Dom much - Graham Masterton - ebook + książka

Dom much ebook

Graham Masterton,

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piąty tom cyklu z Patel i Pardoe – parą detektywów policji londyńskiej.

Śmierć pastora jest początkiem całej serii przerażających wydarzeń, coraz dziwniejszych i bardziej szokujących – kolejni duchowni tracą życie, znikają ciała z zakładu pogrzebowego, zwłoki wychodzą z grobów. Do tego za każdym razem na miejscu przestępstwa pojawiają się muchy – setki, tysiące, czasem nawet miliony agresywnych, wściekle bzyczących much.

Śledztwo prowadzą wytrawni specjaliści od nietypowych spraw – detektywi Dżamila Patel i Jerry Pardoe. Czy za tymi zbrodniami stoi człowiek z krwi i kości? Kim jest uchwycona przez kamery z monitoringu tajemnicza postać? Dżamila i Jerry muszą jak najszybciej rozwiązać te zagadki, zwłaszcza że także ich samych zaczynają prześladować muchy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Tego autora nakła­dem

Domu Wydaw­ni­czego REBIS

uka­zały się m.in.

Bazy­li­szek

Czer­wony Hotel

Dni śmier­tel­nego stra­chu

Dzieci zapo­mniane przez Boga

Dzie­dzic­two

Dżinn

Festi­wal stra­chu

Kost­nica

Ludzie cie­nia

Mani­tou

Noc gar­gul­ców

Noc skor­piona

Panika

Rytuał

Trans śmierci

Wirus

Wojow­nicy nocy

Wybryk natury

Zemsta mani­tou

1

Wie­lebny Paul Wymarsh opu­ścił książkę i się­gnął po sto­jący na noc­nym sto­liku kubek z gorącą cze­ko­ladą. Znów uniósł książkę i wypił pierw­szy łyk, ale wtedy poczuł, że coś mięk­kiego przy­le­piło mu się do gór­nej wargi.

Kiedy zaj­rzał do kubka, zoba­czył, że w cze­ko­la­dzie pły­wają trzy mar­twe muchy.

– Fuj! – jęk­nął z obrzy­dze­niem, odrzu­cił pie­rzynę i wysko­czył z łóżka.

Wcze­śniej nie zauwa­żył w sypialni ani jed­nej muchy. Był prze­cież koniec paź­dzier­nika, i to zim­nego paź­dzier­nika; o tej porze roku much się już raczej nie widy­wało.

Zaniósł kubek do łazienki, włą­czył świa­tło i wylał cze­ko­ladę z owa­dami do sedesu, po czym spu­ścił wodę. Zoba­czył swoje odbi­cie w lustrze nad umy­walką. Miał wąskie ramiona, krót­kie zmierz­wione włosy i oku­lary na nosie. Nosił piżamę w zie­lone paski. Doszedł do wnio­sku, że wygląda w tej chwili na dość wstrzą­śnię­tego.

Przez chwilę zasta­na­wiał się nad tym, czy nie powi­nien zapy­tać Boga o ewen­tu­alne zna­cze­nie trzech much, które uto­piły się w jego wie­czor­nym napoju, lecz szybko uznał, że pro­blem jest zbyt drobny, aby nie­po­koić nim Wszech­mo­gą­cego, choćby dla­tego, że świa­tem wstrząsa tak wiele wojen.

Bo Bóg zapewne by rzu­cił: „A skąd mam, do dia­bła, to wie­dzieć?”. Wie­lebny Wymarsh wie­dział z doświad­cze­nia, że Bóg ma poczu­cie humoru.

Posta­wił pusty kubek na małym sto­liku na pół­pię­trze. Ale kiedy ruszył po scho­dach z powro­tem do sypialni, usły­szał z par­teru odgłosy jakby szu­ra­nia nogami. Przy­sta­nął i zaczął nasłu­chi­wać. Po kilku sekun­dach usły­szał kolejne dźwięki. Tym razem brzmiało to tak, jakby ktoś powoli zamia­tał pod­łogę.

Włą­czył świa­tło na scho­dach. Dźwięki po kilku chwi­lach uci­chły, ale potem wie­lebny odniósł znów wra­że­nie, że sły­szy szu­ra­nie.

– Halo! Jest tam ktoś na dole? – zawo­łał.

Zamie­rzał wykrzy­czeć to pyta­nie moc­nym i sta­now­czym gło­sem, lecz tylko z tru­dem je wychry­piał, jakby aku­rat był prze­zię­biony.

Odpo­wie­dzią była jedy­nie cisza, w któ­rej wie­lebny Wymarsh wyraź­nie usły­szał bicie swo­jego serca. Przed pój­ściem do sypialni zamknął drzwi zarówno fron­towe, jak i kuchenne, więc był pewien, że usły­szałby, gdyby ktoś się wła­mał do domu.

Cho­ciaż z par­teru nie dobiegł już żaden nowy odgłos, wie­dział, że będzie musiał zejść po scho­dach i upew­nić się, że nikogo tam nie ma. Może przed chwilą sły­szał jedy­nie, jak wyłą­cza się kocioł gazowy albo wychła­dza się grzej­nik? Budy­nek ple­ba­nii pocho­dził z począt­ków epoki wik­to­riań­skiej. Deski pod­ło­gowe i kro­kwie czę­sto skrzy­piały, a luźne szyby okienne stu­kały, lecz wie­lebny jesz­cze ni­gdy nie sły­szał odgło­sów przy­wo­dzą­cych na myśl szu­ra­nie i zamia­ta­nie.

Za oknami padał deszcz, ale nie gęsty, tylko słaby, i nie sły­chać było trza­sku pio­ru­nów.

Wró­cił do sypialni i nało­żył sztruk­sowe kap­cie. Następ­nie zaczął ostroż­nie scho­dzić na par­ter, mija­jąc opra­wiony w ramki obraz Jezusa i jego uczniów w Ogro­dzie Oliw­nym i foto­gra­fię kate­dry w South­wark, gdzie wie­lebny Wymarsh został wyświę­cony. Kiedy zna­lazł się w holu, włą­czył świa­tło i znów zaczął nasłu­chi­wać. Pano­wała abso­lutna cisza.

Naj­pierw zaj­rzał do salonu, gdzie stały stara skó­rzana sofa i dwa fotele, a w jedną ze ścian wbu­do­wany był gotycki kamienny komi­nek. Pochy­lił się, żeby zaj­rzeć za sofę, lecz nikt za nią nie kucał, a spod brą­zo­wych aksa­mit­nych zasłon nie wysta­wały niczyje buty.

Przez chwilę stał nie­zde­cy­do­wany, a potem wziął mosiężny pogrze­bacz oparty o ścianę kominka. Może poszu­ki­wa­nie ewen­tu­al­nego intruza z bro­nią w ręku nie było tak do końca chrze­ści­jań­skie, ale w końcu krzy­żowcy ata­ko­wali nie­wier­nych mie­czami.

Spraw­dził swój gabi­net wypeł­niony mnó­stwem ksią­żek, toa­letę na par­te­rze i ogromną szafę z maho­niu, w któ­rej prze­cho­wy­wał płasz­cze, nakry­cia głowy i buty. Dźgnął płasz­cze koń­cem pogrze­ba­cza; nikt za nimi się nie ukry­wał.

W końcu poszedł do kuchni. Kiedy włą­czył lampę jarze­niową, nikogo nie zoba­czył. Szarp­nął drzwi wycho­dzące na ogród i oka­zały się zamknięte na klucz. Otwo­rzył drzwi do pomiesz­cze­nia gospo­dar­czego, gdzie suszyły się jego koszule, lecz i tam nikogo nie było.

To z pew­no­ścią cen­tralne ogrze­wa­nie wyda­wało te odgłosy, pomy­ślał. Albo jakaś mysz. A może po pro­stu zaczyna mi szu­mieć w uszach.

Miał już odnieść pogrze­bacz do salonu i wró­cić na pię­tro, kiedy zoba­czył, że coś błysz­czy na szy­bie okna kuchen­nego, za pozio­mymi żalu­zjami. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że to kro­ple desz­czu, lecz gdy popa­trzył uważ­niej, zdał sobie sprawę, że po szy­bie wędruje pięć czy sześć much.

Popa­trzył na nie z obrzy­dze­niem, ale i zasko­cze­niem. Skąd się tutaj wzięły muchy? Kuch­nia była nie­na­gan­nie czy­sta, ponie­waż jego sprzą­taczka, Ola, była tu zale­d­wie wczo­raj. A wie­lebny nie pozo­sta­wiał w kuchni ani jedze­nia, ani brud­nych tale­rzy, które mogłyby wzbu­dzić zain­te­re­so­wa­nie much.

Odło­żył pogrze­bacz, otwo­rzył szafkę pod zle­wem i wycią­gnął z niej puszkę raidu, którą kupił latem, żeby pozbyć się z ple­ba­nii os. Uniósł żalu­zje i pry­snął na muchy aero­zo­lem. Praw­do­po­dob­nie użył znacz­nie wię­cej środka tru­ją­cego, niż było potrzeba, żeby je zabić.

Muchy nie­mal natych­miast odpa­dły od szyby i zale­gły brzu­chami do góry na para­pe­cie. Jesz­cze przez kilka sekund machały czar­nymi nóż­kami i krę­ciły się wokół wła­snej osi, po czym znie­ru­cho­miały. Wie­lebny Wymarsh ode­rwał z rolki kawa­łek papie­ro­wego ręcz­nika, owi­nął nim muchy i wrzu­cił do pojem­nika na odpadki, który otwie­rał się po naci­śnię­ciu nogą pedału u pod­stawy.

Jesz­cze przez chwilę stał nie­ru­chomo na środku kuchni, uspo­ko­jony, choć zara­zem z dziw­nym poczu­ciem winy. Nawet mucha była prze­cież stwo­rze­niem boskim i miała prawo do życia, a on wła­śnie ode­brał życie poło­wie tuzina takich istot.

Omiótł wzro­kiem całą kuch­nię, po czym wziął do ręki pogrze­bacz, wyłą­czył świa­tło i udał się po scho­dach do sypialni.

Zanim zamknął oczy, ode­zwał się bar­dzo cicho:

– Panie Jezu, wie­rzę, że jesteś Synem Bożym, który umarł, żeby odku­pić moje grze­chy. Otwie­ram drzwi do mojego serca i pro­szę Cię, abyś był moim panem i zbawcą. Pro­szę Cię o prze­ba­cze­nie za wszyst­kie moje nie­godne uczynki.

Nie­całe dwa­dzie­ścia minut póź­niej zasnął i zaczął nie­mal natych­miast śnić, że jego zmarła żona, Glenda, gra na pia­ni­nie w salo­nie. A wła­ści­wie że sie­dzi przed pia­ni­nem i dotyka pal­cami kla­wi­szy, lecz nie wydo­bywa z instru­mentu żad­nego dźwięku.

Wie­lebny sta­nął za jej ple­cami. Przez chwilę mil­czał, po czym powie­dział:

– Nie sły­szę muzyki, Glendo? Dla­czego?

Nie patrząc na niego, żona odpo­wie­działa:

– To rak, Paul. Kiedy ktoś ma raka, nikt nie jest w sta­nie usły­szeć jego gry.

Deli­kat­nie poło­żył obie dło­nie na jej ramio­nach i obser­wo­wał, jak w abso­lut­nej ciszy dotyka pal­cami kolej­nych kla­wi­szy. Tęsk­nił za nią tak bar­dzo, że czuł kłu­cie w żołądku.

Gdy śnił, że patrzy na żonę przy pia­ni­nie, otwo­rzyły się drzwi jego sypialni. Tuż za pro­giem stała wysoka postać. Błysz­czała zie­lo­nym kolo­rem, od stóp aż po czu­bek głowy, jakby w cało­ści była pokryta dro­bin­kami zie­lo­nego szkła. Pozo­sta­wała bez ruchu przez dłuż­szą chwilę, słu­cha­jąc, jak wie­lebny Wymarsh mam­ro­cze przez sen. Wresz­cie weszła do sypialni i zatrzy­mała się przy jego łóżku. Przez cały czas syczała, ale tak deli­kat­nie, że pra­wie nie można było tego usły­szeć.

Postać odcze­kała jesz­cze ponad minutę, po czym zła­pała za koł­drę, którą był przy­kryty wie­lebny, i ścią­gnęła ją z niego do połowy. Wie­lebny Wymarsh natych­miast się obu­dził, cho­ciaż przez pierw­sze dwie lub trzy sekundy nie był pewien, czy naprawdę już nie śpi, czy to wszystko wciąż mu się śni. Odwró­cił się na plecy i mruk­nął:

– Co…

Postać zła­pała go za gar­dło i ści­snęła je tak mocno, że wie­lebny nie był już w sta­nie wydo­być z sie­bie żad­nego słowa. Zaczął się krztu­sić. Pró­bo­wał się oswo­bo­dzić, ude­rzał obiema rękami w mate­rac, lecz postać już nie tylko dusiła, ale też przy­ci­skała go do łóżka z taką siłą, że nie mógł ode­rwać głowy od poduszki. Jego nogi splą­tały się pod koł­drą, więc nie mógł nawet nimi kopać.

W sypialni i tak było bar­dzo ciemno, lecz wie­lebny Wymarsh poczuł, że spływa na niego fala jesz­cze głęb­szego mroku. Nie przy­szło mu do głowy, żeby pro­sić Boga o ratu­nek. Myślał wyłącz­nie o prze­ni­kli­wym bólu gar­dła i o tym, że mimo despe­rac­kiego wysiłku nie może oddy­chać. Miał wra­że­nie, że za chwilę eks­plo­dują mu płuca.

Usta miał sze­roko otwarte, ponie­waż roz­pacz­li­wie pró­bo­wał wcią­gnąć cho­ciaż odro­binę powie­trza, więc postać, wciąż jedną dło­nią go dusząc, paznok­cie dru­giej wbiła mu w język i pocią­gnęła go tak daleko, jak tylko się dało. Wie­lebny Wymarsh zwy­mio­to­wałby, gdyby jego krtań nie była mocno ści­śnięta. Poczuł mro­wie­nie na języku, jakby sia­dały na nim muchy, a potem odniósł wra­że­nie, że te muchy zaczy­nają wcho­dzić do jego ust, nie poje­dyn­czo, lecz całą ogromną chmarą. Zdo­łał jesz­cze raz zachar­czeć, a potem stra­cił przy­tom­ność.

Postać zaci­skała dłoń na jego gar­dle, aż nabrała pew­no­ści, że wie­lebny nie oddy­cha. Następ­nie zła­pała za rąbek koł­dry i cał­ko­wi­cie przy­kryła nią ofiarę.

Mil­czała, ale jesz­cze przez chwilę stała przy łóżku w abso­lut­nej ciszy, tak samo pozba­wio­nej dźwię­ków, jak gra Glendy na pia­ni­nie.

2

Jerry wła­śnie skoń­czył prze­słu­chi­wać star­szego męż­czy­znę, który celowo prze­je­chał nale­żą­cego do sąsiada samo­jeda, ponie­waż ten nie­ustan­nie szcze­kał.

– Niech pan mnie źle nie zro­zu­mie, ja kocham zwie­rzęta – oznaj­mił męż­czy­zna. – I wcale nie chcia­łem, żeby ten biedny pies cier­piał, nic z tych rze­czy. Ale razem z mał­żonką musie­li­śmy zno­sić jego gło­śne szcze­ka­nie pięć­dzie­siąt razy na dzień przez całe trzy mie­siące i odcho­dzi­li­śmy już od zmy­słów.

– Cóż, niech pan się na mnie nie powo­łuje – powie­dział Jerry, wyłą­czyw­szy magne­to­fon – ale ja w takiej sytu­acji znacz­nie wcze­śniej rzu­cił­bym mu przez płot jakieś zatrute psie cia­steczka.

Otwo­rzyły się drzwi pokoju prze­słu­chań i do środka wszedł detek­tyw poste­run­kowy Mal­lett, z nie­do­je­dzo­nym pasz­te­ci­kiem z mię­sem i warzy­wami w ręce.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, sze­fie. Nie wie­dzia­łem, że wciąż prze­słu­chu­jesz.

– Skądże, wła­śnie skoń­czy­li­śmy. W porządku, panie Bel­ling, może pan iść do domu. Prze­ślę pań­skie zezna­nie i zezna­nia świad­ków oskar­ży­cie­lowi publicz­nemu. Skon­tak­tuję się, kiedy otrzy­mam infor­ma­cję, czy zosta­nie wnie­sione prze­ciwko panu oskar­że­nie, czy nie.

Star­szy męż­czy­zna ścią­gnął z opar­cia krze­sła znisz­czony szary płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Kiedy nie­zgrab­nie wkła­dał ręce w rękawy, miał taką minę, jakby chciał coś jesz­cze powie­dzieć, ale potem naj­wy­raź­niej zmie­nił zamiar.

Poste­run­kowy Mal­lett wszedł do środka, robiąc mu przej­ście w progu.

– To był pogromca samo­jeda?

– Tak, Jeżo­zwie­rzu. Powie­dział, że przy­zna się do winy, jeżeli zosta­nie oskar­żony, ale przy­pusz­czam, że tego nie zro­bią. Sądy mają obec­nie wię­cej spraw z agre­syw­nymi nożow­ni­kami, niż ja zja­dłem cie­płych posił­ków w tym roku. Dzieje się coś waż­nego czy jedy­nie chcesz mi zapro­po­no­wać kęs tego ape­tycz­nego pasz­te­cika?

– Nie, Jerry, tak. To zna­czy, sze­fie. Prze­pra­szam, jesz­cze się nie prze­sta­wi­łem po twoim awan­sie. Jak mam do cie­bie mówić? Sze­fie czy sier­żan­cie?

– Jak sobie chcesz, Jeżo­zwie­rzu. Możesz mnie nawet nazy­wać „waszą wyso­ko­ścią”, jeśli masz ochotę.

– Wła­śnie roz­ma­wia­łem przez tele­fon z Mar­sja­ni­nem – powie­dział poste­run­kowy Mal­lett. – Twier­dzi, że ma przy­pa­dek, któ­remu powi­nie­neś się przyj­rzeć razem z detek­tyw inspek­tor Patel.

– To brzmi zło­wiesz­czo. Zdra­dził ci jakieś szcze­góły?

– Nie­wiele. Powie­dział jed­nak, że cho­dzi o pastora zna­le­zio­nego wczo­raj w Cla­pham. Mar­twego. Praw­do­po­dob­nie udu­szo­nego.

– A więc mor­der­stwem zaj­muje się detek­tyw nad­in­spek­tor But­cher?

– Tak, ow­szem. Nie wia­domo, kiedy pastor został udu­szony i jak długo leżał mar­twy, zanim go zna­le­ziono.

– To mi nie wygląda na coś nad­przy­ro­dzo­nego. Nie­mniej zadzwo­nię do Mar­sja­nina. A jak wygląda sprawa z Secret Gar­den?

Jerry miał na myśli pię­cio­let­niego chłopca, któ­rego zwłoki zna­le­ziono we wcze­snych godzi­nach poran­nych na zjeż­dżalni placu zabaw w Bat­ter­sea Secret Gar­den. Dziecko miało liczne obra­że­nia, mię­dzy innymi pęk­niętą czaszkę i poła­mane żebra. I z pew­no­ścią od dłuż­szego czasu było mal­tre­to­wane.

Jeżo­zwierz ugryzł kawa­łek pasz­te­cika i pokrę­cił głową.

– Na razie niczego nie wiemy – odpo­wie­dział, zio­nąc okrusz­kami. – Żad­nych świad­ków, nic z moni­to­ringu. Nie mamy żad­nego zgło­sze­nia o zagi­nię­ciu dziecka.

– To nie­wia­ry­godne, co nie­któ­rzy ludzie robią swoim dzie­ciom. To już trze­cia taka ofiara w tym mie­siącu.

Jerry wró­cił po scho­dach do swo­jego gabi­netu, który teraz dzie­lił z detek­tyw sier­żant Ruth Wat­kins. Pra­wie trzy mie­siące temu zakoń­czył ostat­nią sprawę, nad którą pra­co­wał razem z detek­tyw sier­żant Dża­milą Patel. Było to sur­re­ali­styczne śledz­two doty­czące bandy dzieci zarzą­dza­nej z piw­nicy w Vau­xhall przez kogoś w typie Fagina oraz zwią­za­nych z tym kra­dzieży i mor­derstw.

Oboje otrzy­mali sta­now­cze instruk­cje, aby ni­gdy nie ujaw­niać szcze­gó­łów tej sprawy dzien­ni­ka­rzom i aby nie roz­ma­wiać o niej z innymi poli­cjan­tami. Za to po jej zakoń­cze­niu i przed­sta­wie­niu peł­nego raportu Dża­mila Patel została awan­so­wana do stop­nia detek­tywa inspek­tora, a Jerry – detek­tywa sier­żanta. Zara­biali na nowych sta­no­wi­skach 5 tysięcy fun­tów rocz­nie wię­cej niż przed pro­mo­cją.

Nie­mal każdy funk­cjo­na­riusz poli­cji lon­dyń­skiej, który wie­dział cokol­wiek o osią­gnię­ciach Dża­mili i Jerry’ego, nazy­wał ich „pogrom­cami duchów”, choć ofi­cjal­nie było to źle widziane. Detek­tyw nad­in­spek­tor Her­bert Chance sta­now­czo oznaj­mił: „Inte­re­sują nas fakty. Inte­re­sują nas dowody rze­czowe. Nie zaj­mu­jemy się abso­lut­nie żad­nymi wytwo­rami cho­rej ludz­kiej wyobraźni”.

Jerry zate­le­fo­no­wał do Dereka Granta, „Mar­sja­nina”. Jego głos był jak zwy­kle ponury.

– Ach, sier­żant Par­doe. Dzięki, że oddzwa­niasz tak szybko. Tak, jestem na Fal­con Road razem z dok­to­rem Crowe’em. Nad­in­spek­tor But­cher też tutaj jest, ale myślę, że byłoby dobrze, gdy­byś do nas dołą­czył i sam to zoba­czył.

– Mal­lett powie­dział mi, że cho­dzi o pastora, któ­rego zna­le­ziono mar­twego w Cla­pham.

– Tak. To wie­lebny Paul Wymarsh z kościoła Świę­tego Gra­tusa. Nie­wąt­pli­wie ktoś go udu­sił – dok­tor Crowe jest tego pewien w stu pro­cen­tach. Nie wiemy jed­nak, kiedy to się stało. W sobotę pro­wa­dził nabo­żeń­stwo wie­czorne, w nie­dzielę rano jed­nak nie zja­wił się na mszy. Kościelny pró­bo­wał się do niego dodzwo­nić, a kiedy wie­lebny Wymarsh nie ode­brał tele­fonu, poszedł do pro­bo­stwa. Miał zapa­sowy klucz, więc wszedł do środka, no i zna­lazł zwłoki w łóżku.

– A więc czego wła­ści­wie nie wia­domo w kwe­stii czasu jego śmierci? Na pewno nastą­piła pomię­dzy wie­czor­nym nabo­żeń­stwem w sobotę a poranną mszą w nie­dzielę. To prze­dział wyno­szący naj­wy­żej dzie­sięć godzin.

– Jak mówi­łem, moim zda­niem powi­nie­neś przy­je­chać i zoba­czyć go oso­bi­ście.

– Dobrze. Tylko coś zjem. Nie mia­łem dotąd czasu na śnia­da­nie.

– Och. Na twoim miej­scu niczego bym na razie nie jadł.

Dojazd do sie­dziby koro­nera przy Fal­con Road zabrał zale­d­wie pięć minut. Jerry zapar­ko­wał naprze­ciwko budynku, przy Afghan Road. Kiedy prze­cho­dził na drugą stronę jezdni, ledwo unik­nął potrą­ce­nia przez auto­bus linii numer 49. No cóż, pomy­ślał, przy­naj­mniej mie­liby nie­da­leko do kost­nicy.

Zalot­nie cmok­nął do rudo­wło­sej Kir­sty z recep­cji, a ona w odpo­wie­dzi posłała mu cału­ska. Następ­nie wsiadł do klau­stro­fo­bicz­nej windy. Mar­sja­nin cze­kał na niego w labo­ra­to­rium, a towa­rzy­szyli mu dok­tor John Crowe, koro­ner, jego asy­stent Zahir oraz detek­tyw nad­in­spek­tor But­cher.

Zna­jomi poli­cjanci nazy­wali Dereka Granta Mar­sja­ni­nem, ponie­waż był chudy i łysy, miał wiel­kie odsta­jące uszy i prze­ma­wiał mono­ton­nym gło­sem, jakby pocho­dzą­cym z innego świata. Dok­tor Crowe był wyso­kim efek­cia­rzem, miał krę­cone siwe włosy i zawsze odzy­wał się w taki spo­sób, jakby grał główną rolę w tra­ge­dii szek­spi­row­skiej, nawet kiedy tylko pro­sił Zahira, żeby podał mu hak chi­rur­giczny.

Zda­niem Jerry’ego detek­tyw nad­in­spek­tor But­cher miał dosko­nale dopa­so­wane nazwi­sko, ponie­waż rze­czy­wi­ście był przy­sa­dzi­sty niczym rzeź­nik, miał rumiane policzki, palce tłu­ste jak kieł­basy i ogól­nie wyglą­dał tak, jakby za chwilę miał wło­żyć far­tuch, sta­nąć za ladą i ćwiar­to­wać żeberka wie­przowe.

– No to o co cho­dzi z dena­tem? – zapy­tał Jerry.

– Uwierz mi, jestem total­nie zdez­o­rien­to­wany – odparł nad­in­spek­tor But­cher. – Od trzy­na­stu lat pracy niczego takiego nie widzia­łem. Słowo daję, ni­gdy, i to przez duże „N”.

– Sam zobacz – rzu­cił dok­tor Crowe tubal­nym gło­sem. – Ja też muszę zauwa­żyć, że ni­gdy nie mia­łem do czy­nie­nia z takim przy­pad­kiem, nawet kiedy przy­wo­żono mi zwłoki w bar­dzo zaawan­so­wa­nym sta­dium roz­kładu.

Wie­lebny Wymarsh leżał nagi na stole pato­lo­gicz­nym z nie­rdzew­nej stali. Jego klatka pier­siowa ster­czała w górę, jakby sko­nał z głodu. Dok­tor Crowe ski­nął na Jerry’ego, żeby pod­szedł bli­żej.

– Widzisz te obszerne sińce na jego szyi? Został udu­szony ludzką ręką, bez wąt­pie­nia taka jest wła­śnie przy­czyna śmierci.

– Cóż więc jest w tym nie­zwy­kłego? Nie­zbyt wielu mor­der­ców dusi ofiary, co nie? To zale­d­wie sie­dem pro­cent przy­pad­ków. Ale i tak daje to około pięć­dzie­się­ciu tru­po­szów rocz­nie.

– Ow­szem, ale ni­gdy się nie spo­tka­łem z czymś takim – powie­dział dok­tor Crowe.

Dło­nią w nie­bie­skiej nitry­lo­wej ręka­wicy opu­ścił szczękę wie­leb­nego Wymar­sha, dzięki czemu sze­roko otwo­rzyły się jego usta. Jerry dostrzegł w środku stertę czar­nych skrzy­dla­tych stwo­rów. Kiedy przyj­rzał im się bli­żej, zdał sobie sprawę, że to muchy.

– Jezu… – wykrztu­sił.

– Według nad­in­spek­tora But­chera kościelny, który zna­lazł nie­bosz­czyka, zeznał, że w całej sypialni roiło się od much. Otwo­rzył okno i więk­szość wyle­ciała na zewnątrz. Ale dopiero wtedy, kiedy zaczą­łem tutaj oglę­dziny, odkry­łem w ustach te wszyst­kie muchy, co wygląda tak, jakby chciał je połknąć. Oce­niam, że jest ich około stu. To praw­do­po­dob­nie Musca dome­stica, mucha domowa. Oczy­wi­ście poli­czę je, sfo­to­gra­fuję i zeska­nuję, ale Derek uznał, że powi­nie­neś je naj­pierw zoba­czyć in situ.

Opu­ścił maskę chi­rur­giczną i gło­śno wydmu­chał nos w chu­s­teczkę. Następ­nie powie­dział:

– Jeżeli wie­lebny chciał zjeść muchy, pro­szę bar­dzo, nie sta­łoby mu się nic złego. Takie samo jedze­nie jak każde inne.

Jerry przyj­rzał się uważ­niej ustom wie­leb­nego Wymar­sha. Już wcze­śniej widy­wał muchy na zwło­kach, ale ni­gdy nie było ich aż tak dużo. I ni­gdy nie wypeł­niały ust ofiary.

– Chyba nie myślisz poważ­nie, że zamie­rzał je zjeść na śnia­da­nie, co? Nawet robaki by to znie­sma­czyło.

– Oczy­wi­ście, bar­dzo w to wąt­pię – odparł dok­tor Crowe. – Ale słowo „robaki” jest tutaj trafne, bo tego wła­śnie nie rozu­miem. Czas pomię­dzy pój­ściem wie­leb­nego do pro­bo­stwa po nabo­żeń­stwie wie­czor­nym a odkry­ciem jego zwłok następ­nego dnia rano, jest abso­lut­nie za krótki na to, żeby ciało zaczęło się roz­kła­dać. Nawet gdyby do tego doszło i muchy natych­miast zaczę­łyby skła­dać jaja, potrzeba by prze­cież przy­naj­mniej doby, żeby z tych jaj zaczęły powsta­wać robaki, czyli larwy. Póź­niej potrzeba by mniej wię­cej dwóch tygo­dni, żeby larwy stały się poczwar­kami, a także sze­ściu dni, żeby każda z tych poczwa­rek została w pełni roz­wi­niętą muchą.

– Już dzię­kuję, chyba dosyć się napa­trzy­łem – powie­dział Jerry. Był ogrom­nie wdzięczny Mar­sja­ni­nowi za to, że odra­dził mu zje­dze­nie śnia­da­nia przed przy­jaz­dem do kost­nicy. – Zatem uwa­żasz, że te muchy były już w pełni roz­wi­nię­tymi owa­dami, zanim wie­lebny Wymarsh został udu­szony?

– Tak. Nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści.

– W takim razie skąd się wzięły i jakim spo­so­bem tak dużo much zna­la­zło się w sypialni pastora? No i przede wszyst­kim jak zdo­łały mu wypeł­nić cały dziób?

– Nie mamy zie­lo­nego poję­cia – oświad­czył Mar­sja­nin. – Wła­śnie dla­tego do cie­bie zadzwo­ni­łem. Kon­tak­to­wa­łem się już z pro­fe­so­rem Gre­go­rym Year­lin­giem. To ento­mo­log z Oks­fordu. Przy­je­dzie do nas jesz­cze dzi­siaj i zbada te muchy. Będzie w sta­nie stwier­dzić, czy jest w nich coś nad­zwy­czaj­nego, cho­ciaż według dok­tora Crowe’a są to naj­zwy­czaj­niej­sze muchy na świe­cie.

Jerry jesz­cze raz popa­trzył uważ­nie na zwłoki wie­leb­nego Wymar­sha. Mar­sja­nin nie powie­dział tego wprost, jed­nak było już jasne, dla­czego do niego zadzwo­nił. Bez wąt­pie­nia podej­rze­wał, że tylko jakaś nad­zwy­czajna oko­licz­ność mogła spo­wo­do­wać poja­wie­nie się chmary much w sypialni pastora, kiedy ktoś go dusił. Może ich masowy zlot był jedy­nie wybry­kiem natury, ale jakim kon­kret­nie? Może wie­lebny Wymarsh po pro­stu dokar­miał muchy, cho­ciaż w takim przy­padku tylko jeden Bóg mógłby wie­dzieć, co nim kie­ro­wało.

– Pozwól­cie, pano­wie, że poroz­ma­wiam z detek­tyw inspek­tor Patel – ode­zwał się Jerry. – Praw­do­po­dob­nie wie o muchach znacz­nie wię­cej niż ja. Potem skon­tak­tuję się z wami.

– Nie­da­leko jest mała kawia­renka – powie­dział nad­in­spek­tor But­cher. – Wypi­jemy kawę, Jerry, a przy oka­zji stresz­czę ci resztę fak­tów zwią­za­nych z tą gów­nianą sprawą.

Jerry miał wła­śnie wyjść za But­che­rem z labo­ra­to­rium, kiedy zoba­czył, że poje­dyn­cza mucha wyszła z ust wie­leb­nego Wymar­sha i usia­dła na jego gór­nej war­dze.

Popa­trzył na Mar­sja­nina, ale ten jedy­nie pokrę­cił głową. Nawet teraz część tych much jesz­cze żyła.

– Nie tylko te cho­lerne muchy przy­pra­wiają mnie o ból głowy – oznaj­mił nad­in­spek­tor But­cher, kiedy usiadł z Jer­rym na nie­bie­skich pla­sti­ko­wych krze­słach w Al’s Place Café.

But­cher zamó­wił kanapkę z beko­nem, ale Jerry wciąż odno­sił wra­że­nie, że czuje w ustach muchy, więc zado­wo­lił się fili­żanką czar­nej kawy.

– Co jesz­cze? – zapy­tał nad­in­spek­tora.

– Przede wszyst­kim nie wia­domo, jak sprawca wszedł do ple­ba­nii i z niej wyszedł po zabój­stwie. Oboje drzwi były zamknięte na klucz. Drzwi fron­towe są stare i można je zamy­kać i otwie­rać klu­czem tylko od zewnątrz. Jeśli cho­dzi o drzwi kuchenne, to klucz był w zamku od środka.

– Okna?

– Wszyst­kie zamknięte.

– Jakieś odci­ski pal­ców albo butów?

– Na razie nic nie zna­le­ziono. Ale zespół Mar­sja­nina spraw­dzi wszyst­kie klamki, porę­cze i pod­łogi pro­mie­niami ultra­fio­le­to­wymi. Pościel wie­leb­nego zosta­nie spraw­dzona pod kątem obec­no­ści śla­dów DNA, ponie­waż sprawca musiał przy­kryć ofiarę po zbrodni.

– Czyli nie mamy poję­cia, w jaki spo­sób sprawca wszedł i wyszedł z budynku?

– Naj­mniej­szego, Jerry. Może dostał się komi­nem jak Święty Miko­łaj.

Po chwili przy­szedł kel­ner z kanapką dla nad­in­spek­tora. Kiedy But­cher zachłan­nie ją gryzł, Jerry w zamy­śle­niu popi­jał kawę.

– A co z moty­wem mor­der­stwa? Czy ktoś wcze­śniej gro­ził wie­leb­nemu Wymar­showi? Może pastor miał jakieś pro­blemy oso­bi­ste?

Nad­in­spek­tor But­cher przez chwilę prze­żu­wał kawa­łek kanapki, a kiedy go połknął, powie­dział:

– Detek­tyw inspek­tor Baker i jego ludzie są teraz w kościele Świę­tego Gra­tusa. Kaza­łem im prze­słu­chać dwóch wika­riu­szy, kościel­nego i w ogóle wszyst­kie osoby zwią­zane z para­fią. Sam rozu­miesz, musimy się dowie­dzieć, czy wie­lebny Wymarsh przy­pad­kiem nie nadep­nął komuś na odcisk. Był wdow­cem, ale spraw­dzimy, czy nie roz­po­czął nowego związku, a jeśli tak, to z kim.

– Wia­domo nam o jakichś sek­tach reli­gij­nych w Cla­pham, które mogłyby patrzeć krzywo na chrze­ści­jan?

– Sły­sza­łem jedy­nie o gru­pie dru­idów, ale trudno ich nazwać ter­ro­ry­stami.

– Dru­idzi wie­rzą w ofiary z ludzi, prawda? Czy to nie oni ple­tli wikli­nowe kukły, pako­wali do środka żywe osoby i je palili?

– Wąt­pię, żeby dru­idzi z Cla­pham byli do tego zdolni. Więk­szość z nich to już dzie­więć­dzie­się­cio­lat­ko­wie i żaden z nich na pewno nie potrafi upleść z wikliny koszyka, a co dopiero kukłę. Jakoś nie mogę sobie wyobra­zić, żeby ktoś z nich w środku nocy wła­mał się na ple­ba­nię i udu­sił pastora. Praw­do­po­dob­nie wszy­scy o wpół do dzie­wią­tej już śpią po wie­czor­nej fili­żance kakao.

Jerry dopił kawę. Zdał sobie sprawę, że Mar­sja­nin i nad­in­spek­tor But­cher zadzwo­nili do niego, ponie­waż mor­der­stwo wie­leb­nego Wymar­sha wydaje się zawie­rać nie­ja­sne ele­menty nad­przy­ro­dzone, ale praw­do­po­dob­nie skon­tak­to­wali się z nim także dla­tego, że nie potra­fili zro­zu­mieć, w jaki spo­sób popeł­niono zbrod­nię, i prze­czu­wali, że zna­le­zie­nie sprawcy wymaga raczej pogłę­bio­nej niż zwy­czaj­nej ruty­no­wej pracy poli­cyj­nej. Nie­mniej on sam rów­nież na razie nie miał poję­cia, jak sprawca zdo­łał się prze­do­stać na ple­ba­nię, skąd pocho­dziła ta chmara much i jakie miała zna­cze­nie.

– Jak już powie­dzia­łem Mar­sja­ni­nowi, wrócę na komi­sa­riat i skon­tak­tuję się z detek­tyw inspek­tor Patel – powie­dział But­che­rowi. – Nie mogę zagwa­ran­to­wać, że wycią­gnie z opisu zbrodni głęb­sze wnio­ski ode mnie, ale na pewno wie o wiele wię­cej o upio­rach, duchach i wszel­kich stra­szy­dłach, które poja­wiają się w środku nocy.

Nad­in­spek­tor But­cher wytarł usta, zmiął w dłoni papie­rową chu­s­teczkę i cisnął ją na talerz.

– Nie­na­wi­dzę takich śledztw. Kurwa, nie­na­wi­dzę. Już wolę, kiedy ludzie naj­zwy­czaj­niej w świe­cie strze­lają do sie­bie z dowol­nej broni pal­nej.

3

Kiedy Brenda z małym Micha­elem przy­je­chała na Wand­sworth Ceme­tery, znowu zaczęło padać. Sią­pił tylko drobny desz­czyk, ale tak czy owak był to jedyny dzień, kiedy Brenda mogła wziąć urlop. Michael powi­nien być teraz w szkole, ale Brenda zadzwo­niła do jego wycho­waw­czyni i powie­działa, że boli go ucho.

Poprzed­niego dnia minął rok od śmierci jej męża, Phi­lipa. Jego fur­go­netka została z impe­tem ude­rzona od tyłu przez dwu­dzie­sto­to­nową cię­ża­rówkę na auto­stra­dzie M25. Kie­rowca cię­ża­rówki nie zauwa­żył pojazdu Phi­lipa, ponie­waż aku­rat pisał ese­mesa. Kiedy Brenda przy­je­chała do szpi­tala, per­so­nel kost­nicy nie pozwo­lił jej zoba­czyć zwłok.

Idąc cmen­tarną ścieżką pomię­dzy set­kami sza­rych nagrob­ków, Brenda nio­sła wią­zankę trzy­na­stu bia­łych róż; każda sym­bo­li­zo­wała jeden rok mał­żeń­stwa z Phi­li­pem. Michael zamie­rzał zosta­wić na gro­bie torebkę żel­ków Haribo, ponie­waż ojciec zawsze wyja­dał mu co naj­mniej jed­nego z paczki, mru­gał do niego i gło­śno się śmiał.

Kiedy jed­nak dotarli do grobu Phi­lipa, Brenda zoba­czyła, że kwa­tera jest odgro­dzona nie­bie­sko-białą taśmą poli­cyjną. Obok stali trzej umun­du­ro­wani poli­cjanci w odbla­sko­wych kami­zel­kach i pra­cow­nik cmen­ta­rza.

Mar­mu­rowy pomnik wciąż był na miej­scu, ale gdy Brenda pode­szła bli­żej grobu, ujrzała, że został on roz­ko­pany, a dół ota­cza sterta czar­nej ziemi i żwiru.

– Mój Boże, co się stało? – zapy­tała poli­cjan­tów.

Dostrze­gła, że trumna wciąż znaj­duje się w gro­bie, lecz jej wieko jest nie­znacz­nie prze­su­nięte, a w środku nie ma zwłok. Pozo­stał tam tylko zie­lony kra­snal na szczę­ście, któ­rego Phi­lip zawsze zabie­rał do pracy. Brenda w ostat­niej chwili popro­siła gra­ba­rzy, żeby uło­żyli go w trum­nie obok męża.

– Przy­kro mi, pro­szę pani – odparł jeden z poste­run­ko­wych. – Czy to ktoś, kogo pani znała?

Brenda była tak zasko­czona, że zabra­kło jej słów.

– To był mój mąż. To był… gdzie on jest? Co się z nim stało?

– Oba­wiamy się, że doszło do nie­au­to­ry­zo­wa­nej eks­hu­ma­cji – oznaj­mił pra­cow­nik cmen­ta­rza. Nosił oku­lary w gru­bych opra­wach i miał rude wąsy, przez co przy­po­mi­nał Bren­dzie jej daw­nego nauczy­ciela geo­gra­fii. Przez chwilę nawet myślała, że to wła­śnie on. – To się stało w nocy.

– Ale kto to zro­bił? I po co? Dokąd go zabrano?

– Nie­stety, nie mamy poję­cia, kto zain­te­re­so­wał się szcząt­kami pani męża, w jaki spo­sób je stąd zabrał ani dla­czego. Nie wiemy też, gdzie zwłoki się teraz znaj­dują.

– Cze­kamy na tech­ni­ków poli­cyj­nych – dodał poste­run­kowy. – Zaraz poja­wią się także detek­tywi przy­dzie­leni do tej sprawy.

Michael zaczął pła­kać, przy­ci­ska­jąc do piersi paczkę z żel­kami.

– Gdzie jest tatuś? Gdzie on teraz jest?

Łzy roz­bły­sły także w oczach Brendy, przy­tu­liła jed­nak synka i powie­działa:

– Nie martw się, kocha­nie. Pano­wie poli­cjanci go dla nas odnajdą.

– Ale dla­czego ktoś go stąd zabrał? Dla­czego? Prze­cież on nie żyje, mamu­siu! On nie żyje!

Brenda popa­trzyła na poli­cjan­tów.

– Lepiej zabiorę go do domu. Pro­szę, to jest numer mojej komórki. Zadzwoń­cie do mnie, kiedy tylko się cze­goś dowie­cie.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pani. Tak czy ina­czej detek­tywi na pewno będą chcieli z panią poroz­ma­wiać. Mogłaby pani zosta­wić nam także swój adres?

Po chwili Brenda chwy­ciła Micha­ela za rękę i oboje ruszyli z powro­tem w kie­runku bramy cmen­tar­nej. Nie była w sta­nie powstrzy­mać drże­nia i dwu­krot­nie się potknęła. Michael wciąż popła­ki­wał i odwra­cał głowę, aby popa­trzeć na spro­fa­no­wany grób ojca. Przy­je­chała fur­go­netka z poli­cyj­nymi tech­ni­kami, a chwilę póź­niej dwa nie­ozna­ko­wane samo­chody.

Do bliź­niaka przy Bro­om­wood Road Brenda doje­chała po nie­ca­łych dzie­się­ciu minu­tach. Przez całą drogę miała wra­że­nie, że śni. Ponie­waż tylko mżyło, wycie­raczki samo­cho­dowe tarły przed­nią szybę z nie­przy­jem­nym piskiem. Michael prze­stał pła­kać, ale kiedy tylko wszedł do domu, cisnął buty w kąt i bez słowa pobiegł do swo­jej sypialni na górze.

Brenda powie­siła płaszcz i weszła do salonu, wciąż nie wie­rząc, że to, co prze­żyła przez ostat­nie pół godziny, wyda­rzyło się naprawdę. Na półce z książ­kami stała duża foto­gra­fia Phi­lipa w ramce. Uśmie­chał się do niej, jakby wie­dział, dokąd zabrano jego ciało, i zasta­na­wiał się nad tym, czy jej powie­dzieć, gdzie jest. Zawsze był dow­cip­ni­siem.

Brenda padła na kolana i zawyła niczym zra­niona suka.

Wciąż mżyło, więc detek­tyw inspek­tor Simon Fair­bro­ther wró­cił do samo­chodu, a trzy­oso­bowy zespół tech­ni­ków samo­dziel­nie pro­wa­dził ruty­nowe czyn­no­ści przy gro­bie i w naj­bliż­szej oko­licy.

Detek­tyw sier­żant Audrey Mor­ri­son i detek­tyw poste­run­kowy Iniko Okeke także pozo­stali na zewnątrz, lecz Fair­bro­ther dopiero co prze­szedł covid – tkwił bez­czyn­nie w domu przez trzy tygo­dnie – i nie miał zamiaru ryzy­ko­wać nawrotu.

Nie­mniej od czasu do czasu włą­czał wycie­raczki, aby obser­wo­wać, jak tech­nicy w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach z tyveku, któ­rzy wyglą­dali jak trzy wiel­kie bał­wany, wcho­dzą i wycho­dzą z grobu. Pobie­rali także próbki ze sterty ziemi i żwiru, oglą­dali naj­bliż­sze groby, oświe­tlali trawę pro­mie­niami ultra­fio­le­to­wymi w poszu­ki­wa­niu odci­sków stóp.

Fair­bro­ther roz­ma­wiał już z pra­cow­ni­kiem cmen­ta­rza, lecz ten powie­dział tylko, że nie ma poję­cia, co się wła­ści­wie wyda­rzyło. Cze­kał, aż tech­nicy prze­każą mu pierw­sze infor­ma­cje. Póź­niej razem z detek­tyw sier­żant Mor­ri­son poje­dzie prze­słu­chać panią Brendę Har­ris, wdowę po zagi­nio­nym. Może ona pod­su­nie mu jakiś trop.

Do tej pory dowie­dział się tylko, że Phi­lipa Har­risa pocho­wano w gro­bie mniej wię­cej przed rokiem, i dla­tego znik­nię­cie jego szcząt­ków było jesz­cze bar­dziej zagad­kowe. Kto, do dia­bła, posta­no­wił ukraść zwłoki, które już zaczęły się roz­kła­dać?

Detek­tyw inspek­tor Fair­bro­ther wie­dział, że tempo roz­kładu bywa różne i zależy od tego, czy ciało zostało zabal­sa­mo­wane czy nie, i od tego, czy trumna jest drew­niana czy meta­lowa. Cza­sami w trum­nach wierci się dziury, żeby przy­śpie­szyć pro­ces gni­cia, ale z nie­któ­rych ciał dopiero po ponad dzie­się­ciu latach pozo­staje jedy­nie szkie­let. Fair­bro­ther przy­pusz­czał jed­nak, że nie­za­leż­nie od spo­sobu pochówku Phi­lip Har­ris musiał już być w okrop­nym sta­nie.

Pół godziny póź­niej do jego samo­chodu pod­szedł jeden z tech­ni­ków i zastu­kał w szybę. Kiedy detek­tyw ją opu­ścił, tam­ten zdjął maskę z twa­rzy.

– Cześć, Ste­ven – powie­dział Fair­bro­ther. – Co możesz mi powie­dzieć?

– Nie­wiele. Myślę, że o tej spra­wie można bez ryzyka błędu powie­dzieć tylko tyle, że jest skom­pli­ko­wana. Na pewno zosta­niemy przy tym gro­bie jesz­cze przez kilka godzin. Być może wró­cimy tu także jutro, po prze­pro­wa­dze­niu badań w labo­ra­to­rium.

– Dla­czego skom­pli­ko­wana, jeżeli mogę spy­tać?

– Zasad­ni­czo cho­dzi o stan pokrywy tej trumny i spo­sób uło­że­nia ziemi wokół grobu.

– Ste­ven, z jakie­goś powodu ktoś wyko­pał faceta z ziemi. Co w tym jest takiego skom­pli­ko­wa­nego?

– Rzecz w tym, że nikt go nie wyko­pał. Przy­naj­mniej nic za tym nie prze­ma­wia.

– Co chcesz przez to powie­dzieć? Skoro nikt go nie wyko­pał, to w jaki spo­sób wycią­gnięto go z trumny?

– Wcale go nie wycią­gnięto. W każ­dym razie nic tego nie potwier­dza, choć, jak powie­dzia­łem, prze­pro­wa­dzimy sporo dodat­ko­wych badań. Na razie mogę jedy­nie powie­dzieć, że wszyst­kie ślady wska­zują na to, że wypchnięto pokrywę trumny od środka i gołymi rękami roz­rzu­cono zie­mię, która na niej leżała.

– Co? Facet samo­dziel­nie wydo­stał się z trumny? To nie­moż­liwe. On prze­cież nie żyje od roku.

– Wiem, lecz jeżeli jakimś cudem mógłby to zro­bić, nie miałby do usu­nię­cia dużej war­stwy ziemi. Trumna spo­czy­wała nie­cały metr pod powierzch­nią. To jest mini­mum, na jakie zezwa­lają lokalne prze­pisy doty­czące cmen­ta­rzy, o ile zie­mia jest odpo­wied­nia. Rozu­miesz, nie może w niej być za dużo pia­sku czy cze­goś w tym stylu.

Detek­tyw inspek­tor Fair­bro­ther popa­trzył na tech­nika jak na wariata.

– Ste­ven, nie sły­sza­łeś, co przed chwilą powie­dzia­łem? On nie żyje od roku. Praw­do­po­dob­nie w poło­wie już zgnił. Chyba widzia­łeś jakieś filmy o zombi, co? Facet zapewne wygląda jak jeden z nich albo znacz­nie gorzej. I poza tym obaj wiemy, że nie ma cze­goś takiego jak zombi. Jedy­nym zna­nym mi cho­dzą­cym tru­pem jest ta sta­ru­cha, która czy­ści nam kible na komi­sa­ria­cie.

Tech­nik bez­tro­sko wzru­szył ramio­nami.

– Prze­ka­zuję ci tylko to, na co wska­zują dowody. Po wewnętrz­nej stro­nie pokrywy natra­fi­li­śmy na liczne otar­cia, zadra­pa­nia i uszko­dze­nia. Wyglą­dają niczym ślady paznokci, tak jakby miesz­ka­niec trumny usil­nie sta­rał się wyjść. Ale to jesz­cze nie wszystko. Gdyby ktoś go wyko­pał, żwir, który roz­sy­pano na jego gro­bie, byłby teraz pod war­stwą wyko­pa­nej ziemi, a tym­cza­sem jest na odwrót.

– No dobrze – rzekł Fair­bro­ther. – Chyba jed­nak pocze­kamy, aż prze­pro­wa­dzi­cie wszyst­kie bada­nia przy Lam­beth Road. Jestem wię­cej niż pewien, że znaj­dzie­cie jakieś racjo­nalne wyja­śnie­nie. To zna­czy, chcę się dowie­dzieć, że to nie umrzyk uznał, że spę­dził pod zie­mią już dość czasu, i posta­no­wił wysko­czyć na piwo. Gdy­bym w to uwie­rzył, natych­miast kazał­bym ludziom prze­szu­kać pobli­skie puby. – Pokrę­cił głową. – „Miesz­ka­niec”, cho­lera jasna! Ste­ven, to nie żaden miesz­ka­niec, tylko pier­do­lony sztyw­niak.

Brenda wciąż była w głę­bo­kim szoku, kiedy do jej domu przy­szli inspek­tor Fair­bro­ther i sier­żant Mor­ri­son. Sie­działa ze zło­żo­nymi rękami na sofie i wpa­try­wała się w foto­gra­fię Phi­lipa. Na ich pyta­nia odpo­wia­dała szep­tem, jakby nie chciała, żeby mąż sły­szał jej słowa, bo mógłby być zakło­po­tany.

– Wszy­scy go lubili – mówiła Brenda. – Nie potra­fię wska­zać nikogo, kto chciałby mu zro­bić krzywdę. Zawsze roz­śmie­szał ludzi.

– A jaką miał pracę? – zapy­tał Fair­bro­ther. – Może zde­ner­wo­wał kogoś ze swo­jej branży? Może spro­ku­ro­wał sobie wroga, nawet o tym nie wie­dząc. Takie rze­czy się zda­rzają.

– Phi­lip pro­wa­dzi sklep z arty­ku­łami żela­znymi. No… pro­wa­dził. Har­ris’s Har­dware przy Gar­ratt Lane. Ale naprawdę nie mogę sobie wyobra­zić, żeby Phi­lip roz­wście­czył kogoś tak mocno, że ten posta­no­wił wyko­pać go z grobu, tym bar­dziej rok po pogrze­bie.

Brenda wykrzy­wiła usta z roz­pa­czy i po jej policz­kach popły­nęły łzy. Sier­żant Mor­ri­son usia­dła obok niej na sofie i ją objęła.

– Bar­dzo za nim tęsk­nię, odkąd umarł – wykrztu­siła Brenda. – Ale mogłam cho­ciaż cho­dzić na jego grób i przy­no­sić mu kwiaty, bo wie­dzia­łam, że tam spo­czywa w pokoju. A teraz nie wiem, gdzie on jest i dla­czego ktoś go zabrał. Prze­cież Phi­lip nie żyje! Dla­czego nie zosta­wiono go w spo­koju?

– Pani Har­ris, zro­bimy wszystko, co w naszej mocy, żeby poznać prawdę, pro­szę mi wie­rzyć – ode­zwała się sier­żant Mor­ri­son. – I niech pani nie traci nadziei. Znaj­dziemy go, obie­cuję, i wypra­wimy mu drugi pogrzeb. Powróci do ziemi i znów będzie mógł spo­koj­nie spać.

W dro­dze na komi­sa­riat inspek­tor Fair­bro­ther zauwa­żył:

– Chyba tro­chę pochop­nie obie­ca­łaś, że go na pewno znaj­dziemy.

– Być może. Ale nie wyobra­żam sobie, że kto­kol­wiek będzie chciał gdzieś prze­cho­wy­wać roz­kła­da­jące się zwłoki. Już sam ich zapach jest odra­ża­jący.

– Sam nie wiem. Bywają różne gusty. Moja mał­żonka uwiel­bia ser lim­bur­ger, który śmier­dzi gorzej niż jakie­kol­wiek zwłoki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: House of Flies

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton 2024

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce

© Ruben Mario Ramos / Arcan­gel Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dom much, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-989-9

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer