czy chłopcy opanowali wszystkie niezbędne w dorosłym życiu umiejętności (np. polowania), ale też testowano ich wytrzymałość, odwagę, odporność na ból, głód, pragnienie i wszelkie inne niewygody. Inicjacje wiązały się bowiem z wystawianiem nowicjuszy na najrozmaitsze próby, a także odbywały się w atmosferze szczególnie silnie oddziałującej na psychikę chłopców. Odciskały się również piętnem na ich ciałach.

Podczas inicjacji poddawano chłopców najróżniejszym dolegliwościom cielesnym, co miało na celu wypróbowanie ich wrażliwości na ból, hartu, samokontroli, posłuszeństwa i wytrwałości. Alt zauważa, że można tu wymienić „niezliczone mnóstwo najrozmaitszych udręczeń i najdziwaczniejszych procedur, na jakie wystawieni są kandydaci. Muszą oni znosić trudy i mozoły wszelkiego rodzaju. Wysyła się ich na dalekie marsze; przez dłuższy czas nie wolno im sypiać, ze stoickim spokojem muszą znosić mróz i upał; są poddawani chłoście i biczowaniu, muszą biegać po rozpalonych kamieniach lub przedzierać się przez cierniste zarośla; zanurza się ich w lodowatej wodzie, nieomal przysmażywszy ich przedtem na ogniu, bądź też wyrzuca się ich w powietrze. Krótko mówiąc, da się tutaj zestawić cały katalog nieomal sadystycznie pomyślanych środków”12.

W tym katalogu mniej lub bardziej sadystycznych praktyk inicjacyjnych znajdowały się też m.in.: wyrywanie zębów, tatuowanie, obrzezanie i inne zabiegi na narządach płciowych, rozmaite okaleczenia innych części ciała (np. odcinanie kawałka palca, robienie blizn), sadzanie na mrowiskach jadowitych mrówek, zawieszanie na linach przeciągniętych przez skórę i mięśnie, przekłuwanie nosa lub innych części ciała czy głodzenie. Zabiegi tego rodzaju wykonywano nie tylko w ramach prób inicjacyjnych, ale też ze względów magicznych czy symbolicznych, trwałe okaleczenia stanowiły bowiem swego rodzaju potwierdzenie członkostwa w społeczności, znak przynależności do grupy plemiennej.

Poza tym w niektórych społecznościach pierwotnych wierzono, że poddanie jakiejś części ciała takiemu czy innemu zabiegowi pobudza jej żywotność albo przynosi korzyści całemu ciału. Na przykład członkowie australijskiego plemienia Warramunga wierzyli, że obcięcie dziewczynie części palca wskazującego zapewni jej szczęście podczas wyszukiwania bulw ignamu. U innych rdzennych mieszkańców Australii panowało przekonanie, że mocne bicie po głowach inicjowanych chłopców sprawi, że ich włosy będą lepiej rosły, albo że ranienie rąk rozżarzonymi patykami da im siłę do dźwigania drewna i pomoże nabyć zręczność w rozniecaniu ognia. Plemiona zamieszkujące północno-wschodnią część Nowej Gwinei wierzyły natomiast, że nacięcie narządów płciowych chłopca sprawi, że będzie on piękny i silny.

Warto wspomnieć, że okaleczenia genitaliów stanowiły najczęściej spotykane, niemal uniwersalne rytuały inicjacyjne. Dotyczy to przede wszystkim obrzezania, które praktykowano w Australii, Oceanii, Afryce oraz w części Ameryki Północnej i Ameryki Południowej. Gdzieniegdzie zamiast (lub oprócz) niego wykonywano również inne, czasem znacznie bardziej inwazyjne zabiegi na częściach intymnych zarówno chłopców, jak i dziewcząt. Na przykład u niektórych plemion australijskich kilka tygodni po obrzezaniu przeprowadzano na inicjowanych chłopcach zabieg nacięcia podłużnego, tzw. subincyzji. Polegał on na nacięciu członka od spodu — na tyle głębokim, by przeciąć nie tylko skórę, ale też cewkę moczową. W konsekwencji chłopcy i mężczyźni w tych plemionach oddawali mocz w pozycji kucznej, jak kobiety.

Jeśli natomiast chodzi o okaleczanie intymnych części ciała dziewcząt — również nazywane obrzezaniem — to przyjmowało ono formę wycięcia łechtaczki albo warg sromowych mniejszych, albo jednego i drugiego. Podczas inicjacji zdarzały się też obrzędowe defloracje, niekiedy brutalne, polegające np. na nacinaniu błony dziewiczej albo rozszerzaniu na siłę ujścia pochwy za pomocą rozmaitych przedmiotów (czy — jak w części Australii — trzech palców oplecionych wielokrotnie sznurem z oposa). Zwykle jednak inicjacje dziewcząt nie zawierały aż tak okrutnych rytuałów.

Również obrzędy wtajemniczenia chłopców miewały niekiedy charakter znacznie łagodniejszy od opisanego powyżej, a niektóre ceremonie inicjacyjne z naszej perspektywy wydają się wręcz zabawne. Na przykład w plemieniu Buka z Nowej Gwinei nowicjuszom zakładano na głowy wysokie kapelusze z liści palmowych, nazywane upi, które nosili oni przez kilka lat, nie zdejmując nigdy w obecności kobiet. Podczas obrzędów kończących inicjację zdejmowano upi, by kobiety mogły wyrazić zdziwienie długością męskich włosów, co stanowiło główny cel tej ceremonii i wieloletniego ukrywania naturalnego faktu, że chłopcom i mężczyznom również rosną włosy.

Jeszcze zabawniejsze wydają się rytuały inicjacyjne praktykowane przez wschodnioafrykańskie plemię Czaga. Głównym obrzędem podczas inicjacji było tu bowiem zatykanie odbytnicy, a właściwie uczenie chłopców stwarzania przed kobietami iluzji, że mężczyźni nie wydalają kału. Nowicjuszy pouczano: „Nie oddawaj wiatrów w obecności kobiet lub chłopców, którzy jeszcze nie przeszli inicjacji. Jeżeli to uczynisz, starsi mężczyźni zabiją ci krowy. Nie możesz też zostać przyłapany przez kobietę podczas wydalania. Bierz zawsze ze sobą kij, zagrzebuj to, co wydaliłeś, i poryj ziemię w pobliżu, udając, że grzebiesz w niej, czyniąc zaklęcia. W ten sposób, jeśliby się zdarzyło, że kobieta cię zobaczy, mimo to nic nie znajdzie. […] Gdybyś zachorował na biegunkę, powiedz o tym jednemu z rówieśników, a ten zabierze cię do domu mężczyzn i będzie się tam o ciebie troszczył, bo jeśliby twoja żona dowiedziała się o tym, stałoby ci się coś złego. Gdybyś śmiał wyjawić komukolwiek sekret mężczyzn, inni mężczyźni z twojej grupy wiekowej, starszyzna i wódz zabiorą ci bez litości wszystko, co masz. Zhańbiłbyś bowiem żywych i umarłych. Powiedziano by wtedy, że sekret mężczyzn to kłamstwo”13. Najzabawniejsze, że kobiety Czaga doskonale zdawały sobie z tego sprawę i podczas inicjacji dziewcząt pouczały je, by nie śmiały się z „tajemnicy” mężczyzn.

W większości obrzędów wtajemniczenia nie da się jednak znaleźć niczego śmiesznego (ani z dzisiejszej perspektywy, ani — tym bardziej — z punktu widzenia inicjowanej młodzieży). Mimo różnic dotyczących poszczególnych rytuałów scenariusz inicjacji w niemal wszystkich społeczeństwach pierwotnych był bardzo podobny. Oddzielano nastoletnich chłopców od matek (niekiedy bardzo spektakularnie, a czasem wręcz brutalnie) i w specjalnie przygotowanym w tym celu miejscu poddawano krótszemu lub dłuższemu okresowi odosobnienia i nauczania. W tej trwającej kilka tygodni, miesięcy lub lat szkole przekazywano i utrwalano wiedzę, egzaminowano z niezbędnych w dorosłym życiu umiejętności, testowano wymagane od mężczyzny cechy charakteru, a wszystko to czyniono w sposób, który miał wywrzeć na nowicjuszach jak największe wrażenie i odcisnąć się piętnem na ich ciałach, umysłach i duszach.

Ludwik Krzywicki opisuje to obrazowo w Pierwocinach więzi społecznej: „Oto różnymi środkami wpływa się na umysł wyrostków, tak iż ci w najwyższym stopniu stają się podatnymi na wszelką sugestię: usuwa się od nowicjuszy wszystkie wpływy zewnętrzne, zakłócające, trzymając ich w ciągu tygodni w samotności wśród kniei; podnieca się jak najbardziej wyobraźnię przez tajemnicze ceremonie, rzadkie a nieznane malcom dźwięki, gesty nieoczekiwane; zwęża się w stopniu pożądanym łożysko ich świadomości przez głód, pragnienie i różne dolegliwości fizyczne, a w końcu napawa się ich serca obawą i trwogą. To wszystko pospołu przyczynia się do zupełnego złamania ich ducha. Na tym podłożu rzuca się im zakazy i przykazania i grozi się jak najcięższymi karami, gdy ktoś je przekroczy. Wszystkie te środki zmierzają do wstrząśnięcia umysłem wyrostka, do zrobienia go w najwyższej mierze podatnym na wszelkie poddanie”14.

Tak kończyło się dzieciństwo w społecznościach pierwotnych. Po latach idylli i dyspensy od przemocy symbolicznie i fizycznie oddzielano chłopców od matek i przygotowywano do trudów dorosłego życia, serwując je w skondensowanej formie i bardzo dużej dawce. Niekiedy podczas obrzędów inicjacyjnych inscenizowano nawet śmierć nowicjuszy i ich ponowne narodziny oraz nadawano im nowe imiona, co wyraźnie podkreślało, że pierwszy etap życia kończy się definitywnie i nieodwracalnie. Tylko dlaczego aż tak brutalnie? Wyjaśnień poszczególnych rytuałów inicjacyjnych oraz samego obrzędu przejścia jest bardzo wiele. Niewątpliwie fakt, że inicjacje odbywały się w tak wyjątkowej, wzbudzającej strach atmosferze i w niecodziennym, wywołującym ogromne wrażenie otoczeniu, miał na celu zwiększenie siły przekazu wpajanych nowicjuszom treści i utrwalenie wiedzy w sposób nieodwracalny. Takiego doświadczenia, do głębi wstrząsającego, nie da się przecież zapomnieć. Wszelkie fizyczne udręczenia miały natomiast zaprawić chłopców do życia w trudnych warunkach. Jak zauważa Krzywicki: „Żywot człowieka na niższych szczeblach kultury jest ciężki, twardy. Chodzi o urobienie przyszłych obywateli, którzy podołaliby tym ciężarom: byli wytrzymali na ból i nawet tortury, gdy przypadek odda ich w ręce wrogów, na głód i pragnienie. […] nim ktoś otrzyma prawa obywatelskie, musi dowieść, iż podoła obowiązkom wieku dojrzałego”15.

Niestety, z czasem formowanie przyszłych członków społeczności przy użyciu przemocy zaczęto praktykować wobec znacznie młodszych dzieci, niekiedy nawet niemowląt, a ludzkość zapadła w koszmarny sen, z którego dopiero zaczynamy się budzić.

1 L. deMause, Foundations…, s. 1.

2 R. Alt, Wychowanie u ludów pierwotnych, Warszawa 1960, s. 26.

3Ibidem, s. 114.

4Ibidem, s. 123.

5Ibidem, s. 131.

6 B. Malinowski, Aborygeni australijscy. Socjologiczne studium rodziny i inne praceprzedterenowe, Warszawa 2002, s. 268.

7 R. Alt, op. cit., s. 134.

8Ibidem, s. 133.

9Ibidem, s. 143.

10Ibidem, s. 146.

11 B. Malinowski, Seks i stłumienie w społeczności dzikich oraz inne studia o płci, rodzinie i stosunkach pokrewieństwa, Warszawa 1987, s. 335 – 336.

12 R. Alt, op. cit., s. 227.

13 B. Bettelheim, Rany symboliczne. Rytuały inicjacji i zazdrość męska, Warszawa 1989, s. 252 – 253.

14 L. Krzywicki, Obrzęd wtajemniczenia (inicjacji), [w:] S. Wołoszyn (oprac.), Źródła do dziejów wychowania i myśli pedagogicznej, t. 1, Warszawa 1965, s. 10 – 11.

15Ibidem, s. 12.