52,90 zł
RODZINA, KTÓRĄ MILIONY ŚLEDZIŁY NA YOUTUBIE
SZEŚCIORO DZIECI TERRORYZOWANYCH PRZEZ MATKĘ
Przerażająca historia, która wstrząsnęła Ameryką, zekranizowana w serialu dokumentalnym „Demon w rodzinie: Sprawa Ruby Franke”.
Szokująca prawda o influencerce parentingowej, opowiedziana przez jej najstarszą córkę, Shari Franke.
Dzieciństwo Shari i pięciorga jej rodzeństwa było nieustanną walką o przetrwanie. Ich matka, Ruby Franke, dręczyła dzieci, jednocześnie kreując wizerunek idealnej rodziny na youtube’owym kanale 8 Passengers, obser wowanym przez oszałamiającą liczbę 2,5 miliona subskrybentów.
Książka nie tylko odsłania przerażającą prawdę o sharentingu, o toksycznym wpływie niektórych guru parentingowych oraz o nadużyciach, których dopuszczają się influencerzy. Przedstawia także osobistą walkę Shari o wyzwolenie, prawdę i uzdrowienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 323
Rok wydania: 2025
Każdej osobie, która była uciszana, manipulowana, wykorzystywana lub samotna.
Jesteś silniejsza, niż myślisz.
Niech ziemskie i niebiańskie anioły podniosą cię na duchu.
Powiodłabym cię i wprowadziła w dom matki mej,
która mię wychowała.
PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI 8,2 (BIBLIA TYSIĄCLECIA)
WPROWADZENIE
w końcu
30 sierpnia 2023 roku
Była środa, początek nowego roku akademickiego, właśnie klapnęłam przy zabałaganionym biurku, tonąc w morzu sylabusów i lektur zadanych na pierwszy tydzień zajęć. Przebiegałam wzrokiem po kartkach, ale mój umysł nie dawał się wciągnąć, myślami ciągle wracałam do pięciorga mojego rodzeństwa.
Minął rok, odkąd słyszałam ich głosy, widziałam ich twarze i sama myśl o tym, że tkwili uwięzieni w domu, zżerała mnie żywcem. Pomimo wysiłków – niezliczonych rozmów telefonicznych, rozpaczliwych błagań każdego, kto tylko chciał słuchać – zdawało się, że nie możemy zrobić nic, by przenieść ich tam, gdzie nic nie będzie im grozić.
Zadzwoniła komórka, imię sąsiadki wyświetliło się na ekranie. Serce waliło mi jak młotem – każdy telefon z sąsiedztwa był jak rzucone mi koło ratunkowe. Oznaczał najnowsze wiadomości o dzieciach. Znaczył, że nadal żyły.
– Shari, policja jest w domu twojej matki! – Słowa buchnęły z słuchawki, nie było czasu na powitanie. – Ma broń, zaraz staranuje drzwi!
Serce o mało mi nie wyskoczyło z piersi, a mój umysł zalewały przerażające obrazy. Maleńkie torby na zwłoki wynoszone z domu mojej matki przez bezimienne postaci w mundurach.
Stało się – przyszło mi do głowy. Nie żyją.
W oszołomieniu sięgnęłam po kluczyki do samochodu i wybiegłam. Dojazd ze studenckiego mieszkania do domu mojej matki w Springville zwykle trwa dwadzieścia minut, ale tego dnia ciągnął się w nieskończoność, przetykany chwilami ślepej paniki.
Nie pojawiłam się w domu, odkąd Ruby wyrzekła się mnie przed rokiem. Ruby, namaszczona przez samą siebie na świętą macierzyństwa. Ruby, która obróciła moje życie w surrealistyczną wersję Truman Show, obserwowaną w mediach społecznościowych. Ruby, która podporządkowywała mnie i moje rodzeństwo pokrętnej wizji występku i kary przez całe nasze życie – dopóki nie zjawiła się Jodi, dodając przerażającego nowego odcienia sadyzmu dotychczasowemu reżimowi.
Jodi. Przywódczyni naszej własnej rodzinnej sekty, fałszywa prorokini, która wparowała do naszego życia jak huragan, zamieniając moją matkę w nadskakującą jej, zachwyconą nowicjuszkę, spijającą z jej ust każde przeklęte słowo, jakby to była woda święcona. Mój ojciec, niegdyś nasze oparcie, został skazany na wygnanie. Odtąd Ruby i Jodi mogły w niekwestionowany sposób rządzić czworgiem mojego młodszego rodzeństwa, które nadal z nimi mieszkało.
Jechałam znajomymi ulicami Springville. Tępy, zbyt znajomy gniew wrzał we mnie, kiedy pokonywałam spokojne przedmieścia. Dlaczego nikt nie miał żadnych informacji o dzieciach? Dlaczego wypisano je ze szkoły? Dlaczego nikt nie potrafił ochronić ich przed krzywdą?
Niezliczone sygnały ostrzegawcze zostały wysłane do wydziału do spraw dzieci i rodziny oraz do organów ochrony porządku publicznego przeze mnie i moich zatroskanych sąsiadów. Od roku rozgłaszałam sprawę na prawo i lewo. Pomimo alarmujących oznak kłopotów nie podjęto żadnych działań. Wyglądało na to, że nasze ostrzeżenia są ignorowane, a system, który miał chronić moje rodzeństwo, zostawił je na łasce dwóch kobiet upojonych złudzeniami i niekontrolowaną władzą.
Skręciłam w nasz senny ślepy zaułek i zobaczyłam na własne oczy strefę działań wojennych. Radiowozy utworzyły barykadę błyskającą kogutami. Jednostki specjalne SWAT skradały się po trawniku przed domem. Sąsiedzi tłoczyli się na chodnikach ze strachem i fascynacją wypisanymi na twarzy.
Wysiadłam z samochodu, a policjant z grobową miną zastąpił mi drogę.
– Nie może pani podejść bliżej.
– Ale to mój dom! – błagałam. – Moje rodzeństwo… nic mu nie jest? Gdzie oni są?
Drażniły mnie urywki rozmów przez krótkofalówki. Czy właśnie usłyszałam imię brata?
– Proszę – błagałam. – Niech ktoś mi powie, co się dzieje.
Policjant zbliżył się do mnie i naglącym tonem spytał:
– Czy może pani podać nam rozkład domu? Jakieś sejfy? Broń?
Przez łzy przekazałam mu informacje, których potrzebował: siedem sypialni, sześć łazienek, w których kiedyś walczyliśmy o miejsce przed lustrem, kilka pistoletów pod kluczem, spiżarnia pozwalająca przetrwać apokalipsę. W każdym pomieszczeniu odbijały się echem duchy osób, którymi dawniej byliśmy.
Nagle rozpętał się armagedon. Drzwi wejściowe roztrzaskały się pod uderzeniem napierającego tarana. Policjanci wlecieli do środka niczym rozwścieczone szerszenie. Stałam, przykuta do miejsca, tylko patrząc.
Boże, proszę. Spraw, żeby żyli – modliłam się.
W tym momencie przyszła mi do głowy surrealna myśl. Apogeum popadnięcia mojej rodziny w szaleństwo musiało zostać udokumentowane, zachowane i udostępnione na platformach społecznościowych. Tak samo jak działo się z każdym wymuszonym uśmiechem, każdą wyreżyserowaną perfekcją.
Wyjęłam telefon, moje ręce trzymały go pewnie mimo szaleństwa wokół mnie.
Wideo. Nagrywaj.
Tytuł zakiełkował mi w głowie, dwa słowa, które dźwigały ciężar lat:
W KOŃCU.
Wyślij do: Instagram. Udostępnij.
Ten koszmar narodził się w mediach społecznościowych – i tam też powinien zginąć.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ogród
rozkoszy
ziemskich
ROZDZIAŁ 1
zaklepane
Mam pewien powracający sen. Zawsze zaczyna się pięknie.
Skąpane w nieziemskim świetle, pofałdowane pola roztaczają się tak daleko, jak tylko sięga wzrok. Przepełnia mnie głęboki spokój, kiedy zdaję sobie sprawę, że to musi być niebo. Moja ziemska podróż dobiegła końca.
Krajobraz się zmienia, jest znajomy, ale nie z tego świata. Ukochane osoby, które straciłam, pojawiają się w oddali z rozpromienionymi minami. Zbliżam się do nich, lekka, odciążona, przytulam je ze łzami radości w oczach. To jest raj – myślę sobie. Tak wygląda pokój.
Nagle widzę te oczy. Zimne i nieustępliwe, świdrujące mnie z potęgą tak starodawną jak gwiazdy. To ona. Ruby.
Niespodziewanie rozbrzmiewa głos Boga, wstrząsający posadami nieba:
Moje dziecko, zbłądziłaś, przeciwstawiając się matce!
Zrywam się ze snu, serce wali mi jak młotem, przerażenie zostaje ze mną jeszcze na chwilę – czy nawet w życiu po śmierci nigdy się od niej nie uwolnię?
Moja matka, Ruby Griffiths, urodziła się 18 stycznia 1982 roku w Logan w stanie Utah jako pierwsza z pięciorga pociech Chada i Jennifer Griffithsów, których rodziny od pokoleń były pobożnymi wiernymi Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (Kościoła mormonów).
Kiedy Ruby była mała, przeprowadziła się do Roy w stanie Utah – małego miasteczka, w którym Kościół tego wyznania kształtował prawie każdy aspekt życia. W zamkniętej społeczności dni kręciły się wokół rozważania Pisma, życia w czystości i przede wszystkim rodziny. W końcu to najważniejszy filar naszej wiary.
W dzieciństwie Ruby, najstarszego dziecka w surowym, konserwatywnym domu, nie tyle chodziło o zabawę, co o obowiązki; powierzono jej pomoc w wychowaniu młodszego rodzeństwa. Z łatwością potrafię sobie wyobrazić młodą Ruby, wyprostowaną i z zawziętym spojrzeniem, starającą się spełniać rodzinne oczekiwania z przekonaniem o słusznym celu, ochoczo oczekującą dnia, kiedy założy własną rodzinę, i delektującą się myślą o tym, że w końcu to ona będzie ustalała zasady i stworzy właśnie taki dom, jaki uzna za stosowne. Zdaniem Ruby macierzyństwo nie stanowiło tylko przyszłej roli – to był szczyt jej aspiracji, tego zawsze pragnęła najbardziej na świecie.
Jej poważanie dla macierzyństwa obecne jest w teologii Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, według której zostałam wychowana. Zostanie matką w moim wyznaniu to najważniejsze duchowe powołanie, szansa, by naśladować to, co boskie, i uczestniczyć we wspaniałym dziele stworzenia. Być może właśnie dlatego fizyczne ciężary – niewygody ciąży, palący ból porodu – nie były uznawane przez Ruby za przeszkody, które należy pokonać, ani brzemię, które trzeba wytrwale nosić. Były to raczej uświęcone próby, okazje do tego, by okazać niezachwianą wiarę w boski plan i zapewnić sobie miejsce w życiu po śmierci w niebie wraz z otoczonymi czcią przodkiniami i przodkami, którzy poszli tą drogą przed nią.
Gdy tylko skończyła osiemnaście lat, wystrzelił pistolet hukowy na starcie wyścigu Ruby ku chwale wiecznej, a moja matka rozpoczęła misję zaludnienia nie tylko swojego ziemskiego domu, ale też niebiańskiej rezydencji.
Jednak najpierw potrzebowała do tego męża.
W 2000 roku, kiedy osiemnastoletnia Ruby po raz pierwszy przekroczyła próg kampusu Uniwersytetu Stanowego w Utah, przyświecał jej jeden cel: polowanie na faceta. Tak, wybrała rachunkowość, ale w studiach Ruby nigdy nie chodziło o naukę. Ważniejsze było znalezienie partnera, tak by mogła wyjść za mąż, założyć rodzinę i czym prędzej zacząć spełniać boski zamysł.
Na tablicy planów i marzeń, zorganizowanej wedle kolorów, Ruby wypisała najważniejsze cechy, których wymagała u mężczyzny. „Trzynaście centymetrów wyższy ode mnie”. „Przystojny”. „Ze spłaconym autem”. „Inżynier”. (Jej ojciec był inżynierem, może dlatego podobał jej się pomysł, że historia lubi się powtarzać). Nie trzeba wspominać, że jej idealny mężczyzna musiał być pobożnym wiernym mormonem.
Na scenę wkroczył Kevin Franke: student ostatniego roku, cztery lata starszy, a więc dwudziestodwulatek za chwilę mający odebrać dyplom inżynierii lądowej i wodnej, w dużym stopniu stanowił wytwór mormońskiej wiary. Przewyższał Ruby o trzynaście centymetrów (odhaczone), miał wyraźnie zarysowaną szczękę (przystojny – znów odhaczone), a jego przenikliwy intelekt i ambicja zwiastowały obiecującą przyszłość.
Ponadto wydawał się taki… miły. Emanującemu szczerą życzliwością Kevinowi towarzyszyła aura wyluzowanego gościa, będąca balsamem na poważną duszę Ruby. Zresztą Ruby nie interesowała walka o władzę; potrzebowała kogoś na tyle odprężonego, by pozwolił jej przejąć stery bez zbytniego oporu, szukała materiału na drugiego pilota, który pozwoli jej kierować ich wspólną podróżą, zapłaci rachunki i da jej dzieci, których pragnęła.
Kevin urodził się 9 października 1978 roku w Ogden w stanie Utah jako najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa, od najbliższego mu wiekiem brata dzieliło go całe dwanaście lat. Późne przyjście na świat Kevina sprawiło, że stał się czymś w rodzaju wybryku natury – podczas gdy jego rodzeństwo uczyło się w liceum i na studiach, on wciąż uczył się wiązać sznurowadła, a dni mijały mu na przygodach w sąsiedztwie i oglądaniu sportu w telewizji pod okiem rodziców, którzy już to wszystko przerabiali.
Mama Kevina nie lubiła gotować ani piec – życie opierało się na gotowych posiłkach, telewizji i rozmowach o wierze. Ognisko domowe było przeważnie swobodne, bez ustalonego zestawu reguł; stanowiło spokojne środowisko, które ukształtowało Kevina – łagodnego, zrównoważonego faceta.
Kevin, podobnie jak Ruby, był oddany sprawie znalezienia duchowej partnerki; przyszłej matki dzieci, które miał nadzieję wychować zgodnie z dogmatami. Ale poszedł na studia, żeby się uczyć, zadbać o swoją przyszłość i nie spieszyło mu się do poznania żony. To znaczy, dopóki nie ujrzał Ruby.
Po raz pierwszy zobaczył ją, gdy obracała się w towarzystwie podczas spotkania powitalnego na początku roku, kiedy serwowano hot dogi. Ruby, niekwestionowana królowa wśród pozostałych kobiet, z zalotną pewnością siebie, nie przypominała żadnej, którą kiedykolwiek wcześniej widział. Pomogło to, że była naturalnie piękną blondynką z szerokim olśniewającym uśmiechem i smukłą sylwetką – Ruby po prostu była w jego typie.
Podczas gdy systematycznie prowadziła casting na potencjalnego męża wśród innych mężczyzn niczym reżyserka obsadzająca główną męską rolę, Kevin czuł, że czas ucieka. Ruby była cenną zdobyczą, a jeśli on nie wyróżni się niczym z tłumu, skończy jak kolejny, który odpadł z wyścigu Ruby do ołtarza.
Pewnego wieczoru Kevin siedział obok niej, trzymali się za ręce, oglądając film z przyjaciółmi. Kevina ani trochę nie obchodziło to, co działo się na ekranie – potrafił myśleć tylko o jej miękkiej skórze, o delikatnym uścisku dłoni, o tym, jak od czasu do czasu muska kciukiem jego knykcie. Każde odczucie przeszywało go niczym błyskawica, posyłało drżenie w górę jego ramienia i aż do szpiku kości.
Nagle Kevin zerknął i zauważył, że inny facet – jeden z wielbicieli Ruby – siedzi za blisko niej po jej drugiej stronie. Ścisnęło go w żołądku, kiedy zdał sobie sprawę, że Ruby trzyma za rękę pod kocem także tamtego gościa. Zwykle nie w gorącej wodzie kąpany Kevin zerwał się na równe nogi z wypiekami na twarzy i sercem walącym jak młotem. Bez słowa wypadł jak burza z pokoju, podczas gdy zdumiona Ruby odprowadziła go wzrokiem.
Nazajutrz Kevin rozmówił się z Ruby i autorytatywnie zarządził: koniec z trzymaniem za rękę innych facetów. Koniec, kropka. Ruby, którą pociągała jego namiętność do niej, szybko zaaranżowała spotkanie Kevina z państwem Griffithsami, rodzicami i najbardziej zagorzałymi krytykami. Pobłogosławili parze, a Kevin w zamian przedstawił ją swoim rodzicom, państwu Franke, którym Ruby wydała się uroczą młodą damą, idealną dla syna.
Dwa tygodnie po zapoznaniu Ruby przeszła do sedna.
– To jak, bierzemy ślub? – spytała.
Kevin, złapany znienacka, wykrztusił najbardziej niebezpieczne słowo w słowniku:
– Tak.
W zaledwie czternaście dni przeszli od pary nieznajomych do pary narzeczonych.
Kiedy Ruby i Kevin rzucili się w wir przygotowań do ślubu, mieli okazję trochę lepiej się poznać. Okazało się, że oboje uwielbiają grać na pianinie, choć ich podejście do tego instrumentu nie mogłoby bardziej się od siebie różnić. Kevin był obdarzony pamięcią fotograficzną i potrafił grać utwory jazzowe i popularne piosenki właściwie bez ćwiczenia. Za to Ruby niegdyś poświęciła całą siebie pianinu. W okresie nastoletnim zgłębiła świat muzyki klasycznej, w marzeniach widziała pełne sale koncertowe i owacje na stojąco. Podchodziła do każdej kompozycji muzycznej z drobiazgową precyzją, poświęcając długie godziny na doskonalenie każdej nuty, każdej dynamicznej zmiany. Dla niej w graniu nie chodziło o zabawę, ale o przejście samej siebie, a kiedy nie osiągała perfekcji, pozostawiało to uszczerbek na jej ego, którego żadna ilość ćwiczeń nie zdołała zasklepić.
Całe poczucie własnej wartości Ruby opierało się na wyjątkowości, więc skoro nie mogła być nadzwyczajna, jaki był w ogóle sens? Potrzebowała nowego marzenia, świeżego źródła potwierdzenia. Jeśli muzyka nie potrafiła ukazać jej wielkości, w takim razie zrobi to macierzyństwo. Cherubinkowe twarzyczki promiennie uśmiechające się do niej z miłością i podziwem, jakich łaknęła. Czyste karty gotowe do zapisania jej mądrością, jej wartościami, kwintesencją jej istoty.
Kilka pociech wystarczyłoby Kevinowi, ale Ruby pragnęła całego klanu, a Kevin z radością zgodził się na wielką wizję Ruby, ślubując, że poruszy niebo i ziemię, by wspierać ją w marzeniach. Tym samym ich stosunki zostały ustalone: Kevin, wieczny aktor drugoplanowy przy boku Ruby grającej główną rolę w epickiej produkcji pod tytułem Najlepsza matka.
8 grudnia 2000 roku, ledwie trzy miesiące od pierwszego spotkania, Ruby i Kevin ruszyli do kościoła, gotowi na wieczność związać się węzłem małżeńskim przed Bogiem. Ruby wyglądała zjawiskowo w sukni w kolorze kości słoniowej, jej włosy opadały kaskadą loków, na ramiona zarzuciła indiański koc, chroniący ją przed zimowym chłodem. Nawet buty nie do pary Kevina – jeden czarny, drugi brązowy, skutek pośpiesznego ubierania się po ciemku – nie mogły przyćmić jej uśmiechu.
To było to – bajkowa chwila wyśniona przez Ruby stała się rzeczywistością. A kiedy z jej ust padły słowa przysięgi, poczuła, że długi i szczęśliwy żywot roztacza się przed nią niczym czerwony dywan – w końcu jej życie miało się zacząć.
ROZDZIAŁ 2
łzy
Zaczyna się męczyć w środku – powiedziała położna. – Poród musi być wspomagany.
Po czym ustrojstwem, które z wyglądu bardziej nadawało się do odkurzania dywanów niż wspomagania noworodka, lekarz zassał moją główkę i siłą sprowadził mnie na ten świat.
Był 3 marca 2003 roku i po dziewięciu trudnych miesiącach ciąży przepełnionych komplikacjami zdrowotnymi dwudziestojednoletnia Ruby w końcu eksmitowała mnie, swoje pierwsze dziecko, z łona. Jakimś cudem pomimo spowijających ją oparów bólu i wyczerpania Ruby zdobyła się na zwycięski uśmiech. W jej ramionach leżał nie tylko niemowlak, ale najwyższa władza kobiety. Jej boskie prawo, by kształtować nową duszę na własne podobieństwo.
Przemęczona porodem kołysała mnie i patrzyła ponad wydzierającym się, wijącym zawiniątkiem na wzniosłą przyszłość, którą symbolizowałam. W moim kruchym ciałku Ruby widziała pierwsze pociągnięcia palcem swojego magnum opus, pierwszego rozdziału w pełnej rozmachu opowieści, która stanie się dziedzictwem jej niezrównanej rodzicielskiej sprawności.
Kiedy miałam około trzech miesięcy, Ruby zabrała mnie do pediatry, żeby sprawdzić, dlaczego jestem taka marudna – moje ciągłe kwilenie wystawiało na próbę jej wizję matczynych rozkoszy – ale lekarz powiedział, że po prostu mam kolkę. Kiedy zaczęłam odmawiać butelki i popadłam w apatię, Kevin odchodził od zmysłów i popędził ze mną na szpitalny oddział ratunkowy, gdzie odkryto, że mam zagrażającą życiu niedrożność jelit. Bez natychmiastowej operacji, którą przeprowadzono, najprawdopodobniej bym umarła. Od samego początku zanosiło się na to, że moje dzieciństwo będzie walką o przetrwanie.
Ruby – w przeciwieństwie do innych rodziców – nie wierzyła w potrzebę utulania swojego dziecka. Dlaczego miałaby? Jej rodzinna filozofia zawsze głosiła, że nie zaszkodzi, jeśli maluch się wypłacze. Nie należało cackać się z dziećmi. Histeria nie powinna być tolerowana. To dla ich własnego dobra, żeby wiedziały, kto tu rządzi, a kiedy dorosną, nauczą się radzić sobie ze wszystkim, co serwuje im życie, nie będąc ofiarami losu ani beksami.
Mimo to, jak na ironię, moje najwcześniejsze wspomnienia to płacząca Ruby. Wylewała łzy z każdej okazji. Radość, smutek, nuda – nieważne, Ruby zawsze szlochała, ta kobieta wiecznie miała kłopot z wewnętrzną równowagą. Być może właśnie dlatego chciała mieć tyle dzieci. Zestaw rosyjskich matrioszek, każda kolejna stanowiąca nieco mniejszą wersję poprzedniej, by złagodziły tsunami jej rozszalałych emocji. Jaki jest lepszy sposób, by wypełnić ziejącą pustkę, niż otoczyć się uroczymi miniwersjami siebie? Choć to ciekawe, że osoba, która sama tak dużo płakała, zdawała się odporna na łzy innych, w tym moje.
Często zastanawiam się, jak duża część dorosłej wersji mnie została ukształtowana w tych ważnych wczesnych latach życia. Moja skłonność do tłumienia w sobie emocji, przedstawiania stoickiego oblicza światu – czy są to echa niemowlęctwa, kiedy nauczyłam się, że rozpacz zawsze przejdzie niezauważona? Czy zanim potrafiłam formować słowa i myśli, już dowiadywałam się, że ból nie ma znaczenia, że moje potrzeby są uciążliwe? Gdyby moje łzy spotkały się z pocieszeniem, a nie z wyrachowaną obojętnością, czy w dorosłości byłabym kimś bardziej otwartym, mniej powściągliwym? Czy moim przeznaczeniem było zawsze wycofywać się w głąb siebie, nabierać emocjonalnego dystansu w mgnieniu oka, podczas gdy moje uczucia uwięzione były za murem, którą wciąż z trudem próbuję przebić?
Nigdy nie dowiem się tego na pewno – w końcu taniec natury i kultury to skomplikowane tango. Ale gdy zastanawiam się nad licznymi brakami mojego dzieciństwa, nie mogę się powstrzymać i zasmuca mnie mała dziewczynka, która płacze, wzywając swoją matkę. Spragniona innego rodzaju miłości niż ten, który otrzymała. Miłości pozwalającej na bezbronność, łzy, na cały wachlarz ludzkich emocji. Miłości, która daje dziecku wolność do odczuwania.
ROZDZIAŁ 3
mama nie jest dla mnie zbyt miła
W 2005 roku, kiedy miałam dwa lata, przedstawienie Ruby poszerzyło obsadę o debiut mojego brata Chada. Oprócz niego zyskaliśmy kolejny dodatek – naszego pierwszego psa, Nolly, podskakującą szczeniaczkę, labradorkę, pełną energii i miłości. Przywiązała się do mnie i wariacko merdając ogonem, obsypywała mnie niezdarnymi całusami. Nolly, podobnie jak mój młodszy braciszek, nigdy nie przestawała mnie rozśmieszać.
W 2007 roku na scenie pojawiło się trzecie dziecko Ruby. Nie przytoczę w książce imienia mojej siostry. Młodsze rodzeństwo, z wyjątkiem Chada, pozostanie w tej opowieści bezimienne. To nie przeoczenie – to moja ostatnia linia obrony dla nich.
W lepszej wersji świata ich historie nie stałyby się pożywką dla książki. Prywatne chwile należałyby tylko do nich, znane jedynie przyjaciołom i rodzinie, nie byłyby rozkładane na czynniki pierwsze przez obcych ludzi w internecie. Jednak spokój i anonimowość nigdy nie były nam pisane. Możemy podziękować za to Ruby. Oraz jej nienasyconemu głodowi uwagi i sukcesu.
Droga mojej matki ku temu, by stanąć na świeczniku, zaczęła się dość niewinnie – od parentingowego bloga Good Lookin Home Cookin (Smaczna i zdrowa kuchnia domowa). Mamowa blogosfera wciąż przypominała wolną amerykankę, stanowiła łakomy kąsek i Ruby wraz z siostrami i przyjaciółkami z ekscytacją odkrywały możliwości mediów internetowych.
„Głównym celem tego bloga jest zapisywanie jak w pamiętniku rozrastania się naszej rodziny i naszych przeżyć” – deklarowała Ruby na lśniącym nowym blogowym profilu. „Chcę, żeby moje dzieci miały swoje miejsce w internecie, do którego mogą się udać i z radością czytać o sobie i o tym, jak dorastały”.
Kościół zachęca nas, byśmy starannie dokumentowali nasze życie, tworzyli plan działania dla przyszłych pokoleń i zrozumieli swoje korzenie. Wydawało się więc, że internet po prostu stanowi tego przedłużenie, inny sposób, w który można wykonywać zadanie od Pana. Niewielki blog z przepisami pozwolił Ruby po raz pierwszy zasmakować w istnieniu w przestrzeni internetowej. Przekonała się, jakie możliwości to za sobą pociąga jako narzędzie do uzewnętrzniania się, projektowania tożsamości i fabrykowania więzi z ludźmi poprzez dzielenie się recepturami na krem malinowy, kurczaka z miodem i limonką czy blachę ciastek, odmalowując obraz domu nieustannie wypełnionego zapachem świeżo wypieczonego chleba i posiłków przygotowanych z miłością.
Prawda jest taka, że nie mam pewności, czy Ruby kiedykolwiek zaserwowała te dania. Jasne, zawsze coś piekła (lubiła wypróbowywać przepisy z książki kucharskiej Ann Romney), ale większość receptur zamieszczonych na Good Lookin Home Cookin wyrażała raczej aspiracje niż realne osiągnięcia, składała się na obrazek uśmiechniętej, oprószonej mąką mamy, ze stadkiem aniołków zgromadzonych wokół stołu. Już na początku internetowej kariery Ruby pokazywała gotowość złożenia autentyczności na ołtarzu pozorów.
Są pewne wyjątki – potwierdzam, że jej chleb był legendarny, ów produkt pierwszej potrzeby wszystkich rodzinnych spotkań i imprez, na które każdy coś przynosił. Kroiła go grubo, każdy kawałek sam w sobie był małym bochenkiem, w którym widać było nierównomierne spulchnienie, zdradzające ugniatanie rękoma i cierpliwość. Skórka zawsze była lekko chrupiąca, po czym zapraszała do miękkiego, ciepłego środka. Był to chleb, który trzeba było zauważyć, który zamieniał zwykłą kanapkę w posiłek. Często wystarczył jeden kawałek, żebym zaspokoiła głód, choć zwykle zjadałam więcej.
Później założyła inne blogi: Full Suburban (Przedmieścia pełną parą) oraz prowadzony wraz z przyjaciółkami blog mam Yummy Mummy’s (Mamuśki, że palce lizać). Wykorzystując wrodzoną smykałkę do marketingu, zaczęła tworzyć markę, oznaczając nasze rodzinne zdjęcia logo w rogu, które głosiło „Oto życie Franke”. Moje trzy ciotki, Ellie, Bonnie i Julie, które zamieszkały z mężami i własnymi rosnącymi trzódkami w odległości półtorej godziny jazdy od siebie, wykazywały podobne zainteresowanie blogowaniem. Wyglądało na to, że mają to wpisane w geny, tę kobiecą chęć, by obrócić życie rodzinne w coś większego.
„Wszystkie moje dzieci nauczą się grać na pianinie” – ogłosiła Ruby, a ja jako pierworodna zostałam królikiem doświadczalnym. Odkąd skończyłam pięć lat, Ruby budziła mnie o szóstej rano, sadzała prosto przed naszym kawai, żebym ćwiczyła pod jej wymagającym spojrzeniem.
– Zginaj palce, Shari! Odliczaj! – warczała, waląc dłonią w pianino, przez co aż podskakiwałam. – I na litość boską, nie rób takiej miny.
Szybko nauczyłam się, że wszystko prócz nieokiełznanego entuzjazmu wywoła wybuch gniewu Ruby. Niech tylko cień niezadowolenia przemknie przez moją twarz i plask! Uderzenie w ramię, prztyczek w usta lub ostre pociągnięcie za ucho. Rzadko płakałam, kiedy Ruby mnie karała – tylko jednej osobie wolno było ronić łzy i nie byłam to ja. Siedziałam więc cicho, zachowując obojętną minę. Jednak pod tą spokojną fasadą zaczęła kiełkować we mnie pewna świadomość.
Mama nie jest dla mnie zbyt miła.
Byłam wdzięczna Nolly, która wyrosła z uroczej szczeniaczki na dorosłą labradorkę. Podczas wyczerpujących lekcji gry na pianinie, kiedy krytyczny głos mamy zdawał się wypełniać każdy kąt pokoju, Nolly zajmowała miejsce pod pianinem, jej ciepłe ciało wciskało się w moje stopy. Kiedy tyrada mamy stawała się nie do zniesienia, zerkałam w dół, by zobaczyć łagodne brązowe oczy Nolly wpatrujące się we mnie, pełne miłości i wsparcia, jakby chciały powiedzieć: „Wszystko w porządku, siedzimy w tym razem”.
– Mamusiu – pojękiwałam, wchodząc późnym wieczorem do sypialni rodziców z pluszowym konikiem Bubblesem przyciśniętym do piersi. – Znowu boli mnie brzuszek.
Ruby wzdychała ciężko, twarz wykrzywiało poirytowanie.
– Shari, już to przerabiałyśmy. Nic ci nie dolega. Wracaj do łóżka.
Już wtedy, gdy miałam pięć lat, moje ciało zaczynało się buntować, tak jakby komórki wykrzykiwały niezgodę na otoczenie, w jakim się znalazły. Wiem, oczywiście, że ból brzucha to było coś więcej niż tylko dziecinna skarga – była to fizyczna reakcja na dręczący mnie lęk.
Nocą nieustanne poczucie niepokoju przeradzało się w przerażenie. Leżałam w łóżku, czując, jak ciemność na mnie napiera, całkowicie przekonana, że w każdej chwili prawdziwy demon zmaterializuje się obok mojego łóżka, gotów skraść mi duszę. Strach był tak prawdziwy, że błagałam Ruby, by zostawiła włączone światło, kiedy kładłam się spać. Ale ona nie miała czasu na moje dziwactwa.
– Nie, Shari, musisz nauczyć się spać po ciemku. W moim domu nie ma żadnych demonów. – Myliła się, rzecz jasna. Z pewnością był jeden.
Kiedy tylko gasło światło, pojawiały się inne, groteskowe postaci wprost ze średniowiecznego piekła, demoniczne byty łypiące okiem z krzywym uśmieszkiem od ucha do ucha. Ich wypaczone twarze prześladowały mnie w bezsenne noce, dręczące opowieści z ich udziałem rozgrywały się w moich snach.
Dlaczego małej dziewczynce dokuczały tak namacalne lęki przed opętaniem przez demona? Jestem pewna, że znaczącą rolę odegrała głęboko religijna atmosfera, w której byłam zanurzona. Mocno wierzyliśmy w siłę szatana i zdolność legionów upadłych dusz do opętania ludzi. Wierzyliśmy, że zło może przybierać fizyczną formę, czasami przelotnie, czasem na dłuższy czas. Wychowanie w wierze, że samo powietrze, jakim oddycham, było gęste od niewidzialnych sił walczących o zwierzchność nad moją duszą, stanowiło mały krok ku temu, by mój młody umysł wyobrażał sobie bitwę wściekle toczącą się w mojej własnej sypialni.
Ponadto nieustanny strach odczuwany w obecności emocjonalnie niestabilnej matki zaszczepił we mnie takie lęki – tak jakby podświadomość, niepotrafiąca pojąć chaosu panującego w domu, wyczarowała nadprzyrodzone grozy, by nadać formę bezkształtnemu niepokojowi, który zdawał się przesiąkać nasz dom.
Pewnego tygodnia ćwiczyłam nową piosenkę, którą zadała mi nauczycielka pianina; wykuwałam na pamięć każdą nutę i akord, aż właściwie mogłabym zagrać ją we śnie. Ruby wydawała się zadowolona z moich postępów i stwierdziła, że nadszedł czas, by przejść do innego utworu muzycznego. Ale wtedy przyszła pora na lekcję pianina.
– Jeszcze trochę, kochanie – stwierdziła nauczycielka, gdy usłyszała, jak gram. – Popracujmy nad tym jeszcze przez tydzień.
Po tygodniu dałaby mi w nagrodę naklejkę i uznała, że robota skończona. Bez wątpienia była to dla niej drobnostka. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że mała złota gwiazdka była dla mnie kwestią życia i śmierci – jak niby miałam powiedzieć Ruby, że jej opinia została zanegowana? Czy moja nauczycielka nie rozumiała, w jakim niebezpiecznym położeniu mnie postawiła; nie wiedziała, że właśnie naruszyła delikatną równowagę sił?
Gorące łzy piekły mnie w kącikach oczu i wierciłam się na swoim miejscu, kiedy nauczycielka pytająco patrzyła na mnie, nienawykła do oglądania tak intensywnych reakcji u pięciolatki.
– Co się dzieje, Shari? – spytała.
– Chodzi o to, że… moja mama uważa, że już to umiem – odparłam drżącym głosem.
Jak mogłam wytłumaczyć nauczycielce, że codziennie stąpam po polu minowym, że jestem zmuszona ostrożnie chodzić na paluszkach?
Nauczycielka, czując, że właśnie otworzyła puszkę Pandory, sprytnie postanowiła ją zamknąć.
– Dobrze, nieważne, tu masz naklejkę, dobra robota! Świetnie się spisałaś. Następna piosenka w przyszłym tygodniu?
Uff. Wykaraskałam się z tarapatów… na razie.
Wspominając to, zastanawiam się, jak szybko mój młody umysł dostosowywał się do nastrojów Ruby. W wieku pięciu lat instynktownie znałam swoje miejsce. Bądź ustępliwa. Bądź posłuszna. Ugniataj się i formuj w taki kształt, jaki pozwoli warunkowo zdobyć względy Ruby. Byłam rośliną wyciągającą się do słońca, wykrzywiającą się w nienaturalną postać tylko po to, by pochwycić promyk jej aprobaty. Jednak bez względu na to, jak się wykręcałam i obracałam, nieważne, jak wiele osiągnęłam i co zdobyłam, nigdy nie było wystarczająco. Zawsze była jakaś nowa poprzeczka do przeskoczenia, jakiś nowy standard do spełnienia.
Żadne dziecko nigdy nie powinno zdobywać uczucia rodziców. I żadne osiągnięcia nigdy nie wypełnią pustki, w której powinna znajdować się bezwarunkowa miłość. Dziś sama myśl o siedzeniu przy pianinie wywołuje najdawniejsze i najgłębsze lęki, wszystkie związane z moją matką. Szkoda, że najpiękniejsze rzeczy, nawet muzyka, mogą zostać zniszczone przez cienie naszej przeszłości.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The House of My Mother: A Daughter’s Quest for Freedom
Copyright © 2025 by Shari Franke
Niektóre imiona i cechy identyfikujące zostały zmienione, a niektóre dialogi zostały zrekonstruowane.
All rights reserved
First Gallery Books hardcover edition January 2025
GALLERY BOOKS and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, LLC
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Copyright for the Polish translation © 2025 by Monika Skowron
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © David Gee
Zdjęcia na okładce: © Phillip Istomin | MANICPROJECT | Getty Images
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
PR i marketing: Margareta Wysocka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-353-2
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH