Dziadek do orzechów - Ernst T.A. Hoffmann - ebook

Dziadek do orzechów ebook

Ernst T.A. Hoffmann

0,0

Opis

Jest Wigilia. Siedmioletnia Klara i jej braciszek Fred czekają na świąteczne prezenty. Jak zawsze najwspanialszy dostaną od sędziego Droselmajera, zegarmistrza i wynalazcy, ich chrzestnego ojca; w tym roku jest to cudowny zamek z poruszającymi się figurkami. Jednak dzieci wolą inne zabawki od mechanicznych cudów skonstruowanych przez sędziego, którymi nie można się tak po prostu bawić: Klara dostaje nowe lalki i śliczną sukienkę, Fred pułk ołowianych huzarów oraz konia na biegunach. Pod choinką jest jeszcze jeden prezent – Dziadek do orzechów, w postaci małego człowieczka o dużej głowie i cienkich, krótkich nóżkach; włożenie do jego ust orzecha i pociągnięcie za drewniany płaszczyk powoduje rozłupanie skorupki. Figurka, mimo że brzydka, bardzo przypada do serca Klarze, jej więc zostaje oddana pod opiekę… Książka, utrzymana w fantastycznej konwencji, opowiada o przygodach małej Klary w świecie, w którym zabawki ożywają, a księciem ich królestwa zostaje tytułowy Dziadek do orzechów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1. Wieczór wigilijny

Roz­dział 1

Wie­czór wigi­lijny

Dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia dzie­ciom pana radcy nie wolno było zaglą­dać do salonu ani do przy­le­głego pokoju.

Fred i Klara sie­dzieli sku­leni w naj­bar­dziej odda­lo­nym kąciku miesz­ka­nia i zro­biło im się nie­swojo, kiedy zapadł już zmierzch, a świa­teł, jak to zwy­kle działo się w tym dniu, nie wno­szono. Fred zwie­rzył się szep­tem swo­jej sied­mio­let­niej sio­strzyczce, że już od rana sły­szał dobie­ga­jące z zamknię­tych poko­jów szmery i lek­kie puka­nie, a ciemna postać, która przed chwilą prze­mknęła przez sień, to na pewno ojciec chrzestny.

Klara aż kla­snęła w dło­nie z rado­ści i zawo­łała:

– Jestem cie­kawa, jaką dzi­siaj przy­go­to­wał dla nas nie­spo­dziankę!

Ojciec chrzestny Freda i Klary, sędzia Dro­sel­ma­jer, nie był pięk­nym męż­czy­zną. Niski, chudy, twarz miał pooraną głę­bo­kimi zmarszcz­kami, a prawe oko zasło­nięte wiel­kim czar­nym pla­strem. Na domiar złego był zupeł­nie łysy i, pra­gnąc to ukryć, nosił śliczną, kunsz­tow­nie wyko­naną białą perukę ze szkła. Mimo tych bra­ków pozo­sta­wał on jed­nak nie­zwy­kłym czło­wie­kiem. Przede wszyst­kim dosko­nale znał się na zega­rach, a nawet sam umiał je spo­rzą­dzać. Jeżeli się zda­rzyło, że jeden z pięk­nych zega­rów w miesz­ka­niu pana radcy nie mógł wydo­być głosu, ojciec chrzestny zdej­mo­wał szklaną perukę oraz żółty sur­du­cik i zasia­dał, obwią­zany nie­bie­skim far­tu­chem, po czym pogrą­żał ostre narzę­dzia we wnętrz­no­ściach zegara i maj­stro­wał tam tak długo, że aż małą Klarę bolało. Ojciec chrzestny ni­gdy jed­nak nie zro­bił swemu pacjen­towi nic złego, prze­ciw­nie, po tych zabie­gach zegar powra­cał do życia, mru­czał z zado­wo­le­niem, wybi­jał godziny i śpie­wał – ku rado­ści domow­ni­ków.

Ile­kroć ojciec chrzestny przy­cho­dził, przy­no­sił dzie­ciom w kie­szeni coś ład­nego: zabaw­nego czło­wieczka, który prze­wra­cał oczami i kła­niał się uprzej­mie, szka­tułkę, z któ­rej wyska­ki­wał pta­szek lub inne cuda. Na Boże Naro­dze­nie zawsze zaś przy­no­sił jakiś nie­zwy­kły poda­ru­nek, spo­rzą­dzony wła­sno­ręcz­nie z wiel­kim tru­dem i sta­ra­niem. Dzieci nie­długo się nim cie­szyły, gdyż wkrótce rodzice zabie­rali go na prze­cho­wa­nie.

– Jestem cie­kawa, jaką nie­spo­dziankę przy­go­to­wał dla nas dzi­siaj ojciec chrzestny! – zawo­łała znowu Klara.

Fred był zda­nia, że tym razem będzie to na pewno for­teca, w któ­rej śliczni żoł­nie­rze masze­rują tam i z powro­tem, odby­wa­jąc ćwi­cze­nia; potem przyjdą inni, zaata­kują for­tecę, a tamci odpę­dzą ich strza­łami z armat.

– Nie, nie! – prze­rwała Klara. – Ojciec chrzestny opo­wia­dał mi o pięk­nym ogro­dzie i o wiel­kim jezio­rze, po któ­rym pły­wają wspa­niałe łabę­dzie ze zło­tymi naszyj­ni­kami i śpie­wają prze­śliczne pie­śni. A potem wycho­dzi mała dziew­czynka, staje nad jezio­rem, woła łabę­dzie i karmi je słod­kim mar­ce­pa­nem.

– Łabę­dzie nie lubią mar­ce­panu! – zawo­łał Fred nie­zbyt grzecz­nie. – A ojciec chrzestny na pewno nie umiałby zro­bić całego ogrodu! Wła­ści­wie nie­wielką mamy pocie­chę z jego zaba­wek, bo zaraz nam je odbie­rają. Wolę już te, które dosta­jemy od tatu­sia i mamusi, możemy je na zawsze zatrzy­mać i wolno nam z nimi robić, co nam się podoba.

Tak roz­ma­wiały dzieci, cie­kawe, co dostaną tym razem. Klara skar­żyła się, że panna Ger­truda – była to duża lalka – bar­dzo się zmie­niła, że coraz czę­ściej upada na pod­łogę i to tak nie­zgrab­nie, że prze­waż­nie nie obywa się bez podra­pa­nia twa­rzy, nie mówiąc już o tym, że bru­dzi sukienkę; co gor­sza, nie poma­gają naj­su­row­sze kary! Fred znowu twier­dził, że w jego stajni brak dziel­nego kasz­tana i że w jego woj­sku w ogóle nie ma kon­nicy – a tatuś prze­cież dosko­nale o tym wie.

Dzieci zda­wały sobie sprawę, że rodzice naku­pili dla nich mnó­stwo poda­run­ków i teraz usta­wiają je w salo­nie, im zaś nie pozo­staje nic innego, jak grzecz­nie i spo­koj­nie ocze­ki­wać tego, co im przy­pad­nie w darze.

Mała Klara zamy­śliła się, ale Fred mru­czał do sie­bie:

– Chciał­bym jed­nak dostać kasz­tanka i huza­rów!

Szybko zapa­dał zmierzch. Fred i Klara, mocno przy­tu­leni do sie­bie, nie śmieli powie­dzieć nic wię­cej. W tej samej chwili dał się sły­szeć czy­sty, srebrny dźwięk: „Dyń-dyń, dyri-dyń!”. Nagle otwo­rzyły się drzwi i taki blask wpadł z wiel­kiego salonu, że dzieci krzyk­nęły: „Ach!” i jak wryte zatrzy­mały się w progu. W drzwiach uka­zali się tatuś z mamu­sią, wzięli za ręce Freda i Klarę, po czym powie­dzieli:

– Chodź­cie, chodź­cie, dro­gie dzieci!

Rozdział 2. Podarunki

Roz­dział 2

Poda­runki

Zwra­cam się teraz do Cie­bie, Czy­tel­niku, Fredku, Tadziu, Karolku – czy jak Ci tam na imię – i pro­szę, żebyś przy­po­mniał sobie swoją ostat­nią Gwiazdkę i poda­runki, które otrzy­ma­łeś. Wtedy dopiero będziesz mógł wyobra­zić sobie, jaki zachwyt ogar­nął dzieci i jak im oczy zabły­sły. Klara po dłu­giej chwili dopiero wes­tchnęła: „Ach, jakie to śliczne!”, a Fred zaczął ska­kać z rado­ści. Dzieci były widocz­nie przez cały rok wyjąt­kowo grzeczne i posłuszne, bo ni­gdy przed­tem nie dostały takich wspa­nia­łych rze­czy.

Wielka cho­inka, sto­jąca pośrodku pokoju, obwie­szona była mnó­stwem zło­tych i srebr­nych jabłek, a ze wszyst­kich gałą­zek zwi­sały na kształt pąków i kwia­tów mig­dały z cukru, kolo­rowe cukierki i wiele innych sło­dy­czy. Ale naj­bar­dziej zachwy­ciły dzieci nie­zli­czone świeczki, które jak gwiazdki błysz­czały pomię­dzy igłami. Drzewko, roz­sie­wa­jąc blask dokoła, zapra­szało wprost, by zry­wać kwiaty i owoce. Naokoło cho­inki wszystko jaśniało wspa­nia­łymi bar­wami: ileż tu było pięk­nych rze­czy, któż by to potra­fił opi­sać! Klara spo­strze­gła śliczne laleczki i sukienkę z kolo­ro­wymi wstą­żecz­kami, która wisiała na wie­sza­dle w ten spo­sób, że dziew­czynka mogła ją ze wszyst­kich stron dokład­nie obej­rzeć. Klara wołała raz po raz:

– Ach, jaka śliczna sukienka! Czy naprawdę wolno mi będzie ją wło­żyć?

Fred tym­cza­sem trzy albo cztery razy prze­ga­lo­po­wał i prze­kłu­so­wał dokoła stołu, pró­bu­jąc nowego kasz­tanka, który był uwią­zany do stołu. Potem zsiadł z konia i powie­dział:

– Dzika bestia, ale to nic, już ja sobie dam z nim radę.

Potem zaczął oglą­dać nowy pułk huza­rów. Pięk­nie odziani w czer­wone i złote mun­dury, przy­brani w srebrne zbroje, sie­dzieli na koniach, które tak błysz­czały, jakby były zro­bione z czy­stego sre­bra.

Dzieci, które ochło­nęły już tro­chę z pod­nie­ce­nia, chciały obej­rzeć książki z obraz­kami. Leżały one otwarte na stole w ten spo­sób, że widać było śliczne kwiaty i wystro­jo­nych ludzi, a nawet wesoło bawiące się dzieci, nama­lo­wane tak świet­nie, jak gdyby naprawdę żyły i mówiły. Dzieci chciały wła­śnie podejść do tych ksią­żek, kiedy znów zadźwię­czał dzwo­nek.

Fred i Klara wie­dzieli, że teraz kolej na poda­runki od ojca chrzest­nego, i pod­bie­gli do stołu pod ścianą, zasło­nię­tego para­wa­nem. I oto, co uka­zało się ich oczom…

Stał tam wspa­niały zamek z lustrza­nymi szy­bami i zło­tymi wie­żami. Nagle roz­legł się dźwięk dzwon­ków, drzwi i okna otwo­rzyły się i widać było, jak w środku spa­ce­rują maleń­kie zgrabne ludziki: pano­wie w kape­lu­szach z pió­rami, panie z dłu­gimi tre­nami u sukien. W środ­ko­wej sali, która zda­wała się cała stać w pło­mie­niach – tak wiele świe­czek paliło się w srebr­nych żyran­do­lach – dzieci tań­czyły w takt muzyki dzwon­ków. Jakiś pan w szma­rag­do­wym płasz­czu co chwilę wyglą­dał przez okno, machał ręką i znowu zni­kał. I sam ojciec chrzestny, nie­wiele więk­szy od dużego palca tatu­sia, zja­wiał się od czasu do czasu na dole w drzwiach zamku i po raz kolejny wcho­dził do środka.

Fred, oparty o stół obiema rękami, przy­glą­dał się ślicz­nemu zam­kowi i tań­czą­cym figur­kom, a potem rzekł:

– Ojcze chrzestny, pozwól mi także tam wejść!

Ale sędzia odpo­wie­dział mu, że to jest nie­moż­liwe. I miał rację, gdyż była to nie­roz­sądna myśl wejść do zamku, który razem z wie­żami pozo­sta­wał niż­szy od niego samego! Fred to zro­zu­miał, ale po pew­nym cza­sie – gdy pano­wie i panie spa­ce­ro­wali cią­gle w ten sam spo­sób, dzieci tań­czyły, czło­wiek w szma­rag­do­wym płasz­czu wyglą­dał zawsze przez to samo okno, a ojciec chrzestny uka­zy­wał się w drzwiach – chło­piec zawo­łał nie­cier­pli­wie:

– Ojcze chrzestny, wyjdź raz innymi drzwiami!

– Nie mogę, drogi Fredku – odparł sędzia.

– A czy możesz – mówił dalej Fred – kazać temu zie­lo­nemu czło­wie­kowi, który tak czę­sto wygląda przez okno, żeby spa­ce­ro­wał razem z innymi?

– Tego także nie mogę zro­bić – odpo­wie­dział znowu radca Sądu Naj­wyż­szego.

– To niech dzieci zejdą na dół – zawo­łał Fred – żebym mógł je obej­rzeć z bli­ska!

– Ach, tego wszyst­kiego nie da się zro­bić – odparł roz­draż­niony sędzia. – Mecha­nizm musi pozo­stać taki, jak go stwo­rzy­łem.

– Taak? – zapy­tał Fred, prze­cią­ga­jąc sylaby. – Tego wszyst­kiego nie można zro­bić? Słu­chaj, kochany ojcze chrzestny, jeżeli te twoje malut­kie wystro­jone figurki w zamku umieją robić jedno i to samo w kółko, to nie­wiele są warte i na nic mi się nie przy­da­dzą. Nie, wolę już swo­ich huza­rów, bo oni mogą masze­ro­wać naprzód i w tył, jak ja będę chciał, a nie sie­dzieć w zamknię­ciu!

To powie­dziaw­szy, Fred pod­biegł do stołu z poda­run­kami i kazał swo­jemu szwa­dro­nowi kłu­so­wać tam i z powro­tem na srebr­nych ruma­kach, powie­wać cho­rą­gwiami, ata­ko­wać i strze­lać, ile dusza zapra­gnie. Klara także ode­szła po cichutku, bo i jej prędko znu­dziły się te spa­cery i tańce lale­czek w zamku, tylko nie zdra­dziła się z tym jak Fred, bo była grzeczna i dobra. Roz­gnie­wany sędzia zwró­cił się do rodzi­ców:

– Ten cudowny mecha­nizm nie jest prze­zna­czony dla nie­roz­sąd­nych dzieci, zapa­kuję mój zamek z powro­tem.

Ale wtedy pode­szła matka i popro­siła ojca chrzest­nego, żeby poka­zał jej wewnętrzne urzą­dze­nie zamku i skom­pli­ko­wane zębate kółka, które wpra­wiały lalki w ruch. Radca roze­brał cały mecha­nizm i znowu go zło­żył. Roz­po­go­dził się przy tym zupeł­nie i dał jesz­cze dzie­ciom kilka ład­nych brą­zo­wych figu­rek ze zło­co­nymi twa­rzami, rękami i nogami. Wszyst­kie były rodem z Toru­nia i tak przy­jem­nie pach­niały, że Fred i Klara ucie­szyli się bar­dzo. Ich star­sza sio­stra Ludwika wło­żyła na życze­nie matki piękną, nową suk­nię, ale Klara wolała jesz­cze dłu­żej oglą­dać swoją sukienkę, zamiast zakła­dać ją na sie­bie. Chęt­nie jej na to pozwo­lono.

Rozdział 3. Wychowanek

Roz­dział 3

Wycho­wa­nek

Klara nie chciała odejść od stołu gwiazd­ko­wego, ponie­waż odkryła coś, czego dotych­czas nikt nie zauwa­żył. Dzięki temu, że huza­rzy Freda wyma­sze­ro­wali i usta­wili się w szyku pod drze­wem, uka­zał się nie­zmier­nie wytworny mały czło­wie­czek, który stał spo­koj­nie i skrom­nie, jak gdyby ocze­ki­wał na swoją kolej. Można by wpraw­dzie dużo zarzu­cić jego figu­rze, bo długi i zbyt gruby tułów nie har­mo­ni­zo­wał z cien­kimi i krót­kimi nóż­kami, a głowa była o wiele za duża. Ale te braki wyna­gra­dzało ele­ganc­kie ubra­nie, które świad­czyło o dobrym smaku. Mały czło­wiek miał na sobie śliczną fioł­kową kurtkę huzar­ską z licz­nymi bia­łymi sznu­rami i guzi­kami, spodnie tego samego koloru, a buciki pięk­niej­sze niż wszyst­kie, które zdo­biły kie­dy­kol­wiek nogi stu­denta, a nawet ofi­cera. Tak dobrze przy­le­gały do deli­kat­nych nóżek, jakby były nama­lo­wane. Z ramion zwi­sał mu wąski i nie­zgrabny płasz­czyk, który wyglą­dał jak z drzewa, a na gło­wie miał czapkę gór­ni­czą. Ale Klara pomy­ślała sobie, że ojciec chrzestny także nosi bar­dzo lichy płaszcz i brzydką czapkę, a jed­nak jest naprawdę nie­zwy­kły. Pomy­ślała rów­nież, że gdyby ojciec chrzestny ubrał się nawet tak sta­ran­nie, jak ten mały, to jesz­cze by tak ład­nie nie wyglą­dał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki