Dom pełen tajemnic - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook + książka

Dom pełen tajemnic ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna emocji i wzruszeń opowieść o miłości i marzeniach nad podziałami…

Sara Leokadia Wolska - bujająca w obłokach szlachcianka, marzy o podbiciu świata, pisaną przez siebie powieścią, lecz wiek, w którym żyje nie jest dobrym czasem dla kobiet ani dla marzycieli.

Rodzina obawiając się staropanieństwa córki, a tym samym i kompromitacji towarzyskiej, zmusza Sarę do małżeństwa z dużo starszym od siebie bardzo majętnym magnatem – wdowcem Hipolitem Teofilem Reszko. W jego posiadłości kobieta ma być matką, żoną i ozdobą domowego ogniska.

Rozżalona Sara nie jest rozumiana ani przez męża ani przez otoczenie. Zamyka się w sobie, aż pewnego dnia w jej życiu pojawia się młody, przystojny miłośnik literatury Bruno Dzikowski…

Jak potoczą się losy młodych ludzi? Co okaże się ważniejsze – miłość, rozsądek, czy pogoń za marzeniami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 31 min

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,7 (185 ocen)
138
38
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
do_przeczyt_Ania

Nie oderwiesz się od lektury

Sara Leokadia Wolska, zamknięta w swoim pokoju-azylu, w którym się spełnia i tworzy powieść. Jej największym marzeniem jest wydać, przelane na papier słowa. W tych czasach, nie jest to wcale łatwe, rodzina się sprzeciwia jej wyborom. Dlatego w tajemnicy, próbuje wydać książkę. Nie w głowie jej bale i zakładanie rodziny. Zacięta matka jest innego zdania. Najlepszy przyjaciel ojca, Hipolit Teofil Reszko, owdowiał ledwo trzy miesiące temu, to nie stoi mu na przeszkodzie nowego związku. Prosi rodziców Sary, o jej rękę. Zobowiązana dotrzymać słowa, wychodzi za mąż i zastaje wielkie rozczarowanie. Inaczej wyobrażała sobie założenie rodziny, a starszy o dwadzieścia dziewięć lat małżonek nie wywołuje w niej pozytywnych emocji. Pewnego dnia, poznaje oddanego literaturze, przystojnego Bruna Dzikowskiego… ten zdaje się być bliższy jej sercu… 🤫🔥 Zdeterminowana, rządna spełnienia swych marzeń, Sara walczy… Czy uda się jej spełnić marzenia? Czy pokona ludzką niechęć dopuszczenia kobiety do...
30
Mogurkis48

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita historia.
20
Marpac21

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść pełna emocji. Sara Leokadia Wolska od małego kochała pisać. Każdą wolną chwilę poświęcała na pisanie. Rodzina nie akceptowała jej pisania obawiałi się, że zostanie starą panną. O jej rękę prosi książę Hipolit Teofil Reszko, starszy od niej o 29 lat. Sara wręcz zostaje zmuszona aby go poślubić. Nie mając wyjścia zgadza się na ślub. Od chwili gdy tylko przeprowadza się do domu męża spotyka ją upokorzenie, przemoc i gwałt. Nie takiego życia pragnęła, nie takie miała wyobrażenie o małżeństwie. Sara po kryjomu pisze swoją powieść , niestety czasy w jakich żyje nie umożliwiają jej wydania swojej powieści, takie przywileje mają tylko mężczyźni. Zagubiona, samotna i pragnąca uczuć Sara popada w rozpacz, zamyka się w sobie. Kiedy poznaje młodego miłośnika literatury Brunona Dzikowskiego jej życie nabiera sensu, romans z młodym Brunonem dodaje jej skrzydeł, ale zawistny i okrutny mąż zrobi wszystko by uprzykrzyć życie każdemu, kto tylko stanie na jego drodze. Jak potoczą się losy młodej ...
10
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Mam to szczęście, że mogę być kobietą układającą swoje życie według własnego planu. Mogę być sobą i spełniać marzenia motywowana przez moich najbliższych, którzy we mnie wierzą i cieszą się wszystkim tym, co sprawia, że ja czuję się szczęśliwa. Odkąd pamiętam akceptowali moje wybory i decyzje, dzięki czemu budowali moje poczucie własnej wartości, przez co dziś czuję się silna i odważnie kroczę przez życie. Z perspektywy dzisiejszych czasów wydaje się to takie oczywiste i naturalne, jednak często zapominamy o tym, że abyśmy my kobiety mogły dziś czuć się naprawdę wolne i żyć w zgodzie ze sobą i własnymi pragnieniami musiało upłynąć wiele czasu, a inne kobiety musiały o to usilnie zabiegać naprawdę wiele ryzykując. Abyście mogli przekonać się niemalże na własnej skórze, jak wyglądały realia tamtejszych czasów i jak trudne były one dla kobiet wspólnie z autorką Wiolettą Piasecką zabierzemy was w podróż do przeszłości, a wehikułem czasu będzie najnowsza powieść pisarki - „Dom pełen tajemn...
10
Pasjonatka9
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść, od której nie można się oderwać. Autorka w bardzo dokładny sposób pokazała rolę kobiety w XIX w. ukazując młodą Sarę Leokadię Wolską,którą rodzice wydali za mąż za 51- letniego Hipolita Teofila Reszko. Pełna emocji, intryg, wzruszajaca historia o miłości i dążeniu do spełnienia największego marzenia. Polecam.
10

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Ka­plit­skaya Love/Ado­be­Stock, Irina/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-20-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu sy­nowi Se­ba­stia­nowi,

który za­wsze we mnie wie­rzył –

na­wet wtedy,

gdy nie wie­rzył we mnie nikt.

Pło­mień jed­nej z pię­ciu świec w por­ce­la­no­wym lich­ta­rzu, zdob­nym w nie­za­po­mi­najki, za­mi­go­tał, po czym zgasł. Uwol­niona nitka dymu z tlą­cego się knota po­draż­niła noz­drza po­chy­lo­nej nad ka­je­tem mło­dej ko­biety. Sara Le­oka­dia Wol­ska unio­sła głowę i skrzy­wiła usta w bez­rad­nym gry­ma­sie, za­uwa­żyła bo­wiem, że po­zo­stałe cztery świece rów­nież za chwilę się wy­palą. Wy­rzu­cała so­bie, że nie oszczę­dziła choć jed­nej na nocne pi­sa­nie. Po­winna ka­zać Mar­cie uzu­peł­nić za­pas, nie chciała jed­nak słu­chać do­bro­tli­wego gde­ra­nia słu­żą­cej, która na­tych­miast wy­po­mnia­łaby jej nie­sto­sow­ność noc­nego ślę­cze­nia. Marta Skow­ro­nek ubo­le­wała, że przez nie­prze­spane noce cera sza­rzeje i więd­nie przed­wcze­śnie. Nie tylko Marta wy­ty­kała Sa­rze jej dzi­wac­two cią­głego pi­sa­nia, matka rów­nież nie szczę­dziła gorz­kich słów. Póki dziew­czyna była młod­sza, ro­dzi­ców ba­wiła jej ma­nia wy­my­śla­nia i spi­sy­wa­nia prze­róż­nych hi­sto­rii, ale w miarę do­ra­sta­nia matka i oj­ciec co­raz su­ro­wiej za­pa­try­wali się na oso­bliwą pa­sję córki. „Dziew­częta w twoim wieku gu­stują w przy­ję­ciach i flir­tach. Nie ro­zu­miem, po kim odzie­dzi­czy­łaś tę dzi­waczną ma­nierę” – wzdy­chała matka. „Moja droga, ni­gdy nie znaj­dziesz męża. To nie­po­dobna, je­śli ma się dło­nie ufaj­dane atra­men­tem” – do­ga­dy­wał oj­ciec.

O ile wcze­śniej Sara sły­szała tylko po­błaż­liwe stro­fo­wa­nie, to od kiedy skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat, pań­stwo Kle­men­tyna i Am­broży Wol­scy krzy­wili się na każdą wzmiankę o pi­sar­skiej pa­sji je­dy­naczki i gło­śno wy­ra­żali swoje nie­za­do­wo­le­nie. „Na co ci to, dziecko? Przy­uczaj się le­piej do roli żony i pani na ma­jątku” – za­ła­my­wała ręce matka. Ro­dzice oba­wiali się, że ich je­dyne dziecko do­świad­czy sta­ro­pa­nień­stwa. Wol­scy byli ludźmi ma­jęt­nymi i sza­no­wa­nymi, nie chcieli wy­da­wać córki za męż­czy­znę ni­żej od niej uro­dzo­nego lub mniej za­moż­nego. Mał­żeń­stwo uwa­żali za awans spo­łeczny i swo­jego ro­dzaju kon­trakt. Te­raz Sara Le­oka­dia li­czyła so­bie lat dwa­dzie­ścia dwa, to­też ro­dzi­cie dwo­ili się i tro­ili, or­ga­ni­zu­jąc przy­ję­cia i by­wa­jąc na wi­zy­tach, by za­aran­żo­wać jak naj­lep­szy ma­riaż dla panny Wol­skiej. Na pi­sa­nie po­wie­ści zo­sta­wały więc Sa­rze je­dy­nie noce.

Pło­myki za­mi­go­tały, po chwili zga­sła ko­lejna świeca. Sara nie­chęt­nie od­su­nęła no­tes, wło­żyła pióro do ka­ła­ma­rza i wstała od biurka. Po­ty­ka­jąc się o długą błę­kitną ko­szulę i o pę­kate wo­lu­miny roz­ło­żone na pod­ło­dze, po­spiesz­nie ru­szyła w stronę łóżka, od­rzu­ciła na plecy ja­sny war­kocz, zsu­nęła kap­cie i wsko­czyła pod pie­rzynę. Nie zno­siła kłaść się po ciemku. Le­dwo umo­ściła głowę na po­duszce, pło­mie­nie trzech świec za­fa­lo­wały ostat­nim tchnie­niem, a po chwili po­kój spo­wiła ciem­ność. Dziew­czyna wes­tchnęła i po­wę­dro­wała my­ślami do pi­sa­nej wła­śnie hi­sto­rii o uła­nie i za­ko­cha­nej w nim dziew­czy­nie z gminu. Od roku opi­sy­wała burz­liwe losy ich mi­ło­ści. Po­zo­stał za­le­d­wie ostatni roz­dział. Pi­sała w ka­je­cie, a na­stęp­nego dnia prze­pi­sy­wała roz­dział na kar­tach, sta­ran­nie ka­li­gra­fu­jąc li­tery. Ciotka Ade­lajda, je­dyna po­wier­niczka jej pi­sar­skich ta­jem­nic, opo­wia­dała bra­ta­nicy, że w Ame­ryce nie­jaki Chri­sto­pher Scho­les skon­stru­ował ty­po­graf, któ­rym można pi­sać dużo szyb­ciej niż pió­rem, i choć Sara nie po­tra­fiła wy­obra­zić so­bie tej ma­szyny, ma­rzyła, że kie­dyś zo­sta­nie po­czytną po­wie­ścio­pi­sarką, wy­stu­ku­jącą li­tery na ta­kim wła­śnie urzą­dze­niu.

Nie mo­gła za­snąć. Pod­eks­cy­to­wana fak­tem, że już wkrótce po­stawi ostat­nią kropkę w po­wie­ści, prze­krę­cała się z boku na bok, wsłu­chu­jąc się w ty­ka­nie wiel­kiego ma­ho­nio­wego ze­gara. Gdy niebo za­częło się prze­ja­śniać, usia­dła na łóżku i ro­zej­rzała się po wnę­trzu, ba­da­jąc, czy przez okna wpada wy­star­cza­jąco dużo świa­tła, by mo­gła wró­cić do pi­sa­nia. Na ple­cach po­czuła chłód. Grube mury nie na­grzały się jesz­cze, choć ma­jowe słońce od kil­ku­na­stu dni pięk­nie otu­lało zie­mię. Zmę­czona bez­sen­no­ścią, nieco zmar­kot­niała. Z nie­chę­cią po­my­ślała, że wkrótce jej bez­tro­ski świat się zmieni. Matka i oj­ciec czy­nili sta­ra­nia, aby do­stat­nio wy­szła za mąż, a ją za­mąż­pój­ście prze­ra­żało. W domu ro­dzin­nym było jej do­brze, bez­piecz­nie, mimo ro­dzi­ciel­skich na­po­mnień mo­gła od­da­wać się swo­jej pa­sji. Nie wy­obra­żała so­bie sie­bie w roli żony i matki. Nade wszystko pra­gnęła zo­stać po­wie­ścio­pi­sarką. Za­czy­ty­wała się w „Ty­go­dniku Stylu i Li­te­ra­tury” i ma­rzyła, że uj­rzy kie­dyś frag­ment wła­snego dzieła na ła­mach cza­so­pi­sma.

– A wła­śnie, że zo­stanę pi­sarką. Znajdę wy­dawcę. Zro­bię to, a po­tem niech się dzieje, co chce. Niech mnie kry­ty­kują i ob­ma­wiają – po­wie­działa pół­gło­sem.

Około czwar­tej nad ra­nem Sara uznała, że jest wy­star­cza­jąco widno, by za­siąść do biurka. Na­rzu­ciła na ra­miona weł­niany nie­bie­ski szal, otwo­rzyła no­tes i za­po­mi­na­jąc o zmę­cze­niu, a także o ca­łym świe­cie, od­dała się spi­sy­wa­niu ostat­niego roz­działu hi­sto­rii ułana i jego uko­cha­nej. Wy­su­nąw­szy, jak to miała w zwy­czaju, ko­niu­szek ję­zyka, ma­czała pióro w ka­ła­ma­rzu i sta­ran­nie do­bie­ra­jąc słowa, no­to­wała je z peł­nym po­wagi na­masz­cze­niem. Za oknem było już cał­kiem ja­sno, gdy za­pi­sała słowo „ko­niec”. Od­chy­liła się na krze­śle, za­czerp­nęła tchu i z dumą po­pa­trzyła na swoje dzieło. Prze­peł­niła ją ra­dość i ja­kieś nie­znane jej do­tąd uczu­cie wol­no­ści, jakby szczę­ście po­da­ro­wało jej skrzy­dła i mo­gła po­fru­nąć, do­kąd­kol­wiek ze­chce. Nie znała ta­kiego stanu. To było jak uko­je­nie spierzch­nię­tych ust ły­kiem źró­dla­nej wody. Po­czuła łzy na po­licz­kach i ro­ze­śmiała się, wy­cie­ra­jąc je wierz­chem dłoni. Od­pły­nęło znu­że­nie i trud nie­prze­spa­nej nocy.

Ta­necz­nym kro­kiem po­de­szła do okna. Od­chy­liła mi­ster­nie upięte fi­rany, by spoj­rzeć na wy­pie­lę­gno­wany traw­nik i aleję, przy któ­rej aż do bramy wjaz­do­wej ro­sły piękne roz­ło­ży­ste pla­tany. Pa­trzyła na spo­kojny świt bu­dzą­cego się dnia, gdy na­gle ja­kiś nie­zro­zu­miały cień przy­sło­nił jej ra­dość. Sarę prze­szedł dreszcz. Szczel­niej otu­liła się sza­lem i ode­szła od okna. Przy­po­mniała so­bie ostat­nią roz­mowę z matką, jej błysk w oczach i za­ró­żo­wione z emo­cji po­liczki. Dziew­czyna do­my­ślała się, że być może ro­dzice upa­trzyli kan­dy­data do jej ręki. Za­gry­zła dolną wargę i zmarsz­czyła brwi. Za­raz jed­nak od­su­nęła tę myśl. Znajdę wy­dawcę, a po­tem sama zde­cy­duję o moim ży­ciu. Uda mi się – obie­cała so­bie. Nieco uspo­ko­jona, prze­wie­siła szal przez po­ręcz krze­sła przy to­a­letce i wsu­nęła się pod pie­rzynę. Wraz z ma­rze­niami spły­nął na nią ko­jący sen.

Do­cho­dziła ósma, gdy roz­le­gło się ci­che pu­ka­nie. Sara nie usły­szała ha­łasu, po­grą­żona w moc­nym śnie. Drzwi się uchy­liły i do po­koju we­szła Marta. Nie cze­kała na za­pro­sze­nie, bo do­my­ślała się, że jej pu­pilka znów prze­sie­działa pół nocy, a kto wie, może i całą noc przy biurku. Ubrana w szarą su­kienkę i biały far­tuch, z bia­łym czep­kiem na cia­sno zwi­nię­tych wło­sach, słu­żąca uśmiech­nęła się na wi­dok wtu­lo­nej w pie­le­sze pa­nienki. Rzut oka na wy­pa­lone do­szczęt­nie świece, otwarty ze­szyt, a także rzu­cony bez­ład­nie szal po­zwa­lały się ko­bie­cie do­my­ślać, że jej przy­pusz­cze­nia oka­zały się słuszne. Marta po­krę­ciła głową z dez­apro­batą.

– Nie ma kto pan­nie Sa­rze wy­bić z głowy tych dzi­wactw – mruk­nęła pod no­sem. Dźwi­gnąw­szy wia­dro z nie­czy­sto­ściami, wy­sta­wiła je za drzwi, otwo­rzyła okno, a po­tem za­brała się do sta­ran­nego ze­skro­ba­nia za­sty­głego wo­sku z por­ce­la­no­wych świecz­ni­ków.

Szcze­biot pta­sich treli wpadł do po­koju jak wio­senny rześki kon­cert, panna Wol­ska otwo­rzyła oczy, prze­cią­gnęła się i spod dłu­gich rzęs przy­glą­dała się krzą­ta­ni­nie Marty. Przy­mknąw­szy po­wieki, roz­ko­szo­wała się świa­do­mo­ścią, że skoń­czyła swoje pierw­sze po­ważne li­te­rac­kie dzieło. Praca nad po­wie­ścią kosz­to­wała ją wiele wy­rze­czeń. Dziś wy­ka­li­gra­fuję ostatni roz­dział i stronę ty­tu­łową, a ju­tro po­jadę do War­szawy i roz­py­tam o wy­daw­ców. Trzeba bę­dzie w moje plany wta­jem­ni­czyć ku­zynkę Ma­riannę, bo sama nie dam rady prze­ko­nać ro­dzi­ców, a zwłasz­cza matki, by dała mi zgodę na wy­jazd – pla­no­wała. – Tak, mu­szę po­wia­do­mić Ma­riannę! – Ener­gicz­nie od­chy­liła pie­rzynę i wy­sko­czyła z łóżka.

– Panno Saro, do­pro­wa­dzi mnie pa­nienka do zej­ścia z tego świata. – Prze­stra­szona nie­spo­dzie­wa­nym zry­wem dziew­czyny słu­żąca opa­dła na krze­sło przy biurku i po­ło­żyła dłoń na klatce pier­sio­wej. – Toż tak nie można!

– Marto moja ko­chana, wielki dzień dzi­siaj! Je­stem taka szczę­śliwa! – Oczy panny Wol­skiej błysz­czały, a cie­nie po nie­prze­spa­nej nocy stały się nie­mal nie­wi­doczne. – Szczę­śliwy dzień!

– To już dzi­siaj? Pa­nienko Saro, je­stem taka szczę­śliwa, że do­ży­łam tej chwili. Cały dwór nie mówi o ni­czym in­nym, tylko o szczę­ściu pa­nienki. – Marta uśmiech­nęła się pro­mien­nie i dała się po­rwać do sza­lo­nego tańca. – Ależ pa­nienka wy­wija. Le­piej spo­żyt­ko­wać tę ener­gię na przy­go­to­wa­nie się do wi­zyty – za­wo­łała ra­do­śnie, wi­ru­jąc po po­koju w ra­mio­nach roz­en­tu­zja­zmo­wa­nej mło­dej ko­biety.

– Marto. – Sara od­rzu­ciła war­kocz na plecy i na­gle spo­waż­niała. Do­my­śliła się, że słu­żąca nie cie­szy się z jej ukoń­czo­nej po­wie­ści, ale z wi­zyty ka­wa­lera do jej ręki. Nie wy­pro­wa­dziła jej z błędu, je­dy­nie sap­nęła ci­chutko. – Będę po­trze­bo­wała two­jej po­mocy. Na­pi­szę za­raz list do ku­zynki Ma­rianny, ktoś musi go jej do­star­czyć oso­bi­ście. Po­mo­żesz mi? To dys­kretna mi­sja, po­trze­buję ko­goś bar­dzo za­ufa­nego.

– Helka z Zyg­mun­tem wła­śnie wy­bie­rają się do mia­sta po spra­wunki dla pani Kle­men­tyny, więc mogę im prze­ka­zać list pa­nienki.

– No do­brze... – Sara wy­po­wie­działa te słowa w za­my­śle­niu, jakby wa­hała się, czy może He­le­nie za­ufać. Za­czerp­nęła tchu i wy­pu­ściła gło­śno po­wie­trze, a po­tem usia­dła przy biurku i wy­jęła z szu­flady pa­pier li­stowy. Po­krótce wy­ja­śniła ku­zynce Ma­rian­nie, że po­trze­buje jej po­mocy w eska­pa­dzie do War­szawy. Zda­wała so­bie sprawę, że je­den fał­szywy ruch i jej plany ob­rócą się wni­wecz.

Od wy­sła­nia li­stu do Ma­rianny Po­dol­skiej mi­nęła za­le­d­wie doba, a już na­stęp­nego ranka przed dom Wol­skich za­je­chał ele­gancki po­wóz za­przę­żony w dwa siwe ko­nie. Stan­gret ze­sko­czył z ko­zła, otwo­rzył drzwi i po­mógł wy­siąść szczu­płej, ener­gicz­nej, mło­dej ko­bie­cie. Jej mie­dziane włosy upięte w gu­stowny wę­zeł pięk­nie kom­po­no­wały się z ciem­no­brą­zo­wym ka­pe­lu­szem i ta­kiego sa­mego ko­loru suk­nią. Od­su­nęła po­mocną dłoń ka­mer­dy­nera, który wy­biegł po­wi­tać go­ścia, i wbie­gła do bu­dynku.

– Ma­rianna? Stało się coś? – Kle­men­tyna Wol­ska w ciem­no­zie­lo­nej sukni scho­dziła po scho­dach, lecz na wi­dok sio­strze­nicy przy­sta­nęła, po­sy­ła­jąc dziew­czy­nie nieco zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Nic się nie stało, cio­teczko. Po­ry­wam Sarę na cały dzień – od­po­wie­działa lekko, ścią­ga­jąc ko­ron­kowe kre­mowe rę­ka­wiczki.

– Bar­dzo do­brze, niechże się prze­sta­nie ukry­wać w swoim po­koju. Gdyby mo­gła, prze­sia­dy­wa­łaby w pu­stelni bez końca.

– Nie prze­sa­dzaj, mamo. – Ubrana w białą bluzkę z ża­bo­tem, gra­na­towy ża­kiet i oliw­kową spód­nicę Sara zbie­gła lekko pod scho­dach. Kiedy mi­jała matkę, wy­pa­dła jej skó­rzana ak­tówka, którą nio­sła pod pa­chą.

– A cóż to ta­kiego, moja droga? – za­in­te­re­so­wała się Kle­men­tyna, wska­zu­jąc pal­cem na skó­rzaną teczkę i nie­znacz­nie ścią­ga­jąc brwi ku so­bie.

– Cio­tu­niu ko­chana, Sara chce prze­czy­tać nam frag­menty swo­jej po­ezji. Za­pewne to tam dźwiga – wtrą­ciła po­spiesz­nie Ma­rianna. – Wła­śnie po to się spo­ty­kamy.

– Ach tak. – Wol­ska chrząk­nęła roz­cza­ro­wana. – Tylko po to? – Prych­nęła nie­mal po­gar­dli­wie, nie­za­do­wo­lona, że znów to głu­pie pi­sa­nie prze­słoni po­ważne sprawy, ja­kimi te­raz po­winna za­przą­tać so­bie głowę panna na wy­da­niu.

– Cio­teczko, nie tylko po to. – Ma­rianna ro­ze­śmiała się bez­tro­sko, ści­snęła dłoń ciotki, lekko dy­gnęła, a po­tem uca­ło­wała ją w po­li­czek. – Jak to w gro­nie przy­ja­ciół... będą roz­mowy i spa­cery...

– Kto bę­dzie? – spy­tała Kle­men­tyna non­sza­lancko, jakby od nie­chce­nia, ale jej by­stre oczy świ­dro­wały sio­strze­nicę na wskroś.

– Wszy­scy! – wy­krzyk­nęła Ma­rianna, to­cząc ręką za­ma­szy­sty ruch i wy­trzy­mu­jąc wzrok ciotki.

– Je­dziemy, ko­chana, bo nam mama go­towa eg­za­min zro­bić. – Sara po­cią­gnęła ku­zynkę za rękę, wy­ba­wia­jąc ją tym sa­mym z nie­kom­for­to­wego po­ło­że­nia.

– Co zna­czy je­dziemy? Tak bez śnia­da­nia? – Wol­ska się obu­rzyła. – Nie ma mowy. Ger­truda już po­daje. Ab­so­lut­nie was nie wy­pusz­czę. – Kle­men­tyna roz­ło­żyła ra­miona, by za­gar­nąć dziew­częta, ale one spryt­nie wy­wi­nęły się spod jej opieki i prze­ko­ma­rza­jąc się, wy­co­fały się do wyj­ścia. Gdy dziew­częta sa­do­wiły się w po­wo­zie, z bu­dynku wy­szła Marta, naj­pierw obej­rzała się, czy aby pani Wol­ska nie wy­szła za nią i czy nie ma na ho­ry­zon­cie pana Am­bro­żego, a gdy zo­ba­czyła, że oprócz ka­mer­dy­nera nikt jej nie ob­ser­wuje, pod­bie­gła do po­wozu i za­stu­kała. Zo­ba­czyła w szybce zdzi­wiony wzrok pa­nie­nek. Ka­mer­dy­ner uchy­lił usłuż­nie drzwiczki, za co po­dzię­ko­wała mu ser­decz­nym uśmie­chem.

– Pa­nienko Saro, pro­szę to wziąć. Ger­truda przy­go­to­wała pa­nien­kom pro­wiant na drogę, bo tak coś czuję, że na tym pik­niku u pa­nienki Ma­rianny to do zje­dze­nia za wiele nie bę­dzie – rzu­ciła kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem, na co obie dziew­czyny par­sk­nęły śmie­chem.

– Dzię­kuję, Marto. Jak za­wsze masz ra­cję. By­ła­byś ge­nial­nym de­tek­ty­wem. – Sara wzięła wi­kli­nowy ko­szyk wy­peł­niony wik­tu­ałami.

– Pro­szę na sie­bie uwa­żać, panno Saro – do­dała, ale jej głos uto­nął w nie­cier­pli­wym rże­niu zwie­rząt. Stan­gret strzep­nął lej­cami i ko­nie ru­szyły z gra­cją z pod­jazdu, mi­nęły pla­ta­nową aleję i wy­je­chały na drogę.

– No to mów, co to za eska­pada? Do­kąd wła­ści­wie je­dziemy? – Ma­rianna ścią­gnęła ka­pe­lusz i roz­parła się na wy­ście­ła­nej bor­do­wym ak­sa­mi­tem ka­na­pie.

– Do War­szawy! – za­wo­łała Sara.

– Do War­szawy? Same? To ci heca! I kto to mówi! Ci­cha, wiecz­nie nie­obecna Sara. Przy­znaję, za­dzi­wiasz mnie, ale chęt­nie wejdę w tę pa­radę. – Ma­rianna kla­snęła w dło­nie. – I cóż za­tem bę­dziemy tam wy­pra­wiały? Schadzka z ja­kimś przy­stoj­nym mło­dzień­cem? Se­kretny ro­mans? – Ma­rian­nie po­liczki za­pło­nęły z emo­cji. Czego jak czego, ale ta­kiej od­wagi i sa­mo­woli nie spo­dzie­wała się po za­wsze aku­rat­nej ku­zynce.

– Na­pi­sa­łam po­wieść. Wspa­niałą, cu­downą, och, cu­downą. – Sara od­sta­wiła na pod­łogę ko­szyk z je­dze­niem, który wciąż trzy­mała na ko­la­nach. – I... chcę ją wy­dać dru­kiem – oznaj­miła prze­jęta. – Je­dziemy zna­leźć wy­dawcę.

– Co ta­kiego? Na­pi­sa­łaś po­wieść? Kiedy? Jak? Po co? Wie­dzia­łam, że wciąż pi­szesz, ale by­łam prze­ko­nana, że wier­sze. Czy wi­dzia­łaś kie­dyś, żeby ja­kaś ko­bieta na­pi­sała książkę? – W oczach Ma­rianny nie­do­wie­rza­nie ście­rało się z za­sko­cze­niem i ze współ­czu­ciem.

– Wi­dzia­łam. – Sara unio­sła pod­bró­dek. – Czy­ta­łaś, co na­pi­sała Młoda Po­lka?

– Oczy­wi­ście, że czy­ta­łam Pa­miątkę po do­brej matce. Kto nie czy­tał? – spy­tała re­to­rycz­nie. – Ale prze­cież to nie po­wieść. – Wzru­szyła ra­mio­nami. Mnąc rę­ka­wiczki, to spla­tała, to roz­pla­tała nie­spo­kojne dło­nie. – Młoda Po­lka to tylko na­zwa, pod którą może kryć się męż­czy­zna. To mrzonki, Saro. Nikt nie ze­chce two­jej po­wie­ści.

– Nie od­bie­raj mi na­dziei. Zresztą, wiem, że Młoda Po­lka to ko­bieta. Na­zywa się Kle­men­tyna Tań­ska. Chcę być jak ona – po­wie­działa Wol­ska, a po­tem umil­kła. Po­wóz wjeż­dżał wła­śnie w Ro­gatki Bel­we­der­skie i obie panny za­pa­trzyły się na pa­łac Bel­we­der­ski. Prze­pięk­nie usy­tu­owany na za­chod­niej czę­ści skarpy war­szaw­skiej cza­ro­wał swoim uro­kiem.

– Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że księżna ło­wicka już tu nie mieszka – rzu­ciła z wes­tchnie­niem Ma­rianna.

– Wszystko się zmie­nia. Jesz­cze tak nie­dawno gry­wał tu pan Cho­pin, ale od czasu, gdy ostatni zryw nie­pod­le­gło­ściowy upadł...

– Bła­gam cię! – prze­rwała jej ku­zynka. – Nie po to wy­rwa­ły­śmy się do mia­sta, by mó­wić o mę­skich spra­wach. Nuży mnie to. – Wzdry­gnęła się. – Wstąpmy le­piej do Wiej­skiej Kawy. Mam ochotę po­pa­trzeć na ty­giel krę­cą­cych się tam oso­bli­wo­ści i pro­win­cju­szy. Uwiel­biam ten ka­wiar­niany gwar, zgiełk, ścisk, gdzie każdy może uda­wać, kim nie jest. – Roz­ma­rzyła się, wes­tchnąw­szy.

– Ale naj­pierw za­ła­twmy moją sprawę. Po­tem niech ci bę­dzie, jedźmy do Wiej­skiej Kawy. Jesz­cze ni­gdy tam nie by­łam, ale wiele in­try­gu­ją­cych plo­te­czek sły­sza­łam o tej ka­wiarni. Może przyda mi się ta wi­zyta do umiesz­cze­nia jej w na­stęp­nej hi­sto­rii. – Sara prze­chy­liła się i dała stan­gre­towi znak, by je­chał na ulicę Wi­dok do re­dak­cji „Ty­go­dnika Stylu i Li­te­ra­tury”.

Ma­jowe słońce spra­wiło, że w War­sza­wie ko­biety zmie­niły fu­tra na ża­kiety i pe­le­ryny, więk­szość z nich po­rzu­ciła rów­nież ciemne barwy su­kien i na uli­cach zro­biło się ko­lo­rowo. Stu­kot koń­skich ko­pyt, roz­mowy prze­chod­niów, spa­ce­ru­jące damy z pa­ra­sol­kami chro­niące swą cerę przed wio­sen­nymi pro­mie­niami nio­sły wra­że­nie, że wjeż­dża się do wiel­kiego świata. Ma­rianna, ma­rząca o za­miesz­ka­niu w mie­ście, chło­nęła ten wi­dok jak gąbka wodę. Na­to­miast Sara zbla­dła, za­gry­zła dolną wargę i roz­my­ślała nad roz­mową, która ją cze­kała. W domu w Bie­la­wie, gdy w nocy le­żała w łóżku i wy­obra­żała so­bie tę wi­zytę, wszystko wy­da­wało jej się pro­ste. Te­raz jed­nak, gdy za­je­chali przed ele­gancki bu­dy­nek zdobny w dwie ko­lumny i ogromne dę­bowe drzwi, ob­le­ciał ją strach. Czy rze­czy­wi­ście wy­dawca da jej szansę, czy po­zwoli speł­nić ma­rze­nia o wła­snej po­wie­ści, czy bę­dzie miał tyle od­wagi i no­wo­cze­snego my­śle­nia, że nie prze­lęk­nie się tego, że ona, Sara, jest ko­bietą?

Nie cze­ka­jąc na po­mocną dłoń stan­greta, Sara ze­brała ma­te­riał su­kienki i po­chwy­ciw­szy brą­zową ak­tówkę, ze­sko­czyła ze schod­ków po­wozu, a po­tem nie oglą­da­jąc się na Ma­riannę, ru­szyła do wej­ścia. Ku­zynka dro­biła kroczki w skó­rza­nych pan­to­fel­kach i le­dwo za Sarą na­dą­żała. Wnę­trze gma­chu przy­wi­tało je kłę­bami dymu ty­to­nio­wego. Zu­peł­nie jakby przed kil­koma chwi­lami za­koń­czyła się na­rada, na któ­rej zgro­ma­dzeni ra­czyli się ty­to­niem. Sara i Ma­rianna roz­glą­dały się po ob­szer­nym holu, nie bar­dzo wie­dząc, do­kąd da­lej pójść. Po­śród wy­god­nych ka­nap, rzeź­bio­nych fi­gur i wszę­do­byl­skich splu­wa­czek po­czuły się jak prze­nie­sione do in­nego świata. Po chwili pod­szedł do nich star­szy męż­czy­zna w ciem­no­sza­rym uni­for­mie i po uprzej­mej wy­mia­nie grzecz­no­ści spy­tał o cel ich wi­zyty.

– Chcę wy­dać po­wieść – ob­wie­ściła bez ogró­dek Sara, po­rzu­ca­jąc nie­dawną nie­śmia­łość. – Pra­gnę się skon­tak­to­wać z kimś wład­nym, kto by mi to za­da­nie uła­twił.

– Pan Hie­ro­nim ocze­kuje pań? – Nieco za­kło­po­tany pod­krę­cił su­mia­stego si­wego wąsa.

– Nie, nie są­dzę. Jed­nak przy­je­cha­ły­śmy aż z Bie­lawy. Po­wieść Sary Le­oka­dii Wol­skiej okaże się wiel­kim suk­ce­sem, sam pan zo­ba­czy, a więc pro­szę przy­znać mi ra­cję, że przy­szły­śmy ze sprawą wiel­kiej wagi – wtrą­ciła się do roz­mowy Ma­rianna, która rów­nież od­zy­skała swo­bodę. Cała ta heca, jak na­zy­wała ich eska­padę, za­częła jej się bar­dzo po­do­bać, zwa­żyw­szy że jej zwień­cze­niem miała być wi­zyta w Wiej­skiej Ka­wie.

– A za­tem za­pra­szam, pa­nienki po­zwolą za mną, może pan Hie­ro­nim przyj­mie ta­kich nad­zwy­czaj­nych go­ści. – Skło­nił się, a po­tem po­pro­wa­dził ko­biety ob­szer­nym ko­ry­ta­rzem. Szły za nim w mil­cze­niu. Sara czuła spły­wa­jącą po ple­cach strużkę potu i zlo­do­wa­ciałe koń­cówki pal­ców. Na szczę­ście przez ko­ron­kowe rę­ka­wiczki nie było wi­dać, że dło­nie są wil­gotne i że drżą. Kiedy w końcu sta­nęły przed drzwiami wy­dawcy, Wol­ska ści­snęła ło­kieć ku­zynki tak mocno, że tamta drgnęła i jęk­nęła ci­cho.

– Boję się – zdą­żyła szep­nąć, bo w tym mo­men­cie drzwi się otwo­rzyły i dziew­częta sta­nęły oko w oko ze star­szym szczu­płym męż­czy­zną z siwą, ko­zią bródką. Sara zro­biła ruch, jakby miała za­miar się cof­nąć.

– Pro­szę, za­pra­szam, niechże pa­nie wejdą. Hie­ro­nim Gurg – przed­sta­wił się i cmok­nął dło­nie mło­dych dam. – Czym za­słu­ży­łem so­bie na tak za­cną wi­zytę? – Sta­rzec prze­chy­lił głowę, po czym spoj­rzał na dziew­częta znad bi­no­kli i usłuż­nie wska­zał ja­sne, skó­rzane fo­tele, na któ­rych przy­cup­nęły.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Sara Le­oka­dia Wol­ska, a to moja ku­zynka Ma­rianna Po­dol­ska, która mi je­dy­nie to­wa­rzy­szy, bo sprawę mam tylko ja. – Uśmiech­nęła się zdaw­kowo. Jej do­bre ma­niery nie po­zwa­lały na uze­wnętrz­nia­nie emo­cji. Mó­wiła pew­nie, sta­now­czo, z od­po­wied­nim dy­stan­sem, ale w środku drżała. Zdzi­wiona była, że aż tak mocno prze­żywa tę wi­zytę. Ow­szem, ma­rzyła o wy­da­niu po­wie­ści, ale na­gle po­czuła się tak, jakby nie wal­czyła je­dy­nie o książkę, ale o całe swoje ży­cie.

– Słu­cham za­tem, z czym pani do mnie przy­cho­dzi? – Pod­niósł dłoń i po­pra­wił małe, okrą­głe bi­no­kle na no­sie. Wy­glą­dał za­ra­zem dys­tyn­go­wa­nie i gro­te­skowo. Wy­pro­sto­wany, dumny, ale z oczami roz­bie­ga­nymi i znie­cier­pli­wie­niem wy­pi­sa­nym na twa­rzy, spra­wiał nieco od­py­cha­jące wra­że­nie.

– Panna – po­pra­wiła go Sara od­ru­chowo i na­tych­miast się za­czer­wie­niła.

– No to słu­cham, panno Saro. – Za­wie­sił glos i uśmiech­nął się pod wą­sem. – Co też może taką miłą osóbkę spro­wa­dzać do mę­skiego świata prasy? – Stał oparty ty­łem o biurko i mie­rzył ją wzro­kiem. Splótł ręce na pier­siach i przy­brał pozę do­bro­dusz­nego wu­jaszka.

– Otóż na­pi­sa­łam po­wieść. Bar­dzo chcia­ła­bym ją wy­dać, choćby we frag­men­tach, a „Ty­go­dnik Stylu i Li­te­ra­tury” wy­dał mi się ide­alny do tego celu. Czy ze­chciałby pan rzu­cić okiem? – Wbiła pe­łen na­dziei wzrok we wła­ści­ciela ofi­cyny.

– Panna na­pi­sała? – W zmarsz­cze­niu czoła i ścią­gnię­ciu brwi, a także w gry­ma­sie ust było tyle lek­ce­wa­że­nia, że Sara za­ru­mie­niła się z przy­kro­ści. Nie opu­ściła jed­nak wzroku, z dum­nie unie­sio­nym pod­bród­kiem pa­trzyła na męż­czy­znę su­rowo.

– Tak. Ja na­pi­sa­łam. I cóż w tym ta­kiego nad­zwy­czaj­nego? – za­py­tała chłodno, po czym do­dała wy­nio­śle: – Stwo­rzona przeze mnie hi­sto­ria jest in­te­re­su­jąca, po­prawna sty­li­stycz­nie i bar­dzo do­brze na­pi­sana. Wie­rzę, że spodoba się czy­tel­nicz­kom.

– Cóż mam pani od­po­wie­dzieć? – Roz­ło­żył ręce i chrząk­nął nieco za­kło­po­tany, po­gła­dził siwą bródkę przy­ciętą w szpic i zwró­cił się do Wol­skiej: – Może i jest do­brze na­pi­sana, ale...

– Jest pa­sjo­nu­jąca – we­szła mu w słowo. – Oto i ona. – Ener­gicz­nym ru­chem wy­cią­gnęła ze skó­rza­nej pła­skiej torby plik równo uło­żo­nych kar­tek i pod­su­nęła go wy­dawcy.

Męż­czy­zna nie uczy­nił żad­nego ge­stu. Sy­tu­acja stała się nie­kom­for­towa. Ma­rianna, która do tej pory przy­glą­dała się tej sce­nie bez słowa, na­gle spą­so­wiała i rze­kła obu­rzona:

– Chyba nie bę­dzie pan czy­nił afrontu mo­jej ku­zynce. To do­prawdy nie­grzeczne. Nie przy­stoi, by dama cze­kała z wy­cią­gniętą dło­nią i pro­siła o uwagę. Niechże pan okaże się dżen­tel­me­nem.

– Tak, w isto­cie, ra­cja. – Prze­szedł ener­gicz­nym kro­kiem przez ga­bi­net i wziął od Sary rę­ko­pis.

– Ufam, że pan go prze­czyta. Ad­res jest na kar­cie ty­tu­ło­wej. Gdyby pan ze­chciał mnie po­wia­do­mić o swo­jej de­cy­zji, będę wy­soce zo­bo­wią­zana.

– Sza­nowna pani, od razu wolę uprze­dzić, że nie wy­da­jemy rze­czy na­pi­sa­nych przez ko­biety. A przy­naj­mniej do tej pory nie wy­da­wa­li­śmy... – Zmiękł nieco, wi­dząc jej ro­ze­dr­gany pod­bró­dek i przy­sło­nięte łzami oczy.

– Uważa pan, że ko­biety są gor­szymi isto­tami niż męż­czyźni? – Ma­rianna się obu­rzyła. Wo­dziła wzro­kiem mię­dzy Sarą a wy­dawcą, ale te­raz wbiła twarde spoj­rze­nie w pana Hie­ro­nima i z ura­żoną dumą cze­kała na od­po­wiedź.

– Ależ skąd. Gdzież śmiał­bym tak my­śleć, po pro­stu za­sta­na­wiam się, czy nie szkoda pa­nience czasu na ta­kie fa­na­be­rie. – Pod­niósł rę­ko­pis i stuk­nął w niego drugą ręką, aż za­fa­lo­wały luźno uło­żone kartki. – Co­raz wię­cej ko­biet przy­cho­dzi do mnie z wy­du­ma­nymi proś­bami, bym upu­blicz­nił im to czy tamto, a to wier­sze, a to bajki, a to do­bre rady. Wszystko przez Tań­ską, a wła­ści­wie te­raz już Hof­f­ma­nową. Ja ro­zu­miem, że jej po­wiastka z do­brymi ra­dami dla grzecz­nych pa­nie­nek była po­trzebna, ale te­raz te pa­nienki chcą wciąż coś pi­sać i wy­da­wać. A ja się py­tam, kto bę­dzie dzieci cho­wał? Kto bę­dzie strzegł ogni­ska do­mo­wego? Hę? No? Py­tam się? – Ob­rzu­cił ko­biety prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem mó­wią­cym, że on i tylko on ma słusz­ność, a minę miał przy tym taką, jakby pra­gnął po­gro­zić do­bro­dusz­nie pal­cem nie­sfor­nym pan­ni­com i wy­bić im z głowy nie­do­rzecz­no­ści.

– Pro­szę tylko, żeby pan prze­czy­tał i dał mi li­stowną od­po­wiedź – Sara trwała przy swoim. – I jesz­cze jedno, Kle­men­ty­nie Tań­skiej rów­nież wy­dawcy nie chcieli upu­blicz­nić jej pięk­nej po­wiastki Pa­mięt­nik po do­brej matce. Mu­siała po­słu­żyć się pseu­do­ni­mem, a jed­nak jej praca oka­zała się po­ży­teczna, po­żą­dana i przy­nio­sła suk­ces. Nie ma pa­łacu, dworu czy domu, w któ­rym nie wspo­mi­nano by o Kle­men­ty­nie Tań­skiej i jej ele­men­ta­rzu dla pa­nien. Ja wpraw­dzie nie pi­szę do­brych rad, tylko peł­no­krwi­ste po­wie­ści, które, pro­szę mi wie­rzyć, od­niosą suk­ces. Pro­szę tylko prze­czy­tać, a wie­rzę, że gdy pan się za­po­zna z moim rę­ko­pi­sem, po­dej­mie pan wła­ściwą de­cy­zję. – Unio­sła się osten­ta­cyj­nie i skie­ro­wała w stronę drzwi. Ma­rianna zro­biła to samo. – Dzię­kuję, że po­świę­cił nam pan swój cenny czas. Do­dam jesz­cze, że przy­kro mi, bo trak­tuje pan nas, ko­biety, jako rzecz pod­rzędną w sto­sunku do męż­czyzn, gdy tym­cza­sem ko­biety są ta­kimi sa­mymi ludźmi, a może na­wet nie ta­kimi sa­mymi, ale lep­szymi. Bar­dziej ko­chamy, bar­dziej czu­jemy, więc je­stem prze­ko­nana, że i emo­cje le­piej prze­le­wamy na pa­pier.

– Wi­dzi pani, gdyby była pani męż­czy­zną, z ra­do­ścią za­to­pił­bym się w lek­tu­rze... Oczy­wi­ście prze­czy­tam. – Uniósł ręce, wi­dząc, że dziew­czy­nie znów za­szkliły się oczy.

– Pro­szę mi wie­rzyć, ani przez chwilę nie ża­łuję, że nie je­stem męż­czy­zną. Po­tra­fię tak samo do­brze, a na­wet le­piej two­rzyć pa­sjo­nu­jące hi­sto­rie. Wie­rzę w pań­ski roz­są­dek, w pań­ską cie­ka­wość świata, a także w spra­wie­dliwą ocenę.

– No cóż, obie­ca­łem, więc prze­czy­tam. Nie mam wyj­ścia. – Roz­cią­gnął usta w wy­mu­szo­nym uśmie­chu. – Cho­ciaż wo­lał­bym prze­zna­czyć ten czas na... Ależ, pa­nienko, niech pa­nienka nie pła­cze! – za­wo­łał.

– Kiedy mogę się spo­dzie­wać od­po­wie­dzi? – spy­tała twardo Wol­ska, ocie­ra­jąc ko­niusz­kiem rę­ka­wiczki dwie łzy z po­licz­ków. Nie chciała pła­kać, ale emo­cje wzięły górę. Za­pra­gnęła jak naj­szyb­ciej wyjść z tego za­dy­mio­nego po­miesz­cze­nia.

– Wkrótce. Nie po­zwolę, by pa­nienka cze­kała zbyt długo, w końcu taka fa­tyga wy­maga do­ce­nie­nia. Pro­szę się uspo­koić i... być do­brej my­śli. Tak, pro­szę być do­brej my­śli. Prze­czy­tam pani dzieło z na­le­żytą uwagą.

– Jesz­cze raz dzię­kuję, że po­świę­cił mi pan swój czas i po­zwo­lił mieć na­dzieję. Będę wy­glą­dała li­stu od pana.

– Czuję, że wy­gra­łaś. – Po­dol­ska ro­ze­śmiała się, gdy wsia­dały do cze­ka­ją­cego przed bu­dyn­kiem po­wozu. – Pięk­nie wal­czy­łaś o swoje ma­rze­nia. Je­stem z cie­bie dumna. – Usia­dła obok Sary i ob­jęła ją ra­mie­niem. – Choć na­dal uwa­żam ten po­mysł za sza­lony, to jed­nak ci gra­tu­luję i ki­bi­cuję.

– Mam prze­czu­cie, że wkrótce zo­ba­czę swoją książkę!

Sara, jesz­cze wciąż roz­dy­go­tana z emo­cji, czuła, że wy­grała tę ba­ta­lię. Wkrótce zo­ba­czy swoją po­wieść we frag­men­tach na ła­mach cza­so­pi­sma, a kto wie – roz­ma­rzyła się – może zo­sta­nie rów­nież opu­bli­ko­wana w pięk­nym gru­bym wy­da­niu, w skó­rza­nej opra­wie ze zło­tymi li­te­rami...

Słońce stało już wy­soko, gdy stan­gret za­trzy­mał się przed drew­nia­nym bu­dyn­kiem wy­bu­do­wa­nym na wzór wiej­skiego pa­łacu. Na dzie­dzińcu stało mnó­stwo do­ro­żek i po­wo­zów, przy któ­rych krę­cili się woź­nice, po­jąc ko­nie i py­tlu­jąc mię­dzy sobą. Po obu stro­nach ganku dwóch sta­rusz­ków z ka­pe­lu­szami w rę­kach mi­ło­sier­nie że­brali o da­tek. Ma­rianna otwo­rzyła sa­kiewkę i wrzu­ciła jed­nemu z nich pięt­na­ście ko­pie­jek. Sta­rzec roz­cią­gnął usta w bez­zęb­nym uśmie­chu i wsu­nął mo­netę do kie­szeni mocno po­prze­cie­ra­nych spodni.

W Wiej­skiej Ka­wie jak za­wsze ba­wiło róż­no­ra­kie to­wa­rzy­stwo. Od wy­twor­nych dam i ele­ganc­kich męż­czyzn, przez ar­ty­stów, po roz­ba­wioną ga­wiedź war­szaw­skich stu­den­tów, tro­chę gło­śnych i opi­tych wa­rzo­nym pi­wem. Gwar i bez­tro­ski śmiech do­la­ty­wały aż na ulicę. Mło­dzian o mie­dzia­nych, roz­wi­chrzo­nych wło­sach grał na sta­rym kla­wi­kor­dzie, a gdy tylko spod jego pal­ców wy­do­sta­wała się dźwięcz­niej­sza nuta, od­zy­wały się umiesz­czone w klat­kach raj­skie ptaki.

Dziew­częta za­jęły sto­lik pod jed­nym z sied­miu wiel­kich okien i za­mó­wiły go­rącą cze­ko­ladę, a po­tem, po­pi­ja­jąc na­pój drob­nymi łycz­kami, ob­ser­wo­wały barwny tłum klien­tów słyn­nej war­szaw­skiej ka­wiarni, wy­mie­nia­jąc ści­szo­nymi gło­sami spo­strze­że­nia.

– Chcia­ła­bym miesz­kać w wiel­kim mie­ście. Co­dzien­nie prze­cha­dzać się uli­cami War­szawy, za­cho­dzić tu na kawę czy na cze­ko­ladę i roz­ko­szo­wać się ano­ni­mo­wo­ścią, jaką daje tłum. – Ma­rianna wes­tchnęła i mu­snęła opusz­kami pal­ców brzeg stroj­nej w złote listki i ma­leń­kie bu­kie­ciki róż fi­li­żanki.

– Co stoi na prze­szko­dzie, byś speł­niła to ma­rze­nie?

– Nie za­uwa­ży­łaś? – Ku­zynka pod­nio­sła dłoń i za­pre­zen­to­wała piękny złoty pier­ścio­nek z perłą i ma­łymi bry­lan­tami do­okoła niej. – Ni­ko­dem oświad­czył się ty­dzień temu. Wy­cho­dzę za mąż – po­wie­działa spo­koj­nym gło­sem. Sara sta­rała się do­szu­kać ja­kich­kol­wiek emo­cji, drże­nia głosu czy skry­wa­nego smutku, ale ich nie zna­la­zła.

– Je­steś szczę­śliwa? – spy­tała w końcu.

– Bar­dzo – od­po­wie­działa wzru­szona Po­dol­ska. – Mam wiel­kie szczę­ście, Ni­ko­dem to wy­śmie­nita par­tia. W do­datku jest we mnie sza­leń­czo za­ko­chany. Ja w nim rów­nież. – Uśmiech­nęła się nie­znacz­nie. – Po ojcu odzie­dzi­czy kilka fol­war­ków, jest za­radny, nie­skom­pli­ko­wany, je­dy­nie odro­binę nudny z tą swoją eko­no­mią. Mam szczę­ście – po­wtó­rzyła. – Szkoda tylko, że i on, i jego oj­ciec chcą, by­śmy zo­stali na wsi.

– Od­da­ła­bym wszystko, by móc zo­stać na wsi – wy­ja­wiła Sara. – Nie po­trze­buję wiel­kiego świata. Kawa rów­nie do­brze sma­kuje na ta­ra­sie w Bie­la­wie, jak i tu­taj. A na­wet tam u nas le­piej, bo ptaki śpie­wają i pachną bzy, a tu tylko ha­łas i wla­tu­jący przez okno kurz spod koń­skich ko­pyt. Pra­wie się nie sły­szymy przez śpiewy stu­den­tów i skrzek pta­ków. Nie prze­czę, od czasu do czasu można zajść tu na kawę, ale co­dzien­nie na pewno by ci się znu­dziło.

– Nie, nie znu­dzi­łoby mi się. Wła­śnie to miej­sce ma urok. – Ma­rianna po­pra­wiła ka­pe­lusz, na­su­wa­jąc rondo bar­dziej na oczy, by mo­gła swo­bod­niej przy­glą­dać się we­so­łej ciż­bie. – Nie­długo na­sza bez­tro­ska się skoń­czy. Wyj­dziemy za mąż i zo­sta­niemy pa­niami we dwo­rach. Nuda, nuda, nuda... Ale mam ta­kie małe ma­rze­nie, a za­ra­zem wiel­kie, choć wiem, że to nie­moż­liwe. – Za­śmiała się. – Chcia­ła­bym, aby moje we­sele od­było się tu­taj, w Wiej­skiej Ka­wie.

– Och, rze­czy­wi­ście nie­moż­liwe. Cio­tuchna Ade­lajda ni­gdy się na to nie zgo­dzi. Zwie­rzę ci się z cze­goś, ku­zynko. Je­śli moja książka ukaże się w „Ty­go­dniku Stylu i Li­te­ra­tury”, choćby jej frag­ment, to nie wyjdę za mąż. Bę­dzie to dla mnie znak, że ży­cie ma mi do za­ofe­ro­wa­nia coś wię­cej niż mał­żeń­stwo. Chcę być po­wie­ścio­pi­sarką. Od dziecka o tym ma­rzy­łam. Wciąż coś pi­sa­łam. Chcia­ła­bym wła­śnie tak spę­dzić ży­cie.

– Za­po­mnij, cio­tuchna Kle­men­tyna na to nie po­zwoli. – Ma­rianna się ro­ze­śmiała. – Od dawna usta­wia dla cie­bie ma­riaże. Aż dziwne, że do tej pory się ucho­wa­łaś. Już ona za­dba o od­po­wied­nią par­tię. Tak my­ślę, kogo mo­głaby dla cie­bie upa­trzeć? – za­sta­na­wiała się.

– Prze­stań, pro­szę. To nie­ważne. Kto­kol­wiek by to był, znie­chęca mnie myśl, że mam być żoną i matką. Nie­spra­wie­dliwe jest to, że tylko męż­czyźni mogą pi­sać o mi­ło­ści. I w ogóle pi­sać...

– To prawda, a prze­cież oni o niej wie­dzą dużo mniej od nas. – Ku­zynka za­chi­cho­tała.

– Dzię­kuję, że ze mną przy­je­cha­łaś. Wie­rzę, że pan Hie­ro­nim Gurg mimo su­ro­wej po­wierz­chow­no­ści okaże się ła­ska­wym czło­wie­kiem. Ni­czego bar­dziej nie pra­gnę, niż uj­rzeć swoją książkę. Wy­obra­żam ją so­bie w gu­stow­nej opra­wie ze zło­tymi li­te­rami skła­da­ją­cymi się na moje imię i na­zwi­sko.

– Ma­rzy­cielka z cie­bie, ale ra­dzę ci, zejdź na zie­mię, cio­tuchna nie od­pu­ści. No, ale pró­buj. Dzięki to­bie i tej ca­łej eska­pa­dzie i ja sko­rzy­sta­łam i wy­rwa­łam się do wiel­kiego świata. Aż żal wra­cać do domu.

Do ich sto­lika pod­szedł na oko szes­na­sto­letni chło­pak z na­rę­czem czer­wo­nych róż w pła­skim wi­kli­no­wym ko­szyku. Jedną wrę­czył Ma­rian­nie, a drugą Sa­rze, a gdy zdzi­wione dziew­częta lekko opo­no­wały, wy­ja­wił:

– To nie ode mnie, to od na­szej sze­fo­wej. – Wska­zał brodą na nie­młodą ko­bietę sto­jącą za kon­tu­arem. – Ja je­stem tylko po­słań­cem. Każda klientka na­szego lo­kalu otrzy­muje kwia­tek.

Wzięły więc róże i po­dzię­ko­wały wła­ści­cielce uśmie­chem. Ona ski­nęła głową i od­wza­jem­niła uśmiech. A po­tem za­jęła się na­le­wa­niem piwa do ku­fli.

– Do­brze się składa, że do­sta­ły­śmy te róże – stwier­dziła Ma­rianna. We­pniesz ją do ka­pe­lu­sza, a cio­teczka po­my­śli, że flir­to­wa­łaś na pik­niku. – Mru­gnęła fi­glar­nie okiem. – Bę­dzie rada, że nie zmar­no­wa­łaś dnia. – Wciąż się śmie­jąc i prze­ko­ma­rza­jąc, wło­żyła swoją różę za wstążkę ka­pe­lu­sza. Sara uczy­niła to samo. Do­piły cze­ko­ladę i w wy­śmie­ni­tych na­stro­jach opu­ściły ka­wiar­nię.

Gdy mi­jały Ro­gatki Bel­we­der­skie, serce Sary wy­peł­niała na­dzieja. Snuła plany o wiel­kiej sła­wie i o tym, że zo­sta­nie pierw­szą pol­ską po­wie­ścio­pi­sar­ską. Uśmiech­nęła się do swo­ich my­śli. Ma­rianna na­to­miast otwo­rzyła przy­go­to­wany przez Martę ko­szyk i z ape­ty­tem pa­ła­szo­wała wik­tu­ały za­spo­ka­ja­jąc mło­dzień­czy głód.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki