Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Kiedy doktor Zofia Nibużanka dostaje propozycję pracy w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nie waha się ani chwili. W wojskowej placówce medycznej z otwartością wita się lekarki i traktuje je na równi z mężczyznami. Dla Zofii jest to szansa, żeby doskonalić wiedzę i umiejętności na wielu prężnie się rozwijających oddziałach medycznych i w nowoczesnych pracowniach. Poznaje tajniki radiologii, neurologii, hematologii i innych specjalizacji, które w przyszłości pomogą jej stać się doskonałą pediatrą, chociaż w skrytości ducha marzy o chirurgii.
Pracę u boku najwybitniejszych specjalistów tamtych czasów przerywa wybuch wojny. Rzeczpospolita Ujazdowska – tak medycy nazywają swój szpital – funkcjonuje na bazie konwencji haskiej, ale jej regulacje są bezwzględnie łamane przez okupanta, a personel, zwłaszcza lekarze i pielęgniarki zaangażowani w konspirację, doświadcza wyjątkowego okrucieństwa wojny. Kadra oficerska zostaje wywieziona na Wschód i przepada bez wieści. Dopiero po latach świat usłyszy o Katyniu. Część lekarzy ginie w bombardowaniach, inni są wywożeni do obozów koncentracyjnych, zamykani w getcie albo torturowani w katowniach gestapo. Ocalali, a wśród nich Doktor Zosia, starają się ratować pacjentów w warunkach urągających ludzkiej godności. Młodej lekarce jest tym trudniej, że jej mąż włącza się działania konspiracyjne oraz co chwilę docierają do niej złe wieści o losie najbliższych. Najgorsze przyjdzie jednak dopiero wraz z wybuchem powstania warszawskiego.
W powieści ożywa przedwojenna Warszawa – losy fikcyjnych bohaterów przeplatają się z prawdziwymi wydarzeniami, w których uczestniczyli wybitni artyści, politycy i naukowcy dwudziestolecia międzywojennego. W powieści, wzorem poprzednich części cyklu, zostały przedstawione sylwetki autentycznych gigantów medycyny, takich jak Zygmunt Freud, Alois Alzheimer czy Kazimierz Funk.
Doktor Zosia to ostatnia część cyklu Uczniowie Hippokratesa łączącego opowieść fabularną z przełomowymi wydarzeniami z historii medycyny.
Doktor Zosia to książka wyjątkowa. Losy głównej bohaterki przeplatają się tu z opowieścią o Szpitalu Ujazdowskim, który jeszcze nigdy nie został tak szeroko i szczegółowo opisany, a jego dzieje można określić „historią Polski w pigułce”. Ałbena Grabowska trylogią Uczniowie Hippokratesa dokonała rzeczy wielkiej – sprawiła, że historia medycyny uwolniła się z podręczników i stała się dostępna dla każdego. Po Thorwaldzie, który przybliżył dzieje światowej medycyny, Grabowska opisuje historię polskiej medycyny, i robi to tak, że nie sposób się oderwać.
Lek. Krzysztof Królikowski
Prezes Stowarzyszenia d. Szpital Ujazdowski
Ałbena Grabowska – Polka o bułgarskich korzeniach, neurolog z drugim stopniem specjalizacji i doktoratem. Kiedyś oddana wyłącznie pacjentom (szczególnie chorującym na padaczkę), od dziesięciu lat autorka powieści dla dorosłych i dzieci. Z upodobaniem sięga po różne gatunki literackie. Napisała między innymi sagę Stulecie Winnych – na podstawie której powstał popularny serial emitowany na antenie TV– oraz powieści obyczajowe: Kości proroka (Marginesy 2018) i Matki i córki (Marginesy 2019), a także Uczniów Hippokratesa – cyklu powieści z elementami historii medycyny, na który składają się tomy: Doktor Bogumił (Marginesy 2020) oraz Doktor Anna (Marginesy 2021). Mieszka z trójką dzieci oraz dwoma kotami i psem w Brwinowie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 659
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 17 godz. 55 min
Lektor: Paulina Raczyło
WSTĘP
Przedstawiam Wam trzeci, ostatni już tom Uczniów Hippokratesa, cyklu powieściowego, w którym połączyłam swoją wiedzę medyczną z warsztatem pisarskim i w który włożyłam całe swoje serce, tak aby jak najpełniej opowiedzieć o historii medycyny na ziemiach polskich. Doktor Zosia jest hołdem złożonym zapomnianym dziś bohaterom, którzy gdyby nie wojenna zawierucha, zostaliby uhonorowani prestiżowymi nagrodami, dostąpiliby zaszczytów albo przynajmniej zyskaliby status światowych autorytetów medycznych tamtych czasów. W ten sposób składam wyrazy szacunku tym, którzy w czasie wojny nieśli ludziom pomoc, narażając życie własne oraz swoich rodzin. Chciałam też oddać cześć medykom, którzy za swoją działalność lekarską zostali rozstrzelani, wywiezieni do obozów koncentracyjnych lub zamordowani w Katyniu.
Akcję powieści umieściłam w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nieistniejącym już szpitalu wojskowym, zbombardowanym przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego. Rozkwit szpitala, rozwój klinik i doskonalenie się pracujących tam lekarzy i lekarek przypadają na dwudziestolecie międzywojenne. Ten piękny czas, łaskawy dla kultury, był także niezwykle produktywny dla polskiej nauki.
Podobnie jak w dwóch poprzednich tomach cyklu, opowieść fabularną przetykam prawdziwymi historiami, tak aby czytelnik mógł jak najlepiej i najpełniej zrozumieć, z czym borykała się medycyna tamtych czasów i jakich odkryć dokonywali ówcześni lekarze klinicyści oraz naukowcy, którzy zdobywali wiedzę, patrząc w mikroskop bądź obserwując szalkę laboratoryjną. W tej książce poznamy historię: Rudolfa Alberta von Köllikera (histologa i embriologa), Aloisego Alzheimera (psychiatry i neuropatologa), Alexandra Fleminga (bakteriologa i lekarza), Fredericka Granta Bantinga (fizjologa), Johna Hughlingsa Jacksona (neurologa) oraz polskiego naukowca Kazimierza Funka. Niektórzy z nich, jak Fleming czy Banting, zostali docenieni za życia i uhonorowani najbardziej prestiżowym wyróżnieniem – Nagrodą Nobla. Inni, jak chociażby odkrywca witamin Kazimierz Funk, chociaż na nią zasłużyli – nie otrzymali jej.
W części fabularnej występuje wielu bohaterów autentycznych, których wymieniam z imienia i nazwiska. Są to nie tylko lekarze, lecz także artyści, inżynierowie, żołnierze, powstańcy i zwykli ludzie. To ledwie ułamek z tych, którym pragnęłam złożyć hołd. Wśród nich chciałabym wyróżnić trzy osoby: Marię Werkenthin (pierwszą kobietę radiolog, która została ordynatorem), Witolda Zawadowskiego (jednego z najwybitniejszych polskich radiologów) oraz Zofię Garlicką (pierwszą kobietę ginekolog, która została ordynatorem), troje wybitnych lekarzy, z których tylko profesor Zawadowski przeżył wojnę. Doktor Werkenthin oraz doktor Garlicka zostały zamordowane w Auschwitz.
I wreszcie podziękowania:
Dziękuję wydawcy Uczniów Hippokratesa – wydawnictwu Marginesy, które aktywnie wspiera moją misję opowiadania o lekarkach i lekarzach.
Dziękuję wszystkim, którzy podzielili się ze mną opowieściami o wojnie i życiu ludzi pod niemiecką okupacją. Dziękuję tym, którzy powierzyli mi historię własnych ojców, dziadków oraz przyjaciół. Przede wszystkim jednak dziękuję panu doktorowi Krzysztofowi Królikowskiemu, prezesowi Stowarzyszenia dawnego Szpitala Ujazdowskiego, który pewnego wiosennego dnia zaprosił mnie na wycieczkę po Ujazdowie i przekonał do tego, żeby akcję trzeciego tomu Uczniów Hippokratesa osadzić właśnie tam. Przez cały czas pracy nad powieścią służył mi wszelkimi materiałami, wiedzą, doświadczeniem oraz czasem, aby moja opowieść była jak najpełniejsza i najprawdziwsza. Z całego serca dziękuję.
Dziękuję także Wam, Czytelniczki i Czytelnicy. Gdyby nie Wy, nie powstałaby powieść o doktorze Bogumile, który jako jeden z pierwszych lekarzy w Polsce zrozumiał, czym są aseptyka i znieczulenie okołoporodowe, o doktor Annie Tomaszewicz-Dobrskiej, pierwszej polskiej dyplomowanej lekarce, i o doktor Zosi Gorazdowskiej, której działalność lekarska przypadła na czas wojny.
Dziękuję i zapraszam do lektury.
Kazimierz Funk1884–1967
Kazimierz nie cierpiał leczenia, któremu go tu poddawali. Dałby wszystko, żeby opuścić sanatorium i wrócić do domu, do rodziców, nawet za cenę bycia kulawym do końca życia. Matka i ojciec stwierdzili jednak, że dysplazja biodra to groźna przypadłość, i wysłali go do Niemiec, do tego ślicznego miasteczka, do sanatorium, gdzie czuł się bardziej samotny, niż chciał się do tego przyznać. Ojciec był lekarzem, zajmował się chorobami wenerycznymi. Chłopiec lubił podglądać jego pacjentów. Najbardziej fascynowali go syfilitycy, którzy przychodzili do ojca ukradkiem, często po zmierzchu, i zasłaniali twarze maskami. Ojciec zabraniał mu wtedy wyściubiać nosa ze swojego pokoju, a dla Kazimierza to był sygnał, że warto podglądać tych ludzi przez dziurkę od klucza.
– Jesteś Niemcem! – Wysoki chłopiec wycelował w niego palec.
– Jestem Polakiem – odpowiedział spokojnie Kazimierz.
Chłopiec prychnął i odszedł. Kazimierz popatrzył za nim. Takich jak on było tu kilkunastu. Zwykle z chorobami kości, mięśni lub stawów. Kazano im się wygrzewać na słońcu i dobrze ich karmiono.
„Jedziesz do Niemiec, do sanatorium” – powiedział Kazimierzowi ojciec, a mama rozpłakała się i całowała go raz za razem w czoło. „Pamiętaj, że jesteś Polakiem. Chociaż jedziesz do Niemiec”. Zapamiętał te słowa.
– Dlaczego tak powiedziałeś? – spytała Elsa, śliczna błękitnooka dziewczynka, która cierpiała na powikłania po gruźlicy kości. Jedną nogę miała całą zagipsowaną i nie wolno jej było na niej stawać.
– Bo to prawda. – Wzruszył ramionami. – Rodzice przysłali mnie tu na krótko. Wyzdrowieję i wracam do Polski.
– Twojej Polski nie ma – odważyła się powiedzieć Elsa. – A skoro nie ma Polski, to musisz być Niemcem.
Spojrzał na nią niechętnie.
– Nigdy nie będę Niemcem – rzucił stanowczo, po czym wstał i poszedł do pawilonu z książkami, gdzie znalazł tom o przygodach kapitana Nemo i zatopił się w lekturze.
– Czemu nie chciał pan zostać lekarzem? – zapytał Kazimierza profesor Stanisław Kostanecki, kiedy po ukończeniu chemii na uniwersytecie w Bernie młodzieniec oświadczył swojemu mentorowi, że pragnąłby pozostać na uczelni i prowadzić badania nad estrogenami.
– Nie interesuje mnie praca z pacjentami – odpowiedział szczerze Kazimierz. – Chcę się zająć ludzką fizjologią wyłącznie teoretycznie. Być może moje dokonania wpłyną na medycynę bardziej, niż gdybym biegał ze stetoskopem.
– Czyli studiowanie biologii w Genewie panu nie wystarczyło?
Kazimierz pokręcił głową.
– Pragnę zajmować się chemią. To jest przyszłość.
Profesor roześmiał się.
– Pański ojciec jest lekarzem, prawda?
– Tak – potwierdził Kazimierz. – Dermatologiem i wenerologiem.
– Może dlatego nie chciał pan kontynuować jego dzieła – uznał dobrotliwie Kostanecki. – Mój był anatomem i cytologiem. Zabrał mnie na pokazową sekcję, kiedy byłem bardzo mały. Zobaczyłem wtedy ludzkie zwłoki i przeraziłem się. Nie tyle trupa, ile tego, że to mój ojciec sprawił, że ten nieszczęśnik leżał na stole z wypatroszonymi wnętrznościami.
– Doskonale pana rozumiem, profesorze – powiedział Kazimierz. – Mój ojciec był zafascynowany zmianami skórnymi. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy zauważył, że istnieję, kiedy na mojej twarzy pojawił się silny trądzik młodzieńczy.
Profesor znów się roześmiał.
– Chce pan zatem zająć się flawonoidami, estrami i tłuszczami? – spytał. – Bo podczas studiów interesowało pana chyba wszystko, co można zsyntetyzować. Pora, żeby wybrał pan specjalizację, określił temat, którym zajmie się pan w swoim doktoracie.
– Chcę badać hormony – odpowiedział Kazimierz, czym zdumiał profesora. – Ściślej rzecz ujmując, żeńskie hormony płciowe. Estrogeny.
– To coś nietypowego. – Profesor pokiwał głową z uznaniem. – Zatem przyjmuję pana do pracy. Widzę w panu potencjał, a rzadko się mylę.
Kazimierz Funk ukłonił się. Profesor był promotorem około stu pięćdziesięciu doktorantów i słynął z ogromnej pracowitości. Można zaryzykować twierdzenie, że w każdym młodym naukowcu chętnym do pracy badawczej widział potencjał. Kazimierz docenił jednak jego słowa.
– I jeszcze jedno. – Stanisław Kostanecki zatrzymał Kazimierza. – Obaj jesteśmy Polakami na obcej ziemi. Nie mamy własnej ojczyzny, ale mamy tożsamość. Cieszę się, że możemy rozmawiać po polsku. Niech pan nigdy nie da sobie tego odebrać.
Kilka lat później, kiedy Kazimierz przeprowadził syntezę estrogenu, otrzymał propozycję z Paryża. Miał dwadzieścia lat, doktorat z chemii i wielkie ambicje. Zaczął pracę w Instytucie Pasteura. Spędził tam jednak tylko dwa lata, ponieważ później zaproponowano mu posadę w Berlinie, w Katedrze Chemii Organicznej tamtejszego uniwersytetu. Nie wahał się ani chwili. Spakował swoje rzeczy i pojechał w nieznane. W Berlinie też nie zagrzał miejsca – po zaledwie czterech latach znalazł się w Londynie. Propozycja z Instytutu Medycyny Zapobiegawczej wydawała mu się kusząca. Wreszcie mógł wykorzystać swoją wiedzę w służbie prawdziwym pacjentom. Do profesora Kostaneckiego, który pozostał jego przyjacielem i mentorem, pisał:
Zajmuję się obecnie chorobą beri-beri. Dla tych badań porzuciłem Londyn, chociaż to tam, w trakcie analizy diety psów, skonstatowałem, że pewne niezbędne do życia substancje są syntetyzowane przez zwierzęta, a w ludzkich organizmach nie występują naturalnie. Pies może całe życie jeść tylko mięso albo różne ochłapy, a nie zapadnie na szkorbut, który nęka marynarzy po tym, jak wypływają w rejs. Szukam zatem substancji, która utrzymuje dziąsła w dobrym stanie, wytwarzanej przez organizm zwierzęcia. Człowiek musi ją pozyskiwać z zewnątrz. Podobną etiologię podejrzewam w przypadku krzywicy, tylko ta choroba dotyczy kości, więc musi chodzić o zupełnie inny czynnik niż przy szkorbucie. To dopiero początek moich badań, ale wielce obiecujący. Beri-beri dziesiątkuje ludność Jawy, a ja przyglądam się diecie mieszkańców wyspy. Wygląda na to, że to brak pewnego składnika jest odpowiedzialny za objawy.
Kazimierz odłożył pióro i zastanowił się głęboko.
– To brak jakiejś cząsteczki w pożywieniu wywołuje niektóre choroby – powiedział głośno, po czym wrócił do analizowania zawartości składników pokarmowych w ryżu niełuskanym oraz ziarnach, które zostały poddane obróbce.
– Brak niektórych substancji w pożywieniu powoduje choroby – zaczął wykład, który przygotował dla swoich pracodawców, a który był pokłosiem trzech lat jego pracy.
W sali konferencyjnej zapadła pełna niechęci cisza.
– Pana wnioski są dyskusyjne – przerwał mu dyrektor jego jednostki, doktor Tessler.
– Proszę pozwolić mi dokończyć – odpowiedział spokojnie Funk i odsłonił tablicę, na której wcześniej narysował wzór odkrytego przez siebie związku chemicznego. – Czy choćby zacząć – mruknął pod nosem i kontynuował już głośno: – Przez ostatnie lata badałem chorobę beri-beri. Na początek krótko omówię jej objawy.
Usłyszał kilka chrząknięć. Wyjął zdjęcia osób dotkniętych omawianą przypadłością i ułożył je na stole. Żaden z obecnych nie wyciągnął ręki po zdjęcie, aby obejrzeć je z bliska.
– Beri-beri ma dwie postaci – powiedział Funk. – W typie suchym dominują objawy mózgowe, a w mokrym przeważają zmiany w układzie sercowo-naczyniowym. Niezależnie od typu choroby pacjenci cierpią na stopniowy zanik mięśni, przede wszystkim nóg, osłabienie czucia w stopach i rękach oraz postępujący paraliż mięśniowy. Wraz z postępem choroby pojawiają się obrzęki całego ciała, duszności, kołatanie serca, biegunka, wreszcie chorzy umierają. Opisano także postać piorunującą, w której w krótkim czasie dochodzi do uogólnionych obrzęków i niewydolności prawej komory serca.
Wskazał na wzór chemiczny narysowany na tablicy.
– To tiamina. Właśnie jej niedobór jest przyczyną beri-beri. Nazwałem tę cząstkę witaminą B. Jej źródłem są: mięso wieprzowe, orzechy i niektóre owoce egzotyczne. Przede wszystkim jednak jest obecna w otrębach ziaren ryżu. Wyekstrahowałem tę substancję. Po podaniu jej chorym objawy ustępują. Co więcej, nie można jej przedawkować, gdyż nadmiar witaminy jest wydalany z moczem, a ona sama słabo się wchłania z przewodu pokarmowego. Dlatego lepiej stosować ją w postaci zastrzyków domięśniowych.
– Podawano tę... tiaminę chorym?
Kazimierz Funk zwrócił się do pytającego:
– Nawet w postaci piorunującej choroby, po jednorazowym podaniu witaminy B objawy cofają się, a stan chorego poprawia się natychmiast.
– Witamina? – usłyszał czyjś drwiący głos.
– Tak. Połączyłem słowa vita, które po łacinie oznacza „życie”, i „amina”, gdyż owa życiodajna substancja, zawiera grupę aminową. – Pokazał to na rysunku. – Co więcej, niedobór substancji zaliczanych do tej grupy chemicznej nazwałem awitaminozą.
– Zanegował pan eksperyment Eijkmana – odezwał się zastępca dyrektora instytutu.
Kazimierz Funk przełknął ślinę. Christiaan Eijkman był holenderskim uczonym, który badał chorobę beri-beri na wyspie Jawa na długo przed nim. Zauważył, że choroba występowała u kurczaków karmionych przez dłuższy czas resztkami ryżu z kontyngentu wojskowego – miały one osłabienie mięśni i drżenie kończyn. Po zmianie pokarmu objawy natychmiast ustępowały. Eijkman przeanalizował dietę miejscowych ludzi i skonstatował, że opierała się na łuskanym i polerowanym ryżu. Wystarczyło podać chorym czarny, niełuskany ryż, uchodzący za gorszy, a zdrowieli. Eijkman doszedł do wniosku, że beri-beri nie jest chorobą krwi. Do tego momentu jego wnioski były słuszne. Ale błędnie uznał jej etiologię za bakteryjną.
Kazimierz Funk nie zgadzał się z Eijkmanem. Nie znał choroby zakaźnej, która cofałaby się w wyniku diety. Powtórzył zatem eksperyment na gołębiach. Część z nich karmił łuskanym ryżem, pozostałym podawał ryż pełnoziarnisty. Po kilku miesiącach u gołębi z pierwszej grupy rozwinęły się objawy choroby beri-beri, podczas gdy grupa karmiona niełuskanym ryżem pozostała zdrowa. Funk zaczął karmić niełuskanym ryżem chore gołębie i w ciągu kilku dni objawy zaczęły się cofać. To wtedy zrozumiał, że choroba bierze się z niedoboru. Zaczął badać otręby ryżowe i odkrył substancję, której brak generował objawy. Zwierzętom doświadczalnym podał wtedy nie ryż, a wyizolowaną tiaminę. Zaobserwował natychmiastowe ustępowanie symptomów choroby. Wszystko skrupulatnie opisał i udokumentował zdjęciami. Teraz powinien opublikować swoje odkrycie. Nie mógł jednak tego zrobić bez poparcia kierownictwa instytutu, w którym pracował.
– Słyszeliśmy, że zamierza pan opublikować te rewelacje w literaturze – odezwał się ktoś inny kpiącym głosem.
– Tak – odpowiedział niezrażony. – Przygotowałem wszelkie materiały. I mam nadzieję, że uzyskam panów poparcie.
Ponownie rozległy się chrząknięcia. Funk powstrzymał się przed otarciem potu z czoła. Konflikt z Eijkmanem nie przysłuży się jego badaniom, ale Kazimierz dowiódł swoich racji w kilku wygranych polemikach, a teraz chciał swoje odkrycie obwieścić światu.
– Obecnie nad chorobą beri-beri pracuje doktor Adolphe Vorderman – odezwał się ponownie dyrektor Instytutu Listera lodowatym tonem. – Z jego publikacji wynika, że przyczyną choroby jest łuskany ryż skażony nieznaną substancją albo nieznaną bakterią.
Kazimierz Funk poczuł złość.
– Jestem gotów podzielić się swoimi doświadczeniami z profesorem Eijkmanem i doktorem Vordermanem – powiedział, siląc się na spokój. – Jestem przekonany, że uznają moją rację. Mogę to zrobić przed opublikowaniem materiału w literaturze medycznej. Potrzebuję tylko panów zgody.
Przez salę przeszły szepty. Dyrektor pochylił się w kierunku swojego zastępcy i powiedział coś cicho. Ten wykrzywił wargi w uśmiechu.
– Nie wyrażamy zgody – usłyszał w końcu. – Nie uznajemy podstaw naukowych pana, pożal się Boże, odkrycia.
Pierwszy opuścił pomieszczenie dyrektor, po nim wyszli pozostali. Kazimierz stał sam w pustej sali wykładowej. Poczuł dławiący żal. Czy ma wyrzucić do kosza kilka lat owocnej pracy? Nie, nie może się na to zgodzić, postanowił w duchu, a potem wyszedł z Instytutu Listera na deszczową londyńską ulicę.
– Niepojęta ignorancja! – wykrzyknął Ludwik Rajchman, redaktor naczelny „The Journal of State Medicine”. – To doskonały materiał. Pana badania są przełomowe.
Kazimierz Funk spojrzał na gruby plik gęsto zapisanych kartek oraz zdjęć, owoc swoich wieloletnich badań nad tiaminą i jej związkiem z chorobą beri-beri. Żaden naukowiec na świecie nie mógł mu zarzucić, że nie dość dobrze zbadał problem. Co więcej, Eijkman w międzyczasie porzucił koncepcję toksyczną jako przyczynę beri-beri. Tylko patrzeć, jak inni zsyntetyzują tiaminę i ogłoszą swoje odkrycie w literaturze.
– Moi pracodawcy nie zgadzają się, abym opublikował własne badania – powtórzył. – Sprzeciwiają się szczególnie określeniu „witaminy”. A ja chcę podzielić się ze światem swoim odkryciem. Co więcej, rozpocząłem już prace badawcze nad innymi witaminami. Takich cząstek, które regulują pracę wszystkich układów w organizmie człowieka, jest więcej. To z ich niedoborów biorą się szkorbut, krzywica, pelagra... – zaczął wyliczać.
– Czy jest pan gotowy odejść z pracy? – spytał go Rajchman.
Funk pokiwał głową. Odejście z pracy było nieuniknione, ale nie rozwiązywało jego problemów. Materiał badawczy stanowił niejako własność Instytutu Listera. Jego szefowie mogli zablokować publikację, a on, odchodząc z pracy, robił im tym samym wyłącznie przysługę. Sytuacja wydawała się więcej niż trudna.
– Mam pewien pomysł – powiedział w końcu Rajchman i dodał: – Jeśli nie można być lwem, trzeba być lisem.
– Jak to? – Kazimierz nie zrozumiał, co jego rozmówca ma na myśli.
– Drogi doktorze Funk – Rajchman uśmiechnął się szelmowsko – musi mieć pan zgodę władz Instytutu Listera na to, aby opublikować pracę eksperymentalną.
– W tym właśnie problem... – zaczął Kazimierz, ale profesor nie pozwolił mu dokończyć.
– Na opublikowanie pracy poglądowej nie potrzebuje pan żadnej zgody – oznajmił, a widząc, że Kazimierz nie jest do końca przekonany, dodał: – Niech pan opisze witaminy w pracy poglądowej. Wszystko, po kolei, co pan odkrył. Budowę tych związków, funkcje, pokarmy, w których są obecne, dietę powodującą choroby, żywność, którą należy spożywać, aby zapobiegać objawom, oraz to, co należy podawać w przypadku wystąpienia choroby. Wszystko, co pan zbadał. A ja to opublikuję w „The Journal of State Medicine” i nikt mi w tym nie przeszkodzi.
– Jeśli opiszę badania, w Instytucie Listera zarzucą mi, że to praca eksperymentalna.
Rajchman pokręcił głową.
– Praca eksperymentalna zawiera cel, materiał, metodę, dyskusję, wyniki i wnioski. Szczególnie metoda badawcza stanowi sedno takiej pracy. W przypadku pana badań byłby to opis dwóch grup gołębi karmionych ryżem łuskanym i niełuskanym et cetera. A praca poglądowa to kompendium wiedzy na dany temat. I taki artykuł właśnie pan przygotuje. Opisze pan wszystko, co wie o witaminach. To nic, że wiedzę czerpie pan z własnych badań.
– To byłoby wspaniałe rozwiązanie – powiedział Kazimierz, głęboko wdzięczny wydawcy za pomoc. – Nie uchroni mnie to przed utratą etatu, ale nie muszę mieć zgody na publikację od kierownictwa Instytutu Listera. Świetnie! Zabieram się do pracy.
Kazimierz spojrzał przez okno na zamgloną ulicę Warszawy.
– Polska. Wreszcie Polska. Tu jest nasze miejsce – powiedział do żony.
Alix Denise uśmiechnęła się. Przypomniała sobie słowa, które wypowiedział jej mąż po narodzinach ich syna.
– Będzie nazywał się Jan Kazimierz. Chciałbym, żeby miał polskie imię, bo któregoś dnia wrócimy do ojczyzny.
Kiedy się poznali, miała zaledwie dziewiętnaście lat. On, chociaż tylko o dziewięć lat od niej starszy, był już znanym uczonym. Przedstawił ich sobie znajomy Alix. Onieśmielony urodą dziewczyny, Kazimierz powiedział coś niepoprawnie po angielsku, a ona zaczęła się śmiać z jego zabawnej pomyłki.
– Dlaczego się pani śmieje? – spytał nieco urażony. – Jestem Polakiem – usprawiedliwił się, kiedy wyjaśniła mu przyczynę swojego rozbawienia. – Długo pracowałem w Londynie, wcześniej przebywałem w Szwajcarii i Berlinie.
– Ja jestem Belgijką – powiedziała. – Oboje jesteśmy tu obcy.
– Kiedy pracuję, nie czuję się obco. Dopiero wtedy, kiedy ktoś wypomina mi moje pochodzenie albo krytykuje akcent.
Powiedział to bez złości, ale poczuła się źle, że sprawiła mu przykrość. Sięgnęła po kieliszek szampana.
– Pan nie pije? – spytała, kiedy podziękował kelnerowi.
– Alkohol szkodzi – powiedział i uciekł wzrokiem.
– Pierwsze słyszę – stwierdziła. – Na co niby miałby szkodzić?
– Przyczynia się do usuwania z organizmu pewnych ważnych dla zdrowia związków – wyjaśnił, a zauważywszy jej zdumioną minę, dodał: – Jestem biochemikiem. – I przez ponad godzinę opowiadał jej o swoich badaniach, a ona słuchała jak zaczarowana.
Po krótkim narzeczeństwie wzięli ślub, a niespełna rok później urodził się ich syn. Nie mieli łatwego życia, przynajmniej na początku. W Nowym Jorku Kazimierz pracował w Laboratorium Badawczym Harrimana. Warunki pracy były złe, płacę dostawał nieregularnie i często nie starczało im na najpotrzebniejsze rzeczy. Kazimierz nieomal przypłacił to zdrowiem, bo za nic nie chciał przyjąć rodzinnych pieniędzy Alix. Nie zgadzał się także, aby poszła do pracy. Na szczęście jego talent i możliwości dostrzegł ktoś z firmy farmaceutycznej Metz & Co. Alix żartowała, że rok 1917, moment przejścia Kazimierza do koncernu farmaceutycznego, oznaczy złotymi literami i oprawi kalendarz w ramki. Wreszcie mogli przenieść się do nowego, większego mieszkania. Kazimierz osiągał kolejne sukcesy. Doprowadził do masowej produkcji swoich witamin. Odkrył, że w wątrobie niektórych ryb morskich znajduje się witamina A. Dzięki jego pracy koncentrat witaminowy z wątroby dorsza można było kupić w każdej drogerii. Udzielał niezliczonych wywiadów, w których tłumaczył, jak ważne jest zapobieganie chorobom. Jego słowa zyskały uznanie w kręgach politycznych, bo podnosił aspekt ekonomiczny medycyny prewencyjnej. „Najdroższe jest leczenie skutków choroby”, mawiał. „Zapobieganie tylko wydaje się drogie”. Alix podziwiała męża, a kiedy firma, w której pracował, zaczęła produkować syntetyczną adrenalinę, kobieta nie posiadała się ze szczęścia, chociaż Kazimierz mówił, że to przecież nie jego zasługa – że „nadnerczynę” opisał i wyekstrahował wybitny polski uczony Napoleon Cybulski, i to już w 1895 roku.
Najbardziej imponowała Alix miłość Kazimierza do ojczyzny. Pracował w tylu miejscach, po amerykańskich sukcesach świat stał przed nim otworem, ale on wciąż czekał, aż będzie mógł wrócić do niepodległej Polski, o której opowiadał tak, jakby była rajem na ziemi, chociaż spędził w niej stosunkowo niewiele czasu. Gdyby Kazimierz przyjął wielokrotnie proponowane mu obywatelstwo niemieckie, jego kariera naukowa nabrałaby jeszcze większego rozpędu. Ale on nie chciał zdradzić swojej ojczyzny.
– Co teraz? – spytała.
Uśmiechnął się do niej.
– Spędzimy tu trochę czasu – powiedział i pocałował ją w czoło. – Ludwik Rajchman we mnie wierzy. To dzięki jego staraniom otwarto w Warszawie Państwowy Zakład Higieny i to on uparł się, żebym został kierownikiem Zakładu Biochemii. Pozyskał środki, znalazł dla nas mieszkanie.
– I jesteśmy – odpowiedziała z zadumą w głosie.
– Gdyby nie Rajchman, który opublikował moją pracę, moja kariera skończyłaby się, zanim się zaczęła – powiedział łagodnie.
Znała tę historię. Instytut Listera zabronił Kazimierzowi publikacji jego badań, a Rajchman wydrukował je jako pracę opisową. Niedługo potem niemieckie wydawnictwo opublikowało Die Vitamine, gdzie bibliografia liczyła kilkaset pozycji. Wkrótce książkę przetłumaczono na liczne języki. Kazimierz zastanawiał się, czy w Instytucie Listera zapoznano się z jego publikacją. To właśnie Alix w nim kochała – tę jego skromność. Był wielkim naukowcem, po sukcesach w Stanach Zjednoczonych biły się o niego największe firmy farmaceutyczne, a laboratoria naukowe oferowały mu ogromne sumy za to, żeby stanął na czele ich zespołów badawczych. Wreszcie, w 1923 roku, Kazimierz otrzymał obywatelstwo amerykańskie. I wtedy przyszła propozycja z niepodległej Polski. Ludwik Rajchman, dobroczyńca Funka i wydawca, autor jego sukcesu, pragnął, aby Kazimierz wrócił i stworzył zespół badawczy w Warszawie. Każdy inny by odmówił, ale nie mąż Alix. Pozałatwiał swoje sprawy, pożegnał się ze współpracownikami, wydał przyjęcie pożegnalne dla przyjaciół, a potem razem z Alix, maleńką Doriane i dziewięcioletnim Janem Kazimierzem wsiedli na statek.
– Być może tu wrócę – powiedział Kazimierz na odchodne.
– Skąd pomysł, żeby stworzyć Państwowy Zakład Higieny? – spytał Kazimierz Rajchmana.
– Pamięta pan, profesorze, naszą rozmowę na temat prewencji? Wtedy wydawało mi się, że pana zalecenia to przesada, fanaberia. Coś jak primum non nocere, tylko ze strony pacjenta. Ale miał pan rację.
– Cieszę się, że to słyszę. – Ukłonił się. – I jestem gotowy stanąć na czele Zakładu Biochemii Państwowego Zakładu Higieny w Warszawie.
Rajchman podszedł do niego i uścisnął mu dłoń.
– Przez te wszystkie lata śledziłem pańską karierę i muszę się przyznać, że mieliśmy rację. Świat wreszcie przyjął do wiadomości, że witaminy istnieją i są niezbędne dla zdrowia.
– Świat jest oporny na wiedzę – powiedział Funk z głębokim westchnieniem. – A kiedy już ją akceptuje, to zamiast ją rozwijać, zaczyna wydziwiać.
Rajchman pokiwał głową.
– Mówi pan o nazewnictwie?
– Tak, o nazewnictwie – potwierdził naukowiec. – Nazwałem odkrytą przez siebie substancję witaminą, ponieważ zawiera w cząsteczce grupę aminową. W 1916 roku Elmer McCollum napisał do mnie w tej sprawie, a potem opublikował w piśmiennictwie obszerną pracę na temat witamin. Zaproponował, żeby cząstki rozpuszczalne w tłuszczach nazwać witaminą A, a dla substancji rozpuszczalnej w wodzie, leczącej beri-beri, zaproponował nazwę „witamina B”. Uznałem to za bardzo dobry pomysł. Skoro mówimy o nazewnictwie, to wydawało mi się, że fakt zasadniczy, czyli skuteczność witamin w leczeniu pewnych chorób, jest bezsporny. A jednak się myliłem.
– Zgadzam się, że „dodatkowe czynniki pokarmowe” to nie jest najszczęśliwsza nazwa – wtrącił Rajchman. – Ale przy jej tworzeniu brano pod uwagę kwestie biochemiczne.
Funk skrzywił się.
– Tak, witamina jest określeniem nieprecyzyjnym. Tak się złożyło, że odkryta przeze mnie cząsteczka okazała się akurat aminą, podczas kiedy pozostałe to kwasy, zasady...
– I tak wszyscy stosują pańską nazwę – pocieszył go Rajchman. – Mamy już opisaną witaminę C.
– A moja witamina B ma cyferkę jeden, ponieważ znamy już jej pochodne: witaminy B2 i B6.
– B6? – zdziwił się Rajchman.
– Pirydoksynę. – Kazimierz Funk pokiwał głową. – Ma ogromne znaczenie w transporcie żelaza przez krew. Jej niedobory wywołują objawy ze strony układu nerwowego, podobnie jak pozostałe witaminy z grupy B. Jeszcze w Londynie zacząłem badania nad pelagrą. Pisałem w tej sprawie do Paula Györgya i przesłałem mu swoje obserwacje. Wydaje mi się, że choroba czarnego języka może być leczona właśnie pirydoksyną.
Rajchman nie miał wątpliwości, że Kazimierz Funk się nie myli. Nie znał bardziej przenikliwego naukowca.
– Możemy spodziewać się odkrycia witamin B3, B4 i B5?
– Pewnie tak, Williams i Waterman badają obecność witaminy B3 w drożdżach piwnych. Leczą w ten sposób wywołane zapalenie mózgu u gołębi. Z kolei witamina B4 podobno zapobiega specyficznemu zapaleniu mózgu u szczurów, ale tu badania posuwają się bardzo powoli i wedle mojej oceny wkrótce zostaną zarzucone.
– I wszyscy badacze używają określenia „witamina”? – dociekał Rajchman.
– Tak, chociaż nawet Polacy usiłowali zmienić tę nazwę. Ale termin „życiany” jakoś się nie przyjął – odparł Kazimierz z przekąsem. – Podobnie nie powiodła się próba zmiany formy na męską: „witamin”. Cóż za pomysł... A odkrycie witaminy C jest naprawdę doniosłym wydarzeniem. Sam zacząłem w Londynie badania nad szkorbutem, ale to Frølich i Holst wywołali szkorbut u świnek morskich i wyleczyli go kwasem askorbinowym.
– A wystarczyło przypomnieć sobie mądrości ludowe, które nakazywały leczenie gnilca kapustą kiszoną – dodał Rajchman.
– Gdy ktoś już dokona takiego przełomowego odkrycia, to każdy jest mądry. – Kazimierz Funk zaśmiał się. – Napoleon Cybulski latami pracował nad nadnerczyną, ja w Ameryce doprowadziłem do jej produkcji masowej.
– Teraz będzie pan syntetyzował insulinę – stwierdził z zadowoleniem Rajchman.
– Moim celem jest produkcja przemysłowa. – Naukowiec pokiwał głową. – Muszę opracować biochemiczną linię technologii. Odkrycie insuliny jest niezwykle ważne. Właśnie przyznano za to Nagrodę Nobla[1].
– Równie ważne jest pańskie odkrycie – powiedział Rajchman.
Kazimierz Funk lekceważąco machnął ręką.
– Nie, nie... – odpowiedział. – Cukrzyca to straszna choroba. Dzieci, które na nią cierpią, chociaż przestrzegają specjalnej diety, umierają kilka lat po diagnozie. Beri-beri jest o wiele rzadszym schorzeniem, a cukrzyca dotyczy milionów młodych ludzi na całym świecie. Najlepszy dowód, że Nagrodę Nobla przyznano niespełna rok po odkryciu insuliny.
– Słyszałem o jakichś kontrowersjach wokół nagrody.
Kazimierz spojrzał na niego uważnie.
– To nie kontrowersje, tylko zwykła ludzka przyzwoitość ze strony Bantinga. Jego asystent Best pracował razem z nim, właściwie to on zauważył, że psy pozbawione części wyspowej trzustki nie wydzielają substancji eliminującej cukier z moczu. Ale Zgromadzenie Noblowskie go pominęło. Uhonorowano tylko Bantinga i jego zwierzchnika, Macleoda. I Banting, proszę sobie wyobrazić, podzielił się nagrodą finansową z asystentem.
– Zachowanie godne pochwały – stwierdził Rajchman. – Pan także kiedyś otrzyma to wyróżnienie, profesorze. Już kilkakrotnie pana nominowano.
Kazimierz Funk zamyślił się.
– Byłoby to ukoronowanie mojej pracy – oznajmił. – A i pieniądze nie byłyby bez znaczenia.
Alix rozejrzała się po paryskim apartamencie.
– Kazimierzu – powiedziała gorzko. – Gdyby ktoś mi powiedział, że będę z tobą prowadziła koczownicze życie, nie wiem, czy zdecydowałabym się ciebie poślubić.
Kazimierz wiedział, że żona wcale nie czyni mu wyrzutów. Jej słowa jedynie trafnie podsumowywały ich tryb życia.
– Widocznie taki mój los, kochanie... – powiedział, po czym usiadł obok żony i objął ją ramieniem. – Będzie nam tu dobrze. A Jan może studiować na Sorbonie.
– Myślałam, że zostaniemy w Polsce – odezwała się.
– Kontrakt z Państwowym Zakładem Higieny wygasł, a propozycja z Francji była naprawdę atrakcyjna – tłumaczył.
Wiedziała o tym, ale nie podobało jej się, że znów muszą wyjechać. Ich syn był coraz starszy, miał w szkole kolegów, Doriane Jacqueline chodziła do polskiej szkoły. Alix chciała gdzieś zapuścić korzenie, spokojnie patrzeć, jak dzieci dorastają.
– Zobacz, ile dobrego można zrobić, szerząc wiedzę o zapobieganiu. – Kazimierz pocałunkiem w czoło wyrwał żonę z zamyślenia. – Chyba że ty także uważasz, że moda na zdrowy styl życia jest mało odkrywcza.
Alix przytuliła się do niego.
– Nie – wyszeptała. – Ogromnie podziwiam twoją pracę. Badasz nowe witaminy, dzielisz się wiedzą, w jakich pokarmach można je znaleźć... To ważne. Ale wtedy, kiedy tak ciężko zachorowałeś...
Kazimierz pogłaskał żonę po głowie.
– Moja praca wiąże się z podróżami. Zapalenie płuc niejako zawdzięczam samemu sobie. Poza domem źle się odżywiałem, osłabiłem odporność i stało się nieszczęście. Od lat przekonuję innych, jak ważne są zdrowy tryb życia i zbilansowana dieta, a sam tak się wtedy zaniedbałem. Ale było warto, kochanie.
Alix spojrzała na niego zdumiona.
– Jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, który uważa, że zdobycie domu na przedmieściach Warszawy i dofinansowania od laboratorium są warte niemalże utraty życia!
– Przecież wiesz, że nie o to mi chodziło – próbował uspokoić wzburzoną żonę.
– Myślałam, że będziemy mieszkać w Warszawie, a ty będziesz czuwał nad produkcją swojej insuliny. Przecież kupiłeś aparaturę za własne pieniądze!
Roześmiał się.
– Grant Fundacji Rockefellera pokrył koszty samych badań. Nie żałuję, Alix. Dzięki naszym staraniom Polska jest trzecim producentem przemysłowym insuliny. Spędziliśmy w mojej ojczyźnie pięć wspaniałych lat. Pora na kolejne doświadczenie.
Z trudem powstrzymała łzy napływające do oczu.
– Jak długo tu zostaniemy? – spytała.
Kazimierz uśmiechnął się łagodnie.
– Być może do końca życia, a może tylko do czasu, aż opracuję szczepionki, skończę badania nad witaminą B12 i hormonami żeńskimi – odpowiedział szczerze. – Wtedy będę potrzebował nowych wyzwań.
Kazimierz Funk pracował we Francji przez dwanaście lat. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, wrócił do USA i pozostał tam do końca życia. Zmarł w Nowym Jorku 19 września 1967 roku w wieku osiemdziesięciu trzech lat. Był kilkakrotnie nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Nigdy jej nie otrzymał. W 1927 roku nagrodą uhonorowano Christiaana Eijkmana i Fredericka Hopkinsa za odkrycie witaminy A. Zasługi Funka zostały pominięte, a jego nazwisko padło jedynie w laudacji.
ROZDZIAŁ I
w którym poznajemy Zosię Nibużankę, dziewczynę z dobrego domu, chociaż jej przyjściu na świat towarzyszył skandal, i ze zdumieniem dowiadujemy się, że nie chce ona wychodzić za mąż, gdyż jest lekarzem i z tą profesją wiąże swoją przyszłość. Wprawdzie nie jest jej łatwo, bo wciąż jest na dorobku, ciotka wypomina jej „łaskawy chleb”, a mentor w szpitalu nie przyjmuje do wiadomości, że jest rok 1924, ale Zosia nie poddaje się i walczy o swoje miejsce na świecie i szacunek kolegów.
Zosia Nibużanka uśmiechnęła się do pani Borawskiej najgrzeczniejszym i najbardziej niewinnym ze wszystkich swoich uśmiechów. Kobieta nie dała się jednak zwieść.
– Hmm – chrząknęła i upiła spory łyk herbaty, którą Zosia zaparzyła osobiście, jako że nie było służącej. – Przejdźmy do rzeczy.
„Czyli do próby zeswatania mnie”, westchnęła w duchu dziewczyna i wyprostowała się na krześle.
– Umie panienka podać dobrą herbatę, to na początek coś – zauważyła stara dama, a Zosia ponownie pokiwała głową, aż jej niesforne jasne loki podskoczyły.
– I jak służby zabraknie z takich czy innych powodów, to panienka sobie poradzi do czasu, aż zgodzi odpowiednie osoby.
Zosia jeszcze raz kiwnęła głową, przywołując w pamięci energiczną Julcię. Julcia była służącą wujostwa Reszczyńskich, użyczaną Zosi z dobroci serca na dwa dni w tygodniu. Dawało to dziewczynie złudne poczucie, że ma kogoś do sprzątania i zaparzania kawy oraz herbaty na wypadek odwiedzin znajomych, których nie miała, albo swatki, której nie chciała gościć.
– Dziękuję – odpowiedziała, bo chyba należało podziękować, a poza tym Zosia była więcej niż pewna tego, że poradzi sobie w każdej sytuacji.
Nauczyło ją tego smutne dzieciństwo, przy niezaradnym ojcu, bez matki, która odeszła przedwcześnie, a potem przy dziadku, który nie mógł ukryć rozgoryczenia, że losy jego jedynej córki tak źle się potoczyły. Długo nie mógł wybaczyć Zosi, że się urodziła, ponadto miał do niej żal, że nie była chłopcem. Lata młodości były dla dziewczyny łaskawsze, ale również wymagały od niej hartu ducha i niebywałej odwagi, aby wstąpić na studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie na wydziale lekarskim w tym czasie studiowało zaledwie dwadzieścia kobiet. Wreszcie Zosia zamieniła spokojny i cichy dom w Krakowie na klitkę przy ulicy Żelaznej w Warszawie, gdzie musiała liczyć każdy grosz i ciężko pracować. Nie narzekała jednak i znosiła bez słowa skargi wszelkie przeciwności losu, bo miała przed sobą jasno wytyczony cel.
Pani Borawska tymczasem nałożyła sobie na porcelanowy talerzyk kopiastą łyżeczkę konfitur poziomkowych, których słoik Zofia otworzyła z bólem serca, bo nie stać jej było na żadne słodycze z cukierni. Owe konfitury, przywiezione z Krakowa, a podarowane Zosi przez Honorkę, starą służącą pamiętającą jeszcze „panieneczkę Marysię, tego kwiatuszka, który się zmarnował”, stanowiły jedyny deser, którym dziewczyna mogła wynagrodzić sobie trudy codziennego życia w Warszawie. Konfitury poziomkowe były czymś więcej niż zamkniętymi w słoiku słodkimi owocami – były wspomnieniem łąk, po których biegała jako dziecko, i lasów, w które lubiła się zagłębiać, wyobrażając sobie, że jest królewną uciekającą z wysokiej wieży, ściganą przez całą zgraję zbójników nasłanych przez wrogów dziadka. Zosia racjonowała przysmak – pozwalała sobie na łyżeczkę konfitur przy niedzieli – i cierpiała teraz, widząc, jak rubinowe owoce znikają w szerokich ustach pani Borawskiej.
– Podziękujesz, jak ci dobrego męża znajdziemy. – Pani Borawska pokiwała głową, a Zosia tym razem się nie uśmiechnęła, tylko popatrzyła z rezygnacją na kobietę siedzącą naprzeciwko.
„Jeśli będę niewiele mówiła, może ją to zniechęci i sobie pójdzie”, pomyślała. Niestety nie miała pojęcia, że dobrą swatkę nie jest tak łatwo zniechęcić, że zawsze jest ona gotowa przekonać pannę do zamążpójścia i ma w zanadrzu kilku kandydatów, z których każdy kolejny jest bardziej nieodpowiedni od poprzedniego.
– Słuchaj, turkaweczko, co ja tu dla ciebie mam – podjęła pani Borawska, kiedy wreszcie odsunęła od siebie talerzyk i wypiła ostatni łyk herbaty. – Pan mecenas Andruszkiewicz, wdowiec, ale młody...
– Mecenas Andruszkiewicz ma pięćdziesiąt lat – przerwała jej Zosia ze zgrozą w głosie, nie zważając na to, że przerywać nie należy, zwłaszcza starszym i w domyśle mądrzejszym. – Nie jest młody. Jest bardzo stary!
– Jak na wdowca jest młody. Ty masz dwadzieścia dwa lata, on jest w sam raz dla ciebie – odparła pani Borawska, nie zwróciwszy uwagi dziewczynie, że weszła jej w słowo.
– Mecenas Andruszkiewicz ma córkę w moim wieku – zaprotestowała Zosia, ale zaraz się uspokoiła, bo uświadomiła sobie, że po pierwsze, nikt jej siłą przed ołtarz nie zaciągnie, a po drugie, dobrze znała rodzinę Andruszkiewiczów i wiedziała, że mecenas to porządny człowiek, który ledwie rok temu owdowiał i ogromnie przeżywa śmierć ukochanej żony.
Kiedy ostatnio widziała go na jednym z przyjęć ciotki Reszczyńskiej, na które musiała uczęszczać, ponieważ „tak wypadało”, zamieniła z nim kilka słów i było jej go strasznie żal, bo od śmierci uroczej pani Andruszkiewiczowej postarzał się jakby o dziesięć lat i schudł tak, że Zosia ledwie go poznała. Nie wyglądał też na osobę chętną do ponownej żeniaczki. „I na pewno nic nie wie o zakusach pani Borawskiej”, pocieszyła się szybko w duchu. Przypomniała sobie także, że miała siedzieć cicho i czekać, aż swatka się podda i sobie pójdzie, więc znów spróbowała przybrać miły wyraz twarzy i postanowiła odzywać się tylko wtedy, kiedy będzie to bezwzględnie konieczne.
– Będziesz jej przyjaciółką i po trosze matką, zanim urodzisz własne dzieci – podsumowała sprawę starsza dama.
– Nie – sprzeciwiła się stanowczo Zosia, czym natychmiast złamała własne postanowienie. – Nie, tak nie może być. Mecenas Andruszkiewicz to... – Zawahała się. – Mecenas Andruszkiewicz to porządny, przemiły człowiek, który nigdy wobec mnie... Nigdy wobec mnie nie...
– Gdy miał żonę, świeć panie nad jej duszą, nigdy na ciebie nie patrzył w ten sposób – tłumaczyła jej cierpliwie pani Borawska.
– Teraz też nie patrzy – wykrztusiła Zosia. – Ja nie jestem dobrą partią.
– Przynajmniej dopóty, dopóki twój dziadek nie opuści ziemskiego padołu, a i wtedy, z tego, co mi doniesiono, nie będziesz szczególnie bogata. Dlatego też nie możesz grymasić – oznajmiła swatka.
Zosię w pierwszej chwili zamurowało, w następnej oburzyła się, usłyszawszy tak nietaktowne słowa.
– Nie – powiedziała z mocą.
Pani Borawska już otwierała usta, żeby rzucić jakąś ciętą ripostę, ale uznała, że mówiąc „nie”, Zofia Nibużanka zgadza się z nią co do tego, że nie jest dobrą partią i nie znajdzie męża, jeśli się jej nie pomoże, nie poda ręki i nie uświadomi, na co realnie może liczyć.
– Otóż to – przytaknęła stara dama. – Nie.
– Dziękuję – odpowiedziała z ironią w głosie Zosia, bo miała zupełnie co innego na myśli.
– Dlatego słuchaj, co ja ci tu mówię. Radca Kowalski. Jemu chyba niczego nie możesz zarzucić. Młodszy od Andruszkiewicza – palnęła swatka, a Zosi, która oczyma wyobraźni już widziała, jak sprząta po gościu i zagłębia się w lekturze pism, które spoglądały na nią z półki nieopodal, zastygła w przerażeniu. Ta propozycja była o stokroć gorsza.
– Młodszy tylko o dziesięć lat – powiedziała ostrożnie.
– Nie jest wdowcem i nie ma dzieci – przekonywała ją pani Borawska. – Ponadto majętny, a wiem skądinąd, że panienka mu się podoba.
Zosia wzdrygnęła się. Radca był tępy, tłusty i niezgułowaty. Myśl o tym, że mogłaby z nim dzielić życie, wydała się jej niedorzeczna.
– Nie – odparła znów.
Pani Borawska o dziwo nie próbowała naciskać, widocznie był to kandydat i przez nią uznany za nierokującego – a może przeznaczyła go innej pannie.
– Karol Wereszczaka. – Pani Borawska najwyraźniej w swoim mniemaniu wyciągnęła asa z rękawa, bo po wypowiedzeniu tego nazwiska przybrała triumfalny wyraz twarzy. – Młody, przystojny, majętny i tylko czeka, aby go usidlić.
Zosia omalże nie parsknęła śmiechem.
– Przecież to utracjusz – powiedziała. – Przegrywa w karty pieniądze rodziców i spotyka się z kobietami – tu skromnie spuściła głowę – lekkich obyczajów.
– W sam raz dla ciebie – stwierdziła pani Borawska, a Zosia, zamiast natychmiast się obrazić, zastanowiła się nad jej słowami.
W rzeczy samej słowa swatki były obraźliwe, jeśli wziąć pod uwagę to, co prezentował sobą kuzyn Karolek. Jeśli natomiast patrzeć na to, czym trudniła się Zosia, słowa pani Borawskiej miały głębszy sens.
– Ja tak nie uważam – powiedziała Zosia po zastanowieniu. – Pomogłabym raczej ofiarom chuci Karola Wereszczaki niż jemu samemu.
Pani Borawska wysunęła brodę do przodu. Najwyraźniej słowa młodziutkiej podopiecznej państwa Reszczyńskich zrobiły na niej wrażenie.
– Sporo majątku mu jeszcze pozostało – oznajmiła z godnością swatka. – A mądra kobieta, jeśli uwije mu gniazdko i sprowadzi do niego ptaszki, jego samego w domu zatrzyma i sprawi, że będzie szczęśliwy.
Zosia znała Karola Wereszczakę i była pewna, że żadne gniazdko, ptaszki i ćwierkanie nie odciągną go od hazardu i dziwek. Poza tym oburzyły ją słowa, że to do niej należy sprowadzenie mężczyzny pokroju Karola ze złej drogi.
– Wątpię, aby to było możliwe – stwierdziła i dodała: – Karol Wereszczaka nie nadaje się na męża. Na pewno nie dla żadnej porządnej dziewczyny.
– Z takim podejściem, moja droga, to ty męża nie znajdziesz – zauważyła pani Borawska.
– Ale ja przecież mówiłam, że wcale nie szukam – weszła jej w słowo Zosia. – Poza tym nie podejmuję się uszczęśliwiania mężczyzn. Wydaje mi się raczej, że to mężczyzna powinien uszczęśliwiać mnie.
Było to typowe dziewiętnastowieczne podejście, więc Zosia sądziła, że swatka je podziela, wydawało się bowiem, że pani Borawska zatrzymała się mentalnie i obyczajowo w ubiegłym wieku. Zosia jednak się pomyliła. Swatka tylko machnęła ręką.
– Wiem, wiem... – powiedziała cierpkim głosem. – Panuje moda na wykształcone panienki, które garną się do pracy... Swatki to przeżytek, relikt dziewiętnastego wieku. A ja panience mówię, że jeszcze wróci stare i dobre.
„Niedoczekanie pani Borawskiej”, pomyślała Zosia, ale tym razem przytomnie nic nie powiedziała.
– Ja wiem, co panienka sobie myśli – stwierdziła swatka i dodała cierpko: – Ale niech panienka nie zapomina, czego życzą sobie jej dobroczyńcy.
– Wiem, czego życzą sobie moi dobroczyńcy, którzy w szlachetności swojej użyczyli mi mieszkania, abym mogła w spokoju pracować zgodnie z moim wykształceniem i pasją. – Zosia uniosła wzrok i śmiało spojrzała swatce w twarz.
Borawska i na te słowa nie zareagowała tak, jak Zosia przewidywała.
– Moja panno – westchnęła kobieta i zrobiła zatroskaną minę. – Ty jeszcze tego nie wiesz, ale ja wiem, że droga, którą obrałaś, prowadzi cię na manowce.
– Zatem proszę nie tracić na mnie czasu. – Zosia ze zniecierpliwieniem podniosła się z krzesła, zdecydowana wyprosić panią Borawską.
Może i ciotka, daleka krewna jej zmarłej matki, chciała dobrze, ale Zosia nie zamierzała porzucić swojej pracy – tego, co najbardziej na świecie kochała – i osób, które w nią uwierzyły. Tylko z szacunku wobec ciotki zgodziła się przyjąć do siebie swatkę i udawać, że jest skromną panienką na wydaniu, która tylko czeka, aż pani Borawska pomoże jej zostać szczęśliwą małżonką u boku jakiegoś jegomościa, starego, głupiego albo próżnego, w najgorszym wypadku uosabiającego wszystkie te cechy, który pierwsze, co zrobi po ślubie, to zabroni jej pracować.
– A zatem do widzenia, moja panno – powiedziała pani Borawska w drzwiach. – Powiem twojej ciotce, że to moja ostatnia wizyta u ciebie. Nie przywykłam słuchać impertynencji.
Zosia uśmiechnęła się grzecznie i demonstracyjnie odetchnęła z ulgą, co panią Borawską oburzyło do reszty. Kiedy zamknęła za swatką drzwi, poszła posprzątać po gościu i dojadła konfitury, co zagłuszyło jej wyrzuty sumienia. Mimo wszystko żałowała, że nie była bardziej powściągliwa i nie umiała dać do zrozumienia kobiecie, że nie ma u niej czego szukać, w grzeczniejszy sposób. „Musisz nauczyć się panować nad emocjami”, przypomniała sobie słowa swojej mistrzyni, doktor Grażyny Ungerowej. „My, lekarki, nie możemy pozwolić, żeby pacjent wyprowadził nas z równowagi”. Pani Borawska nie była pacjentką, ale w rozmowie z nią Zosia dała popis niecierpliwości i lekceważenia, czego z pewnością nie pochwaliłaby doktor Ungerowa, która umiała sobie poradzić z najbardziej rozhisteryzowanymi pacjentkami i roszczeniowymi rodzinami, a przy tym ani na chwilę nie traciła klasy i cierpliwości.
Co do rodziny Reszczyńskich, sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Ciotka może i była krewną matki, ale Zosia wiedziała, że wcale nie chce przyjąć jej pod swój dach. Z kolei wuj początkowo wydawał się bardzo jej przychylny, miły i pomocny, ale kiedy Zosia zaczęła go unikać po tym, jak wielokrotnie niby przypadkiem dotknął jej kolana, dzieląc się z nią radami życiowymi, ich stosunki wyraźnie się ochłodziły. Z czasem Witold Reszczyński przyjął pogląd kłótliwej żony, że każde brewerie muszą się kiedyś skończyć, a każda porządna panna znaleźć męża.
– No nic – powiedziała głośno Zosia i sięgnęła po podręcznik histologii Rudolfa von Köllikera.
Chciała powtórzyć embriologię, z której jutro miała kolokwium w szpitalu. Zagłębiła się w pasjonującym temacie budowy i różnicowania listków zarodkowych, z których powstawał człowiek.
– Chociaż chce pani być ginekologiem, musi sobie pani zdawać sprawę z tego, że organizm kobiety jest całością! – grzmiał doktor Halicki.
„Jestem ginekologiem, do diabła. I to cholernie dobrym”, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Lepiej było nie zaczynać dyskusji z doktorem Bernardem Halickim, bo mogło się to skończyć odsunięciem od pracy.
– Tymczasem ja panią pytam o przyczyny niewydolności serca, a pani mi tu duka...
Zosia i tym razem nie zaprotestowała. Mogłaby powiedzieć, że po trzech godzinach odpytywania z położnictwa i ginekologii – przy czym warto zaznaczyć, że udzieliła poprawnych odpowiedzi na wszystkie pytania doktora – była nieco zaskoczona, kiedy Halicki zaczął przepytywać ją z kardiologii, ale i tu sobie poradziła. Niestety chwilę wahania doktor wykorzystał przeciwko niej i natychmiast oskarżył ją o niewiedzę.
– Dobrze – odezwał się. – Skoro nie ma pani pojęcia, jak funkcjonuje u ludzi układ krwionośny, wróćmy do położnictwa. Niech pani opisze budowę łożyska.
– Łożysko łączy układ krwionośny matki z układem płodu – zaczęła, ale Halicki natychmiast jej przerwał.
– Nie pytałem o funkcję, tylko o budowę! – wrzasnął i rzucił niedopałek do popielniczki, a następnie odpalił kolejnego papierosa.
– W skład łożyska wchodzi powierzchnia matczyna łożyska, zespolona przez całą ciążę ze ścianą macicy...
– Pytałem o budowę mikroskopową! – zagrzmiał ponownie Halicki. – A pani udaje, że mnie nie rozumie, bo pani nie umie...
Zosia siedziała jak trusia i pozwalała się rugać jak byle służąca, która nie dość dobrze wytarła podłogę.
– Łożysko składa się z...
– Po łacinie! – znów wrzasnął.
Zosia i tym razem nie dała się wyprowadzić z równowagi. Wymieniła wszystkie warstwy i naczynia po łacinie.
Kiedy po kolejnej godzinie Halicki wyrzucił ją wreszcie za drzwi, burknąwszy, że dziewczyna może nadal pracować, była mokra od potu i niemalże zdecydowana, aby zabrać swoje rzeczy z szafki lekarskiej, wyjść z Miejskiego Zakładu Położniczego im. Świętej Zofii i nigdy do niego nie wracać.
Przypomniała sobie, jak pierwszy raz stanęła w jego progu, naturalnie z rekomendacji dziadka, bo kogóż by innego, ale jak zwykle postanowiła udowodnić, że ani płeć, ani protekcja nie zmienią tego, czego była pewna – że jest wspaniałą lekarką, oddaną położnicom, i żaden mizogin jej nie zaszkodzi.
– I jak ci poszło? – spytał ją Bogumił Soszyński, kolega ginekolog, który nie był ani tak zdolny jak ona, ani tak pracowity, ale był mężczyzną.
– Bardzo dobrze – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Jeśli ktoś odpowiadał na pytania doktora Halickiego przez cztery godziny, a potem słyszał, że nic nie umie, ale może dalej pracować – pod warunkiem, że zacznie się uczyć – to tak, jakby przyjechała delegacja ze Szwecji, żeby wręczyć delikwentowi Nagrodę Nobla.
Soszyński uśmiechnął się, a potem rzucił lotką w tarczę powieszoną obok obrazu przedstawiającego płód w macicy w przededniu jej opuszczenia. Obraz był piękny i tak perfekcyjnie namalowany, że mógł zastąpić atlas anatomiczny. Został podarowany szpitalowi przez malarkę, która szczęśliwie powiła zdrową dziewczynkę. W ten sposób postanowiła odwdzięczyć się za opiekę.
– Uszkodzisz obraz – zwróciła koledze uwagę Zosia, bo Soszyńskiemu rzadko udawało się trafić w tarczę.
Mężczyzna zrobił obrażoną minę i ponownie rzucił lotką. Trafił w dwójkę, co go wyraźnie rozzłościło.
– Wyglądasz nie najlepiej – stwierdził złośliwie, przypatrując się Zosi z uwagą. – Może sobie usiądź, moja droga, i popraw loczki.
„Następny, który traktuje mnie jak słodkie dziewczątko, a potem prosi o notatki”, pomyślała, ale usiadła, tyle że zamiast poprawiać loczki, które i tak żyły własnym życiem i nie dawały się ujarzmić, zażądała, aby kolega zrobił jej herbaty. Potem jednak dostrzegła, że na biurku wśród licznych papierów, w sąsiedztwie mikroskopu i popielnicy wypełnionej niedopałkami, stoi filiżanka świeżo zaparzonego napoju, którego Soszyński jeszcze nie zdążył upić. Poczęstowała się bez pytania o pozwolenie.
– Już nie musisz. Co mamy na stanie? – spytała, popijając herbatę małymi łyczkami.
– Spokój – powiedział z zadowoleniem. – Dwie położnice urodziły w terminie. Pozostałe czekają. Jedna jest w izolatce.
– Sprawdziłeś łożyska? – dociekała.
– Położne to zrobiły. – Wzruszył ramionami. – Mówiły, że łożyska są całe.
Zosia dokończyła herbatę. Doktor Ungerowa nigdy nie zaniechałaby sprawdzenia łożyska, choćby położna zapewniała, że wyszło całe. Podobno legendarna doktor Dobrska[2], pierwsza dyplomowana polska lekarka, mentorka wszystkich ginekologów, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, potrafiła przyjechać do szpitala tylko po to, żeby sprawdzić, czy na pewno jama macicy pacjentki została opróżniona jak należy. W końcu od tego zależało zdrowie i życie położnicy.
– Na twoim miejscu mimo wszystko bym sprawdziła – powiedziała.
– Jeśli nie wierzysz położnym, sprawdź sama – zasugerował Bogumił. – Ja im ufam.
– To nie jest kwestia zaufania – powiedziała z westchnieniem Zosia i pomyślała, że gdyby to ona nie sprawdziła łożysk, Halicki nie zostawiłby na niej suchej nitki, ale Soszyńskiemu z racji płci na pewno się upiecze.
– Dziękuję za herbatę. Do jutra – powiedziała.
Soszyński machnął ręką i pochylił się nad jakimiś papierami. „Przynajmniej papierami się zajmuje”, pomyślała Zosia. Kiedy przyszła do pracy, jeden z lekarzy położył przed nią stertę pustej dokumentacji lekarskiej i nakazał jej „się tym zająć”. Może i by to zrobiła, ale stwierdziła, że opisywanie przebiegu porodu czy operacji, przy której jej nie było, jest nadużyciem. Uznała to zadanie za próbę i odmówiła, czym zyskała pierwszego wroga w osobie doktora Halickiego. Jak się okazało – nie jedynego, który potem został jej „opiekunem”.
– Przyszłam sprawdzić łożyska – powiedziała do położnej Janiny Uniejskiej, uczennicy doktor Dobrskiej.
– Bardzo proszę, pani doktor – odpowiedziała kobieta i zaprowadziła Zosię do pomieszczenia, gdzie mogła dokładnie obejrzeć zrazik po zraziku i przekonać się, że łożyska opuściły macice w całości.
– Wszystko jest w najlepszym porządku – powiedziała pani doktor i podziękowała Janince.
– Przywieziono właśnie kolejne dwie kobiety do porodu – oznajmiła położna. – Obie pierwiastki. Na szczęście płody są pojedyncze i prawidłowo ułożone. Pierwsza urodzi za kilka godzin, druga za kilkanaście.
Zosia zrozumiała, że siostra Janina daje jej w ten sposób do zrozumienia, że doktor Soszyński nie ma ochoty osobiście badać rodzących i nie przejmuje się ewentualnymi powikłaniami. W dni jego dyżurów natura ma sama załatwiać kwestię przyjścia dziecka na świat.
– Jest jeszcze doktor Halicki – powiedziała Zosia. – Ubrał Urszulkę, sądzę, że będzie pracował w gabinecie.
Urszulka była kobiecym szkieletem, który stał w gabinecie doktora Halickiego. Jeśli doktor „ubierał” szkielet, był to niewątpliwie znak, że nie zamierza wracać do domu, tylko studiować na miejscu pisma medyczne i robić notatki do swoich badań.
– Skoro pracuje, to nie pomoże – powiedziała Janina z cierpką miną. – Pracuje niby dla kobiet, ale nie do końca w ich służbie.
Janina odeszła, a Zosia stała jeszcze chwilę zdumiona śmiałością położnej. Musiała się jednak zgodzić z jej opinią na temat doktorów Halickiego i Soszyńskiego. „Po co zajmować się ginekologią, skoro nienawidzi się kobiet?”, pomyślała, wychodząc na zalane wiosennym słońcem podwórze szpitalne.
– Karol? – Zosia zdumiała się, widząc kuzyna siedzącego przed jej drzwiami.
Zastanawiała się, czego on może od niej chcieć. „Najpewniej pieniędzy”, odpowiedziała sama sobie. Jeśli taki był cel jego wizyty, to źle trafił. Szpital wypłacał Zosi pensję, a Reszczyńscy pobierali od niej jedynie skromną sumę za wynajem mieszkania, ale mimo wszystko dziewczyna nie zaliczała się do osób majętnych. Wciąż była na dorobku, oszczędzała każdy grosz, aby się uniezależnić. Na pewno nie miała pieniędzy, które mogłaby pożyczyć Karolowi na spłatę jego karcianych długów. I na pewno nie chciałaby marnować własnych środków na cudze słabości.
– Mogę wejść? – spytał pokornie kuzynek, a jego wielkie brązowe oczy wypełniły się łzami.
Zosia rozważyła wszelkie za i przeciw. Jeśli teraz przegoni Karola, gotów będzie albo zrobić coś głupiego, albo polecieć do swojej matki i naskarżyć na kuzynkę. Wereszczakowa była spokrewniona i zaprzyjaźniona z Reszczyńskimi i niechętna Zosi. Mogłoby się to skończyć wymówieniem dziewczynie mieszkania, które było wprawdzie skromne i ciasne, ale zupełnie jej wystarczało.
– Oczywiście – przytaknęła Zofia i wpuściła mężczyznę do środka.
Karol wszedł do pokoju, a ona samodzielnie zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku, myśląc gniewnie, że co jak co, ale kuzynek, nawet przybity widmem skończenia w nurcie Wisły z kamieniem u nogi za długi, powinien zachowywać się wobec niej jak dżentelmen.
– Mógłbyś chociaż... – zaczęła rugać Karola, ale nie dokończyła.
Kuzynek stał na środku pokoju i wyglądał jak uosobienie rozpaczy, choć w oczach miał determinację. Prawą dłonią targał swoją bujną czuprynę, lewą wymachiwał. Zerkał przy tym na okno, jakby miał zamiar przez nie wyskoczyć. Był ubrany w koszulę, kamizelkę i drogą marynarkę, uszytą dla niego przez któregoś z modnych warszawskich krawców. Nie byłoby w tym obrazku nic dziwnego, gdyby nie to, że od pasa w dół Karol był prawie nagi. Spodnie miał spuszczone do kostek, jego blade i szczupłe nogi były odsłonięte. Przyrodzenie zwisało smętnie pośród kręconych ciemnych włosów.
– Co, do... – zaczęła Zosia i przełknęła ślinę, bo widok był dość niecodzienny i co najmniej zaskakujący.
– Zobacz! – krzyknął z rozpaczą Karol i wskazał na swoje genitalia.
Zosia podeszła bliżej i przyjrzała się.
– Powiedz, że pchły mnie pogryzły – jęknął, a następnie wybuchnął płaczem.
Zosia dla porządku obejrzała zmianę skórną jeszcze raz, starając się na przyrodzenie Karola patrzeć jak lekarka, a nie jak jakaś dzierlatka, ale było to dość trudne. Nie chodzi o to, że nie widziała nigdy męskich narządów, bo owszem, widziała chociażby podczas studiów, ale zwykle były to przyrodzenia albo nieboszczyków, albo zupełnie obcych jej ludzi. Karolka Zosia znała, co więcej, nie dalej niż kilka dni temu pani Borawska przedstawiała go jej jako potencjalnego kandydata na męża.
– Nie pogryzły cię pchły – powiedziała cicho. – Przykro mi, Karolu.
Kuzyn przestał na chwilę płakać i znów popatrzył na nią sarnimi oczami.
– Jesteś pewna?
Przytaknęła.
– Ale mnie to nie boli! – upierał się. – Mój znajomy, który miał syfa, mówił, że go bardzo bolało.
– To zmiana pierwotna – wyjaśniła mu. – A te nie bolą.
Karol podciągnął spodnie, a do Zosi nagle dotarła cała groza sytuacji. Kuzyn zaraził się syfilisem, chorobą, która przetrzebiła pół świata, a na którą wciąż nie było skutecznego lekarstwa. W dodatku przyszedł z tym do niej, co oznaczało kłopoty, i to pewnie spore. „No cóż – pomyślała – najpierw należy go uspokoić, a potem wypytać o szczegóły”.
– Nie! Nie! Nie! – zaczął nagle krzyczeć Karol. – Ja nie mogłem złapać francy!
– Ale złapałeś – stwierdziła spokojnie Zosia. – Pytanie tylko gdzie.
– Kiedy? – zapytał. – Kiedy to się mogło stać?
– Zmiana pierwotna – zaczęła recytować, bo temat był jej aż nazbyt dobrze znany, chociaż na szczęście nie z autopsji – pojawia się po około trzech tygodniach od stosunku z osobą zakażoną. Syfilisem można zarazić się poprzez stosunek tradycyjny, oralny albo – spojrzała znacząco – analny.
– Nie jestem sodomitą! – krzyknął oburzony. – Trzy tygodnie temu, powiadasz?
Wydawało się, że Karol intensywnie myśli, co – jak Zosia wiedziała z narzekań ciotki Reszczyńskiej – nie było jego mocną stroną.
– Gdzie ja byłem trzy tygodnie temu? – spytał na głos, a Zosia bezradnie rozłożyła ręce.
– To musiało być około Wielkanocy – powiedziała. – Może to ci pomoże?
Karol zastanowił się głęboko, a potem westchnął i zaczął trzeć oczy.
– To się zdarzyło tylko raz – wykrztusił w końcu. – Tylko raz.
„Wystarczy raz”, chciała powiedzieć Zosia, ale powstrzymała się.
– Zaparzę ci herbaty, a potem pomyślimy, co zrobić, dobrze?
– Nie chcę herbaty! – wybuchnął Karol. – Idę zabić tę... tę... kurwę...
Zosia odczekała chwilę, po czym odezwała się cicho:
– Mówiłam ci, że kontakty z podobnym towarzystwem prędzej czy później...
Karol wycelował w nią blady palec.
– Życia nie znasz – stwierdził. – Życia nie znasz. Mężczyzna musi. Mój ojciec chadza do burdelu regularnie i co? Nigdy nic nie złapał.
Zosia nawet nie mrugnęła. Prostytucja była zupełnie legalna, nie dalej niż rok temu utworzono Urząd Sanitarno-Obyczajowy, który objął swoistą opieką córy Koryntu. Prawo zobowiązywało je do posiadania „czarnych książeczek”, czyli kart zdrowia świadczących o regularnych badaniach.
– Mówiłam ci, że chodzenie do burdeli jest bezpieczniejsze. Tamtejsze kobiety są systematycznie badane i jeśli któraś jest chora, nie ma mowy, żeby spotykała się z klientami. Musiałeś to złapać na ulicy. Przyznaj się, Karolu, poszedłeś pewnie z jakąś z bramy? Za parę groszy, co?
Karol niechętnie przytaknął, a potem ukrył twarz w dłoniach. Zosia pokręciła głową. Najuboższe cichodajki, które wystawały w bramach, świadcząc usługi za cenę kilkakrotnie niższą niż w burdelu, roznosiły choroby weneryczne.
– Co teraz? – spytał w końcu kuzyn.
– Teraz mi powiesz, czy potem byłeś jeszcze z jakąś kobietą – postanowiła Zosia. – Jeśli tak, trzeba ją znaleźć i uprzedzić, bo rozniesie zarazę.
– Wracałem jeszcze ze dwa razy do tamtej, bo była dobra i tania – wyznał niechętnie, zapomniawszy, że przedtem zarzekał się, „że to było tylko raz”.
Zosia odetchnęła z ulgą. Oczyma wyobraźni widziała, jak przeczesuje z koleżankami burdele i szuka dziewczyn, z którymi był Karol, a następnie mężczyzn, którzy spotkali się z tymi dziewczynami. Na szczęście nie było to konieczne.
– Dobrze. Podaj mi w takim razie adres.
– Chyba nie zamierzasz iść do tej kobiety? – spytał ze strachem.
Zosia właśnie tak zamierzała postąpić. Była to najmniej przyjemna część jej lekarskich obowiązków, ale bezwzględnie konieczna.
– Dobrze wiesz, że powinnam ją znaleźć i poinformować, że jest chora. W przeciwnym wypadku zarazi innych.
Już nieraz chadzała po bramach i namawiała prostytutki do badań, ofiarowując im swoje usługi. Takie działania należały do obowiązków młodych doktorek, jeszcze bez specjalizacji. Zosia nigdy nie chodziła do nich sama, chociaż kobiety stojące w bramach rzadko miały alfonsów. Bywało jednak, że do lekarek wychodził niczego nieświadomy mąż czy ojciec albo przeciwnie – taki, co stręczy własną żonę. Rozmowy z tymi ludźmi nie były ani miłe, ani bezpieczne, ale jak już zostało powiedziane – były konieczne.
– Guzik mnie obchodzą inni – burknął Karol. – Nie podam ci adresu.
Zosia skrzyżowała ręce na piersiach.
– W takim razie ogłoszę w burdelu, że złapałeś syfilis – zagroziła.
– Nie zrobiłabyś tego – jęknął kuzyn.
– Wiesz, że nie chodzi o ciebie – próbowała mu wytłumaczyć. – No powiedz, gdzie się na nią natknąłeś, a ja załatwię tę sprawę dyskretnie. Znasz mnie, Karolu.
Mężczyzna znów zaczął płakać, po czym podał adres bramy przy ulicy Wilczej, a następnie opisał kobietę. Zosia pokiwała głową.
– Co ze mną będzie? – spytał wreszcie.
– Od kiedy to masz? – Wysunęła brodę w kierunku krocza kuzyna.
– Od kilku dni – jęknął.
– Utrzyma się jakiś miesiąc, może tydzień dłużej, a potem stwardnieje i zacznie boleć.
– Czyli mam miesiąc na podjęcie wszystkich życiowych decyzji – westchnął.
Zosia przekrzywiła głowę. Przypomniała sobie, że zanim doktor Ungerowa dopuściła ją do pracy, pytała o patogen, który wywołuje ową francuską – jak się mówiło w Polsce – chorobę. Zosia odpowiedziała wtedy, że ruchliwą i nieuchwytną bakterię udało się złapać i opisać dopiero w 1905 roku, a dokonali tego niemieccy uczeni – Fritz Schaudinn[3] oraz Erich Hoffmann[4]. Było to o tyle trudne, że ta – nomen omen – franca nie chciała rosnąć na pożywkach w laboratorium, chociaż tak skutecznie radziła sobie z namnażaniem się w ludzkim ciele.
– Im szybciej, tym lepiej – powiedziała Zosia ze współczuciem.
– Myślałem o tym, żeby palnąć sobie w łeb – wyznał nieoczekiwanie kuzyn, a ona gwałtownie zaprotestowała:
– Nie, Karolu, nie... Są różne możliwości.
– Nie pocieszaj mnie, bo nic mi nie może pomóc – stwierdził i zrobił tragiczną minę. – I najlepiej nie zbliżaj się do mnie – krzyknął, widząc, że Zosia siada obok niego i sięga po jego dłoń.
– To jest zakaźne tylko jedną drogą – powiedziała łagodnie. – Kiła to nie gruźlica.
– Szkoda – powiedział gorzko. – Szkoda, że nie mam gruźlicy.
Zarówno gruźlica, jak i kiła zbierały na całym świecie wielkie żniwo. Obie choroby były nieuleczalne. Tyle że gruźlica była jakby mniej wstydliwa, a w pewnych kręgach, z czym oczywiście Zosia się nie zgadzała, uchodziła za niemal romantyczną.
– Mam inne zdanie – powiedziała łagodnie. – Inaczej byś mówił, gdyby twoje płuca po prostu się rozpadły.
Przez krótką chwilę, kiedy profesor Koch[5] działał w Berlinie, wydawało się, że tuberkulina uwolni ludzkość od gruźlicy, ale okazało się, że substancja nie spełniła pokładanych w niej nadziei, nie leczyła gruźlicy i obecnie była stosowana jedynie w jej diagnostyce.
– Ale suchot nie trzeba się wstydzić. I nie szpecą człowieka – westchnął Karol. – No i można wyjechać w Alpy i tam pod kocykiem pisać wiersze o śmierci.
Zosia wyobraziła sobie Karola jako gruźlika w Szwajcarii. Opiekowała się nim piękna pielęgniarka. W jednej chwili ten uroczy obrazek zakłóciła wizja, jak Karol bałamuci pielęgniarkę i zaraża ją syfilisem, a potem rodzi im się dziecko z siodełkowatym nosem charakterystycznym dla dzieci urodzonych przez matki zarażone kiłą. Wzdrygnęła się.
– Karolu, ty też możesz i powinieneś wyjechać...
– Na kurację rtęciową, tak? – przerwał jej. – Pojechać do dalekiego kraju i przyjmować kalomel, to chcesz mi doradzić? W pierwszej kolejności moje jelita wywrócą się na drugą stronę, a jeśli nie zdąży mnie zabić biegunka, moja skóra pokryje się bolesnymi wrzodami. Będę się ślinił jak starzec, moim ciałem będą wstrząsały drgawki...
– Karolu, przestań – zaprotestowała Zosia. – Są inne...
– Wypadną mi wszystkie zęby oraz włosy – kontynuował, nie zwracając uwagi na jej słowa. – A na koniec zamienię się w żywego trupa. I to wszystko dla zdrowia.
– Posłuchaj mnie wreszcie! – krzyknęła.
Karol umilkł i wbił spojrzenie w swoje szyte na miarę buty, zapewne od Hiszpańskiego[6]. Znów płakał. Tym razem jednak cicho i żałośnie. Ponownie ujęła go za rękę.
– Kuracja rtęciowa jest inna niż przed laty – zaczęła cicho, ale dobitnie. – Mimo wszystko to nie jedyna możliwość.
Karol podniósł głowę.
– Omawialiśmy to ostatnio na wykładach. Czytaliśmy doniesienia z Berlina na temat innego środka, który leczy kiłę. To salwarsan.
– Nie rtęć?
– Nie – zaprzeczyła. – Nie rtęć, tylko arsen. Doktor Ehrlich[7] w Berlinie opiekuje się pacjentami takimi jak ty. To wciąż kuracja eksperymentalna, ale wielce obiecująca. I nie tak drastyczna jak rtęć.
– To znaczy, że mam szansę na przeżycie? – spytał z nadzieją w głosie.
Przytaknęła, chociaż nie była pewna, czy arsen rzeczywiście pomoże nieszczęśnikowi. Doktor Ehrlich donosił z Berlina, że badania na ludziach powiodły się. Doktor Sahachirō Hata[8], który współpracował z doktorem Ehrlichem i w 1909 roku odkrył razem z nim lecznicze właściwości arsenu, także uznał, że salwarsan jest wspaniałym lekiem. Dzięki niemu kiła stała się uleczalna. W 1914 roku doktor Hata zainicjował badania epidemiologiczne w Instytucie Chorób Zakaźnych w Tokio. Zosi i jej mentorkom daleko było jednak do optymizmu, choć dostrzegały szansę. Poza tym do Berlina było bliżej niż do Tokio. Dziewczyna przypomniała sobie, co czytała o tym leku. Przede wszystkim nie był łatwy w użyciu, bo nie rozpuszczał się w wodzie i był bardzo wrażliwy na tlen, ale doktor Ehrlich pracował nad nowym preparatem, który miał być jeszcze skuteczniejszy i powodować mniej działań ubocznych.
– Arsen, powiadasz? – upewnił się Karol.
Zosia ponownie przytaknęła.
– Arsen – powtórzyła.
– I nie wypadną mi włosy? – dopytywał.
– Wiesz, Karolu, w twojej sytuacji, kiedy grozi ci...
– Wiem – znowu jej przerwał. – Szaleństwo w późnym stadium i śmierć w męczarniach.
– Może nie aż tak... – stwierdziła, ale zaraz znów pokiwała głową, bo najwyraźniej Karol był dobrze poinformowany na temat następstw nieleczonej kiły.
Wiedziała nawet, skąd czerpał te informacje. Jego matka była daleką kuzynką Stanisława Wyspiańskiego[9], znanego Zosi malarza, poety i autora słynnych nie tylko w Krakowie sztuk teatralnych. Nie było dla nikogo tajemnicą, na jaką przypadłość chorował nieszczęśnik i jak cierpiał przed śmiercią, chociaż miało to miejsce kilkanaście lat temu. Było to przedmiotem rozmów na przyjęciach, co zawsze Zosię dziwiło, bo mimo jej profesji niewłaściwe wydawało jej się rozprawianie przy herbatce i ciastkach o uwiądzie członków czy postępowaniu, które przynosiło wstyd całej rodzinie, nawet dalekiej.
– Proszę cię... – westchnął Karol. – Jeśli masz mi zabrać nadzieję, zrób to jednym cięciem, jakbyś przecinała... jak to się nazywa?
– Wrzód – podpowiedziała.
– Właśnie. A jeśli chcesz mi dać nadzieję, to zrób to jak trzeba.
– Dobrze zatem – odparła. – Jeszcze dziś napiszę list do profesora, a jutro wyślę go pocztą. Ty zaś zajmij się przygotowaniem do podróży. Musisz porozmawiać z rodzicami na ten temat...
Karol doskoczył do niej, objął ją w pasie i uniósł wysoko, potem zaczął się obracać, aż zawirowało jej w głowie.
– Zostaw mnie, wariacie – powiedziała, a kiedy postawił ją na ziemi, dodała: – Wszystko będzie dobrze.
Ową prostytutkę, która zaraziła Karola, znalazła aż nazbyt łatwo. Dziewczyna stała we wskazanej bramie, wypatrując klientów. Zosia pokazała ją dyskretnie swojemu towarzyszowi, Rafałowi Dziubie, koledze z pracy, chirurgowi ortopedzie, wielkiemu jak góra i wyglądającemu groźnie, chociaż był poczciwy i łagodny jak dziecko. Niegdyś służył w armii jako lekarz wojskowy, uczestniczył w bitwie warszawskiej. Zosia nieraz widziała, jak nastawiał kości i zszywał naczynia, ratując niejedną kończynę od niechybnej amputacji. Zwykle towarzyszył jej w wyprawach do burdeli i do biednych dzielnic, bo samą swoją posturą budził przestrach. Mimo swojej poczciwości umiał rozprawić się z wszelkiej maści sutenerami, agresywnymi mężami, a nawet fabrykantami, jeśli w jakiś sposób zagrażali zdrowiu czy bezpieczeństwu swoich pracownic.
– To ta dziewczyna – powiedziała.
– Wygląda na zadbaną – stwierdził. – Trudno określić, czy ma alfonsa. Może ja do niej podejdę, co?
Zosia pokręciła głową.
– Nie, nie... – zaprotestowała. – Ty zostań i rozglądaj się.
Prostytutka była młoda i na pierwszy rzut oka zdrowa. Możliwe zatem, że miała normalną pracę, tylko w nocy dorabiała sobie do fabrycznej pensji. Zosia żałowała, że nie zapytała Karola o więcej szczegółów. Wiedziała tylko, że dziewczyna ma własny pokój w mansardzie w kamienicy, przy której wystawała.
– Ile? – spytała bez wstępów Zosia, kiedy podeszła do dziewczyny.
Dziewczyna wzdrygnęła się na te słowa.
– Ja nie z tych – powiedziała.
– Wiem, że nie z tych, ale mam do ciebie sprawę i zapłacę za twój czas – oznajmiła stanowczo Zosia. Znała życie prostytutek i wiedziała, że musi zrekompensować im potencjalnie utracony zarobek. Poza tym uznawała znaną w świecie prawdę, że nic nie ma za darmo.
Dziewczyna rozważyła w duchu wszelkie za i przeciw, ale widocznie doszła do wniosku, że gra nie jest warta świeczki, bo pokręciła głową.
– Idź, paniusiu, bo mi klientów płoszysz.
– Pójdę. – Zosia wzruszyła ramionami. – Ale wrócę z policją. I nie próbuj uciekać, bo mieszkasz za stróżówką w mansardzie. Dozorczyni mi powiedziała.
Dziewczyna stanęła jak wryta, po czym wypluła na ziemię tabakę i groźnie łypnęła na Zosię.
– To jak będzie? – spytała znów lekarka. – Zapłacę ci.
Kobieta skinęła głową. Zosia podreptała za nią przez podwórze, minęła stróżówkę, ignorując zdumione spojrzenie stróżki, a potem weszły na czwarte piętro, gdzie prostytutka zajmowała mały schludny pokój.
– Pieniądze z góry.
Zosia wyjęła portmonetkę i zapłaciła ustaloną sumę, a potem usiadła na łóżku. Dziewczyna zaczęła zdejmować bluzkę.
– Nie, nie... – zaprotestowała Zosia.
– To czego? – westchnęła córa Koryntu i wpatrzyła się tępo w Zosię. – Uwieść kogo trzeba? Panieneczki małżonek ją zdradza? Braciszek zszedł na złą drogę? A może tatulek?
– Kuzynek – odparła Zosia. – Zaraził się od ciebie francą.
Dziewczyna nawet nie próbowała zaprzeczać.
– Żebym ja dorwała tego, który mnie to sprzedał... – Zacisnęła pięści.
Zosia się jej przyjrzała. Była ładna, na jej twarzy nie było widać śladu profesji, którą się trudniła, ani choroby. Musiała niedawno zarazić się kiłą.
– A wiesz, od kogo mogłaś to złapać? – spytała Zosia.
– A panienka to kto? Siostra miłosierdzia? Nie wygląda panienka.
– Jestem lekarką. Pracuję w Szpitalu Świętej Zofii – powiedziała Zosia nie bez dumy.
Dziewczyna gwizdnęła cicho.
– Nie wygląda panienka. – Smarknęła do chustki.
– Może i nie wyglądam – stwierdziła Zosia. – Ale taka prawda.
– A do mnie panienka doktorka to po co przylazła? – spytała dziewczyna.
– Nie możesz przyjmować klientów – wyjaśniła jej Zosia. – Bo ich zarazisz.