Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Piąty tom cyklu z Patel i Pardoe – parą detektywów policji londyńskiej.
Śmierć pastora jest początkiem całej serii przerażających wydarzeń, coraz dziwniejszych i bardziej szokujących – kolejni duchowni tracą życie, znikają ciała z zakładu pogrzebowego, zwłoki wychodzą z grobów. Do tego za każdym razem na miejscu przestępstwa pojawiają się muchy – setki, tysiące, czasem nawet miliony agresywnych, wściekle bzyczących much.
Śledztwo prowadzą wytrawni specjaliści od nietypowych spraw – detektywi Dżamila Patel i Jerry Pardoe. Czy za tymi zbrodniami stoi człowiek z krwi i kości? Kim jest uchwycona przez kamery z monitoringu tajemnicza postać? Dżamila i Jerry muszą jak najszybciej rozwiązać te zagadki, zwłaszcza że także ich samych zaczynają prześladować muchy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Tego autora nakładem
Domu Wydawniczego REBIS
ukazały się m.in.
Bazyliszek
Czerwony Hotel
Dni śmiertelnego strachu
Dzieci zapomniane przez Boga
Dziedzictwo
Dżinn
Festiwal strachu
Kostnica
Ludzie cienia
Manitou
Noc gargulców
Noc skorpiona
Panika
Rytuał
Trans śmierci
Wirus
Wojownicy nocy
Wybryk natury
Zemsta manitou
Wielebny Paul Wymarsh opuścił książkę i sięgnął po stojący na nocnym stoliku kubek z gorącą czekoladą. Znów uniósł książkę i wypił pierwszy łyk, ale wtedy poczuł, że coś miękkiego przylepiło mu się do górnej wargi.
Kiedy zajrzał do kubka, zobaczył, że w czekoladzie pływają trzy martwe muchy.
– Fuj! – jęknął z obrzydzeniem, odrzucił pierzynę i wyskoczył z łóżka.
Wcześniej nie zauważył w sypialni ani jednej muchy. Był przecież koniec października, i to zimnego października; o tej porze roku much się już raczej nie widywało.
Zaniósł kubek do łazienki, włączył światło i wylał czekoladę z owadami do sedesu, po czym spuścił wodę. Zobaczył swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Miał wąskie ramiona, krótkie zmierzwione włosy i okulary na nosie. Nosił piżamę w zielone paski. Doszedł do wniosku, że wygląda w tej chwili na dość wstrząśniętego.
Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy nie powinien zapytać Boga o ewentualne znaczenie trzech much, które utopiły się w jego wieczornym napoju, lecz szybko uznał, że problem jest zbyt drobny, aby niepokoić nim Wszechmogącego, choćby dlatego, że światem wstrząsa tak wiele wojen.
Bo Bóg zapewne by rzucił: „A skąd mam, do diabła, to wiedzieć?”. Wielebny Wymarsh wiedział z doświadczenia, że Bóg ma poczucie humoru.
Postawił pusty kubek na małym stoliku na półpiętrze. Ale kiedy ruszył po schodach z powrotem do sypialni, usłyszał z parteru odgłosy jakby szurania nogami. Przystanął i zaczął nasłuchiwać. Po kilku sekundach usłyszał kolejne dźwięki. Tym razem brzmiało to tak, jakby ktoś powoli zamiatał podłogę.
Włączył światło na schodach. Dźwięki po kilku chwilach ucichły, ale potem wielebny odniósł znów wrażenie, że słyszy szuranie.
– Halo! Jest tam ktoś na dole? – zawołał.
Zamierzał wykrzyczeć to pytanie mocnym i stanowczym głosem, lecz tylko z trudem je wychrypiał, jakby akurat był przeziębiony.
Odpowiedzią była jedynie cisza, w której wielebny Wymarsh wyraźnie usłyszał bicie swojego serca. Przed pójściem do sypialni zamknął drzwi zarówno frontowe, jak i kuchenne, więc był pewien, że usłyszałby, gdyby ktoś się włamał do domu.
Chociaż z parteru nie dobiegł już żaden nowy odgłos, wiedział, że będzie musiał zejść po schodach i upewnić się, że nikogo tam nie ma. Może przed chwilą słyszał jedynie, jak wyłącza się kocioł gazowy albo wychładza się grzejnik? Budynek plebanii pochodził z początków epoki wiktoriańskiej. Deski podłogowe i krokwie często skrzypiały, a luźne szyby okienne stukały, lecz wielebny jeszcze nigdy nie słyszał odgłosów przywodzących na myśl szuranie i zamiatanie.
Za oknami padał deszcz, ale nie gęsty, tylko słaby, i nie słychać było trzasku piorunów.
Wrócił do sypialni i nałożył sztruksowe kapcie. Następnie zaczął ostrożnie schodzić na parter, mijając oprawiony w ramki obraz Jezusa i jego uczniów w Ogrodzie Oliwnym i fotografię katedry w Southwark, gdzie wielebny Wymarsh został wyświęcony. Kiedy znalazł się w holu, włączył światło i znów zaczął nasłuchiwać. Panowała absolutna cisza.
Najpierw zajrzał do salonu, gdzie stały stara skórzana sofa i dwa fotele, a w jedną ze ścian wbudowany był gotycki kamienny kominek. Pochylił się, żeby zajrzeć za sofę, lecz nikt za nią nie kucał, a spod brązowych aksamitnych zasłon nie wystawały niczyje buty.
Przez chwilę stał niezdecydowany, a potem wziął mosiężny pogrzebacz oparty o ścianę kominka. Może poszukiwanie ewentualnego intruza z bronią w ręku nie było tak do końca chrześcijańskie, ale w końcu krzyżowcy atakowali niewiernych mieczami.
Sprawdził swój gabinet wypełniony mnóstwem książek, toaletę na parterze i ogromną szafę z mahoniu, w której przechowywał płaszcze, nakrycia głowy i buty. Dźgnął płaszcze końcem pogrzebacza; nikt za nimi się nie ukrywał.
W końcu poszedł do kuchni. Kiedy włączył lampę jarzeniową, nikogo nie zobaczył. Szarpnął drzwi wychodzące na ogród i okazały się zamknięte na klucz. Otworzył drzwi do pomieszczenia gospodarczego, gdzie suszyły się jego koszule, lecz i tam nikogo nie było.
To z pewnością centralne ogrzewanie wydawało te odgłosy, pomyślał. Albo jakaś mysz. A może po prostu zaczyna mi szumieć w uszach.
Miał już odnieść pogrzebacz do salonu i wrócić na piętro, kiedy zobaczył, że coś błyszczy na szybie okna kuchennego, za poziomymi żaluzjami. W pierwszej chwili pomyślał, że to krople deszczu, lecz gdy popatrzył uważniej, zdał sobie sprawę, że po szybie wędruje pięć czy sześć much.
Popatrzył na nie z obrzydzeniem, ale i zaskoczeniem. Skąd się tutaj wzięły muchy? Kuchnia była nienagannie czysta, ponieważ jego sprzątaczka, Ola, była tu zaledwie wczoraj. A wielebny nie pozostawiał w kuchni ani jedzenia, ani brudnych talerzy, które mogłyby wzbudzić zainteresowanie much.
Odłożył pogrzebacz, otworzył szafkę pod zlewem i wyciągnął z niej puszkę raidu, którą kupił latem, żeby pozbyć się z plebanii os. Uniósł żaluzje i prysnął na muchy aerozolem. Prawdopodobnie użył znacznie więcej środka trującego, niż było potrzeba, żeby je zabić.
Muchy niemal natychmiast odpadły od szyby i zaległy brzuchami do góry na parapecie. Jeszcze przez kilka sekund machały czarnymi nóżkami i kręciły się wokół własnej osi, po czym znieruchomiały. Wielebny Wymarsh oderwał z rolki kawałek papierowego ręcznika, owinął nim muchy i wrzucił do pojemnika na odpadki, który otwierał się po naciśnięciu nogą pedału u podstawy.
Jeszcze przez chwilę stał nieruchomo na środku kuchni, uspokojony, choć zarazem z dziwnym poczuciem winy. Nawet mucha była przecież stworzeniem boskim i miała prawo do życia, a on właśnie odebrał życie połowie tuzina takich istot.
Omiótł wzrokiem całą kuchnię, po czym wziął do ręki pogrzebacz, wyłączył światło i udał się po schodach do sypialni.
Zanim zamknął oczy, odezwał się bardzo cicho:
– Panie Jezu, wierzę, że jesteś Synem Bożym, który umarł, żeby odkupić moje grzechy. Otwieram drzwi do mojego serca i proszę Cię, abyś był moim panem i zbawcą. Proszę Cię o przebaczenie za wszystkie moje niegodne uczynki.
Niecałe dwadzieścia minut później zasnął i zaczął niemal natychmiast śnić, że jego zmarła żona, Glenda, gra na pianinie w salonie. A właściwie że siedzi przed pianinem i dotyka palcami klawiszy, lecz nie wydobywa z instrumentu żadnego dźwięku.
Wielebny stanął za jej plecami. Przez chwilę milczał, po czym powiedział:
– Nie słyszę muzyki, Glendo? Dlaczego?
Nie patrząc na niego, żona odpowiedziała:
– To rak, Paul. Kiedy ktoś ma raka, nikt nie jest w stanie usłyszeć jego gry.
Delikatnie położył obie dłonie na jej ramionach i obserwował, jak w absolutnej ciszy dotyka palcami kolejnych klawiszy. Tęsknił za nią tak bardzo, że czuł kłucie w żołądku.
Gdy śnił, że patrzy na żonę przy pianinie, otworzyły się drzwi jego sypialni. Tuż za progiem stała wysoka postać. Błyszczała zielonym kolorem, od stóp aż po czubek głowy, jakby w całości była pokryta drobinkami zielonego szkła. Pozostawała bez ruchu przez dłuższą chwilę, słuchając, jak wielebny Wymarsh mamrocze przez sen. Wreszcie weszła do sypialni i zatrzymała się przy jego łóżku. Przez cały czas syczała, ale tak delikatnie, że prawie nie można było tego usłyszeć.
Postać odczekała jeszcze ponad minutę, po czym złapała za kołdrę, którą był przykryty wielebny, i ściągnęła ją z niego do połowy. Wielebny Wymarsh natychmiast się obudził, chociaż przez pierwsze dwie lub trzy sekundy nie był pewien, czy naprawdę już nie śpi, czy to wszystko wciąż mu się śni. Odwrócił się na plecy i mruknął:
– Co…
Postać złapała go za gardło i ścisnęła je tak mocno, że wielebny nie był już w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Zaczął się krztusić. Próbował się oswobodzić, uderzał obiema rękami w materac, lecz postać już nie tylko dusiła, ale też przyciskała go do łóżka z taką siłą, że nie mógł oderwać głowy od poduszki. Jego nogi splątały się pod kołdrą, więc nie mógł nawet nimi kopać.
W sypialni i tak było bardzo ciemno, lecz wielebny Wymarsh poczuł, że spływa na niego fala jeszcze głębszego mroku. Nie przyszło mu do głowy, żeby prosić Boga o ratunek. Myślał wyłącznie o przenikliwym bólu gardła i o tym, że mimo desperackiego wysiłku nie może oddychać. Miał wrażenie, że za chwilę eksplodują mu płuca.
Usta miał szeroko otwarte, ponieważ rozpaczliwie próbował wciągnąć chociaż odrobinę powietrza, więc postać, wciąż jedną dłonią go dusząc, paznokcie drugiej wbiła mu w język i pociągnęła go tak daleko, jak tylko się dało. Wielebny Wymarsh zwymiotowałby, gdyby jego krtań nie była mocno ściśnięta. Poczuł mrowienie na języku, jakby siadały na nim muchy, a potem odniósł wrażenie, że te muchy zaczynają wchodzić do jego ust, nie pojedynczo, lecz całą ogromną chmarą. Zdołał jeszcze raz zacharczeć, a potem stracił przytomność.
Postać zaciskała dłoń na jego gardle, aż nabrała pewności, że wielebny nie oddycha. Następnie złapała za rąbek kołdry i całkowicie przykryła nią ofiarę.
Milczała, ale jeszcze przez chwilę stała przy łóżku w absolutnej ciszy, tak samo pozbawionej dźwięków, jak gra Glendy na pianinie.
Jerry właśnie skończył przesłuchiwać starszego mężczyznę, który celowo przejechał należącego do sąsiada samojeda, ponieważ ten nieustannie szczekał.
– Niech pan mnie źle nie zrozumie, ja kocham zwierzęta – oznajmił mężczyzna. – I wcale nie chciałem, żeby ten biedny pies cierpiał, nic z tych rzeczy. Ale razem z małżonką musieliśmy znosić jego głośne szczekanie pięćdziesiąt razy na dzień przez całe trzy miesiące i odchodziliśmy już od zmysłów.
– Cóż, niech pan się na mnie nie powołuje – powiedział Jerry, wyłączywszy magnetofon – ale ja w takiej sytuacji znacznie wcześniej rzuciłbym mu przez płot jakieś zatrute psie ciasteczka.
Otworzyły się drzwi pokoju przesłuchań i do środka wszedł detektyw posterunkowy Mallett, z niedojedzonym pasztecikiem z mięsem i warzywami w ręce.
– Przepraszam, że przeszkadzam, szefie. Nie wiedziałem, że wciąż przesłuchujesz.
– Skądże, właśnie skończyliśmy. W porządku, panie Belling, może pan iść do domu. Prześlę pańskie zeznanie i zeznania świadków oskarżycielowi publicznemu. Skontaktuję się, kiedy otrzymam informację, czy zostanie wniesione przeciwko panu oskarżenie, czy nie.
Starszy mężczyzna ściągnął z oparcia krzesła zniszczony szary płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy niezgrabnie wkładał ręce w rękawy, miał taką minę, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale potem najwyraźniej zmienił zamiar.
Posterunkowy Mallett wszedł do środka, robiąc mu przejście w progu.
– To był pogromca samojeda?
– Tak, Jeżozwierzu. Powiedział, że przyzna się do winy, jeżeli zostanie oskarżony, ale przypuszczam, że tego nie zrobią. Sądy mają obecnie więcej spraw z agresywnymi nożownikami, niż ja zjadłem ciepłych posiłków w tym roku. Dzieje się coś ważnego czy jedynie chcesz mi zaproponować kęs tego apetycznego pasztecika?
– Nie, Jerry, tak. To znaczy, szefie. Przepraszam, jeszcze się nie przestawiłem po twoim awansie. Jak mam do ciebie mówić? Szefie czy sierżancie?
– Jak sobie chcesz, Jeżozwierzu. Możesz mnie nawet nazywać „waszą wysokością”, jeśli masz ochotę.
– Właśnie rozmawiałem przez telefon z Marsjaninem – powiedział posterunkowy Mallett. – Twierdzi, że ma przypadek, któremu powinieneś się przyjrzeć razem z detektyw inspektor Patel.
– To brzmi złowieszczo. Zdradził ci jakieś szczegóły?
– Niewiele. Powiedział jednak, że chodzi o pastora znalezionego wczoraj w Clapham. Martwego. Prawdopodobnie uduszonego.
– A więc morderstwem zajmuje się detektyw nadinspektor Butcher?
– Tak, owszem. Nie wiadomo, kiedy pastor został uduszony i jak długo leżał martwy, zanim go znaleziono.
– To mi nie wygląda na coś nadprzyrodzonego. Niemniej zadzwonię do Marsjanina. A jak wygląda sprawa z Secret Garden?
Jerry miał na myśli pięcioletniego chłopca, którego zwłoki znaleziono we wczesnych godzinach porannych na zjeżdżalni placu zabaw w Battersea Secret Garden. Dziecko miało liczne obrażenia, między innymi pękniętą czaszkę i połamane żebra. I z pewnością od dłuższego czasu było maltretowane.
Jeżozwierz ugryzł kawałek pasztecika i pokręcił głową.
– Na razie niczego nie wiemy – odpowiedział, zionąc okruszkami. – Żadnych świadków, nic z monitoringu. Nie mamy żadnego zgłoszenia o zaginięciu dziecka.
– To niewiarygodne, co niektórzy ludzie robią swoim dzieciom. To już trzecia taka ofiara w tym miesiącu.
Jerry wrócił po schodach do swojego gabinetu, który teraz dzielił z detektyw sierżant Ruth Watkins. Prawie trzy miesiące temu zakończył ostatnią sprawę, nad którą pracował razem z detektyw sierżant Dżamilą Patel. Było to surrealistyczne śledztwo dotyczące bandy dzieci zarządzanej z piwnicy w Vauxhall przez kogoś w typie Fagina oraz związanych z tym kradzieży i morderstw.
Oboje otrzymali stanowcze instrukcje, aby nigdy nie ujawniać szczegółów tej sprawy dziennikarzom i aby nie rozmawiać o niej z innymi policjantami. Za to po jej zakończeniu i przedstawieniu pełnego raportu Dżamila Patel została awansowana do stopnia detektywa inspektora, a Jerry – detektywa sierżanta. Zarabiali na nowych stanowiskach 5 tysięcy funtów rocznie więcej niż przed promocją.
Niemal każdy funkcjonariusz policji londyńskiej, który wiedział cokolwiek o osiągnięciach Dżamili i Jerry’ego, nazywał ich „pogromcami duchów”, choć oficjalnie było to źle widziane. Detektyw nadinspektor Herbert Chance stanowczo oznajmił: „Interesują nas fakty. Interesują nas dowody rzeczowe. Nie zajmujemy się absolutnie żadnymi wytworami chorej ludzkiej wyobraźni”.
Jerry zatelefonował do Dereka Granta, „Marsjanina”. Jego głos był jak zwykle ponury.
– Ach, sierżant Pardoe. Dzięki, że oddzwaniasz tak szybko. Tak, jestem na Falcon Road razem z doktorem Crowe’em. Nadinspektor Butcher też tutaj jest, ale myślę, że byłoby dobrze, gdybyś do nas dołączył i sam to zobaczył.
– Mallett powiedział mi, że chodzi o pastora, którego znaleziono martwego w Clapham.
– Tak. To wielebny Paul Wymarsh z kościoła Świętego Gratusa. Niewątpliwie ktoś go udusił – doktor Crowe jest tego pewien w stu procentach. Nie wiemy jednak, kiedy to się stało. W sobotę prowadził nabożeństwo wieczorne, w niedzielę rano jednak nie zjawił się na mszy. Kościelny próbował się do niego dodzwonić, a kiedy wielebny Wymarsh nie odebrał telefonu, poszedł do probostwa. Miał zapasowy klucz, więc wszedł do środka, no i znalazł zwłoki w łóżku.
– A więc czego właściwie nie wiadomo w kwestii czasu jego śmierci? Na pewno nastąpiła pomiędzy wieczornym nabożeństwem w sobotę a poranną mszą w niedzielę. To przedział wynoszący najwyżej dziesięć godzin.
– Jak mówiłem, moim zdaniem powinieneś przyjechać i zobaczyć go osobiście.
– Dobrze. Tylko coś zjem. Nie miałem dotąd czasu na śniadanie.
– Och. Na twoim miejscu niczego bym na razie nie jadł.
Dojazd do siedziby koronera przy Falcon Road zabrał zaledwie pięć minut. Jerry zaparkował naprzeciwko budynku, przy Afghan Road. Kiedy przechodził na drugą stronę jezdni, ledwo uniknął potrącenia przez autobus linii numer 49. No cóż, pomyślał, przynajmniej mieliby niedaleko do kostnicy.
Zalotnie cmoknął do rudowłosej Kirsty z recepcji, a ona w odpowiedzi posłała mu całuska. Następnie wsiadł do klaustrofobicznej windy. Marsjanin czekał na niego w laboratorium, a towarzyszyli mu doktor John Crowe, koroner, jego asystent Zahir oraz detektyw nadinspektor Butcher.
Znajomi policjanci nazywali Dereka Granta Marsjaninem, ponieważ był chudy i łysy, miał wielkie odstające uszy i przemawiał monotonnym głosem, jakby pochodzącym z innego świata. Doktor Crowe był wysokim efekciarzem, miał kręcone siwe włosy i zawsze odzywał się w taki sposób, jakby grał główną rolę w tragedii szekspirowskiej, nawet kiedy tylko prosił Zahira, żeby podał mu hak chirurgiczny.
Zdaniem Jerry’ego detektyw nadinspektor Butcher miał doskonale dopasowane nazwisko, ponieważ rzeczywiście był przysadzisty niczym rzeźnik, miał rumiane policzki, palce tłuste jak kiełbasy i ogólnie wyglądał tak, jakby za chwilę miał włożyć fartuch, stanąć za ladą i ćwiartować żeberka wieprzowe.
– No to o co chodzi z denatem? – zapytał Jerry.
– Uwierz mi, jestem totalnie zdezorientowany – odparł nadinspektor Butcher. – Od trzynastu lat pracy niczego takiego nie widziałem. Słowo daję, nigdy, i to przez duże „N”.
– Sam zobacz – rzucił doktor Crowe tubalnym głosem. – Ja też muszę zauważyć, że nigdy nie miałem do czynienia z takim przypadkiem, nawet kiedy przywożono mi zwłoki w bardzo zaawansowanym stadium rozkładu.
Wielebny Wymarsh leżał nagi na stole patologicznym z nierdzewnej stali. Jego klatka piersiowa sterczała w górę, jakby skonał z głodu. Doktor Crowe skinął na Jerry’ego, żeby podszedł bliżej.
– Widzisz te obszerne sińce na jego szyi? Został uduszony ludzką ręką, bez wątpienia taka jest właśnie przyczyna śmierci.
– Cóż więc jest w tym niezwykłego? Niezbyt wielu morderców dusi ofiary, co nie? To zaledwie siedem procent przypadków. Ale i tak daje to około pięćdziesięciu truposzów rocznie.
– Owszem, ale nigdy się nie spotkałem z czymś takim – powiedział doktor Crowe.
Dłonią w niebieskiej nitrylowej rękawicy opuścił szczękę wielebnego Wymarsha, dzięki czemu szeroko otworzyły się jego usta. Jerry dostrzegł w środku stertę czarnych skrzydlatych stworów. Kiedy przyjrzał im się bliżej, zdał sobie sprawę, że to muchy.
– Jezu… – wykrztusił.
– Według nadinspektora Butchera kościelny, który znalazł nieboszczyka, zeznał, że w całej sypialni roiło się od much. Otworzył okno i większość wyleciała na zewnątrz. Ale dopiero wtedy, kiedy zacząłem tutaj oględziny, odkryłem w ustach te wszystkie muchy, co wygląda tak, jakby chciał je połknąć. Oceniam, że jest ich około stu. To prawdopodobnie Musca domestica, mucha domowa. Oczywiście policzę je, sfotografuję i zeskanuję, ale Derek uznał, że powinieneś je najpierw zobaczyć in situ.
Opuścił maskę chirurgiczną i głośno wydmuchał nos w chusteczkę. Następnie powiedział:
– Jeżeli wielebny chciał zjeść muchy, proszę bardzo, nie stałoby mu się nic złego. Takie samo jedzenie jak każde inne.
Jerry przyjrzał się uważniej ustom wielebnego Wymarsha. Już wcześniej widywał muchy na zwłokach, ale nigdy nie było ich aż tak dużo. I nigdy nie wypełniały ust ofiary.
– Chyba nie myślisz poważnie, że zamierzał je zjeść na śniadanie, co? Nawet robaki by to zniesmaczyło.
– Oczywiście, bardzo w to wątpię – odparł doktor Crowe. – Ale słowo „robaki” jest tutaj trafne, bo tego właśnie nie rozumiem. Czas pomiędzy pójściem wielebnego do probostwa po nabożeństwie wieczornym a odkryciem jego zwłok następnego dnia rano, jest absolutnie za krótki na to, żeby ciało zaczęło się rozkładać. Nawet gdyby do tego doszło i muchy natychmiast zaczęłyby składać jaja, potrzeba by przecież przynajmniej doby, żeby z tych jaj zaczęły powstawać robaki, czyli larwy. Później potrzeba by mniej więcej dwóch tygodni, żeby larwy stały się poczwarkami, a także sześciu dni, żeby każda z tych poczwarek została w pełni rozwiniętą muchą.
– Już dziękuję, chyba dosyć się napatrzyłem – powiedział Jerry. Był ogromnie wdzięczny Marsjaninowi za to, że odradził mu zjedzenie śniadania przed przyjazdem do kostnicy. – Zatem uważasz, że te muchy były już w pełni rozwiniętymi owadami, zanim wielebny Wymarsh został uduszony?
– Tak. Nie mam cienia wątpliwości.
– W takim razie skąd się wzięły i jakim sposobem tak dużo much znalazło się w sypialni pastora? No i przede wszystkim jak zdołały mu wypełnić cały dziób?
– Nie mamy zielonego pojęcia – oświadczył Marsjanin. – Właśnie dlatego do ciebie zadzwoniłem. Kontaktowałem się już z profesorem Gregorym Yearlingiem. To entomolog z Oksfordu. Przyjedzie do nas jeszcze dzisiaj i zbada te muchy. Będzie w stanie stwierdzić, czy jest w nich coś nadzwyczajnego, chociaż według doktora Crowe’a są to najzwyczajniejsze muchy na świecie.
Jerry jeszcze raz popatrzył uważnie na zwłoki wielebnego Wymarsha. Marsjanin nie powiedział tego wprost, jednak było już jasne, dlaczego do niego zadzwonił. Bez wątpienia podejrzewał, że tylko jakaś nadzwyczajna okoliczność mogła spowodować pojawienie się chmary much w sypialni pastora, kiedy ktoś go dusił. Może ich masowy zlot był jedynie wybrykiem natury, ale jakim konkretnie? Może wielebny Wymarsh po prostu dokarmiał muchy, chociaż w takim przypadku tylko jeden Bóg mógłby wiedzieć, co nim kierowało.
– Pozwólcie, panowie, że porozmawiam z detektyw inspektor Patel – odezwał się Jerry. – Prawdopodobnie wie o muchach znacznie więcej niż ja. Potem skontaktuję się z wami.
– Niedaleko jest mała kawiarenka – powiedział nadinspektor Butcher. – Wypijemy kawę, Jerry, a przy okazji streszczę ci resztę faktów związanych z tą gównianą sprawą.
Jerry miał właśnie wyjść za Butcherem z laboratorium, kiedy zobaczył, że pojedyncza mucha wyszła z ust wielebnego Wymarsha i usiadła na jego górnej wardze.
Popatrzył na Marsjanina, ale ten jedynie pokręcił głową. Nawet teraz część tych much jeszcze żyła.
– Nie tylko te cholerne muchy przyprawiają mnie o ból głowy – oznajmił nadinspektor Butcher, kiedy usiadł z Jerrym na niebieskich plastikowych krzesłach w Al’s Place Café.
Butcher zamówił kanapkę z bekonem, ale Jerry wciąż odnosił wrażenie, że czuje w ustach muchy, więc zadowolił się filiżanką czarnej kawy.
– Co jeszcze? – zapytał nadinspektora.
– Przede wszystkim nie wiadomo, jak sprawca wszedł do plebanii i z niej wyszedł po zabójstwie. Oboje drzwi były zamknięte na klucz. Drzwi frontowe są stare i można je zamykać i otwierać kluczem tylko od zewnątrz. Jeśli chodzi o drzwi kuchenne, to klucz był w zamku od środka.
– Okna?
– Wszystkie zamknięte.
– Jakieś odciski palców albo butów?
– Na razie nic nie znaleziono. Ale zespół Marsjanina sprawdzi wszystkie klamki, poręcze i podłogi promieniami ultrafioletowymi. Pościel wielebnego zostanie sprawdzona pod kątem obecności śladów DNA, ponieważ sprawca musiał przykryć ofiarę po zbrodni.
– Czyli nie mamy pojęcia, w jaki sposób sprawca wszedł i wyszedł z budynku?
– Najmniejszego, Jerry. Może dostał się kominem jak Święty Mikołaj.
Po chwili przyszedł kelner z kanapką dla nadinspektora. Kiedy Butcher zachłannie ją gryzł, Jerry w zamyśleniu popijał kawę.
– A co z motywem morderstwa? Czy ktoś wcześniej groził wielebnemu Wymarshowi? Może pastor miał jakieś problemy osobiste?
Nadinspektor Butcher przez chwilę przeżuwał kawałek kanapki, a kiedy go połknął, powiedział:
– Detektyw inspektor Baker i jego ludzie są teraz w kościele Świętego Gratusa. Kazałem im przesłuchać dwóch wikariuszy, kościelnego i w ogóle wszystkie osoby związane z parafią. Sam rozumiesz, musimy się dowiedzieć, czy wielebny Wymarsh przypadkiem nie nadepnął komuś na odcisk. Był wdowcem, ale sprawdzimy, czy nie rozpoczął nowego związku, a jeśli tak, to z kim.
– Wiadomo nam o jakichś sektach religijnych w Clapham, które mogłyby patrzeć krzywo na chrześcijan?
– Słyszałem jedynie o grupie druidów, ale trudno ich nazwać terrorystami.
– Druidzi wierzą w ofiary z ludzi, prawda? Czy to nie oni pletli wiklinowe kukły, pakowali do środka żywe osoby i je palili?
– Wątpię, żeby druidzi z Clapham byli do tego zdolni. Większość z nich to już dziewięćdziesięciolatkowie i żaden z nich na pewno nie potrafi upleść z wikliny koszyka, a co dopiero kukłę. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś z nich w środku nocy włamał się na plebanię i udusił pastora. Prawdopodobnie wszyscy o wpół do dziewiątej już śpią po wieczornej filiżance kakao.
Jerry dopił kawę. Zdał sobie sprawę, że Marsjanin i nadinspektor Butcher zadzwonili do niego, ponieważ morderstwo wielebnego Wymarsha wydaje się zawierać niejasne elementy nadprzyrodzone, ale prawdopodobnie skontaktowali się z nim także dlatego, że nie potrafili zrozumieć, w jaki sposób popełniono zbrodnię, i przeczuwali, że znalezienie sprawcy wymaga raczej pogłębionej niż zwyczajnej rutynowej pracy policyjnej. Niemniej on sam również na razie nie miał pojęcia, jak sprawca zdołał się przedostać na plebanię, skąd pochodziła ta chmara much i jakie miała znaczenie.
– Jak już powiedziałem Marsjaninowi, wrócę na komisariat i skontaktuję się z detektyw inspektor Patel – powiedział Butcherowi. – Nie mogę zagwarantować, że wyciągnie z opisu zbrodni głębsze wnioski ode mnie, ale na pewno wie o wiele więcej o upiorach, duchach i wszelkich straszydłach, które pojawiają się w środku nocy.
Nadinspektor Butcher wytarł usta, zmiął w dłoni papierową chusteczkę i cisnął ją na talerz.
– Nienawidzę takich śledztw. Kurwa, nienawidzę. Już wolę, kiedy ludzie najzwyczajniej w świecie strzelają do siebie z dowolnej broni palnej.
Kiedy Brenda z małym Michaelem przyjechała na Wandsworth Cemetery, znowu zaczęło padać. Siąpił tylko drobny deszczyk, ale tak czy owak był to jedyny dzień, kiedy Brenda mogła wziąć urlop. Michael powinien być teraz w szkole, ale Brenda zadzwoniła do jego wychowawczyni i powiedziała, że boli go ucho.
Poprzedniego dnia minął rok od śmierci jej męża, Philipa. Jego furgonetka została z impetem uderzona od tyłu przez dwudziestotonową ciężarówkę na autostradzie M25. Kierowca ciężarówki nie zauważył pojazdu Philipa, ponieważ akurat pisał esemesa. Kiedy Brenda przyjechała do szpitala, personel kostnicy nie pozwolił jej zobaczyć zwłok.
Idąc cmentarną ścieżką pomiędzy setkami szarych nagrobków, Brenda niosła wiązankę trzynastu białych róż; każda symbolizowała jeden rok małżeństwa z Philipem. Michael zamierzał zostawić na grobie torebkę żelków Haribo, ponieważ ojciec zawsze wyjadał mu co najmniej jednego z paczki, mrugał do niego i głośno się śmiał.
Kiedy jednak dotarli do grobu Philipa, Brenda zobaczyła, że kwatera jest odgrodzona niebiesko-białą taśmą policyjną. Obok stali trzej umundurowani policjanci w odblaskowych kamizelkach i pracownik cmentarza.
Marmurowy pomnik wciąż był na miejscu, ale gdy Brenda podeszła bliżej grobu, ujrzała, że został on rozkopany, a dół otacza sterta czarnej ziemi i żwiru.
– Mój Boże, co się stało? – zapytała policjantów.
Dostrzegła, że trumna wciąż znajduje się w grobie, lecz jej wieko jest nieznacznie przesunięte, a w środku nie ma zwłok. Pozostał tam tylko zielony krasnal na szczęście, którego Philip zawsze zabierał do pracy. Brenda w ostatniej chwili poprosiła grabarzy, żeby ułożyli go w trumnie obok męża.
– Przykro mi, proszę pani – odparł jeden z posterunkowych. – Czy to ktoś, kogo pani znała?
Brenda była tak zaskoczona, że zabrakło jej słów.
– To był mój mąż. To był… gdzie on jest? Co się z nim stało?
– Obawiamy się, że doszło do nieautoryzowanej ekshumacji – oznajmił pracownik cmentarza. Nosił okulary w grubych oprawach i miał rude wąsy, przez co przypominał Brendzie jej dawnego nauczyciela geografii. Przez chwilę nawet myślała, że to właśnie on. – To się stało w nocy.
– Ale kto to zrobił? I po co? Dokąd go zabrano?
– Niestety, nie mamy pojęcia, kto zainteresował się szczątkami pani męża, w jaki sposób je stąd zabrał ani dlaczego. Nie wiemy też, gdzie zwłoki się teraz znajdują.
– Czekamy na techników policyjnych – dodał posterunkowy. – Zaraz pojawią się także detektywi przydzieleni do tej sprawy.
Michael zaczął płakać, przyciskając do piersi paczkę z żelkami.
– Gdzie jest tatuś? Gdzie on teraz jest?
Łzy rozbłysły także w oczach Brendy, przytuliła jednak synka i powiedziała:
– Nie martw się, kochanie. Panowie policjanci go dla nas odnajdą.
– Ale dlaczego ktoś go stąd zabrał? Dlaczego? Przecież on nie żyje, mamusiu! On nie żyje!
Brenda popatrzyła na policjantów.
– Lepiej zabiorę go do domu. Proszę, to jest numer mojej komórki. Zadzwońcie do mnie, kiedy tylko się czegoś dowiecie.
– Oczywiście, proszę pani. Tak czy inaczej detektywi na pewno będą chcieli z panią porozmawiać. Mogłaby pani zostawić nam także swój adres?
Po chwili Brenda chwyciła Michaela za rękę i oboje ruszyli z powrotem w kierunku bramy cmentarnej. Nie była w stanie powstrzymać drżenia i dwukrotnie się potknęła. Michael wciąż popłakiwał i odwracał głowę, aby popatrzeć na sprofanowany grób ojca. Przyjechała furgonetka z policyjnymi technikami, a chwilę później dwa nieoznakowane samochody.
Do bliźniaka przy Broomwood Road Brenda dojechała po niecałych dziesięciu minutach. Przez całą drogę miała wrażenie, że śni. Ponieważ tylko mżyło, wycieraczki samochodowe tarły przednią szybę z nieprzyjemnym piskiem. Michael przestał płakać, ale kiedy tylko wszedł do domu, cisnął buty w kąt i bez słowa pobiegł do swojej sypialni na górze.
Brenda powiesiła płaszcz i weszła do salonu, wciąż nie wierząc, że to, co przeżyła przez ostatnie pół godziny, wydarzyło się naprawdę. Na półce z książkami stała duża fotografia Philipa w ramce. Uśmiechał się do niej, jakby wiedział, dokąd zabrano jego ciało, i zastanawiał się nad tym, czy jej powiedzieć, gdzie jest. Zawsze był dowcipnisiem.
Brenda padła na kolana i zawyła niczym zraniona suka.
Wciąż mżyło, więc detektyw inspektor Simon Fairbrother wrócił do samochodu, a trzyosobowy zespół techników samodzielnie prowadził rutynowe czynności przy grobie i w najbliższej okolicy.
Detektyw sierżant Audrey Morrison i detektyw posterunkowy Iniko Okeke także pozostali na zewnątrz, lecz Fairbrother dopiero co przeszedł covid – tkwił bezczynnie w domu przez trzy tygodnie – i nie miał zamiaru ryzykować nawrotu.
Niemniej od czasu do czasu włączał wycieraczki, aby obserwować, jak technicy w białych kombinezonach z tyveku, którzy wyglądali jak trzy wielkie bałwany, wchodzą i wychodzą z grobu. Pobierali także próbki ze sterty ziemi i żwiru, oglądali najbliższe groby, oświetlali trawę promieniami ultrafioletowymi w poszukiwaniu odcisków stóp.
Fairbrother rozmawiał już z pracownikiem cmentarza, lecz ten powiedział tylko, że nie ma pojęcia, co się właściwie wydarzyło. Czekał, aż technicy przekażą mu pierwsze informacje. Później razem z detektyw sierżant Morrison pojedzie przesłuchać panią Brendę Harris, wdowę po zaginionym. Może ona podsunie mu jakiś trop.
Do tej pory dowiedział się tylko, że Philipa Harrisa pochowano w grobie mniej więcej przed rokiem, i dlatego zniknięcie jego szczątków było jeszcze bardziej zagadkowe. Kto, do diabła, postanowił ukraść zwłoki, które już zaczęły się rozkładać?
Detektyw inspektor Fairbrother wiedział, że tempo rozkładu bywa różne i zależy od tego, czy ciało zostało zabalsamowane czy nie, i od tego, czy trumna jest drewniana czy metalowa. Czasami w trumnach wierci się dziury, żeby przyśpieszyć proces gnicia, ale z niektórych ciał dopiero po ponad dziesięciu latach pozostaje jedynie szkielet. Fairbrother przypuszczał jednak, że niezależnie od sposobu pochówku Philip Harris musiał już być w okropnym stanie.
Pół godziny później do jego samochodu podszedł jeden z techników i zastukał w szybę. Kiedy detektyw ją opuścił, tamten zdjął maskę z twarzy.
– Cześć, Steven – powiedział Fairbrother. – Co możesz mi powiedzieć?
– Niewiele. Myślę, że o tej sprawie można bez ryzyka błędu powiedzieć tylko tyle, że jest skomplikowana. Na pewno zostaniemy przy tym grobie jeszcze przez kilka godzin. Być może wrócimy tu także jutro, po przeprowadzeniu badań w laboratorium.
– Dlaczego skomplikowana, jeżeli mogę spytać?
– Zasadniczo chodzi o stan pokrywy tej trumny i sposób ułożenia ziemi wokół grobu.
– Steven, z jakiegoś powodu ktoś wykopał faceta z ziemi. Co w tym jest takiego skomplikowanego?
– Rzecz w tym, że nikt go nie wykopał. Przynajmniej nic za tym nie przemawia.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Skoro nikt go nie wykopał, to w jaki sposób wyciągnięto go z trumny?
– Wcale go nie wyciągnięto. W każdym razie nic tego nie potwierdza, choć, jak powiedziałem, przeprowadzimy sporo dodatkowych badań. Na razie mogę jedynie powiedzieć, że wszystkie ślady wskazują na to, że wypchnięto pokrywę trumny od środka i gołymi rękami rozrzucono ziemię, która na niej leżała.
– Co? Facet samodzielnie wydostał się z trumny? To niemożliwe. On przecież nie żyje od roku.
– Wiem, lecz jeżeli jakimś cudem mógłby to zrobić, nie miałby do usunięcia dużej warstwy ziemi. Trumna spoczywała niecały metr pod powierzchnią. To jest minimum, na jakie zezwalają lokalne przepisy dotyczące cmentarzy, o ile ziemia jest odpowiednia. Rozumiesz, nie może w niej być za dużo piasku czy czegoś w tym stylu.
Detektyw inspektor Fairbrother popatrzył na technika jak na wariata.
– Steven, nie słyszałeś, co przed chwilą powiedziałem? On nie żyje od roku. Prawdopodobnie w połowie już zgnił. Chyba widziałeś jakieś filmy o zombi, co? Facet zapewne wygląda jak jeden z nich albo znacznie gorzej. I poza tym obaj wiemy, że nie ma czegoś takiego jak zombi. Jedynym znanym mi chodzącym trupem jest ta starucha, która czyści nam kible na komisariacie.
Technik beztrosko wzruszył ramionami.
– Przekazuję ci tylko to, na co wskazują dowody. Po wewnętrznej stronie pokrywy natrafiliśmy na liczne otarcia, zadrapania i uszkodzenia. Wyglądają niczym ślady paznokci, tak jakby mieszkaniec trumny usilnie starał się wyjść. Ale to jeszcze nie wszystko. Gdyby ktoś go wykopał, żwir, który rozsypano na jego grobie, byłby teraz pod warstwą wykopanej ziemi, a tymczasem jest na odwrót.
– No dobrze – rzekł Fairbrother. – Chyba jednak poczekamy, aż przeprowadzicie wszystkie badania przy Lambeth Road. Jestem więcej niż pewien, że znajdziecie jakieś racjonalne wyjaśnienie. To znaczy, chcę się dowiedzieć, że to nie umrzyk uznał, że spędził pod ziemią już dość czasu, i postanowił wyskoczyć na piwo. Gdybym w to uwierzył, natychmiast kazałbym ludziom przeszukać pobliskie puby. – Pokręcił głową. – „Mieszkaniec”, cholera jasna! Steven, to nie żaden mieszkaniec, tylko pierdolony sztywniak.
Brenda wciąż była w głębokim szoku, kiedy do jej domu przyszli inspektor Fairbrother i sierżant Morrison. Siedziała ze złożonymi rękami na sofie i wpatrywała się w fotografię Philipa. Na ich pytania odpowiadała szeptem, jakby nie chciała, żeby mąż słyszał jej słowa, bo mógłby być zakłopotany.
– Wszyscy go lubili – mówiła Brenda. – Nie potrafię wskazać nikogo, kto chciałby mu zrobić krzywdę. Zawsze rozśmieszał ludzi.
– A jaką miał pracę? – zapytał Fairbrother. – Może zdenerwował kogoś ze swojej branży? Może sprokurował sobie wroga, nawet o tym nie wiedząc. Takie rzeczy się zdarzają.
– Philip prowadzi sklep z artykułami żelaznymi. No… prowadził. Harris’s Hardware przy Garratt Lane. Ale naprawdę nie mogę sobie wyobrazić, żeby Philip rozwścieczył kogoś tak mocno, że ten postanowił wykopać go z grobu, tym bardziej rok po pogrzebie.
Brenda wykrzywiła usta z rozpaczy i po jej policzkach popłynęły łzy. Sierżant Morrison usiadła obok niej na sofie i ją objęła.
– Bardzo za nim tęsknię, odkąd umarł – wykrztusiła Brenda. – Ale mogłam chociaż chodzić na jego grób i przynosić mu kwiaty, bo wiedziałam, że tam spoczywa w pokoju. A teraz nie wiem, gdzie on jest i dlaczego ktoś go zabrał. Przecież Philip nie żyje! Dlaczego nie zostawiono go w spokoju?
– Pani Harris, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby poznać prawdę, proszę mi wierzyć – odezwała się sierżant Morrison. – I niech pani nie traci nadziei. Znajdziemy go, obiecuję, i wyprawimy mu drugi pogrzeb. Powróci do ziemi i znów będzie mógł spokojnie spać.
W drodze na komisariat inspektor Fairbrother zauważył:
– Chyba trochę pochopnie obiecałaś, że go na pewno znajdziemy.
– Być może. Ale nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek będzie chciał gdzieś przechowywać rozkładające się zwłoki. Już sam ich zapach jest odrażający.
– Sam nie wiem. Bywają różne gusty. Moja małżonka uwielbia ser limburger, który śmierdzi gorzej niż jakiekolwiek zwłoki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: House of Flies
Copyright © Graham Masterton 2024
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Opracowanie graficzne serii: Izabella Marcinowska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce
© Ruben Mario Ramos / Arcangel Images
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Dom much, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-989-9
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer