Droga nadziei - Lech Wałęsa - ebook

Droga nadziei ebook

Lech Wałęsa

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
"Droga nadziei" powstała we współpracy Lecha Wałęsy z Janem Murem. Pod pseudonimem Jan Mur ukryli się historyk Andrzej Drzycimski i dziennikarz Adam Kinaszewski. 
[Opis] 

  

/Droga nadziei, Lech Wałęsa, 1990 rok, ISBN 8370061427, wydanie II, Znak/ 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (2) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Gminna Biblioteka w Pruszczu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 918

Rok wydania: 1990

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Lech Wałęsa

droga nadziei

WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 1990

 

Opracowanie graficzne

ZOFIA DAROWSKA

ISBN 83-7006-142-7

„Pan to ma dobrze,panie Wałęsa”

Jest taka chwila przed snem, kiedy w moim domu nastaje spokój. Zamykają się drzwi za ostatnimi gośćmi, którzy przeważnie nie opuszczają mnie ani na chwilę w ciągu dnia. Żona układa się do snu z dziewczynkami, a chłopcy padają wreszcie do łóżek. Zostaje pusta scena. I wtedy wracają do mnie kwestie z udzielonych w ciągu dnia wywiadów, fragmenty czyichś opinii, słowa przygany i pochwał, o których ja tylko wiem naprawdę, ile są warte, słyszę słowa przestrogi i ponaglenia, dociekliwe pytania: czy on nie jest przypadkiem z tych bezbronnych proroków, za którymi nic nie stoi, żadna siła — albo: czy byłby zdolny raz jeszcze wszystko położyć na szalę, łącznie z sobą.

Nie jest łatwo odkryć, zrozumieć i stosować proste prawdy. Życie je zamazuje, zamula. Ale oczywiście najważniejszy jest punkt wyjścia. Źródło. Nauczyłem się w życiu wierzyć w przeznaczenie. Nauczyła mnie tego matka. W pierwszym etapie samodzielnego życia trochę odszedłem od tego źródła. Zdałem się bardziej na własną gwiazdę. A potem, pod wpływem doświadczeń życia, odkryłem jeszcze sens słowa — zawierzenie. Jego zrozumienie zawdzięczam Kościołowi. Te dwa słowa oraz mój instynkt życiowy prowadzą mnie, jak dotychczas, bez większych katastrof przez życie.

Przeznaczenia nie pojmuję w sposób fatalistyczny czy bierny. Przeciwnie — zrozumienie sensu rozmaitych przeznaczeń wymaga niemałej odwagi i aktywnego stosunku do życia, ludzi, wydarzeń. Stałego analizowania i rozumienia swojej roli. Do tego trzeba dodać bardzo prostą filozofię: zawsze starać się robić coś dobrze, maksymalnie uczciwie, mając dane parametry sytuacji do wykorzystania. Owszem — nie rezygnując nawet z pewnej wygody, jeśli jest taka możliwość. Życie jest jedno, warto poznać jego smak.

Kiedyś spytano mnie — czy przeznaczeniem Polski i Polaków jest stały dramat? Uważam, że mija jakaś epoka. Świat, a wraz z nim Polska, ulega głębokim zmianom. Systemy rakietowe dokonały nowej rewizji granic, położenie geograficzne takiego kraju jak nasz nie jest już tak bardzo istotne i wkrótce pewnie przestaniemy być aż tak bardzo zauważalni. Wiszące nad nami strachy odejdą.

Jest w świecie wiele zgiełku, ale kiedy się przyjrzeć sprawom, widać, że interpretacje z obu stron są mylne. Zachód jest świetnie uzbrojony, bogaty — ale nie chce walki. Wschód — pewno by i chciał rozprzestrzenienia idei, którą proponuje — ale go nie stać. Spotykają się więc dwie „niemożliwości”, jedni mogą, a nie chcą, drugich nie stać. Czasy są ciekawe. „Solidarność” jest właśnie dowodem na to, że nadchodzi nowa epoka. Nas tu od wieków sytuacja zmuszała do szukania nowych rozwiązań, poruszania się w „kwadraturze koła” i rozwiązywania problemów, jednak, po swojemu.

Zawsze tutaj, w ciśnieniu różnych sił — żeby żyć i przeżyć, trzeba było wybierać, sprawdzać, również siebie, potwierdzać, protestować, szukać w sobie sił moralnych. Naród ten nie poddał się oficjalnie głoszonemu ateizmowi; wydał papieża-Polaka; tkwiąc w samym środku skostniałego układu, będącego wynikiem przestarzałego politycznego podziału świata, zapowiedział w sierpniu 1980 roku nadejście nowej epoki, w której polityczne „tabu” przestaje być problemem. Dokonał tego na oczach świata w sposób bezkrwawy, nie zagrażając nikomu. W centrum uwagi postawił nie ideologię, system gospodarczy czy polityczny — ale człowieka. Program ten uznany został za rewolucyjny. Dla nas nie miało to nic wspólnego z rewolucją. Mieliśmy odczucie, że po wielu latach stania na głowie — wracamy do normalnej pozycji.

Zrozumienie przeznaczeń uwalnia człowieka od jałowego buntu. Pomyślmy o jednym przykładzie — o układach jałtańskich. Polska, która uczestniczyła w walce z nazizmem od samego początku, miała prawo liczyć na odzyskanie niepodległości po klęsce Hitlera. Cóż zatem dziwnego, że Polacy myślą z głęboką goryczą o Jałcie! Ale można także spojrzeć na tę sprawę od innej strony.

Kiedyś rozmawiałem ze starym polskim generałem, jednym z tych, którzy byli czynni w wydarzeniach politycznych okresu formowania się niepodległości Polski w 1918 roku, a później, w latach II wojny światowej, odbyli cały szlak żołnierza-tułacza, po wyjściu armii generała Andersa z ZSRR, poprzez Daleki Wschód, Monte Cassino we Włoszech, udział w rządzie londyńskim — do Polski. Do Polski takiej, jaką stworzył układ jałtański. Jako wysokiej rangi sztabowiec miał on możliwość bezpośrednich kontaktów z ludźmi, którzy tworzyli nową mapę Europy w tym czasie: ze Stalinem, jego funkcjonariuszami, którzy na długo wycisnęli piętno nowego stylu rządzenia — Berią i innymi, a także z generałem Eisenhowerem, głównodowodzącym wojsk alianckich zachodniego frontu, późniejszym prezydentem USA, a także całą plejadą polityków londyńskich. Jednak stary żołnierz do końca życia nie mógł się pogodzić z tą zmianą, uważał, że Polska została zdradzona. Za jego życia kraj związany tradycyjnie z zachodnią Europą wszedł w krąg wpływów Związku Radzieckiego. Przytoczyłem wtedy hipotetyczną wizję Polski bez Jałty. Cóż mogłoby się stać z krajem, który wyszedł tak osłabiony z wojny — przy tak potężnym sąsiedztwie? Nawet trzeźwy Zachód fascynował się rewolucyjnymi ideami płynącymi ze Wschodu. A więc taki byłby los Polski. Powolna ewolucja w stronę Wschodu, nieuchronne wchłanianie, proces postępujący. Akt jałtański uchronił nas od przejścia całej tej długiej drogi, na końcu której czekałoby nas bolesne rozczarowanie, co gorsza za cenę utraty własnej tożsamości narodowej. Szok pojałtański wytworzył skuteczne przeciwciała, przyspieszył lekcję historii, dał nam możliwość uczestniczenia z bliska w pewnym jej rozdziale, zamiast fascynacji na odległość. Lekcja została zakończona, a jej rezultat Polska odkryła światu. Polska lekcja została włączona do współczesnego podręcznika wiedzy o świecie.

Staram się widzieć wydarzenia jak zadanie, które mam rozwiązać. Tak widzę sens życia człowieka. Nigdy nie tragizuję. Wiem, że w życiu nic tak do końca nie zależy od nas. Ale trzeba się starać szukać z godnością rozwiązań sytuacji, maksymalnie dobrych, maksymalnie uczciwych. Widziałem już wielu ludzi zgorzkniałych, przegranych polityków, związanych kurczowo z jakąś jedną, własną koncepcją, ideą-sztandarem, poza którą nie mieli już nic więcej swojego w życiu. Jestem zakłopotany, kiedy pytają mnie o tę jedną jedyną nadrzędną ideę, która określałaby mnie do końca. Kłopot z tym, że tak naprawdę nie utożsamiam się z żadną z nich. Nie dlatego, żebym był sceptykiem, ale dlatego, że jestem praktykiem. I czuję, że jest to raczej moją mocną stroną. Przecież za parę lat może się okazać, że sytuacja się zmieniła i wcześniej podjęte decyzje stają się nietrafne... Dam przykład: Pomnik Stoczniowców w Gdańsku. Jestem człowiekiem, który dążąc do jego wybudowania spędził niejeden dzień w areszcie. W pierwszej wersji miał to być kopiec kamieni albo płyta pamiątkowa. Nie pozwolili. Ale właśnie dlatego, dzięki temu powstał Pomnik, stanowiący wartość społeczną i chrześcijańską o wielkiej wymowie politycznej, do którego odwołuje się całe pokolenie w swoim myśleniu o Polsce.

Tak więc wydarzenia naprawdę mają wewnętrzną głęboką logikę i warto akceptować życie, takim jakim ono jest. Jeśli mu tylko pomóc — przyjdą rozwiązania lepsze i bogatsze od tych wymyślonych teoretycznie, z probówki, zrodzonych z czystych idei: te potrafią być naprawdę niebezpieczne.

W działaniach praktycznych kierował mną szczęśliwie instynkt człowieka obdarzonego liczną rodziną. Taka była zresztą u nas tradycja — rodzina wielodzietna i rozgałęziona. Widać tkwi w tym prostym biologicznym fakcie jakaś wartość, dzięki której trzymam się ziemi, mimo zmiennych kolei losu.

Wszystko, co w życiu osiągnąłem, traktuję jako rodzaj życiowej dzierżawy. Z punktu widzenia chrześcijaństwa wszystko zresztą jest taką dzierżawą: uroda, szczęście, pieniądze. Jeśli przyjąć ten punkt widzenia, uznać się za chwilowego dzierżawcę rozmaitych życiowych skarbów — łatwiej uchronić się od zawrotów głowy czy rozpaczy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że to najlepsze — już mam za sobą. Teraz codziennie zbliżam się do niewiadomej, codziennie będę miał większe problemy i właściwie nie mogę liczyć na coś łatwiejszego, muszę spodziewać się czegoś trudniejszego, może gorszego. Myślę, że tak właśnie będzie, i staram się być przygotowany na nadchodzące trudne momenty. Nigdy zresztą nie chciałem być pierwszy. Ale właśnie dlatego, że nie chciałem, że byłem pochłonięty sprawami, rozwiązywałem problemy — wszystko to wypychało mnie na czoło.

Dziś znalazłem się w punkcie, w którym nie mam wyboru: nie mogę nie wytrwać. Muszę przyjąć miejsce, na którym jestem, bo mnie wyśmieją, wyszydzą, bo moim wnukom nie dadzą spokoju; że pozwoliłem się zepchnąć, że nie rozwiązałem problemów, tak jak powinienem. W bilansie życiowych rozliczeń liczy się także głos mojej żony Danuty i może los nas ukarze za ten publiczny rozgłos, może to co zyskałem — stracę w dzieciach, dla których mam tak mało czasu, pochłonięty stale publicznymi sprawami. A więc jest temat do rozmyślań — czy nie nadszedł czas wycofać się. Z twarzą. Jak oceni ten krok ktoś za pięćdziesiąt, za sto lat?

Ale jestem i rozwiązuję problemy, tak bardzo się jednak nie pcham, bo do końca nie jestem przekonany, czy nie powinienem czasem „zejść po drabinie” i umożliwić komuś innemu zajęcie mego miejsca. Nie wiem. Odkładam tę decyzję do momentu, gdy wszyscy tutaj poczują, że stoimy na twardym gruncie. A swoją drogą — kiedy już będzie lekko, chciałbym zobaczyć, ilu zjawi się chętnych kandydatów na „pierwszego”. Na razie tak bardzo się nie pchają.

W sierpniu 1980 roku, w momencie takiego załamania, mówiłem tym, którzy mnie krytykowali: panowie, proszę bardzo, bierzcie! Ja dociągnąłem do pierwszego etapu, podpisaliśmy Porozumienie, teraz bierzcie! Nie chcieli. Potem znów walczyli ze mną. Ale taka jest kolej rzeczy: jak jest dramatycznie — nikt nie chce prowadzić, jak jest trochę „z górki” — każdy by chciał. A ja brałem wszystko jak szło, negatywy i pozytywy. I nie pchałem się. A teraz jest ciężko i dlatego każdy uznaje — dobrze jest, tak jak jest, że jest taki Wałęsa.

Dostałem kiedyś taki list: — „Pan to ma dobrze, panie Wałęsa, stan wojenny właściwie nie dotknął pana, nawet Ojciec Święty znajdzie dla pana czas na rozmowę. Ja całe życie przeżyłem uczciwie, niewiele z tego mam, a w czasie pielgrzymki Papieża widziałem z bardzo daleka. Czy to jest sprawiedliwe, czy pan uważa, że panu się wszystko należy?” — No tak, człowieku, masz rację.

Moja matka całe życie pragnęła być na Jasnej Górze. W końcu pojechała do Stanów Zjednoczonych i tam umarła, nie zdążyła zrealizować tego marzenia, tej potrzeby. Popatrz, jak los ułożył: ja podchodzę pod sam Obraz, nocuję w klasztorze na Jasnej Górze. Los mi dał bez moich starań to, co było największym pragnieniem matki. Czy zasłużyłem? Wydaje mi się, że nie.

Jak patrzę na poczciwość mojej matki, wielu innych ludzi, to uważam, że im by się to bardziej należało. Więc kiedy mnie zapraszają, to mam nie jechać? Nawet tak myślałem: czy nie zabieram komuś miejsca tam, czy może w czasie tej godziny, którą Papież poświęcił na rozmowę ze mną, stu ludzi mogłoby mieć z Nim kontakt i pożytek z tego byłby większy. Zadaję sobie takie pytania.

Los od jakiegoś czasu daje mi same dobre rzeczy, kiedyś dawał mi niedobre. Jeszcze wszystko może się odmienić. Nie wiem, kiedy mi strzelą w łeb, kiedy mnie uduszą, jaki będzie mój los. Może być jeszcze nie taki dobry. Zgoda — wielu ludzi mi pomogło, ale i ja sam coś zrobiłem.

No i teraz to podsumowanie... historia życia. Aby była pełniejsza i zawierała rozmaite punkty widzenia, posłużę się niemałym już moim archiwum. Są w nim teczki z korespondencją, teksty wywiadów, projekty różnych wystąpień, sporo taśm magnetofonowych, wreszcie „Dziennik czynności” założony po powrocie do domu z internowania, na początku 1983 roku. Oczywiście, w tak pomyślanej pracy muszę się odwołać do zespołu moich współpracowników, którzy w ciągu paru ładnych lat wspólnej drogi, mając nieskrępowany dostęp do tych materiałów, a także do mojego domu — zdołali zebrać sporo uwag na mój temat na własną rękę. Myślę, że poznaliśmy się na tyle dobrze, że w końcu ich wiedza o mnie stała się moją wiedzą o sobie. Mamy wiele wspólnych poglądów, spotkaliśmy się wszyscy, dążąc do tego samego celu; łączy nas jedna i ta sama sprawa, wspólna dla całego naszego pokolenia: Solidarność.

Źródło

Zacznę od historii mojej rodziny. Muszę przyznać, że wszystko, co o niej wiem, zawdzięczam mojej siostrze Izabeli. Wspomnienia i dokumenty przez nią zgromadzone odzwierciedlają los rodziny Wałęsów, polskiej rodziny, jakich wiele.

Powrót do Popowa

Izabela, najstarsza i jedyna moja siostra — do dziś widzi zaglądające przez okno malwy. To był pierwszy obraz po przebudzeniu się każdego letniego dnia. Odruch jej sentymentalnej natury, by z otaczającej szarzyzny wyłowić jakiś okruch poezji. Malwy pełnią w jej wspomnieniach tę rolę. Kwitły długo, tuż przy ścianie domku, stwarzając dla dziecka wrażenie bujności, krzewiącego się życia. Ta sezonowa, niby teatralna dekoracja przesłaniała mizerną konstrukcję samego domu. Wyglądem budził tęsknotę za czymś trwałym, solidnym, dającym się polubić, czymś, co mogłoby pozostać jako wspomnienie dawnego, dobrego czasu.

Już sam grunt, siedlisko, nie dawało tej szansy. Wszyscy okoliczni sąsiedzi odsunęli się od tego miejsca jako nie nadającego się do zakładania domu. Szukali w okolicy jakiegoś wzniesienia, pagórka, zagajnika, gdzie ziemia związana korzeniami drzew i krzewów nosiłaby w sobie choćby zadatek błogosławieństwa dla rozpoczętego dzieła. Tu, w sąsiedztwie stawku, na moczarach, mimo bujności traw, strach było budować. Chyba że „na tymczasem”, z myślą, że nastąpi jakiś dalszy etap życia. I tak musiało chyba być w tej rodzinie: już u źródeł, w samym podziale ziemi, jeszcze za życia dziadka Jana, kiedy ojcu Bolesławowi przypadły moczary, w rodzinie zakorzeniła się myśl o zmianie.

Od moczarów, gdy przejść obok stawku do polnej drogi, szybko zmienia się pejzaż. Droga jest sucha, pokryta kurzem. Stawek i siedlisko Wałęsów widziane stąd są nawet malownicze. Dalej droga, pośród pól wiedzie do zakrętu, gdzie w brzozowym zagajniku stoi ubogi postument z Ukrzyżowanym. Na drodze w lecie nie potrzeba nawet butów. Miękki kurz przyjemnie chłodzi stopy, miejscami droga przebiega wśród drzew aż do momentu, gdzie krzyżuje się z asfaltową szosą, która skręcając w lewo, dochodzi do wioski Chalin.

Rodzinne Popowo, niewielka rozrzucona osada, Sobowo z kościołem parafialnym i Chalin ze szkołą, sklepem — tworzą trójkąt, który wyznaczał krąg świata Wałęsów.

Jadąc z Gdańska, trzeba kierować się na południe, wzdłuż Wisły, by na wysokości Grudziądza przejechać na drugą stronę rzeki, dalej przez Toruń do Lipna, a stamtąd do Dobrzynia. Z Dobrzynia już tylko krok do Popowa. Dobrzyń, położony na wysokim brzegu Wisły, jest centrum historycznie znaczącej ziemi dobrzyńskiej, niespokojnej, z burzliwą historią sięgającą początków XIII wieku. Ciągnęły przez nią szlaki kupieckie ze wschodu na północ, przez Wisłę do Gdańska, nad Bałtyk. Przez wieki przetaczały się tędy' wojny: najpierw Prusowie, Krzyżacy, Szwedzi, potem Prusacy, Rosjanie i wreszcie Niemcy. Historycy tej ziemi zwracają uwagę na proces wykształcania się przez wieki specyficznych cech mieszkańców. Dobrzyniak — to człowiek odważny, uparty, a przy tym otwarty i podatny na zmiany. Cechy typowe dla ludzi pogranicza, twórczo uczestniczących w historii Polski. W czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej uzyskują Dobrzyniacy prawa samorządowe — sejmiki ziemskie z siedzibą w Lipnie. Pod koniec XVIII wieku, w czasach rozbiorów Polski, przebiegają tędy granice zaborów: pruskiego i rosyjskiego. Państwo polskie przestało istnieć na z górą sto lat.

Mateusz

Na tej ziemi, w Popowie, na przełomie XVIII i XIX wieku, w czasach napoleońskich, osiedla się protoplasta rodziny Wałęsów Mateusz. Izabela pamięta z dzieciństwa pożółkłą, oprawioną w sztywną okładkę starą książkę, którą jako mała dziewczynka czytała w domu dziadka Jana. Jak przez mgłę odtwarza jej treść i kojarzy z rodzinną opowieścią o dziejach prapradziadka Mateusza i jego braci. Do Polski przybył ze znacznym majątkiem wypracowanym przez ojca gdzieś na zachodzie Europy, we Francji, a może we Włoszech. Zdaje się jej jednak, że we Francji, bowiem do dziś żyją tam jacyś potomkowie jego kuzynów, a może nawet braci. Niespokojny był to czas: Wielka Rewolucja Francuska. Czas przewrotów, czas rodzenia się nowych idei, ale także czas surowych sądów, banicji i gilotyny. Nie znana jest przyczyna szukania przez Mateusza schronienia aż w dalekiej Polsce. Musiała być jednak poważna, gdyż podobno zmienił nazwisko (z jakiego?), osiadł z dala od wielkich szlaków handlowych, z dala od ludnych miast, wśród lasów, jezior i krzewów prastarej ziemi dobrzyńskiej. Miał dosyć „wałęsania się po świecie” — jak mówi tradycja rodzinna.

Mateusz wykupił trzysta piętnaście mórg ziemi, czyli prawie całe ówczesne Popowo. Był znakomitym rządcą, znającym dobrze ówczesne zasady gospodarowania. Widać też było, że nie brakło mu umiejętności wykorzystywania kapitału, a także pewnej obrotności: wydzierżawiał osadnikom kawałki lasu w Rumunce z obowiązkiem wykarczowania, Żydowi oddał w dzierżawę karczmę leżącą na skrzyżowaniu dróg. Karczma w tym czasie była rodzajem sklepiku, połączonego z knajpą i wyszynkiem. Można w niej było uzyskać pożyczkę i dowiedzieć się o nastrojach panujących w okolicy. Pośredniczyła między dworem a wsią, między właścicielem-dziedzicem a chłopstwem. Stąd jej osadzenie w społeczności wiejskiej z natury zamkniętej było wyjątkowo mocne.

Pana na folwarku Popowo szanowano powszechnie; umiał z ludźmi porozmawiać, doradzić, załatwiać interesy, a przy tym nie wykorzystywał swojej pozycji. Miał w sobie coś takiego, że wszyscy traktowali go jak dziedzica, pomimo że przebywał tu od niedawna.

W pamięci rodzinnej Mateusz zachował się jako człowiek stateczny i bogobojny; postawił drewniany dworek z krużgankiem, symbol dostatku. Wspomina się jego wolant, którym jeździł do kościoła i na różaniec, a także objeżdżał swoje pola. W dworku zatrudniał służbę, pomagającą żonie w prowadzeniu domu i w wychowywaniu gromadki dzieci. U schyłku życia ciosem dla Mateusza był pożar w gospodarstwie — spłonął wówczas ukochany jego dworek. Po jego śmierci gospodarstwo podzielone zostało między synów; oni otrzymali ziemię, natomiast udział córek spłacono zbożem i ruchomościami.

Z synów Mateusza najczęściej wymienia się: najstarszego Jana (jest to ulubione imię nadawane w rodzinie), Konstantego i Wincentego. Losy ich potoczyły się odmiennie: Konstanty i Wincenty, po kolejnym powstaniu narodowym przeciwko zaborcy rosyjskiemu (chyba 1863 r.?), zostali wywiezieni na Sybir i w rodzinne strony wrócili dopiero po latach. Najstarszy Jan, unikając prześladowań, wyjechał do Francji, do dalszego kuzyna. Bawił się tam wesoło, a powracał do Rumunki, która przypadła mu z rodzinnych podziałów, jedynie po to, by zdobyć pieniądze. Sprzedawał kawałki pól i lasów i znowu wyjeżdżał do Francji. W domu pozostawiał żonę z rytmicznie powiększającą się gromadką dzieci.

Jan

W ślady ojca poszedł jego najstarszy syn, także Jan, mój dziadek. Więcej bywał we Francji, w kasynach gry, niż w domu; dzieci swoich prawie nie znał. Majątek zaś topniał w szybkim tempie. Miarą zubożenia był fakt, że jeszcze na początku w jego domu pomagała żonie jedna z miejscowych kobiet, później, mimo że dzieci stale przybywało, nie było go już na to stać. Po którymś kolejnym powrocie z Francji sprzedał resztówkę karczowiska w Rumunce i bieda zajrzała do licznej rodziny. Miarą nieszczęścia była śmierć żony, z domu Glonek, przy porodzie Stanisława (1916), późniejszego mojego ojczyma. Niemłody już dziadek ożenił się w parę lat później po raz drugi i z tego związku było jeszcze pięcioro dzieci. Upadku świetności tej linii Wałęsów dopełniła pierwsza wojna światowa i z gospodarstwa, liczącego ponad 40 mórg ziemi, pozostały resztki — podzielone między liczne dzieci.

Dla Wałęsów pierwsza wojna światowa, odzyskanie niepodległości, odrodzenie państwa polskiego w 1918 roku i następująca w dwa lata później nowa wojna, polsko-sowiecka, zlewają się w jeden ciąg wydarzeń. Uczestniczą w nich już starsi bracia ojca — Bolesława.

Był to okres szczególny w najnowszej historii Polski, która wracała jako państwo na mapę Europy. Granice II Rzeczypospolitej nadal stanowiły przedmiot międzynarodowych przetargów, a więcej od międzynarodowych gwarancji ważyły fakty dokonane. Taka też była koncepcja Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, by, nim zapadną ostateczne decyzje, Polska zaznaczyła swą obecność na wschodzie w dawnych, historycznych granicach sprzed rozbiorów. Polskie armie doszły pod Kijów. Kontrofensywa Armii Czerwonej wyparła polskie wojska, by w sierpniu 1920 roku zepchnąć je do obrony na linię Wisły, uznaną powszechnie za ostateczną dla bytu państwa. Wyzwoliło to spontaniczną mobilizację narodu. Polskie kontruderzenie i zwycięstwo w decydującej bitwie zostało nazwane „cudem nad Wisłą” i w tej formie przeszło na trwałe do historycznej świadomości Polaków. Był to istotnie moment o decydującym znaczeniu dla kształtu państwa i bytu narodu. Armia Czerwona po raz pierwszy przynosiła na bagnetach ofertę wejścia Polski w krąg rewolucji typu sowieckiego. Pomimo wszelkich różnic politycznych, ujawnionych już w pierwszych latach niepodległości państwa polskiego, odpowiedź narodu była jednoznaczna — nie. To zadecydowało o zwycięstwie i o przyszłym kształcie państwowości, ale tylko na dalszych lat dwadzieścia.

Tradycja mojej rodziny przechowuje pamięć tych wszystkich wydarzeń historycznych, dominują jednak wątki przeżyć osobistych, w których występują mój dziadek i moi wujowie. O dziadku Janie mówiono, że był „człowiekiem politycznym”, miał należeć do Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), przygotowującej żołnierzy do walki z zaborcami. Sam chwalił się swoimi kontaktami z Józefem Piłsudskim, późniejszym Naczelnikiem Państwa i Marszałkiem, którego podobno miał ratować przed Rosjanami w czasie walk nad Wisłą w 1920 roku, gdy wojska polskie wycofywały się w kierunku Warszawy. Wśród nich miał być Piłsudski, którego ścigał oddział kozaków; Jan, który w tym czasie przebywał w polu, zarzucił na niego jakiś strój kobiecy i skierował pościg w przeciwną stronę. Historyk może się tu żachnąć i stwierdzić, że opowieść ta może i nawiązuje do rzeczywistego wydarzenia z życia Piłsudskiego, ale nie tam i nie wtedy. Z kalendarium życia Marszałka wynika, że w tych okolicach przebywał dopiero w dwa lata później, już po zakończeniu wojny polsko-sowieckiej. Ile więc prawdy w tej rodzinnej opowieści — trudno dociec. W każdym razie w domu dziadka Jana był kult Marszałka, a przez długi czas w moim domu rodzinnym było gdzieś stare podniszczone zdjęcie Józefa Piłsudskiego, w wojskowych butach z cholewami i w płaszczu, ze stojącym obok dziadkiem Janem. Zdjęciem tym chwalił się przed wnukami, byliśmy bowiem wtedy najwierniejszymi słuchaczami jego opowieści, w których fantazja przeplatała się z wydarzeniami prawdziwymi. Dwaj jego najstarsi synowie, Edward i Stefan, walczyli w sierpniowej bitwie nad Wisłą w 1920 roku. Jeden z nich dostał się do niewoli. Wspominano później w domu dwa listy, w których opisywał rosyjskie obozy jenieckie i nieludzkie traktowanie ludzi przez rodzącą się nową władzę. Drugi z braci, zawadiaka, znany w okolicy z wyjątkowej siły, zginął w potyczce z oddziałem kozaków w pobliżu rodzinnej wsi. Opowiadano, że ścigający ubili pod nim konia, w momencie gdy przeskakiwał rzeczkę. Pewnie by się uratował, gdyby nie wrócił po złoty łup, który ukryty był w końskim siodle. Dostał się w zasadzkę i tak zginął. Taka wersja do dziś utrzymuje się wśród najstarszych mieszkańców Popowa.

Dziadek Jan w pamięci swej wnuczki Izabeli, mojej siostry, pozostał jako wesoły, z sumiastym wąsem, staruszek, który lubił chodzić od jednego syna do drugiego. Niezbyt chętnie go przyjmowano, bo gdy siadał przy piecu lub na ławeczce przed chałupą, zaczynał snuć opowieści o eskapadach do miast zachodniej Europy, do kasyn gry, o zabawach i licznych podbojach miłosnych. W takich momentach ostro interweniowały kobiety, zwłaszcza nasza matka, zmuszając go do opuszczenia domu. Pod koniec życia dopadła go bieda. Stał się oszczędny, papierosów nie kupował, tabakę skręcał w gazetę, ale dopiero gdy wszystko przedtem z niej wyczytał.

Jeden z najstarszych żyjących mieszkańców Popowa, 84-letni Kazimierz Pawłowski, dobrze zna naszą liczną rodzinę; tak wspomina:

Mieszkali tu na dołku, w olszynach, blisko nas. Wałęsiacy to biedacy. Ich dawne ziemie po Mateuszu poszły do ludzi. Dobrze znałem dziadka Wałęsy, Jana, jeszcze z 1917 roku. Dziadek był raptus. Interesował się polityką, był oczytany — o tak! Ale co do tego Piłsudskiego — to chyba się przechwalał, ja o tym nic nie wiem. Miał szkoły, potrafił ziemię podzielić jak geometra. U nas w Chalinie zachodził do sklepiku, w karty rżnął, popijał i stale coś sprzedawał. Wszystko się rozlatywało, brakowało dzieciakom. Synowie jego nie poszli w Jana. Najpierw Zygmunt, potem Bolesław robili w okolicznych majątkach, stawiali obory, chałupy. Bolesław założył gospodarstwo obok mnie. Wziął od braci swoje morgi, założył gospodarstwo. To był dobry chłopak, nie wynosił się, taki swój.

Ojciec

Bracia podzielili resztkę gospodarstwa Jana. Niewiele już z tego pozostało. Mój ojciec Bolesław (ur. w roku 1908) dostał z tego 6 mórg lichej ziemi, a w parę lat później najmłodszy z rodzeństwa, z pierwszego małżeństwa dziadka — Stanisław (później mój ojczym) wziął jeszcze z tego swoją cząstkę.

Maleńkie poletka nie wystarczały na prowadzenie samodzielnego gospodarstwa. Trzej starsi bracia: Zygmunt, Bolesław i Izydor, zasłynęli szybko w całej okolicy jako znakomici cieśle. Budowali domy w Brudzeniu, Sobowie, Chalinie, Dobrzyniu, stawiali wiejskie kościółki, obory, stodoły. Na jednym ze starych zdjęć bracia pozują na tle budowanego domu. Ubrani w kurtki zapięte aż po szyję i spodnie kroju wojskowego, wpuszczone w wysokie buty z cholewami — wyglądają bardziej na żołnierzy niż na wiejskich cieśli. W środku stoi Bolesław, trzymając pod rękę gospodynię, u której budowali, w ręku dzierży długą heblownicę. On bowiem był szefem rodzinnej brygady; nie pobłażał żadnemu z braci, gdy ci zrobili coś nie tak, jak było uzgodnione. W wysokiej, silnie zbudowanej, a przy tym zgrabnej sylwetce szczególną uwagę przyciągają oczy. Patrzą mocno, zdecydowanie, rozkazująco. Widać to szczególnie na portretowym zdjęciu, które ofiarował „pannie Feli”, późniejszej swojej żonie. Podpisał się „Wałęsa” — podobnym do mojego charakterem pisma. Elegancko ubrany w jednorzędową, ciemną marynarkę, w białej koszuli z jasnym krawatem, siedzi trzymając lewą rękę na jasnych spodniach, prawą opiera na biodrze. Patrzy na wprost, bez uśmiechu. Twarz charakterystyczna, szeroka, męska, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, wysokie czoło z włosami zaczesanymi do góry, silny podbródek, nos prosty, wąskie, duże usta, małe uszy, mały wąsik i oczy osadzone pod grubymi brwiami.

Patrząc na to zdjęcie — mówi Izabela — widzę tatę jak gdyby to było jeszcze wczoraj. Byłam najstarsza w domu — stąd najlepiej pamiętam nasz dom i mamę, i tatę. Ojciec w domu był łagodny, bardzo dbał o nas. Był nieustępliwy, ambitny, w postępowaniu z ludźmi zdecydowany, w pracy bardzo dokładny. Leszek przypomina wyglądem ojca, z tym że ojciec był wyższy i szczuplejszy; nos i usta mają takie same, a oczy Lech ma po mamie.

Bolesław musiał się bardzo podobać „pannie Feli” Kamińskiej (po matce Dobrzynieckiej) z pobliskiej Pokrzywnicy, skoro ta młodziutka siedemnastoletnia dziewczyna potrafiła przełamać opór rodziców i skłonić ich do wyrażenia zgody na to małżeństwo. Matka jej, znająca świat, po dwóch mężach, których pochowała w Stanach Zjednoczonych, po raz trzeci zamężna, ale już w Polsce, oczytana, mająca własną bibliotekę z podstawowymi książkami narodowego księgozbioru przełomu XIX i XX wieku, wśród których dominował Sienkiewicz, Kraszewski, Prus i powieść romantyczna — nie tak chyba widziała przyszłość swej najmłodszej i ukochanej córki. Ciekawością świata, choć może nie temperamentem, dorównywał matce również ojciec Feli — oczytany, prenumerator „Pomorzanina”; żywo reagował na wydarzenia towarzyszące odradzaniu się Polski, wszystko wiedział, na wszystkim się znał, człowiek z fantazją, i co najważniejsze ród jego był tutejszy, z dziada pradziada Dobrzyniak, z sumiastym wąsem.

Każde pokolenie rodziny Dobrzynieckich wydawało nauczyciela albo księdza, zakonnika lub zakonnicę. Pamiętano zaś Wałęsom, że nie są tutejsi i że bogactwo, a bardziej jeszcze że ziemię — roztrwonili, wyrzekli się tego, co dla chłopa polskiego było zawsze najświętsze. Do dziś w rodzinie wspomina się te animozje, które jednak skończyły się szybko po ślubie młodych (1933), gdy Bolesław z wielką energią i zapobiegliwością starał się stworzyć podstawy egzystencji rodzinie. Dużo pracował, podejmował z braćmi coraz trudniejsze i większe budowy.

Zaraz po ślubie zaczął stawiać dom na własnym polu, na odludziu, z dala od rozrzuconej zabudowy Popowa, wśród kęp wierzb. Ciężko musiało być młodym, bo nie tylko że mieszkali kątem, ale nawet nie mieli warunków do wychowywania pierwszego dziecka — Izabeli. Przez trzy lata mała Iza była u dziadków w Pokrzywnicy, w tym czasie postawiono tymczasowy dom, typowy w tych stronach od dziesiątków lat: chałupa-glinianka o drewnianej konstrukcji, połączona z obórką wspólną słomianą strzechą. W obórce szybko znalazła się krowa, świnie i dużo kur. W środku chałupy dwie maleńkie izdebki, kuchnia z dużym okapem, na którym wieszano kiełbasy, na ścianach garnki. W kuchni duży, prosty stół, po bokach ławy, na których zasiadała cała rodzina do posiłków. Chałupa stała nad stawem, pod lasem, dookoła śliwy i wiśnie posadzone przez mego ojca. Zadbano również o warzywniak, rzadko jeszcze spotykany w tych stronach. Było to ulubione miejsce zabaw dzieci, o krok od pobliskiego zagajnika.

Stare, pożółkłe, wytarte i naderwane zdjęcie z okazji uroczystego rodzinnego spotkania w 1938 roku. Na ławeczce, za którą sterczą wysokie trzciny, pozują babcia i dziadek Kamińscy oraz mama z Izą i Edziem, brakuje tylko ojca — Bolesława; czekano na niego, ale nie zdążył przyjechać, gdyż kończył budowę stojącego do dziś domu zakonnego w Rokicie. Ściągnięty na tę okazję z Dobrzynia fotograf — Żyd, nie czekał na ojca, spieszył się. Wyciągnął z futerału trójnóg, aparat z mieszkiem, włożył głowę w czarną osłonę i kazał wszystkim patrzeć w obiektyw. W tym kadrze uchwycił jakąś cząstkę prawdy o tej rodzinie, w której bardziej skłaniano się ku babci z Pokrzywnicy niż ku Wałęsom. Modne i eleganckie suknie, na nogach kobiet lekkie buciki, dziadek w ciemnym garniturze z kamizelką, w białej koszuli z ciemnym krawatem, a dzieci wystrojone na biało. Mama ich, nieduża, drobna, szczupła, o ładnych rysach, bystrych oczach, uśmiechnięta, w białej sukni z ładnym haftem czerwonych goździków przy niewielkim dekolcie — wydaje się raczej panią z miasta niż wiejską gospodynią.

Zdjęcie to jest także odbiciem świata, w którym przebywała babcia Kamińska. Dzieliła życie między dorosłe dzieci z poprzednich małżeństw (z Łacińskim: Tadeusz, Janina, Maria i Genowefa, a z Nowakiem — Antoni), w większości mieszkające w Stanach Zjednoczonych, najmłodszą córkę w Popowie oraz duże i zadbane gospodarstwo w Pokrzywnicy. Jej ruchliwość i ciekawość świata była znana nie tylko w rodzinie, ale i w całej okolicy — mówiono o niej „amerykańska turystka”. Ciągnęły ją za ocean dzieci, ale także najbliżsi krewni z rodziny, przyjaciele, znajomi jeszcze z czasów, gdy jako młoda dziewczyna, jak wielu Polaków z końca XIX wieku, wyjechała z biednej mazowieckiej wsi do Ameryki za chlebem. Tam umarli jej kolejni dwaj mężowie, dzieci się usamodzielniły, a ją ciągnęło do kraju. Przed pierwszą wojną wróciła z najmłodszymi i wyszła za Kamińskiego. Z jej to inicjatywy ściągnięto drogiego fotografa dla zrobienia tego zdjęcia — chciała pokazać rodzinie mieszkającej w Ameryce swoich wnuków z Popowa. Zaraz potem tam pojechała, wróciła z jedną z córek z pierwszego małżeństwa, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Zgrabna, szczupła i prosto się trzymająca, lubiła ładnie się ubierać — co widać także na innych zdjęciach — interesowała się, podobnie jak jej mąż, wszystkim. Chętnie rozmawiała o życiu w Ameryce, zajmowała ją historia i polityka; ambitna i zdecydowana, a przy tym mocno chodziła po ziemi, pracowita, rozsądna, życzliwa ludziom. Wszystko to starała się przekazać swojej najmłodszej córce — Feliksie, która nie tylko z wyglądu, choć trochę niższa wzrostem, ale z charakteru i postawy życiowej była podobna do matki.

To zdjęcie sprzed domu jest pośrednim świadectwem przemian, jakie dokonywały się w tym czasie w Polsce. Nie jest przypadkiem, że w pobliskim Dobrzyniu, liczącym wtedy parę tysięcy mieszkańców, można było znaleźć fotografa Żyda. Ludność pochodzenia żydowskiego, wcześniej skupiona zasadniczo na wschodzie, w dawnym zaborze rosyjskim i po części austriackim, z wolna rozprzestrzenia się. Powstają warunki, w których pojawia się zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju usługi świadczone często przez warstwę biedoty żydowskiej. Społeczność ta jest mocno rozwarstwiona ekonomicznie. Są wśród niej potentaci, łódzcy przemysłowcy, znakomicie sportretowani najpierw w powieści Reymonta, a potem w głośnym filmie Andrzeja Wajdy Ziemia obiecana, warstwa bankierów, ale także zastępy nędzarzy, poszukujących możliwości egzystencji w małych miasteczkach. Niektóre z nich zapełniają niemal całkowicie. Mieszczaństwo żydowskie obsługuje nie tylko drobny i duży handel, ale także obsadza wolne zawody, idąc za falą unowocześniającego się społeczeństwa. W Dobrzyniu widać pewne odbicie fali koniunktury gospodarczej, która w skali kraju wyrażała się budową Centralnego Ośrodka Przemysłowego (COP), zlokalizowanego w widłach Sanu i Wisły. Jeszcze dalej na południowym zachodzie kraju rozwijał się silny śląski ośrodek przemysłu górniczo-hutniczego, połączony z najnowocześniejszym na Bałtyku, zbudowanym od podstaw w odrodzonej Polsce portem i miastem Gdynia. Gdynia powstała na piasku, na surowym brzegu morskim, 20 kilometrów od Gdańska — zaprojektowana przez polskiego inżyniera Tadeusza Wendę.

W ciągu dwudziestolecia stworzono w Polsce silne podstawy rozwoju nowoczesnego przemysłu, pozwalające w niektórych dziedzinach nawiązać do najwyższych osiągnięć technologicznych świata. Polska dostała „skrzydeł” — powstał nowoczesny przemysł lotniczy, z własnymi, oryginalnymi rozwiązaniami, wielozadaniowym RWD czy znakomitym bombowcem „Łoś”. Dobrym przykładem sprężystości gospodarczej młodego państwa może być fakt, że właśnie wtedy w ciągu ośmiu miesięcy wybudowano od podstaw napowietrzną kolej linową na jeden z najwyższych szczytów Tatr (blisko 2 tys. metrów npm) w Zakopanem. Powracająca do kraju po okresie zaborów część emigracji wniosła wiele twórczych pierwiastków i koncepcji nie tylko politycznych, ale przede wszystkim gospodarczych, technologicznych. Wszystkie te działania i fakty złożyły się na szersze zjawisko, noszące wszelkie cechy cudu gospodarczego. Następują dalsze działania — doskonali się model oświaty, odgrywający ważną rolę w kształtowaniu spójnej świadomości młodego pokolenia. Jest zapał, jest perspektywa, powstaje narodowa rezerwa fachowców.

Ale wróćmy do historii rodziny.

Ojciec mój w tym czasie dobrze zarabiał; planował pobudowanie nowego domu i powiększenie gospodarstwa. Poważano go nie tylko za to, że był znakomitym cieślą, ale za rozsądek i sprawiedliwość. W rodzinie często dochodziło do kłótni ciągnących się latami, i to z błahych powodów. Liczne rodzeństwo miało stale kłopoty z ustaleniem udziału w spadku po ojcu Janie i nieustannie wybuchały spory o miedzę, o przejście przez pole itp. Rozsądzaniem rodzinnych sporów zajmowali się najpierw Bolesław i jego brat Jan, a po wyjeździe tego ostatniego w odwiedziny do krewnych w Ameryce uznano Bolesława za głowę rodziny.

W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku bracią Wałęsowie zostali powołani do wojska w ramach powszechnej mobilizacji. Już wkrótce znaleźli się w rejonie ciężkich walk w pobliżu Mławy. Bolesław i Stanisław dostali się do niewoli niemieckiej, ale wrócili po paru miesiącach. Jan, przebywający w Stanach Zjednoczonych, zgłosił się na ochotnika do jednostek desantowych, walczących później na Dalekim Wschodzie. Po powrocie do kraju otrzymywał do końca życia amerykańską rentę inwalidzką. Brak wiadomości o losach wojennych pozostałych braci.

W czasie okupacji w Popowie następuje „nowy ład” niemiecki. Na najlepsze ziemie sprowadzają się osadnicy niemieccy. Dotychczasowi właściciele stają się parobkami w swoich byłych gospodarstwach. Wałęsowie dzielą los innych. Młodzi i starzy są spędzani do niewolniczej pracy przy budowie umocnień wojskowych w rejonie rzek Wisły, Drwęcy i Skrwy. Wioski pustoszeją, w podupadających gospodarstwach zostają kobiety z dziećmi. W Sobowie zamknięty zostaje kościół parafialny, proboszcz ginie w obozie koncentracyjnym. Zimą 1943 roku, po załamaniu się ofensywy niemieckiej na froncie wschodnim, „branka” obejmuje mężczyzn z Popowa i okolic.

Wtedy jeszcze wszystkiego nie rozumiałam — opowiadała Izabela. — Tata często wyjeżdżał w kierunku Płocka, coś zawsze brał ze sobą. Zresztą u nas w domu był stale ruch: bito świnie, pędzono bimber, przychodzili ludzie na spotkania, szli wówczas do naszej maleńkiej obórki, nieraz niosłam tam koce, widocznie nocowali. Miałam wtedy dziewięć lat, byłam najstarsza z rodzeństwa. W trzy lata po mnie urodził się Edward (1937), potem Stanisław (1939) i wreszcie Leszek 29 września 1943 roku o wpół do czwartej rano. Odebrała go w domu babcia Kamińska. Był duży, ważył pięć kilogramów. Jak go mama zobaczyła, tę wielką jego głowę, powiedziała do babci: — Kiedyś będzie z niego wielki i sławny człowiek. — Na mnie spadły dodatkowe obowiązki, tym większe, że nasz najmłodszy od początku był oczkiem w głowie mamy. Tato był w tym czasie w obozie niemieckim. Razem z ojcem zabrano także stryja Stanisława. Przez nasz dom szła żywność do lasu. Jedzenie nosiło się do Brudzenia, do Łagiewnik. Nam, dzieciom, zawsze było łatwiej przejść przez patrole niemieckie i przemknąć się niepostrzeżenie. Zaraz przy domu jest nieduży zagajnik, gęsty, tak że trudno było się przez niego przedostać. Tam były różne kryjówki. Dopiero później Niemcy zrobili wielką obławę. To było w tym czasie, jak tatę zabierano z domu. Była zima. Mama chodziła już w ciąży z Leszkiem. Po ojca przyjechała żandarmeria na koniach; rewizja, coś tam znaleźli — grom z jasnego nieba. Uciekła z Edwardem do lasu, wróciliśmy do domu, jak taty już nie było. Razem z ojcem zabrano także stryja Stanisława.

Wszystkich aresztowanych zimą 1943 roku w obławie przetrzymywano w Chalinie, tam gdzie po wojnie była szkoła. Niemcy strasznie bili, długi czas na ścianach była krew. Większość aresztowanych to ci, którzy nie chcieli iść do robót przy kopaniu umocnień. Przez parę dni byli w Chalinie, ale już tutaj oddzielono naszego tatę od Stanisława. Stanisław, wywieziony do Niemiec, uciekł spod bramy obozu koncentracyjnego prawdopodobnie w Dachau. Jak się przedostał, dokładnie nie wiadomo. Opowiadał kiedyś o tym mojemu synowi, i to takie szczegóły, których dotąd nie znałam. Ukrył się w stodole u jakiegoś Niemca. Odkryła go tam młoda Niemka, chyba ze służby i zaopiekowała się nim. Była to ładna i fajna dziewczyna, i jak wspominał, miał z nią romans. Z Niemiec wrócił w przebraniu gestapowca — bardzo się przestraszyłam. Ludzie myśleli, że współpracował z Niemcami. Dopiero gdy go później po raz drugi zabrano do obozu, przestali o tym mówić, choć niektórzy jeszcze po wojnie do tego wracali.

Ojciec trafił na roboty pod Lipnem, a stamtąd do obozu pracy w Młyńcu. Więźniowie leżeli zimą w nie opalanych barakach, w przejmującym zimnie. Włosy przymarzały do ściany. Ojciec, pobity i osłabiony, rozchorował się na płuca. Marniał w oczach, nie było lekarstw. I takiego wynędzniałego pamiętam jak wrócił do domu. Przeżył z nami zaledwie dwa miesiące. Czuł, że zbliża się koniec, żal mu było umierać. Często miał krwotoki. W maju 1945 roku wrócił z obozu Stanisław, który zaraz poszedł do pracy, mieszkał u stryja Izydora, a obiady jadał u nas. Z ojcem było coraz gorzej; przyszedł ksiądz z Panem Jezusem, były to już jego ostatnie godziny, czekał jednak na Stanisława, kiedy on wróci z młyna. Powtarzał, że nie może umrzeć, że musi mu przekazać, żeby się nami opiekował. Uroczyście zobowiązał go do opieki nad nami. Tata, gdy umierał, upominał mamę: — Dbaj o Leszka i Edwarda, szczególnie o Leszka, bo z niego największą będziesz miała pociechę. — Umierał bardzo przytomnie. Przed czwartą nad ranem, gdy wszyscy jeszcze spaliśmy, była z nami babcia Kamińska, tato spokojnie powiedział do mamy: — pobudź dzieci i wynieś je z domu — i umarł. Pogrzeb miał w Sobowie. Lecha, który miał wówczas półtora roku, nie zabrano na cmentarz, był ciężko chory.

W rok później mama zdecydowała się na powtórne małżeństwo z bratem ojca — Stanisławem. Zawsze pamiętałam tatę — był taki dobry dla nas, pogodny, albo te Boże Narodzenia, pełne szczęścia i radości rodzinnej. Ten nowy ślub był zgrzytem dla nas — całą trójkę chłopców wyprowadziłam do lasu, chowaliśmy się, nie chcieliśmy Stanisława za ojczyma. Nie mogłam wybaczyć mamie, że wyszła za mąż, chciałam, żeby była tylko z nami, dalibyśmy sobie radę. To była po prostu dziewczęca zazdrość; buntowałam resztę rodzeństwa. To nie był ojciec i nigdy się z tym nie pogodziliśmy. Teraz muszę przyznać, że nie zawsze miałam rację, i że na swój sposób Stanisław dbał o nas. Zawsze jednak od ojczyma inaczej bolało, nawet jeśli się na to zasłużyło. Bolało podwójnie. Mama chyba w tym małżeństwie nie była szczęśliwa. Trudno nawet określić charakter ojczyma — potrafił być dobry, a za chwilę wpadał w złość. A może to my byliśmy uprzedzeni do niego?

Rodzina powiększyła się; urodziło się jeszcze trzech chłopców: Tadeusz (1946), Zygmunt (1947) i Wojciech (1951). Lecha i to jego charakterystyczne zachowanie pamiętam; jak się zagniewał lub obraził, zakładał ręce do tyłu i do nikogo się nie odzywał, „rozmyślał”. Z Edwardem i Stanisławem mówiliśmy o nim „nasz sołtys”. Był pogodny, wszystko traktował z humorem, a przy tym nie dawał się traktować jak pętak. W domu w ogóle nie wolno było się gniewać. Gdy przychodziliśmy na kolację nadąsani, mama zaraz poznawała i trzeba było się przeprosić. Niemożliwe też było wyjście do kościoła bez przeproszenia wszystkich. Lech bardzo kochał mamę i nie pozwalał jej skrzywdzić; potrafił już jako dziecko przygadać coś ojczymowi, chociaż był najmłodszy. Był najbardziej odważny, otwarty i niezastrachany. Był naszym obrońcą. Zresztą nie wrósł do końca w tę drugą rodzinę mamy, choć najdłużej z dzieci Bolesława pozostał w domu — my wszyscy uciekliśmy. W pamięci ciągle pozostawał nasz ojciec: dobry i wyrozumiały.

Dzieciństwo

Pępowina uschła. To, co łączyło mnie z rodziną, z przodkami z Popowa, gdzie osiedlili się, żyli, gdzie i ja przyszedłem na świat — obumarło. Dokonało się to tym szybciej, że ja sam nie pielęgnowałem nigdy tego typu więzów i kontaktów z przeszłością. Każdy dzień, i następny był dla mnie bardziej interesujący od spojrzeń wstecz. Nie jestem sentymentalny, raczej oschły. Podobają mi się ludzie, którzy przywiązują się do miejsc urodzenia, regionów, pielęgnują w sobie obraz „małej ojczyzny”, miejsca rodzinnego. Dopiero przez jej poznanie dochodzą do świadomości ojczyzny przez duże „O”. Ja tego nie mam. Może to rodzaj defektu, a może spowodowały to surowe warunki życia. Zawsze mi się wydawało, że jestem człowiekiem, który ukształtował się sam bez tych sentymentalnych związków.

Musiałem jednak wchłonąć swoją porcję rodzinnych soków, które krążą we mnie i coraz częściej wywołują stare, zatarte obrazy, schematy zachowań, wspomnienia. Bo jednak każdy człowiek przychodzi skądś. Przeszłość, droga, którą przeszedł, określa go na tyle dokładnie, że z grubsza można powiedzieć, jak będzie żył, jak się zachowa, co zrobi. Przynajmniej ja tak rozpoznaję przychodzących do mnie ludzi. Właściwie nie interesuje mnie to, w jaki sposób ktoś sam chce się pokazać, przedstawić. Patrzę właśnie tak: skąd przyszedłeś? Jeśli to wiem, wiem także, co będziesz musiał zrobić dalej. I to zrobisz, choćbym cię powstrzymywał czy zachęcał do czego innego.

Nie dbałem o utrwalenie rodzinnych śladów. Kiedy spojrzę w album rodzinny, który powstał zresztą niedawno, tych śladów jest niewiele: dziadkowie ze strony matki, rodzice, ojczym, parę zdjęć z okresu dzieciństwa, a potem już wojsko, ślubny portret i jesteśmy gdzieś z Danutą i dziećmi nad morzem. Reszta albumu to archiwum „Solidarności”.

Pozostaje pamięć. W niej, tak naprawdę, jest tylko matka. Bo ten „drugi”, po śmierci ojca, to jednak ojczym. Starał się być wzorowy, może nawet bardziej niż rodzony ojciec. Żeby było tak sprawiedliwie, po równo w stosunku do naszej czwórki — trzech braci i siostry z pierwszego małżeństwa matki z ojcem, i trójki chłopaków — mojego ojczyma. Trzymał nas dość mocno w karbach. Wiejskie wychowanie jednak różni się od miejskiego. Warunki na wsi były surowe — to są lata czterdzieste, pięćdziesiąte, bo na wsi przebywałem do czternastego roku życia. Każdy musiał robić swoją robotę, od małego. Nie było darmozjadów: pięć lat — pasiesz gęsi, siedem lat — do krów, dziesięć — do obrządku, do wszystkiego, i to niezależnie od nauki. Sprytniejszy udaje pęd do wiedzy, jeśli chce się wymigać od jakiejś cięższej pracy, której nie lubi.

Wieś była okrutna, bezwzględna. Spory o ziemię ciągnęły się latami, bracia nie rozmawiali z tego powodu ze sobą nieraz przez dwadzieścia lat. Tak było z moimi wujkami. Godzili się dopiero na pogrzebach. Ich życie miało wymiar ostateczny, wymiar jakiegoś losu. Inny klimat. Dziś w warunkach miejskich wiele rzeczy wydaje się błahych, względnych, „do uzgodnienia”.

Dziadka ze strony ojca i babkę ze strony matki bardzo słabo znam. Choć starsi, nie przychodzili do nas w odwiedziny, jak to się praktykuje w mieście, opowiadać dzieciom bajki, zabierać na spacery, uczyć i przynosić słodycze. Dziadek musiał doglądać swojego gospodarstwa, żeby zachować status człowieka przydatnego, to samo babka, która później u nas mieszkała: cerowanie, pranie, szycie, roboty na drutach. Takie są prawa wsi: od dzieciństwa do starości musisz być przydatny.

W domu sprawy wychowania dzieci należały wyłącznie do matki. Bardzo nas kochała. Była mądra, choć miała zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej. Interesowała się historią, wydarzeniami współczesnymi, czytała gazety, książki. Wieczorami, kiedy mniej było pracy w polu, sąsiedzi zachodzili po radę, przychodziły bratowe, sąsiadki, kobiety z okolicy. Wieczorami czasem nam czytała. Miała ładny, ciepły, łagodny głos. Były to najprzyjemniejsze chwile w domu. Czytała krążącą po wsi „Sybillę” z przepowiedniami, Krzyżaków, trylogię Sienkiewicza, Starą baśń Kraszewskiego. Wszystkie opowiadania matki kończyły się morałem, że powinno być się uczciwym, sprawiedliwym, na białe — mówić białe, na czarne — czarne. Była przy tym bardzo wierząca. Mama prowadziła modlitwy i śpiewy pod przydrożną figurą Matki Boskiej, w zimie zaś sąsiedzi przychodzili do nas na różaniec. Tę wiarę, mówiąc krótko, wyssałem z piersi matki.

Obowiązywały zasady: starszego trzeba szanować, choćby nawet na to w pełni nie zasługiwał. Nie wolno było podnieść na niego głosu, a nie daj Boże ręki. I to nam zostało. Teraz, gdy rozmawiam ze starszym bratem, nawet nie muszę o tym pamiętać. Metody wychowawcze rodziców były chyba lepsze od naszych. Wychowywali nas przez osobisty przykład, i to jest najtrwalsze. Uderzyć kogoś w twarz czy ubliżyć — to było nie do pomyślenia. Jak starsi rozmawiali, dzieci wiedziały, że nie ma tam dla nich miejsca. Jeśli karcili, to na spokojnie, nie bili gdzie popadnie. Trzeba było nadstawić siedzenie i jeszcze przeprosić. Najczęściej obrywałem za palenie papierosów.

Mieliśmy małe gospodarstwo. Kto podrósł — szedł do szkół, uciekał z domu, a robota spadała na następnego w kolejce. Najciężej pracowałem między ósmym a czternastym rokiem życia. Była to prymitywna praca, jak to w ubogim gospodarstwie. Zimą co najmniej dwie godziny dziennie ciąłem sieczkę dla bydła. Mali bracia wieszali się na kole sieczkarni, zabawiali przy tym, ale ten starszy musiał ciąć naprawdę, bez taryfy ulgowej. Wtedy, przez te lata spędzone na wilgotnym klepisku, nabawiłem się „ostróg” na nogach, dokuczających mi teraz, tak że praca na roli zapadła mi w pamięć.

Do szkoły miałem cztery kilometry, a do kościoła siedem, pieszo, przeważnie zresztą na bosaka, z butami przewieszonymi przez ramię. Zakładało się je dopiero przed wejściem.

Wspólnie ze starszymi braćmi dorabialiśmy pracą u sąsiadów. Podczas wakacji cała nasza trójka pracowała od świtu do zmierzchu w prywatnej cegielni Michalskiego. Na jesień zbierało się każdy grosz, by dokonać przed zimą koniecznych zakupów. Pomocą były paczki z Ameryki przysyłane przez ciotkę Janinę Brolewicz, przyrodnią siostrę matki. Były to wielkie paczki z rzeczami, którymi szczególnie cieszyła się najstarsza siostra Izabela. Matka wydawała się upokorzona tą sytuacją, cierpiała jej ambicja — kobiety, która do wszystkiego w życiu chciała dojść sama.

Byliśmy zadbani jak na warunki wiejskie. Matka była pedantyczna. Ubierała nas w co tam było, ale zawsze czysto. Wszystko musiało być wycerowane, wyprasowane. Podobnie dom, był często bielony, choćby wapnem, deski wyszorowane, pachniało mydłem. Te starania matki jakoś nas wyróżniały z otoczenia, byliśmy we wsi przez to trochę „inni”.

Dziś nawet nie wiem, jak dzieciom przekazać doświadczenia swojego życia w dzieciństwie, trudno im to zrozumieć. Czy ktoś uwierzy, że na przednówku nie było chleba? Nieraz nie widziało sią go przez dwa miesiące. Dziś zresztą miałbym ochotę na taki placek — podpłomyk, ale w mieście nikt nie potrafi go upiec. Pierwszy raz po chleb szedłem, gdy miałem chyba osiem lat. Z Popowa do Dobrzynia nad Wisłą, do piekarni było dziewięć kilometrów, polnymi drogami. Szedłem sobie, rozglądałem się, patrzyłem na kwiatki i ptaszki, posiedziałem na polu — jak doszedłem, chleba już nie było. Wróciłem z niczym.

Chleb posmarowany masłem czy smalcem to święto. Mięso jadło się na przednówku tylko w niedzielę, i to niewiele. Zimą z rana ziemniaki z zacierką na wodzie, kraszone skwarkami. Latem jadłospis się poprawiał. Byliśmy chowani na mleku, którego się nie odstawiało, bo jedna krowa musiała wykarmić nas wszystkich. Pojawiały się grzyby, wspaniała była jajecznica z grzybami, no i ryby, które łowiłem sam koszykiem w stawie tuż przy domu.

Matka nie lubiła wsi. Przygotowywała nas do opuszczenia jej. Ojczym też zerkał poza wieś, nie trzymał się ziemi, stał się chłopo-robotnikiem. Miał swoją grupę budowlaną, był w niej majstrem, ale z tych, którzy potrafią zrobić szkic, rysunek, a potem sami z robotnikami pobudować. Pracowali przy budowie kościołów, zagród, przeważnie stawianych z drewna. Zaraz po wojnie trudno było o pracę. Ojczym miał kłopoty z utrzymaniem rodziny, zarabiał gdzie się dało. Jeździł często do miasta, gdzie handlował wałówką — jak za czasów okupacji niemieckiej. Nie miał dobrej ręki do upraw; buraki, które tu się innym udawały, jemu akurat nie. Pracował więc w czasie kampanii cukrowniczej w Chalinie, przy skupie, a poza tym najmował się do dorywczych prac. Nie interesował się specjalnie polityką. Lubił natomiast posłuchać radia. Słuchało się wieczorami zagranicznych radiostacji. Słuchałem i ja. Radio było na baterie, w domu nie było prądu. Ten nawyk wieczornego słuchania z radia wiadomości ze świata pozostał mi do dziś. Od tamtego czasu potrafię docenić znaczenie i wagę dostępu do informacji z różnych źródeł, nie tylko z jednego, „urzędowo prawdziwego”.

W domu wszystkie plany i zamiary były szczegółowo omawiane, każdy zamysł, nawet najprostszy. Ja nie mam tego zwyczaju, nie mam na to czasu, może też nie chcę Danuty obciążać dodatkowymi problemami. Moi staruszkowie byli inni, drobiazgowi. Słuchałem ich, robiąc coś na boku. Kiedy ojczym miał jakąś sprawę w urzędzie, w prezydium, gdziekolwiek, wspólnie z matką planowali każdy krok i zdanie, każdy szczegół: — To ja wejdę, zapukam, powiem — dzień dobry, przyszedłem w takiej i takiej sprawie. — Matka na to: — Nie, poczekaj z tym, zacznij rozmowę inaczej.

I te ich dialogi trwały w nieskończoność. Śmiałem się w duchu, myśląc: — Zanim dojdziesz do drzwi, zapomnisz wszystko. Albo sekretarka w urzędzie obleje cię kawą i wszystkie ustalenia wezmą w łeb. Jeszcze cię ofuknie. Wszystkiego nie możesz zaplanować. — Najczęściej, jak widziałem, sprawy układały się zupełnie inaczej, to oni ulegali wydarzeniom, na które nie mieli wpływu. Byli za słabi, żeby wydeptać w życiu własną ścieżkę. Nawet jeśli była to sprawa z niesumiennym listonoszem, który nie dostarczał na czas przesyłki. Dla nich był reprezentantem świata zewnętrznego, urzędowego. I to już było dla nich problemem. Planowali szczegółowo, jak sobie z tym poradzić, szykowali się jak do poważnej rozgrywki — i nagle drzwi się otwierają, wchodzi listonosz, a oni jak zamurowani.

Sprzeczki w domu były rzadkie, nigdy się nie przeklinało, ale dochodziło nieraz do ostrej wymiany zdań. Kiedy atmosfera się podgrzewała, to jedno mówiło przez drugie. Kiedyś próbowałem się wmieszać — zmyli mi głowę solidarnie. Ale kiedy miałem siedemnaście lat, powiedziałem im wreszcie: — A teraz słuchajcie, i tak jedno drugiego nie słucha, usiądźcie sobie i zastanówcie się, i od nowa powtórzcie te same argumenty. — Jeszcze dziś śmieję się na głos, kiedy wspominam ich miny i ten moment. Potem w nocy słyszałem, jak rozmawiali ze sobą: — Rzeczywiście, no miał rację, rzeczywiście, tak to jest.

Wyrosłem w takim klimacie. Zawsze byłem „podglądaczem efektywnym”. Nie szukałem zgody, czy nawet kompromisu ze światem, który narzucał mi gotowe rozwiązania, zaręczając równocześnie, że inaczej niepodobna. Kiedy mnie przekonywano, że postępowaniem człowieka kieruje jakaś głęboka logika, przypominał mi się obraz ludzi podróżujących pociągami w różnych kierunkach, często przeciwnych. Pociągi jadą szybko, jest w ich ruchu jakieś poczucie celu, pewność tego celu. Kiedy jednak na to spojrzeć z perspektywy pojedynczego pasażera, okazuje się, że latami podróżuje z Gdyni do Gdańska, do pracy w Stoczni, a potem wraca do Gdyni, gdzie mieszka obok takiej samej Stoczni. A inny — odwrotnie. Podróżują tak całe życie. Zawsze byłem tym kalkulującym, praktycznym, od małego uczulonym na nonsens.

Wspomnienia okresu dzieciństwa są dla mnie cenne. Mieliśmy przed oczyma odsłonięte wszystkie motywy i racje, którymi rodzice się kierowali w życiu praktycznym. Wiele wzorów. Wyniosłem z tego okresu poczucie i sensu, i bezsensu tych wszystkich skrzętnych zabiegów życiowych oraz świadomość, jak wiele i zarazem niewiele przyniosły im w życiu. Odkładali, odejmowali sobie od ust, żeby się wybudować, żeby wyjść ze swoich bud, które potem zostawili i wyjechali.

Ameryka... To nie wynikało z przedsiębiorczości. Matka wiedziała, że nie będzie mogła nam więcej pomóc w życiu, wiedziała też, że i na naszą pomoc tak bardzo liczyć nie może. W tym okresie, kiedy rodzice wyjeżdżali, wszyscy byliśmy na dorobku. Wyszliśmy z niczego. Tyle, żeśmy się trochę uczyli, ale też tak, żeby ta nauka nic nie kosztowała, bo nie mieli z czego płacić. Tak że kiedy zaczęliśmy się układać na swoim i dorabiać, to nawet się o tym domu rodzinnym zapomniało, nie było pieniędzy, żeby pojechać w odwiedziny, na święta. Zarobki nie były duże. Prawdopodobnie rodzice się przestraszyli tego wszystkiego i wybrali się do Stanów, żeby zarobić trochę pieniędzy, trochę nam pomóc i choćby nie obciążać nas na starość.

Ostatecznie wyjechali w roku 1973, kiedy już byliśmy z Danusią po ślubie. Była to decyzja podyktowana doświadczeniem życiowym. Do tej pory w rodzinie układało się tak, że zawsze ktoś był po tamtej stronie oceanu. Mieli to we krwi: ktoś zawsze wyjeżdżał, żeby pozostali mogli liczyć na zabezpieczenie i pomoc. Prości ludzie tak sobie to prosto kalkulują.

Patrząc na tamto swoje życie nauczyłem się, że każdy człowiek ma swoją kartę, każdy ma swoje przeznaczenie. W moim przeznaczeniu, w moim życiu zawsze los mnie ustawiał na czele rówieśników. Ja to nazywam, że dreptało się na czele stada.

Popowo było wsią zabitą deskami, rozrzuconą, rozczłonkowaną. Naokoło mieszkała rodzina, kuzyni, moi rówieśnicy. Chodziliśmy razem do szkoły w Chalinie mieszczącej się w dworku stanowiącym wraz z pięknym parkiem przedwojenny majątek wydziedziczonej rodziny ziemiańskiej. Naukę zaczynaliśmy razem, tylko że ja po kolei zostawiałem ich — jednego w trzeciej, drugiego w piątej klasie. Matka skutecznie kontrolowała moje postępy.

Byłem takim życiowym „dziesięcioboistą” — dobrym w wielu dziedzinach, choć w każdej z nich z osobna bywali lepsi. W szkole polski, rysunki czy muzyka szły mi kulawo, ale w matematyce do piątej klasy — do kiedy przykładałem się do nauki — byłem najlepszy. Wszelkie kalkulacje, kombinacje pamięciowe, układanki — to co szybkie, na refleks, w tym mogłem równać się z nauczycielem.

W szkole więc nie wyróżniałem się niczym szczególnym, nabierałem ducha, gdy zabrzmiał ostatni dzwonek. Latem pędziliśmy nad jezioro, gdzie wypływało się na głębinę, aż do utraty tchu. Graliśmy w piłkę, szmaciankę albo włosiankę, zrobioną z końskiego włosia. Zabawy były mało oryginalne. Zimą, gdy zamarzły stawy, a potem spękały, skakaliśmy po krach, a pod nami pięć metrów lodowatej wody. Taka próba odwagi. Wygrywał ten, kto dotarł najdalej od brzegu. W tych konkurencjach wygrywałem z rówieśnikami. Wychowawca szkolny zainteresował mnie sportem, sam pasjonował się łucznictwem i pod jego kierunkiem postanowiłem i ja spróbować. Na zawodach powiatowych zająłem trzecie miejsce, wygrywając prawdziwą skórzaną piłkę nożną.

Po raz pierwszy z Popowa wyruszyłem gdzieś dalej po skończeniu nauki w szkole. Na zdjęciu naszej klasy na plaży w Gdańsku jest dokładna data: 2 czerwiec 1958. Po raz drugi miałem się tu znaleźć po dziewięciu latach. I już pozostać.

Następnego roku znalazłem się po raz pierwszy poza domem na stałe. Zostałem zapisany, za radą matki, do klasy mechanizacji rolnictwa Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Lipnie. W tym czasie Lipno było powiatowym piętnastotysięcznym miasteczkiem, jednym z tych, które mają za sobą długą i ciekawą historię z okresami świetności. Ale wszystko to rozgrywało się o wiele lat wcześniej. Za moich czasów z dawnej świetności pozostały już tylko nieliczne pamiątki, np. w postaci tablic informujących, że tu, w okresie Polski szlacheckiej, obradowały sejmiki ziemi dobrzyńskiej i stary zabytkowy kościół na wzgórzu. Od kościoła, przez wąskie uliczki, przeciskały się konne zaprzęgi zmierzające na jarmark. Zjeżdżali tu okoliczni rolnicy na zakupy, także i moi sąsiedzi z Popowa.

Szkoła nasza położona była za miastem, na skraju dużego, pięknego parku. U wejścia do parku z wysokiego wzgórza panowała nad okolicą figura św. Antoniego. Święty Antoni miał chyba ochraniać mieszkańców Lipna, a zwłaszcza młode dziewczęta od zarazy, jaką byli uczniowie zawodówki. Szkoła nie cieszyła się w mieście najlepszą opinią.

W założeniach programowych szkoła miała w ciągu trzech lat wiejskiego chłopaka przysposobić do pracy w Państwowym Ośrodku Maszynowym lub do pracy w przemyśle, który stale ściągał młodych ludzi do miast. Nacisk kładziono na przedmioty zawodowe, przydatne w późniejszej pracy. Przedmioty ogólne — język polski, matematyka, historia czy geografia — wszystko tylko w zarysie, na poziomie nie stwarzającym trudności. Ale zdarzali się nauczyciele pragnący przełamać stereotyp zawodówki i jednak czegoś nas nauczyć. Najciekawsze dla mnie były zajęcia w dobrze wyposażonych warsztatach szkolnych, gdzie, mogę powiedzieć, nauczyłem się fachu. Natomiast z reszty przedmiotów wychodziłem na „dostatecznie”. Na świadectwie ukończenia szkoły są dwie „czwórki”: z gospodarki przedsiębiorstwa i przysposobienia fizycznego, oraz „piątka” ze sprawowania. Z tym sprawowaniem miałem jednak po drodze kłopoty, kilkakrotnie na radzie pedagogicznej krytykowano moje ekscesy. Często urywałem się z kolegami z internatu, gdzie mieszkaliśmy w ciągu roku szkolnego, do miasta. Przyłapywano nas tam na paleniu papierosów, chodzeniu bez obowiązkowej czapki szkolnej na głowie. Nadszarpniętą opinię „palacza i rozrabiacza” starałem się zrehabilitować w dniach, kiedy w internacie przypadał mój dyżur.

Wychowawca internatu, pan Rybacki, późniejszy dyrektor szkoły, lubił mnie i często powierzał mi rozmaite zadania, z których dobrze się wywiązywałem, zyskując opinię dobrego organizatora. Rzeczywiście, nigdy nie miałem problemów z rówieśnikami. Pobudkę w dniach dyżuru urządzałem pół godziny wcześniej i czas do śniadania przeznaczony na wyfroterowanie korytarza upływał nam w wesołej atmosferze. Robota była zrobiona i ludzie zadowoleni.

Niestety, i trzeba to przyznać, najgorzej szła mi nauka historii. W jednej z klas przez trzy okresy miałem dwóje. Historię doceniłem znacznie później. Wtedy wydawała mi się odległą od życia abstrakcją, opisującą ludzi i czyny, które nie miały żadnego związku z życiem, które znałem. Lata pięćdziesiąte nie były najlepszym czasem do zdobycia podstaw polskiego, motywowanego narodowo spojrzenia na historię świata. Przeważały tendencyjne opracowania, brzmiące obcym językiem klasyków marksizmu, wszystkie fakty i zjawiska pokazujące z punktu widzenia odwiecznej i trwającej nadal walki klas. Moja głowa nie przyjmowała tego obrazu świata, zresztą co innego słyszałem w domu i w kościele, co innego w szkole, a jeszcze nieco inny obraz kształtował się poprzez osobiste doświadczenie ze współżycia z kolegami, nauczycielami i w ogóle — życia.

Okres szkolny dokumentuje zestaw dziesięciu amatorskich zdjęć, niestety kiepskich technicznie. Większość z nich została zrobiona w parku. Na zdjęciach brak daty, ale musiałem być już wtedy uczniem końcowej klasy. Był to okres, gdy młody chłopak przełamuje pierwszą nieśmiałość. Na serii zdjęć parkowych są czterej chłopcy i dwie dziewczyny — nasze rówieśniczki, ubrani według ówczesnej mody. Mam na sobie mocno u dołu zwężone spodnie, jasną koszulę z zawiązaną pod szyją chustką-apaszką. Z sytuacji, jakie zarejestrował fotograf, pewnie kolega, wynika, że i tu miałem najwięcej fantazji. Prawie na wszystkich ujęciach trzymam blisko siebie to jedną, to drugą dziewczynę, a pozostali koledzy bardziej statystują. W pozach niedbałość, wystylizowana na „wiejskie bikiniarstwo”. Dziewczyny wyraźnie wyrywają się z zaborczych objęć, chcą i nie chcą. Cała grupa młodych ludzi jest w okresie pierwszych, młodzieńczych ciągot. Jednym słowem — typowa scenka odegrana w lipieńskim parku przez siedemnastoletnich podrywaczy. Jedno, co uderza, to moja niemała pewność siebie, widoczna w gestach i postawie.

Wraz z balem szkolnym na zakończenie nauki w 1961 roku kończył się również etap beztroskiego życia i trzeba było podjąć normalną pracę zawodową. Znalazłem się od razu w pobliskim POM-ie (Państwowy Ośrodek Maszynowy) w Łochocinie. Brakowało elektryka, więc przyjęto mnie na to stanowisko. Po dwóch latach pracy powołany zostałem do wojska.

W 1965 roku wróciłem w rodzinne strony. Podjąłem pracę w tym samym POM-ie, z tym że w filii w Leniach, bliżej domu. Pusto już się w nim robiło. Izabela po technikum wyszła za mąż i wyjechała do Sochaczewa, gdzie pracowała w stołówce zakładowej. Edward też szybko się usamodzielnił, najpierw skończył technikum budowlane, później pracował na różnych budowach w olsztyńskiem, aż wreszcie zamieszkał pod Łodzią, gdzie do dziś prowadzi własne gospodarstwo. Stanisław po zawodówce poszedł do wojska, osiadł w Bydgoszczy, gdzie pracując, ukończył technikum. Byłem teraz najstarszy w domu.

Państwowy Ośrodek Maszynowy w powojennej wsi polskiej był synonimem „nowego”, efektem nowej polityki rolnej, polegającej na wprowadzeniu państwowych gospodarstw rolnych i spółdzielni produkcyjnych, „rozkułaczaniu” indywidualnych gospodarstw chłopskich — z jednej strony, z drugiej — w jakiś sposób, na skutek absolutnego braku maszyn rolniczych i upadku wszelkiego rzemiosła wiejskiego — deską ratunku dla wsi.

W tych warunkach rodził się nowy typ pracownika wiejskiego przemysłu rolniczego. Nie miejski, nie wiejski, niby na etacie państwowym, ale mocno związany z własnym, z reguły niewielkim gospodarstwem. Pracujący w POM-ie, dla pieniędzy, a jeszcze bardziej w nadziei, że dzięki dostępowi do części zamiennych, maszyn i materiałów — będzie zdolny podratować własne, rodzinne gospodarstwo; z jednej strony poddawany hasłom o socjalistycznym współzawodnictwie pracy i konieczności przodowania, często jako członek „brygady pracy socjalistycznej”, z drugiej strony wystawiony był, wraz z dętymi hasłami, na krytyczny osąd sceptycznego środowiska wiejskiego.

Wieś reagowała na „nowe” po swojemu i tradycyjnie. Pracownicy POM-u oprócz planowanych remontów ciągników i maszyn, stanowiących majątek Państwowych Gospodarstw Rolnych (PGR), z reguły drugie tyle czasu poświęcali na prywatnie wykonywane usługi — „fuchy”. W POM-ach utrwalał się cwaniacki, mający też charakter oporu przed procesem uspołeczniania wsi, stosunek do pracy na „państwowym”, tolerowany przez przełożonych, rozumiejących, że gdzieś musi znaleźć możliwość zaspokojenia potrzeb także indywidualne rolnictwo, stanowiące ciągle główny sektor gospodarki rolnej. Życie nanosiło swoje korekty.

Kim był w tych czasach pracownik POM-u? Roboczy drelich, wyłachany do ostateczności, na głowie nieodłączny berecik z fasonem, polegającym na dwu wgłębieniach po bokach, w kieszeniach klucze noszone przy sobie z obawy przed ich „zniknięciem”. Wieś płaciła w naturze, najczęściej w alkoholu, za drobne usługi. Im kto był zdolniejszy i bardziej wszechstronny, tym większy miał mir w okolicy, jako złota rączka, człowiek, który poratuje w biedzie, a i dziewczyny łaskawszym okiem na niego patrzyły. Kantorek kierownika, przy nim na korytarzu gablota z ogłoszeniami Koła Związku Młodzieży Wiejskiej; warto było się do niego zapisać, no bo wycieczka, jakieś ulgi, potańcówka. Na zapleczu pakamera, gdzie między szafkami na odzież można było „na szybko” wypić ćwiartkę po robocie albo w trakcie.

Tak rodziła się nowa moralność: ni wiejska — tradycyjna, ni nowa — socjalistyczna, jednym słowem — podwójna, i na dobrą sprawę przez żadną ze stron „walczących o oblicze wsi” nie traktowana z szacunkiem.

W POM-ie uchodziłem za fachowca najlepszego w okolicy, no, gdzieś w promieniu dwudziestu, trzydziestu kilometrów. A więc jak na warunki wiejskie — prawie najlepszy w świecie. Naprawiałem wszystko, od brony do telewizora, były też motocykle, „Wuefemki”, „Jawy”, ale i pralki „Franie”. Na schematach się znałem, potrafiłem je odpowiednio dopasować. Jak wchodziłem na zabawę, robił się szum: Wałęsa idzie, orkiestra grała, litr na stół. Pieniądze miałem, wszyscy mnie znali, bo każdemu coś tam zrobiłem, szybkie roboty, takie, których nikt nie chciał brać. Przyjeżdżali do mnie albo ja jechałem. Byłem kimś, oswoiłem świat.

Myślami wracam do tego popołudnia, kiedy uświadomiłem sobie nagle beznadziejność tego wszystkiego. Przeżyłem głębokie rozczarowanie i zniechęcenie pracą. POM wydał mi się nagle miejscem dusznym, ciasnym, nie do wytrzymania. Ta codzienna szarpanina z kierownikiem, ten układ najlepszego w POM-ie i okolicy wydał mi się miałki, mało ważny, śmieszny. Nie znoszę śmieszności — śmieszności świadomej. Potrzebuję poczucia, że coś, co się dzieje, co robię — jest serio, jest ważne, ma jakiś ciężar gatunkowy.

Doszła do tego sprawa z dziewczyną. Miłość — nie miłość, sprawa, w którą brnąłem bez przekonania i coraz głębiej. Chyba była mądrą dziewczyną, bo to ona, nie ja, podjęła w końcu decyzję za nas oboje. I zerwała ze mną. Wyjechała. Żal, nie żal, w każdym razie poczucie pustki, samotności, w oczach wszystkich od dawna uchodziliśmy za żelazną parę i teraz ona „puszczała mnie w trąbę”. Cios w ambicję. I taki odruch: wyjechać gdziekolwiek, byle dalej stąd. Był i wstyd przed matką. Ona jakby czegoś oczekiwała ode mnie, miałem coś spełnić. Lata mijały, nic wielkiego nie spełniałem, grałem z życiem na czas, za długo. Miałem już dwadzieścia cztery lata.

I wtedy to popołudnie. W POM-ie sprawę odejścia załatwiłem krótko, bez sentymentów. Przyszedłem do domu, nie chciałem mówić, że podejmuję jakąś ważną decyzję, sam jej nie byłem pewien. Więc powiedziałem tylko, że gdzieś pojadę się przewietrzyć. Wziąłem pieniądze, płaszcz i ruszyłem na stację kolejową w Dobrzyniu.

I teraz — dlaczego na Wybrzeże? Wtedy wydało mi się, że jadę tam, bo przypasował mi pociąg, najbliższy był do Gdyni, przez Gdańsk. Ale nie tak się dzieje w sprawach wyborów, teraz rozumiem to jaśniej. Tam było morze, wspomnienie ze szkolnej wycieczki czegoś rozległego, przestronnego, swobody. I wielkie miasto, port, przygoda. Wybór był podświadomy; wiedziony instynktem, tak jak węgorz, dążyłem, czułem, że tam, w tym wielkim skupisku ludzi jest źródło mojej siły, że tam się odnajdę albo rozpłynę.

„Izba pamięci”

Dziś tylko moczary są te same co dawniej. Idąc od strony gospodarstwa Stefana, mojego kuzyna, trzeba przekraczać rowy zarośnięte zielskiem i niską trzciną. W miejscu dawnego siedliska mojej rodziny pozostał samotny domek. Znikła obórka, płot, ogródek, kilkanaście drzewek owocowych zdziczało i zeschło. Dom nie jest tym samym domem, który stawiał mój ojciec Bolesław. Tamten został rozebrany. Stanisław po śmierci brata wybudował ten — stojący do dziś. I ten nie został wybudowany z myślą o przetrwaniu: stoi nie podpiwniczony, żużlowe ściany pokryte eternitowym dwuspadowym dachem, wszystko jak w miniaturze.

Stefan — żylasty, wysoki, w roboczym drelichowym ubraniu porusza się tutaj z wprawą zawodowego przewodnika. Gdzieś zapodział się klucz od kłódki, ale z łatwością wyjmuje obluzowany we framudze skobel. Trochę bezradnie staje pośrodku jednej z dwu maleńkich izb. Nie potrafi odtworzyć życia, które stąd uszło. Drabina na strych, który wygląda tak, jak go pozostawił jego budowniczy, rozpruty worek z resztą skamieniałego cementu, trochę wapna w starej misce.

Jest lato 1985 roku, upalnie. Cała rodzina Stefana Wałęsy zebrała się na podwórzu jego gospodarstwa przed niskim domkiem z czerwonej cegły, dobrze jeszcze zachowanym. Po przeciwnej stronie podwórza na ukończeniu duży, okazały dom, widoczny z daleka od drogi, wyróżnia się korzystnie wśród okolicznych zabudowań. Całość zamyka stodoła i pomieszczenia gospodarcze.

Często rozmyślam, czy będzie jeszcze „Solidarność”? — bo po mojemu, to nie może tak minąć ta sprawa. Za dobra była, za słuszna — Stefan nawraca do współczesnych wątków.

— Lubiłem, jak Lech mówił w telewizji. Dobrze gadał. Żona zaraz wołała ojca i całą rodzinę, jak tylko się pokazał. Początkowo to mu nie szło, ale później się wprawił. Widać było, że czuł się równy im wszystkim. Te partyjne nie wiedzieli co robić, jak mu odpowiadać. No i tak jakoś byle jak wyszło na koniec.

Stefan mimochodem dotyka tamtych wydarzeń związanych i ze mną. Sam jest człowiekiem ulepionym z innej gliny. Nie podporządkował się nigdy pomysłom tamtej, niespokojnej rodziny, w której zawsze był jakiś ruch, jakieś plany, jakieś niezaspokojenie. On sam tkwił tutaj uparcie, nie szukając odmiany losu gdzieś w świecie. Liczył na siebie, swoje ręce i na tę ziemię niezbyt urodzajną. Jest zadowolony. Dorastający syn przejmie gospodarstwo. A tym, którzy pytają o mnie i to co nas łączy, odpowiada:

Ja tu odziedziczyłem te grunty po rodzinie Lecha. Wykupiłem je, kiedy matka z ojczymem odjeżdżali do Ameryki. Dostali ode mnie czterdzieści tysięcy. Teraz Lechu pomógł mi, nie mogę powiedzieć, dzięki temu buduję nowy dom. Leszek często tu przyjeżdża, pewnie i w tym roku będzie tu w czasie urlopu. Pewnie chciałby się zatrzymać, jak zwykle, na parafii w Sobowie, ale nie wiem, jak to będzie tym razem. Tam zmiany. Stary proboszcz wystawił dwa domy. Leszek dał na to jakieś pieniądze. Można dać na kościół — nie mówię, żeby w ogóle nie dać. Ale żeby to przeszło przez radę parafialną, żeby ludzie wiedzieli, na co to jest, a nie tak. Teraz starego proboszcza zastąpił młody, którego nie obchodzą dawne sprawy. Doszło do tego, że domy stoją, a Leszek nie ma gdzie przyjeżdżać. Licho zrobił. A przecież ma braci, mógł dać braciom, to by mu pobudowali, miałby coś z tego.

Stefan należy do tych, którzy z burzliwych dziejów krewniaków potrafią korzystnie wykroić jakąś część dla siebie, nie żywiąc przy tym zawiści; patrzą na życie tamtych jak na film czy opowieść. Sam zachowuje trzeźwość sądu, zdrowy krytycyzm.

A przecież chowaliśmy się razem, wśród tych samych stawków obrośniętych wierzbami, zagajników, łąk i pól. Blisko ze sobą spokrewnione rodziny były zżyte. Gościły się nawzajem z okazji świąt, dzieci razem chodziły do szkoły w Chalinie. Łączyła nas wspólna bieda i drobne radości życia.

Z Popowa polne drogi wyprowadzają w końcu na asfalt. Niewielki tu ruch. Szlaki komunikacyjne przechodzą bokiem. W odległości kilku kilometrów od Popowa, tuż przy tablicy informacyjnej z napisem Sobowo, po lewej stronie drogi — cmentarz. Położony jakby na wybudowaniu wiejskim. Dopiero w dali, na wzgórzu, wśród starych drzew widnieje wieża kościoła. Pusto. Cmentarz otoczony niskim murem, bez drzew, monotonny w pejzażu takich samych betonowych krzyży i podobnych płyt nagrobnych. Od ścieżki na prawo, nieco w głębi pojedynczy nagrobek: Stanisław Wałęsa, mój ojczym. Na płytach podwójnego grobu położonego tuż obok można odczytać napisy: Ś.p. Bolesław Wałęsa, żył lat 37, zm. 16 VI 1945 r. Ave Maria; Ś.p. Feliksa Wałęsa, żyła lat 59, zm. 11 XI 1975 r. Ave Maria. Przy kaplicy cmentarnej jeszcze jeden grób rodzinny — Jana, ojca Stefana, żołnierza-ochotnika armii amerykańskiej. Obok kościoła, na wzgórzu — okazała stara plebania. Poniżej dwa typowe, nowe, jeszcze nie wykończone domy. W jednym z nich mieszka emerytowany proboszcz tutejszej parafii ksiądz Jan Płaciszewski. Spisuje swoje wspomnienia, szuka syntezy, która wyraziłaby to wszystko, co tkwi tutaj, w ludziach i ich splątanych losach, w tej mało urodzajnej ziemi, w przekazach, opowieściach i księgach parafialnych.